Rozdział 5

Islandia, Anno Domini 1699.


Była wczesna wiosna. Nad pokrytymi lodem szczytami Vatnajökull wisiał zimny księżyc. Dniało.

Siedmioro jeźdźców, pięciu mężczyzn, kobieta i trzynastoletni chłopak, podrózowało od północy. Byli w drodze już od wielu dni. Teraz musieli też jechać przez znaczną część nocy, by jak najprędzej wydostać się z morderczych pustkowi Sprengisandur. Ani konie, ani ludzie nie byli już w stanie wytrzymać dłużej głodu i wyczerpującej jazdy po dokuczliwych drobnych kamieniach.

Cel podróży stanowiło Thingvellir. Troje z wędrowców miało tam stanąć przed sądem za czary i posługiwanie się magią. Tak ciężkie okazały się ich przestępstwa; że musieli zostać postawieni przed samym Alltingiem. Co najmniej jedno z nich czekała śmierć. Być może wszystkich.

Pozostali mężczyźni byli strażnikami. Znajdował się wśród nich lensman ze Skalholt, który pojmał czarowników osobiście w najbardziej na północ położonych rejonach Islandii. W tamtą stronę strażnicy kierowali się na Kjölur, ale podróż była tak męcząca, że tym razem wybrali szlak przez Sprengisandur. Zbyt późno przekonali się, że w porównaniu z tymi pustkowiami droga na Kjölur mogła się wydawać niedzielną wycieczką.

A więc troje miało stanąć przed sądem. Tymczasem to pozostała czwórka bała się naprawdę. Dygotali przerażeni koszmarną podróżą, podczas której jednak ani straszna okolica, ani sami więźniowie nie byli najbardziej niebezpieczni. Najgłębiej przerażało ich wstrząsające spotkanie ze światem cieni i Czarnej magii.

Minęli już otoczone złą. sławą Odadhahraun, ale to właściwie nie znaczyło nic w porównaniu z lękiem, jaki trawił ich dusze. Sforsowali niezliczone rzeki i potoki, kryjące nie znane im głębie, ale pożyteczne o tyle, że konie mogły się napić. Opatrywali wrażliwe końskie nogi i pozdzierane kopyta, jechali przez cały dzień w ulewnym deszczu…

Drobiazgi, to tylko drobiazgi.

I wciąż nie widać końca drogi, wciąż jeszcze tak strasznie daleko do celu.

Oskarżeni natomiast zdawali się przyjmować wszystko Z niezmiennym spokojem.

Na małych, silnych islandzkich konikach siedmioro ludzi przemierzało bezkresne Sprengisandur, które co jak co, ale nazwę miało godną siebie. Konie, owce, ludzie ginęli często na tych nielitościwych pustkowiach.

Jechali przez mroczne bezdroża, nad którymi księżyc nie miał władzy, przez szare, kamieniste pustkowia. Lawy wulkanicznej tu nie było, tylko te drobne, ostre kamienie. Na zachodzie księżyc oświetlał lodowiec Hofsjökull, na wschodzie natomiast mienił się niebieskim blaskiem przerażający Vatnajökull. Gdyby się odwrócili, mogliby jeszcze zobaczyć majaczący w znacznej odległości Tungnafellsjökull o niewiarygodnych barwach – widok przypominający raczej olejne malowidła niż rzeczywisty pejzaż. Haganga, widoczny z daleka szczyt, którego obraz towarzyszył podróżnym przez niezliczone godziny, znajdował się teraz z tyłu, na skos od nich. Byli w drodze ku zielonym łąkom w dolinie u stóp Hofsjökull, szli do jedynej oazy, w czasie całej podróży. Tam konie będą mogły się najeść świeżej, trawy i odpocząć, tam oni sami będą mogli zebrać siły przed śmiertelnie męczącą drogą dalej na południe.

W milczeniu przemierzali wędrowcy bezkresne pustkowia Sprengisandur. Nigdzie ani śladu człowieczej siedziby, nigdzie ukrytego w jamie zwierzęcia, nigdzie ptasiego gniazda, nic.

Konie szły krokiem zwanym tutaj tylt, co potrafią jedynie islandzkie koniki, a co sprawia wrażenie, że i konie, i jeźdźcy płyną naprzód. Widok w tej bladej księżycowej poświacie zaiste upiorny…

Czterej strażnicy, dwaj na przedzie i dwaj z tyłu, czuli się najoględniej mówiąc niepewnie. Od początku z największą niechęcią przystępowali do obowiązku pojmania gdzieś na północy podejrzanych o czary. Jeszcze bardziej stracili na humorze, gdy biskup ze Skaltholt dał do zrozumienia, iż pewnie będą musieli zarywać noce, by zdążyć na czas do Thingvellir.

