8. Czerwone fale

Po obszernym balkonie obserwatorium swobodnie buszował wiatr, który przynosił z Afryki zapachy kwitnących roślin i budził w duszy trwożne pragnienia. Mven Mas nie mógł jakoś doprowadzić się do porządku i osiągnąć tego stopnia jasności umysłu, jaki był potrzebny w przeddzień wielkiego doświadczenia. Ren Boz zakomunikował z Tybetu, że przebudowa stoiska Kora Julia została ukończona. Czterej obserwatorzy z Satelity 57 zgodzili się zaryzykować życie, aby pomóc w doświadczeniu, jakiego jeszcze na planecie nie podejmowano.

Ale eksperymentu dokonano bez pozwolenia Rady, bez uprzedniego szczegółowego omówienia wszystkich możliwości, a to nadawało całej sprawie posmak tchórzliwej skrytości, tak bardzo obcej ludziom współczesnym.

Wprawdzie wielki cel do pewnego stopnia usprawiedliwiał takie postępowanie, ale… jednocześnie wymagał, żeby serce było zupełnie czyste. Znów powtarzał się dawny konflikt — cel i środki doń prowadzące. Doświadczenia tysięcy pokoleń uczą, że należy umieć ściśle wytyczyć granicę przejściową, jak to czyni w kwestiach matematycznych rachunek repagularny. Jak dojść do takiego rachunku w sferze intuicji i moralności?

Afrykańczykowi nie dawała spokoju historia Beta Lona. Trzydzieści dwa lata temu jeden z najwybitniejszych matematyków Ziemi, Bet Lon, stwierdził, że niektóre oznaki przemieszczenia wzajemnie na siebie oddziaływających potężnych pól energetycznych można tłumaczyć istnieniem równoległych wymiarów. Uczony przeprowadził szereg ciekawych doświadczeń ze znikaniem przedmiotów. Akademia Granic Wiedzy odnalazła błąd w jego rozważaniach i wyjaśniła to zjawisko inaczej. Bet Lon był to potężny umysł, ale cierpiał na swoisty niedorozwój zasad etycznych i zanik hamulców moralnych. Nieugięty w swoim egoizmie postanowił kontynuować doświadczenia. Zwerbował młodych, odważnych ochotników, którzy byli zdecydowani na każdy czyn, byle tylko służyć nauce. W trakcie doświadczeń ludzie ci znikali bez śladu jak przedmioty i ani jeden z nich nie dał o sobie znaku życia „z drugiej strony” innego wymiaru, wbrew oczekiwaniom okrutnego matematyka. W ten sposób zginęło ich dwunastu. Beta Lona oddano pod sąd. Uczony przekonywał sędziów, że ludzi ci są żywi i wędrują w innym wymiarze. Został skazany na wygnanie. Dziesięć lat spędził na Merkurym, a następnie udał się na Wyspę Zapomnienia. Dzieje Beta Lona, według Myena Masa, były podobne do jego własnych. On też brał udział w tajemniczym doświadczeniu mimo zakazu i wbrew opinii uczonych.

Pojutrze zacznie się kolejna transmisja na obwodzie Pierścienia, czeka go osiem wolnych dni, będzie więc mógł przeprowadzić doświadczenie.

Mven Mas uniósł głowę do góry. Gwiazdy wydały mu się szczególnie jaskrawe i bliskie. Wiele z nich znał wedle ich dawnych imion jak starych, dobrych przyjaciół. Czyż zresztą nie były rzetelnymi przyjaciółmi człowieka, drogowskazami na jego szlakach?