„Noc to ich pora” – uświadomił lensman biskupowi. „Mogą rzucić na nas urok”.

Biskup ze Skaltholt odpowiedział: „Nie zapominajcie jednak, że Pan jest z wami w tym ważnym zadaniu! Mój kolega, biskup z Holar, specjalnie mnie prosił, bym się zajął tą sprawą. On rozkłada ręce, gdy chodzi o takich zatwardziałych grzeszników; zrobił już, co mógł, ale ci nie wykazali najmniejszej poprawy ani nie wyznali swoich grzechów. Dlatego muszą zostać postawieni przed Alltingiem wobec całej Islandii i zostać osądzeni tak przez świeckie, jak i przez kościelne władze. I pamiętajcie: powinni być pojmani podczas snu. W przeciwnym razie nigdy ich nie dostaniecie. I muszą zostać dostarczeni tutaj po kryjomu, pojedziecie również nocą, jeśli będzie trzeba, przez poświęconą ziemię Skalholt i dalej do Thingvellir. Najlepiej, żeby was nikt nie widział!”

No i tak się stało. Nigdy jednak lensman i jego ludzie nie przypuszczali, że podróż będzie taka okropna!


Zaczęło się niewinnie, ot taka nawet dość przyjemna podróż na północ. O nic się nie troszczyli, jadali i pili obficie w zagrodach, w których przyszło im nocować. Czuli się ważni, więc zadzierali trochę nosa. Zapominali o tym „po kryjomu”, rozprawiali o swoim zadaniu i cieszyli się niemym podziwem wytrzeszczających oczy słuchaczy. Patrzcie, nie boją się pojmać takich groźnych czarowników! To ci dopiero. Że też się ważą!

Jechali tedy przez Kjölur, rozciągającymi się równolegle do Sprengisandur szlakami przez pustkowia. Jechali wzniecając kłęby pyłu, a kiedy nareszcie znaleźli się w nieco żyźniejszych dolinach północnej Islandii i poprosili o nocleg w pierwszej napotkanej plebanii, humory zmieniły im się zupełnie, stali się milkliwi i nieskorzy do żartów. Tutaj bowiem się dowiedzieli, kogo mianowicie mają eskortować.

Proboszcz, poinformowany, w jakiej sprawie czterej jeźdźcy podróżują, zrobił się niebywale gadatliwy. Mówił i mówił, używał uczonych słów, które przyswoił sobie od jakiegoś profesora, a przybysze mogli jedynie słuchać. Kto by się odważył przerywać duchownemu! W trakcie tego monologu lensman zdumiewał się raz po raz tym, jak często pastor oskarża ludzi o czary. Zatem ludzie kościoła musieli święcie wierzyć w sztukę czarnoksiężników!

Sira Gudhmundur rzekł w zamyśleniu:

– My, uczeni, wątpimy w to, że można odegnać diabła. Pomyślcie tylko, jak to było z wielebnym Jonem ze Skutilsfjördhur. Diabły i duchy zostały wprawdzie na jakiś czas odpędzone, ale same egzorcyzmy sprzyjały rozszerzeniu się władzy Szatana.

Czterej słuchacze w skupieniu kiwali głowami. Czasami rozumieli, co proboszcz mówi, niekiedy słowa płynęły niezrozumiałe ponad ich głowami.

Pastor był w znakomitej formie:

– Zły powiada: „Otrzymasz wszystko, czego tylko zapragniesz. Chcesz powodzenia w połowach? To przyjmij mnie do swego serca i uwierz w moje sakramenty, a nałowisz ryb więcej niż ktokolwiek inny. Chcesz zdobyć kobietę? Skrop swoją krwią moją charagmę, czyli magiczny znak, a kobieta będzie twoja. Gdybyś chciał zemścić się na swoich wrogach albo gdybyś musiał się bronić przed złym duchem, wtedy ja, sam Belzebub, przepędzę ich od ciebie…”

W tym momencie czterej słuchacze domyślali się niepewnie, że mówiąc „zły duch” opowiadający miał na myśli dobrego ducha.

Pastor cytował dalej, mówił, jakby to były jego własne słowa:

– Szatan powiada: „Jeśli pójdziesz dalej za mną, staniesz niczym Bóg, posiądziesz znajomość złego i dobrego. I ja dam ci całe bogactwo świata, mądrość i ukryte zdolności dużo lepsze niż wszystko, co mógłby dać ci Bóg”.