Niezbyt jaskrawa gwiazdeczka skłaniająca się ku północnemu horyzontowi — to Gwiazda Polarna, czyli Gamma Cefeusza. Rozpostarty u góry, w Drodze Mlecznej, Łabędź, jeden z najciekawszych gwiazdozbiorów nieba północnego, już wyciąga ku południowi swoją długą szyję. Płonie w nim piękna gwiazda podwójna, nazwana przez starożytnych Arabów Albireo. Naprawdę są tam trzy gwiazdy: Albireo I — podwójna i Albireo II — ogromna, daleka gwiazda błękitna z dużym systemem planetarnym. Jest od nas prawie tak samo odległa jak ogromne słońce w ogonie Łabędzia, Deneb, biała gwiazda o sile świetlnej tysiąca ośmiuset naszych słońc. W poprzedniej transmisji nasz wierny przyjaciel gwiazdy 61 Łabędzia złowił komunikat z Albireo II. Było to ostrzeżenie, otrzymane po czterystu latach od chwili nadania, ale mimo to bardzo interesujące. Sławny badacz kosmosu z Albireo II, którego imię w ziemskim języku brzmiałoby Ylihh oz Ddiz, zginął w okolicy gwiazdozbioru Liry wskutek spotkania z gwiazdą Ookr. Uczeni ziemscy zaliczali tę gwiazdę do klasy E, nazwanej tak dla uczczenia największego fizyka starożytności, Einsteina, który przewidział istnienie takich gwiazd, choć później poddawano to w wątpliwość, a nawet ustalono granicę masy gwiazd, znaną pod mianem granicy Chandrasekhara. Ale ten starożytny astrofizyk opierał się głównie na elementarnej mechanice ciążenia i na termodynamice ogólnej, nie biorąc najzupełniej pod uwagę skomplikowanej struktury elektromagnetycznej gwiazd olbrzymich i ponadolbrzymich. Właśnie siły elektromagnetyczne warunkowały istnienie gwiazd „E”, które swoimi rozmiarami dorównywały czerwonym gigantom klasy „M”, takim jak Antares czy Betelgeuse, ale ich gęstość nie była wielka i równała się mniej więcej gęstości Słońca. Olbrzymia siła ciążenia takiej gwiazdy zatrzymywała promieniowanie nie pozwalając, by światło opuszczało gwiazdę i rozchodziło się w przestrzeń. Nieskończenie długo istniały w przestrzeni te utajone masy, których ogrom przechodził wszelkie wyobrażenie, i skrycie chłonęły w swój ocean inercji wszystko, czego dotknęły nieubłagane macki ich ciążenia. W mitologii religijnej starożytnych Indii jest mowa o okresach bezczynności najwyższego bóstwa. Po tych „nocach Brahmy”, wedle ówczesnych wierzeń, następowały „dni”, czyli okresy twórcze. Przypominało to długotrwałe gromadzenie materii, kończące się nagrzaniem powierzchni gwiazdy do klasy „O” — zerowej — do stu tysięcy stopni. Oczywiście zjawisko to nie miało nic wspólnego z bóstwem. Wreszcie następował kolosalny wybuch rozrzucający w przestrzeń nowe gwiazdy z nowymi planetami. Tak wybuchła niegdyś mgławica Kraba, osiągając obecnie średnicę pięćdziesięciu bilionów kilometrów. Wybuch ten posiadał siłę kwadryliona bomb wodorowych, którymi posługiwano się w Erze Rozbicia Świata.

Zupełnie ciemne gwiazdy „E” poznawano w przestrzeni jedynie po ich sile ciążenia — zagłada statku kosmicznego przelatującego w pobliżu takiego potwora była nieunikniona. Niewidzialne gwiazdy podczerwone klasy widmowej „T” stanowiły także niebezpieczeństwo dla statków, tak jak ciemne obłoki grubych cząstek lub całkowicie wystygłe ciała klasy „TT”.

Mven Mas pomyślał, że stworzenie Wielkiego Pierścienia łączącego światy zaludnione przez istoty rozumne, było wielką rewolucją dla Ziemi i dla każdej planety zamieszkanej. Jest to przede wszystkim zwycięstwo nad czasem, krótkością życia, która nam nie pozwalała, tak jak i innym istotom myślącym, zbadać niezmierzonych przestrzeni kosmosu. Przesłanie komunikatu w obwodzie Pierścienia było rzutowaniem w przyszłość, myśl ludzka bowiem ujęta w taką formę będzie przenikała przestrzeń, aż dotrze do jej najdalszych regionów. Możliwość zbadania bardzo dalekich gwiazd stała się całkowicie realna. Niedawno dotarł do nas komunikat z ogromnej, ale bardzo oddalonej gwiazdy zwanej Gammą Łabędzia. Odległość do niej wynosi dwa tysiące osiemset parseków. Komunikat biegnie ku nam ponad dziewięć tysięcy lat, ale jest zrozumiały dla nas i prawdopodobnie rozszyfrowali go ci członkowie Pierścienia, których sposób myślenia był bliski mentalności mieszkańców owej gwiazdy. Inna rzecz, gdy komunikat nadchodzi z kulistych systemów gwiezdnych i gromad znacznie starszych od naszych systemów płaskich.

Tak samo ma się sprawa z centrum Galaktyki — w jej osiowym obłoku gwiezdnym istnieje kolosalna strefa życia na milionach systemów planetarnych, które nie znają nocnej ciemności, ponieważ są oświetlane promieniowaniem centrum galaktycznego. Otrzymano stamtąd niezrozumiałe komunikaty — obrazy dziwnych struktur, niewyrażalnych za pomocą naszych pojęć. Akademia Granic Wiedzy w ciągu ośmiuset lat stara się je daremnie rozszyfrować. A może z bliższych systemów planetarnych, od członków Pierścienia, nadchodzą komunikaty o ich wewnętrznym życiu, toczącym się na każdej z planet, o nauce, technice, wytworach sztuki, gdy dalekie, pradawne światy Galaktyki ukazują zewnętrzne, kosmiczne przejawy swego życia i nauki? Komunikują o przebudowie systemów planetarnych według własnych zamierzeń, o „wymiataniu” z przestrzeni międzygwiezdnej meteorytów oraz nie nadających się dla życia zimnych planet zewnętrznych, o spychaniu ich na centralne ciało promieniujące, o przedłużaniu jego emanacji lub celowym podwyższaniu temperatury własnych słońc. A może to jeszcze nie wszystko? Może przebudowuje się i sąsiednie systemy planetarne w celu wytworzenia możliwie najlepszych warunków życia dla gigantycznych cywilizacji?