Jeden ze słuchających drgnął gwałtownie, zdjęty nagłymi wyrzutami sumienia. Siedział tu i życzył sobie tego wszystkiego. Brzmiało to tak kusząco.

– A teraz przechodzimy do sprawy nieco bardziej drastycznej w nauce Złego Ducha: „Jeśli chcesz, by nazywano cię uczonym, powinieneś ukryć w skrzyni ludzką głowę!”

– O, fuj! Czegoś takiego nie zrobię! – rzekł najmłodszy i najmniej wykształcony z wysłanników.

Sira Gudhmundur popatrzył na niego surowo.

– Przecież te słowa nie były skierowane do ciebie! „Ona da ci odpowiedź na wszystko to, o co zapytasz”.

Młody strażnik zzieleniał na myśl o mówiącej ludzkiej głowie.

– Rozumiecie chyba – ciągnął sira Gudhmundur. – Diabeł pozwala, by czarnoksiężnicy posiadali wielką siłę, ale nie czyni tego za darmo. A zapłata nie jest mała: jest nią czarnoksiężnik z ciałem i duszą.

Wszyscy rozmyślali nad tym faktem. Nad plebanią zapadała noc. Ten i ów z wysłanników ziewał dyskretnie, ale zaraz znowu natężał uwagę. Bo właśnie teraz mieli się dowiedzieć, kogo kazano im pojmać.

Wszyscy wyraźnie pobledli, lensman również.

– Człowiek nazywa się Gissur Bjarnasson – rzekł sira Gudhmundur.

O tym wysłannicy wiedzieli już przedtem, ale teraz stał się on dla nich czymś więcej niż tylko nazwiskiem.

– Wiele razy bywał oskarżany o czary, ale nie znajdowano na to dowodów. Tym razem jednak dowody zgromadzono.

Wszyscy pochylili się do przodu, by lepiej słyszeć słowa pastora.

– Pięciu ludzi oskarża go o uprawianie magii i rzucanie uroków. A do tego pewnego dnia pojawiły się nowe informacje. Gissur Bjarnasson miał jakoby wyrywać zęby i wy- dobywać kości ze zwłok, by używać ich potem do swoich praktyk. Jeden skarży go o to, że sprowadził na jego córkę wieloletnią chorobę. Czarnoksiężnik temu zaprzecza, ale przyznał się, że zna magiczne znaki i runy i potrafi się nimi posługiwać. Przyznał się także, iż zmienił modlitwę „Ojcze nasz”. On modli się inaczej: „Szatanie nasz, któryś jest w Piekle…” Ach, cóż za potworne bluźnierstwo!

Pospiesznie złożył ręce i pogrążył się na chwilę w modlitwie, być może prosił, by złe słowa nie miały do niego przystępu. Tego przecież dobry pastor za nic by nie chciał.

Ponieważ goście słuchali z wielką uwagą, mówił dalej:

– Gissur również bluźnił przeciwko Chrystusowi i wyrażał się pogardliwie o komunii: „Lepiej niż chleb i wino smakowałyby wszy i ich krew”. Poza tym odwrócił tekst jednego z psalmów. I domyślacie się oczywiście, że to on był tym czarnoksiężnikiem, którego należało sprowadzić, by pochować upiora z Myrka?

Jeden ze słuchających skulił się.

– Co? To był on?

W pokoju zaległa złowroga cisza.

Wszyscy słyszeli o diakonie z Myrka, była to ponura historia o duchach, jedna z najbardziej przerażających opowieści tego rodzaju.

– E, to przecież tylko takie wymysły! – roześmiał się lensman nieszczerze.

– Nic podobnego – zaprotestował pastor. – To najprawdziwsza prawda! I wydarzenia rozegrały się niedaleko stąd. Ja nawet rozmawiałem z Gudrun, która została uprowadzona przez upiora, ale uszła z tej przygody z życiem. Upiorem był jej zmarły ukochany. Teraz Gudrun jest już starą kobietą. Ale dość o tym, Gissur to bardzo niebezpieczny człowiek, musicie obchodzić się z nim bardzo ostrożnie. Nie wolno go drażnić! Bo kiedy się rozzłości, to naprawdę nie wiadomo, co może zrobić. Nie wiem, co się stanie, jeśli go stracą, bo przecież zawarł pakt z szatanem, że będzie mógł powrócić na ziemię i zemścić się na tych, którzy go pojmali lub uwięzili.

Czterej wysłannicy spoglądali po sobie. Czy naprawdę mieli prowadzić kogoś takiego?

– A… kobieta? – zapytał lensman ze Skalholt.