Mven Mas połączył się z przechowalnią zapisów pamięciowych Wielkiego Pierścienia i zestawił szyfr jednego z dalekich komunikatów. Na ekranie wolno popłynęły dziwaczne obrazy, które nadeszły na Ziemię z kulistej gromady gwiezdnej Omega Centaura, drugiej spośród najbliższych od systemu słonecznego i leżącej w odległości zaledwie sześciu tysięcy ośmiuset parseków. Przez dwadzieścia dwa tysiące lat światło jej gwiazd przenikało przestrzenie świata, zanim dotarło do oka ziemskiego człowieka.

Gęsta niebieska mgła słała się równymi warstwami, z których wystawały czarne walce, obracające się z dość dużą szybkością. Od czasu do czasu ich kontury kurczyły się ledwie dostrzegalnie i walce przybierały kształt stożków połączonych podstawami. Wówczas warstwy niebieskiej mgły darły się na strzępy, tworząc jaskrawe sierpy ogniste obracające się szybko dokoła osi stożków, czerń znikała gdzieś w górze i wyrastały kolosalne, oślepiająco białe kolumny, zza których niby ukośne kulisy wysuwały się zielonej barwy ostrza.

Mven Mas pocierał czoło starając się cokolwiek zrozumieć.

Na ekranie ostrza wiły się spiralnie dokoła kolumn i nagle rozsypały się strumieniem metalicznie połyskujących kuł, tworzących szeroki pas. Pas ten rozrastał się wszerz i wzwyż.

Mven Mas uśmiechnął się, wyłączył zapis i wrócił do poprzednich rozważań.

„Brak zamieszkanych światów, czyli ściślej — brak łączności z nimi w wysokich szerokościach Galaktyki powoduje, że my, ludzie Ziemi, nie możemy się wydostać z naszej zaciemnionej strefy równikowej Galaktyki. Nie możemy się wznieść ponad pył kosmiczny, w którym jest pogrążona nasza gwiazda — Słońce i jego sąsiedzi. Dlatego trudniej nam poznawać wszechświat niż innym…” Mven Mas spojrzał na horyzont, gdzie poniżej Wielkiej Niedźwiedzicy, pod Psami Gończymi, leżał gwiazdozbiór Warkocza Bereniki. Był to „północny” biegun Galaktyki. W tym właśnie kierunku przestrzeń pozagalaktyczna była otwarta na całą szerokość, podobnie jak i po przeciwległej stronie nieba, w gwiazdozbiorze Rzeźbiarza, w pobliżu znanej gwiazdy Fomalhaut, przy południowym biegunie układu galaktycznego. W okolicach położonych na skraju, gdzie się znajduje Słońce, grubość odgałęzień spiralnego dysku Galaktyki wynosi zaledwie około sześciuset parseków. Żeby się wydostać poza obszar jej kolosalnego koła gwiezdnego, trzeba by przejść prostopadle do płaszczyzny równika Galaktyki od trzystu do czterystu parseków. Droga ta, nie do pokonania dla statku kosmicznego, była możliwa do przezwyciężenia za pomocą nadajników i odbiorników. Na razie jednak ani jedna planeta gwiazd usytuowanych w tych okolicach nie włączyła się do Pierścienia.

Wieczne zagadki i pytania, na które nie było odpowiedzi, przestałyby dręczyć ludzkość, gdyby się udało dokonać jeszcze jednej rewolucji naukowej — zwyciężyć czas, nauczyć się pokonywać przestrzeń i wkroczyć zwycięską, stopą w nieskończone obszary kosmosu. Wówczas nie tylko nasza Galaktyka, ale i inne wyspy gwiezdne stałyby się tak bliskie, jak drobne wysepki Morza Śródziemnego. Takie były motywy rozpaczliwej próby zamierzonej przez Rena Boża, a realizowanej przez kierownika stacji kosmicznych, Mvena Masa. Gdybyż mogli uzasadnić potrzebę tego doświadczenia i otrzymać zezwolenie Rady!..

Światła Drogi Spiralnej zmieniły barwę z pomarańczowej na białą. Druga godzina w nocy to pora wzmożonych przewozów. Mven Mas przypomniał sobie, że jutro jest święto Płonących Czasz, na które zapraszała go Czara Nandi. Kierownik stacji kosmicznych nie mógł zapomnieć tej gibkiej czerwonobrązowej dziewczyny. Była uosobieniem szczerości i mocnych porywów, zjawiskiem rzadkim w epoce, w której obowiązywała surowa dyscyplina uczuć.