– O niej wiemy mniej. Nosi imię Helga i jest w wieku między trzydzieści i czterdzieści lat. Oskarżyła ją inna kobieta, na którą jakoby sprowadziła chorobę. Dziwną chorobę, dotknięta nią kobieta wydawała z siebie bełkotliwe dźwięki i drżała na całym ciele, kiedy stanęła przed sądem, by wszystko wytłumaczyć. Helga Jonsdottir wyparła się, naturalnie, wszystkiego.

– Czy ona jest ładna? – zapytał urzędnik, kierując niespokojny wzrok na najmłodszego ze swoich pomocników.

– Nigdy nic na ten temat nie słyszałem – odparł sira Gudhmundur. – Ale wiem, że groziła śmiercią tym, którzy chcieliby ją uwięzić. Mimo wszystko zostanie ona skazana jedynie na chłostę, obawiam się.

– Obawiacie się? – zapytał jeden z wysłanników, przeczuwając najgorsze.

– Owszem. Bo Helga Jonsdottir jest z pewnością bardziej niebezpieczna, niż by chciała okazać. W jej żyłach płynie zła krew. – Pastor zniżył głos. – Helga jest córką Jona Jonssona młodszego z Kirkjubol nad Skutilsfjördhur.

– Czyżby to ona była owym dzieckiem, nad którym ulitowała się jakaś daleka krewna i zabrała ze sobą tutaj, do Skagafjördhur? – zapytał lensman niepewnie. – Ależ tak! Walka siry Jona z czarnoksiężnikami jest przecież dobrze znana w całym kraju.

Pastor pokiwał głową.

– Tak, tak, takich to ludzi sprowadza się do naszego spokojnego zakątka Islandii.

To jednak była znaczna przesada. Magia i czary rozwijały się wspaniale również w Skagafjördhur nawet bez udziału tego nieślubnego dziecka ze Skutilsfjördhur.

– Ale ta kobieta, Helga, jest niewinna?

– Mmm – mruczał pastor długo, a w jego głosie brzmiał sceptycyzm. – Chybaście nie słyszeli, jak to było później z nieszczęsnym sirą Jonem Magnussonem.

– Nie.

– Jon Jonsson młodszy miał siostrę, niejaką Thuridur, która nadal prześladowała proboszcza. Tak, prawdą jest, że została pozwana przed ting, ale był to kompletnie nieudany proces.

– Pod jakim względem?

– Ona była winna. Takie jest moje niezłomne przekonanie. Ona, Thuridur Jonsdottir, posiadała wszystkie tajemne pisma swego ojca, Jona Jonssona starszego. I przekazała je w spadku nieślubnej córce swojego brata, Heldze. Teraz właśnie należą do tej kobiety.

Ukradkowe spojrzenia, jakie strażnicy posyłali sobie nawzajem, były coraz bardziej lękliwe.

– Ale to nic – powiedział sira Gudhmundur pospiesznie, podejmując nieudaną próbę uspokojenia przybyszów. – Jon Jonsson starszy nigdy nie był jakimś wykształconym czarnoksiężnikiem. To, co umiał, pochodziło od Thorleifura Thordharssona, który nosił przydomek Mag-Leifi. A on sam też uczony nie był. Natomiast Jon Jonsson i jego syn mieli w dziedzinie magii naturalne uzdolnienia. Urodzili się dla grzechu i złych postępków Szatana.

Trzej dzielni ludzie lensmana skulili się jeszcze bardziej na swoich stołkach.

– No, ale chłopiec to już chyba nie jest niebezpieczny? – zapytał jeden z nich odważnie.

Wielebny Gudhmundur odpowiedział:

– Nie, to po prostu jeszcze dziecko! Chociaż ludzie gadają, że potrafi to i owo! Chłopak jest synem Helgi i to dlatego macie go również wziąć.

– Synem Helgi? – powtórzył lensman niepewnie. – To by znaczyło, że jest wnukiem Jona Jonssona młodszego?

– I prawnukiem Jona Jonssona starszego. Tak jest! Tak więc w jego żyłach płynie zła krew. A wiedźma Thuridur jest ciotką jego matki.

– No, wszystko by się zgadzało… Skoro jednak on niczego złego nie zrobił…

– Niczego nie zrobił? – prychnął sira Gudhmundur. – On został wyrzucony ze Szkoły Łacińskiej w Holar…

– Wyrzucony? Dlaczego? A właściwie to jak on się nazywa? – pytał lensmann. – Mnie podano tylko jego przydomek, Móri, a to mówi niewiele.

– Moim zdaniem wyjaśnia wszystko. Móri, czyli brunatny jak torf, to bardzo częste imię czarnoksiężników. To znaczy upiorów, które wracają na ziemię. Mówi się, że wielu z tych czarnoksiężników, którzy wychodzą z grobów, jest nieśmiertelnych. To upiory, których Islandia nigdy się nie pozbędzie. Móri, brunatny jak ziemia, jak muł cmentarny. Tak więc młodzieniec znajduje się „w dobrym towarzystwie”. Słychać nawet tu i ówdzie pogłoski, ze… on jest synem jednego z takich! A poza tym to nie słyszałem jego innego imienia.

– Ale dlaczego został wyrzucony ze Szkoły Łacińskiej? – powtórzył któryś z wysłanników. Ten fakt niepokoił wszystkich znacznie bardziej niż duchy.

– Ech, to tylko głupstwo. Szczeniackie wymysły. Ludzie gadają, że przeczytał po kryjomu całą tajemną „Gråskinnę”, ale ja w to nie wierzę. Księga jest przecież dokładnie zamknięta i strzeżona, a poza tym została spisana za pomocą magicznych run, których on raczej nie mógł rozumieć…

– Nie mógłby, gdyby nie miał dostępu do dziedzictwa swej matki. Do zakazanych pism o magii i czarach, które zostawił Jon Jonsson – wtrącił lensman.

– Nie chce mi się w to wierzyć – powtórzył pastor. – Ale zrobił coś gorszego: został mianowicie przyłapany na rozkopywaniu grobów na cmentarzu w Holar. Chciał odnaleźć grób biskupa Gottskalka i zdobyć „Rödskinnę”!

Jeden ze słuchających jęknął tak głośno, że aż się zaniósł kaszlem. W kątach plebanii czaiły się mroczne cienie.

– Udało mu się to? – zapytał inny pospiesznie.

– Oczywiście, że nie! Nikt nie wie, gdzie spoczywa zły biskup, prawdopodobnie w krypcie pod podłogą kościoła. A „Rödskinna” musiała już całkiem zbutwieć, podobnie zresztą jak Gottskalk Groźny. Tak czy inaczej chłopiec jest niewinny. Po prostu pomysłowe i sprytne dziecko. To z dorosłych nie powinniście spuszczać oczu.

Najmłodszy z wysłanników głośno przełknął ślinę.

Czarnoksiężnik Gissur Bjarnasson groził, że jeśli zostanie stracony, powróci na ziemię jako upiór. Kobieta imieniem Helga mogła sprowadzić na nich śmierć swoją magiczną sztuką…

Sira Gudhmundur wstał na znak, że rozmowa dobiegła końca.

– O jedną rzecz chciałbym was jednak usilnie prosić: Nie przejeżdżajcie tędy, kiedy już będziecie wracać z całą trójką! Nocleg i dach nad głową znajdziecie w torfowych budynkach w Saurbæ.

Lensmanowi drżała broda, kiedy pytał:

– Eeech… Saurbæ? Czy nie jest gdzieś w pobliżu Myrka? Jego ludzie popatrzyli na siebie, a potem na mroczne cienie w kątach.

– Oczywiście – odparł pastor spokojnie. – Ale tym się nie przejmujcie. Wydarzenia w Myrka miały miejsce tak dawno temu.

Chyba jednak nie tak dawno. Przecież nieszczęsna Gudrun jeszcze żyje. Czy nie mieli prowadzić ze sobą tego czarnoksiężnika, który w końcu nakłonił diakona, by przestał straszyć? Historia, jedna z najbardziej makabrycznych opowieści o miłości, która przekracza granice śmierci, głośna była przecież na całej Islandii. Ale żaden z czterech wysłanników nie znał jej dokładnie, bo opowiadane przez ludzi historie rozprzestrzeniając się jak niesione wiatrem, stają się coraz mniej wyraziste, otrzymują jakieś nowe wątki, a tracą dawne. Powszechnie jednak twierdzono, że wydarzenia w Myrka były prawdziwe. Teraz zaś oni, czterej jeźdźcy, znaleźli się okropnie blisko tego miejsca. A jeśli historia nie należy tak całkiem do przeszłości? Jeśli diakon nadal tam straszy…?

Nie dana im jednak była szansa wyjaśnienia sprawy, pastor bowiem opuszczał już izbę, im więc nie pozostawało nic innego, jak udać się na spoczynek.

Tej nocy spali źle. Lękali się spotkania z oskarżonymi o czary, lękali się długiej, bardzo długiej drogi powrotnej, która prowadzić miała przez Myrka.

A jeszcze nie mieli pojęcia o cielesnych ani duchowych niepokojach i zagrożeniach na pustkowiach Sprengisandur…

Загрузка...