Mven Maa wrócił do pracowni, wywołał Instytut Metagalaktyki i poprosił o przysłanie mu stereofilmów kilku galaktyk, po czym wyszedł na dach fasady wewnętrznej. Tu mieścił się jego aparat służący do wykonywania dalekich skoków. Mven Mas lubił ten niepopularny sport i osiągnął w nim niemałe mistrzostwo. Umocniwszy dokoła ciała szelki balonu wypełnionego helem, Afrykańczyk prężnym skokiem uniósł się w powietrze i na sekundę włączył śmigło pociągowe uruchamiane przez lekki akumulator. Mven Mas opisał w powietrzu łuk około sześciuset metrów długości i wylądował na wykuszu Domu Wyżywienia. W pięciu skokach dostał się do niewielkiego ogrodu pod urwiskiem góry wapiennej, zdjął aparat na aluminiowej wieżyczce i ześliznął się po pionowej żerdzi na ziemię, ku swemu twardemu posłaniu pod ogromnym platanem. Zasnął ukołysany szelestem listowia potężnego drzewa.

Święto Płonących Czasz otrzymało nazwę od znanego wiersza poety-historyka Zana Sena, który opisał staroindyjski zwyczaj wyboru najpiękniejszych kobiet. Wręczały one wyruszającym na wyprawy bohaterom miecze i czasze z płonącą w ich wnętrzu aromatyczną żywicą, które od dawna wyszły z użycia, ale przetrwały jako symbol wybitnego czynu. A wielkie czyny nie były rzadkością wśród odważnej, pełnej energii ludności planety. Ogromna sprawność w pracy, znana w przeszłości tylko u szczególnie wytrwałych jednostek ludzkich zwanych geniuszami, zależała od siły fizycznej i od obfitości hormonów bodźcowych. Troska o zdrowie ludzkości w ciągu tysięcy lat dokonała tego, że przeciętny mieszkaniec planety stał się podobny do bohaterów starożytnych, nienasyconych w swych czynach, miłości i poznawaniu świata.

Święto Płonących Czasz było wiosennym dniem kobiet. Co roku, w czwartym miesiącu upływającym od zimowego obiegu dokoła Słońca, czyli, jak się to nazywało dawniej, w kwietniu, najpiękniejsze kobiety Ziemi brały udział w tańcach, w śpiewie i ćwiczeniach gimnastycznych. Piękno najróżnorodniejszych ras jaśniało bogactwem subtelnych odcieni, sprawiając wiele radości widzom — zmęczonym wytrwałą pracą uczonym i inżynierom, natchnionym artystom i młodocianym uczniom trzeciego cyklu.

Niemniej piękny był dzień jesiennego święta mężczyzn, poświęconego pamięci Herkulesa. Dzień ten wypadał w dziewiątym miesiącu roku. Osiągający dojrzałość młodzieńcy zdawali tu sprawę z dokonanych przez siebie czynów. Później weszło w zwyczaj urządzanie przeglądu całorocznych osiągnięć wobec szerokich mas ludności. Święto obchodzono wspólnie. Dzieliło się ono na dni Pięknego Pożytku, Wyższej Sztuki, Śmiałości Naukowej i Fantazji. Niegdyś także Mvena Masa uznano za bohatera pierwszego i trzeciego dnia…

Mven Mas zjawił się w wielkiej Sali Słonecznej Tyrreńskiego Stadionu akurat w czasie występu Vedy. Odnalazł dziewiąty sektor czwartego promienia, gdzie siedziały Evda Nal i Czara Nandi, i stanął w cieniu arkady wsłuchując się w niski głos. Veda była w białej sukni. Wysoko uniósłszy jasnowłosą głowę patrzyła na galerię i śpiewała jakąś radosną pieśń. Wydała się Afrykańczykowi wcieleniem wiosny.

Każdy z widzów miał przed sobą cztery guziczki, które mógł naciskać. Na suficie sali zapalały się złote, niebieskie, szmaragdowe lub czerwone światła. Oznaczały one ocenę artystów i zastępowały hałaśliwe brawa dawnych czasów.

Veda skończyła śpiew, nagrodzona pstrym blaskiem złotych i niebieskich świateł, wśród których ginęły nieliczne zielone, i jak zwykle zaróżowiona z podniecenia przyłączyła się do koleżanek. Wtedy także podszedł do nich Mven Mas. Powitano go serdecznie.

Afrykańczyk rozglądał się szukając swego poprzednika i nauczyciela, Dara Wiatra, ale nigdzie go nie dostrzegł.

— Gdzieście schowały Dara Wiatra? — rzekł żartobliwie do trzech kobiet.

— A gdzie pan podział Rena Boża? — odparła Evda Nal. Afrykańczyk nie odpowiedział i unikał jej spojrzenia.

— Wiatr grzebie się pod Ameryką Południową, dobywając tytan — powiedziała Veda Kong i po jej twarzy przemknął ledwie dostrzegalny cień.

Czara Nandi przyciągnęła ją do siebie, tuląc swój policzek do jej twarzy. Twarze obydwu kobiet, tak bardzo różne, upodobniła malująca się na nich tkliwość.

Brwi Czary, proste i niskie pod szerokim czołem, przypominały skrzydła lecącego ptaka, harmonizując z podłużnym wykrojem oczu. Veda miała brwi uniesione w górę.

„Ptak uniósł skrzydła do lotu…” — pomyślał Afrykańczyk.

Gęste i lśniące czarne włosy Czary opadały na kark i ramiona, uwydatniając surową barwę zaczesanych wysoko włosów Vedy.

Czara spojrzała na zegar w kopule sali i podniosła się z miejsca.

Czarny jej strój zadziwił Afrykańczyka. Szyję dziewczyny zdobił platynowy łańcuszek spięty czerwonym turmalinem. Kształtne piersi, podobne do odwróconych, szerokich czasz, jakby wytoczone zadziwiająco precyzyjnym narzędziem, były prawie. odsłonięte. Miała na sobie stanik z pasemek fioletowej tkaniny. Cienką talię dziewczyny ujmował biały, usiany czarnymi gwiazdami pas, spięty platynową klamrą w kształcie księżycowego sierpa. Z tyłu spływał długi tren z ciężkiego, białego jedwabiu, także ozdobiony czarnymi gwiazdami. Tancerka nie miała na sobie żadnych kosztowności, wyjąwszy połyskujące klamry na małych, czarnych pantofelkach.

— Niedługo moja kolej — powiedziała Czara beztrosko, kierując się w stronę wejścia. Po czym obejrzała się na Mvena Masa i odeszła, odprowadzana tysiącami pełnych podziwu spojrzeń.

Na scenie zjawiła się gimnastyczka — wspaniale zbudowana dziewczyna, nie mająca chyba więcej niż osiemnaście lat. Gimnastyczka wykonała przy akompaniamencie muzyki gwałtowną kaskadę wzlotów, skoków i zwrotów. Widzowie zareagowali na popis mnóstwem złotych świateł, a Mven Mas pomyślał, że występ Czary Nandi nie będzie łatwy po takim sukcesie. Trochę zaniepokojony rozejrzał się po widowni i dostrzegł w trzecim sektorze Karta Sana. Artysta powitał go z radością, która wydała się Afrykańczykowi trochę nie na miejscu — któż, jeśli nie autor obrazu „Córa Morza Śródziemnego”, powinien się troskać o los jej występu.

Ledwie Afrykańczyk zdążył pomyśleć, że po dokonaniu doświadczenia wybierze się obejrzeć obraz, gdy światła górne zgasły. Przezroczysta podłoga ze szkła organicznego za jarzyła się kolorem amarantowym. Spod sceny trysnęły strumienie czerwonych świateł, falując w rytmie przejmującego śpiewu skrzypiec i brzęku miedzianych strun. Oszołomiony potęgą muzyki, Mven Mas nie od razu dostrzegł, że na scenie, jakby objętej płomieniami, ukazała się Czara i zaczęła tańczyć z takim temperamentem, że widzowie wstrzymali oddech.

Mvena Masa ogarnęła trwoga na myśl, co będzie, jeżeli muzyka jeszcze bardziej przyspieszy tempo. Tańczyły nie tylko nogi i ręce — całe ciało dziewczyny zdawało się płonąć nieposkromioną żądzą życia. Afrykańczyk pomyślał, że jeżeli kobiety Indii starożytnych były takie jak Czara, to poeta, który je porównał do płomiennych czasz, miał całkowitą słuszność.

Czerwonawa opalenizna Czary w odbłyskach świateł nabrała jaskrawomiedzianego odcienia. Serce Mvena zaczęło bić mocniej. Tę barwę skóry widział przecież u ludzi baśniowej planety Epsilon Tukana. Wtedy właśnie się przekonał, że człowiek zdolny jest wyrazić ruchem najdelikatniejsze odcienie uczuć.

Wpatrzony w niedostępną dal dziewięćdziesięciu parseków Mven Mas myślał o tym, że w nieogarnionym bogactwie form piękna ziemskiego mogą istnieć kwiaty równie cudowne, jak widzenie dalekiej planety pieczołowicie wyhodowane w jego wyobraźni. Ale marzenie o nieznanych światach nie mogło się rozwiać tak nagle. Czara, przybierając postać czerwonoskórej córy Epsilon Tukana, utwierdziła kierownika stacji kosmicznych w przekonaniu o słuszności jego zamierzeń.

Evda Nal i Veda Kong, choć same były dobrymi tancerkami, patrzyły z podziwem na taniec Czary. Veda, w której tkwił uczony antropolog i historyk starożytnych ras, myślała o tym, że w dalekiej przeszłości Gondyany było zawsze znacznie więcej kobiet niż mężczyzn, którzy ginęli w walce z dzikimi zwierzętami. Później, kiedy w gęsto zaludnionych krajach południa powstały despotyczne państwa Starożytnego Wschodu, mężczyźni ginęli masowo w ciągłych wojnach, wywoływanych częstokroć fanatyzmem religijnym lub kaprysem despotów. Doskonałość urody córy południa w trudnych dojrzewała warunkach. Na północy, gdzie ludność była rzadsza, a przyroda uboższa, despotyzm Czasów Ciemnoty nie istniał. Tam zachowało się więcej mężczyzn, kobiety były cenione wyżej i cieszyły się większym poważaniem.

Veda śledziła każdy gest Czary i zauważyła, że jej ruchy cechuje zadziwiająca dwoistość: są jednocześnie drapieżne i czułe. Czułość bierze swój początek z płynności ruchów i z nieprawdopodobnej giętkości ciała, a wrażenie drapieżności rodzi się z nagłych zwrotów i zamierań, dokonywanych z nieuchwytną szybkością dzikiego zwierzęcia. Tę przymilną giętkość ciemnoskóre córy Gondyany osiągnęły w ciągu tysiącletniej walki o byt. Ale jakże harmonijnie zespoliła się ona z drobnymi i twardymi zarazem rysami twarzy Czary!

W krótkie, powolne adagio wplatały się coraz szybsze dysonansowe brzmienia jakichś instrumentów perkusyjnych. Gwałtowny rytm wzlotów i upadków uczuć ludzkich wyrażał się w tańcu całą gamą pełnych ekspresji ruchów i raptownym ich zamieraniem, kiedy tancerka zastygała na kształt posągu. Było w tym tańcu budzenie się drzemiących uczuć, gwałtowne wybuchy, znużenie, rozpacz, odrodzenie się wiary w życie, burzliwy poryw, walka z nieodwracalnym pochodem czasu, z nieubłaganą determinacją obowiązku i losu. Evda Nal zrozumiała w całej pełni psychologiczną wymowę tego tańca i policzki jej pokrył rumieniec, oddech stał się szybszy… Mven Mas nie wiedział, że suita baletowa została skomponowana specjalnie dla Czary Nandi. Już się nie lękał huraganowego tempa muzyki, widząc, z jaką łatwością radzi sobie z nim dziewczyna. Czerwone fale światła obejmowały jej ciało lśniące miedzią, opluskiwały smukłe nogi, tonęły w ciemnych zwojach aksamitu, zakwitały zorzą na bieli jedwabiu. Nagle, bez żadnego finału, muzyka urwała na wysokich tonach, znieruchomiały i zgasły czerwone światła. Wysoka kopuła gmachu zajaśniała zwykłym światłem.

Zmęczona dziewczyna pochyliła głowę, tak że opadające włosy zasłoniły jej twarz. Zamigotały tysiące złotych świateł, dał się słyszeć głuchy szmer. Widzowie darzyli Czarę najwyższym uznaniem — dziękowali jej przez powstanie i uniesienie nad głowami złączonych rąk. Czara, nieulękła przed występem, uciekła w zażenowaniu, odrzucając z twarzy włosy.

Organizatorzy święta ogłosili przerwę. Mven Mas podążył na poszukiwanie Czary, a Veda Kong i Evda Nal weszły na gigantyczne, kilometrowej szerokości schody z matowego niebieskiego szkła, zbiegające ze stadionu wprost do morza. Zapadający zmrok i chłód wieczorny pociągnął obie kobiety za przykładem tysięcy widzów do kąpieli.

— Słusznie zwróciłam od razu uwagę na Czarę Nandi — powiedziała Evda Nal. — Wspaniała artystka. Jej taniec to prawdziwy pean na cześć życia. To pewnie jest ten antyczny Eros…

— Ma rację Kart San, że piękno odgrywa ważniejszą rolę, niż sądziłyśmy. Ono dopiero nadaje życiu sens i stanowi podstawę szczęścia. I pani określenie jest słuszne — mówiła Veda zrzucając pantofle i zanurzając nogi w ciepłej wodzie pluskającej przy schodach.

— Słuszne o tyle, o ile siła duchowa rodzi się ze zdrowego, pełnego energii ciała — uzupełniła Evda Nal zdejmując suknię i rzucając się w przejrzyste fale.

Veda dogoniła ją i razem popłynęły ku ogromnej wyspie gumowej, która srebrzyła się w odległości półtora kilometra od wybrzeża stadionu. Płaską powierzchnię wyspy obramiały szeregi szałasów w kształcie muszel, zrobione z masy plastycznej przypominającej macicę perłową. Miały one dość duże rozmiary i mogły chronić od wiatru i słońca cztery osoby, zapewniając im całkowitą izolację od sąsiadów.

Obydwie kobiety położyły się na miękkiej, kołyszącej się podłodze „muszli”, wdychając świeży zapach morza.

— Od czasu, kiedyśmy się widziały na wybrzeżu, pani się bardzo opaliła — powiedziała Veda przyglądając się koleżance. — Skutek pobytu nad morzem czy działania pigułki pigmentu opalenizny?

— Pigułki PO — odrzekła Evda. — Na słońcu byłam tylko wczoraj i dziś.

— Pani naprawdę nie wie, gdzie jest Ren Boz? — zapytała Veda.

— Domyślam się, ale i to wystarcza, żebym się niepokoiła — odparła cicho Evda Nal.

— Czyżby pani… — Veda zamilkła nie kończąc myśli.

Evda uniosła przymknięte leniwie powieki i spojrzała iej w oczy.

— Na mnie Ren Boz robi wrażenie nieporadnego chłopaka — mówiła Veda niezdecydowanie — a pani mi się wydaje taka silna i inteligentna… W pani się wyczuwa wewnętrzny, stalowy sworzeń woli.

— To samo mi mówił Ren Boz. Ale pani nie ma racji. Ren Boz to człowiek o potężnym i śmiałym umyśle, a przy tym niesłychanie pracowity. Nawet w naszych czasach niewielu się znajdzie podobnych ludzi. W porównaniu ze zdolnościami inne jego cechy wydają się niedorozwinięte, jakby infantylne. Słusznie pani powiedziała, że ma coś z chłopaka, ale to bohater. Weźmy na przykład Dara Wiatra, w nim także siedzi chłopak, ale to wypływa po prostu z nadmiaru sił fizycznych, a nie z ich braku, jak u Rena.

— A jak pani ocenia Mvena? — zapytała Veda. — Pani go teraz już zna lepiej.

— Mven Mas stanowi piękną kombinację zimnego rozumu i archaicznej pasji pragnień.

Veda Kong roześmiała się głośno:

— Co za wspaniała precyzja w charakteryzowaniu ludzi!

— Psychologia to moja specjalność. Ale pozwoli pani, że z kolei ja zadam pytanie. Czy pani wie, że Dar Wiatr bardzo mi się podoba?…

— Pani obawia się połowicznych decyzji? — Veda się zaczerwieniła. — Więc będę zupełnie szczera. Wszystko jest tu jasne… — ciągnęła pod badawczym spojrzeniem Evdy. — Erg Noor… Nasze drogi rozeszły się dawno… Nie mogłam jednak iść za głosem serca tak długo, dopóki przebywał w kosmosie, nie mogłam odejść i osłabiać wiary w jego powrót. Teraz to już co innego. Erg Noor wie o wszystkim i kroczy własną drogą.

Evda Nal położyła smukłą rękę na ramieniu Vedy.

— A więc… Dar Wiatr?

— Tak — odparła Veda twardo.

— On o tym wie?

— Nie. Potem, kiedy „Tantra” powróci…

— Na mnie już czas — powiedziała Evda Nal — kończy mi się urlop. W Instytucie Badań Smutku i Radości czeka mnie nowa praca, a muszę się jeszcze zobaczyć z córką.

— Ma pani dużą córkę?

— Siedemnastoletnią. Syn jest o wiele starszy. Spełniłam obowiązek, jakiemu podlega każda zdrowa, nie obciążona dziedzicznie kobieta, mam nie mniej niż dwoje dzieci. A teraz chcę mieć trzecie, ale dorosłe!

Evda Nal uśmiechnęła się i jej skupioną twarz rozjaśnił wyraz miłości, wygięta w łuk górna warga z lekka się uniosła.

— A ja wyobraziłam sobie miłego chłopaka o dużych oczach i dużych ustach, ale piegowatego i o zadartym nosie — powiedziała Veda jakby do siebie.

— Pani nie zaczęła nowej pracy? — zapytała Evda.

— Nie, czekam na „Tantre,”. Potem odbędzie się długotrwała wyprawa.

— Jedźmy do mojej córki — zaproponowała Evda. Veda zgodziła się chętnie.


Na całej szerokości ściany obserwatorium rozpościerał się siedmiometrowy ekran przeznaczony do przeglądu zdjęć i filmów dokonanych przez potężne teleskopy. Mven Mas włączył przeglądowe zdjęcie wycinka nieba w pobliżu północnego bieguna Galaktyki — pasmo południkowe gwiazdozbiorów od Wielkiej Niedźwiedzicy do Kruka i Centaura. Tu w Psach Gończych, w Warkoczu Bereniki i w Pannie mieściło się mnóstwo galaktyk, gwiezdnych wysp wszechświata, w postaci płaskich kół i dysków. Szczególnie wiele odkryto ich w Warkoczu Bereniki — odrębne, prawidłowe i nieprawidłowe, o różnych skierowaniach i projekcjach, odległe o miliardy parseków, tworzące całe „obłoki”, złożone z dziesiątków tysięcy galaktyk. Największe z nich mają średnicę od dwudziestu do pięćdziesięciu tysięcy parseków, jak nasza wyspa gwiezdna lub galaktyka NN 89105+ SB 23, w czasach starodawnych zwana M-31, czyli Mgławicą Andromedy. Maleńki, słabo świecący, mglisty obłoczek był widoczny z Ziemi gołym ogiem. Dawno już ludzie odkryli tajemnicę tego obłoczka. Mgławica okazała się systemem gwiezdnym, półtora rażą większym od naszej gigantycznej Galaktyki. Badanie Mgławicy Andromedy, odległej o czterysta pięćdziesiąt tysięcy parseków, bardzo pomogło w poznaniu naszej własnej Galaktyki.

Od dzieciństwa Mven Mas pamiętał wspaniałe zdjęcia różnych galaktyk, otrzymane za pomocą elektronowej inwersji obrazów optycznych lub przez radioteleskopy docierające jeszcze dalej w głąb kosmosu, jak na przykład dwa z nich — Pamirski i Patagoński, każdy o średnicy czterystu kilometrów. Galaktyki, nagromadzenie setek miliardów gwiazd odległych od siebie o miliony parseków, od dawna stanowiły przedmiot jego zainteresowań. Pragnął poznać ich budowę, historię powstania i, co najważniejsza, warunki życia.

Na ekranie zjawiły się trzy gwiazdy, które starożytni Arabowie nazywali Sirrah, Mirah i Almah — alfa, beta i gamma Andromedy, leżące na prostej wstępującej. Po obydwu stronach tej prostej mieściły się. dwie bliższe galaktyki — gigantyczna Mgławica Andromedy i piękna spirala M-33 w gwiazdozbiorze Trójkąta. Mven Mas nie miał ochoty oglądać ich świecących, tak dobrze mu znanych zarysów i zmienił metaliczną błonkę.

A oto galaktyka w gwiazdozbiorze Psów Gończych, zwana w czasach starożytnych NGK 5194 lub M-51, odległa o miliony parseków. Jest to jedna ze stosunkowo nielicznych galaktyk widoczna od nas na płask, prostopadle do płaszczyzny „koła”: jaskrawo świecące, gęste jądro — złożone z milionów gwiazd — o dwóch spiralnych odnogach. Ich długie końce wydają się coraz mglistsze, wreszcie giną w przestrzeni wyciągnąwszy się w dwie przeciwległe strony na dziesiątki tysięcy parseków. Pomiędzy odnogami czy głównymi odgałęziami o czarnych lukach, stanowiących zgęszczenie ciemnej materii, wysuwają się krótkie wypustki gwiezdnych skupisk i obłoków świecącego gazu, wygięte jak skrzydełka turbiny.

Piękna jest kolosalna galaktyka NGK 4565 w gwiazdozbiorze Warkocza Bereniki. Z odległości siedmiu milionów parseków jest widoczna z boku. Pochylona w jedną stronę, jak lecący ptak, szeroko rozpościera na boki swój złożony ze spiralnych odgałęzień dysk, w którym niby spłaszczona kula płonie gęsta, jarząca masa. Widać wyraźnie, w jakim stopniu płaskie są wyspy gwiezdne — galaktykę można by porównać do cienkiego koła mechanizmu zegarowego. Brzegi koła są niewyraźne, jakby się rozpływały w bezdennej ciemności przestrzeni. Właśnie na takim brzeżku naszej Galaktyki mieści się Słońce i malutki pyłek — Ziemia, rozpościerająca skrzydła myśli ludzkiej ponad nieskończonością kosmosu.

Mven Mas przełączył projektor na interesującą go najbardziej galaktykę NGK 4594 w gwiazdozbiorze Panny, widzialną też w płaszczyźnie jej równika. Galaktyka ta, odległa o dziesięć milionów parseków, miała kształt grubej soczewki i wyglądała jak płonąca masa gwiezdna spowita warstwą świecącego gazu. Wzdłuż równika przecinała ją gruba, czarna opaska — zgęszczenie ciemnej materii. Galaktyka była podobna do tajemniczej latarni, świecącej w otchłani.

Jakie światy kryły się w jej sumarycznym promieniowaniu, znacznie jaskrawszym niż w innych galaktykach, przeciętnie sięgającym klasy widmowej „F”? Czy owe potężne planety są zamieszkane, czy istnieje tam myśl zaprzątnięta tajemnicami przyrody?

W obliczu tajemniczego milczenia przeogromnych światów gwiezdnych Mven Mas zaciskał pięści: do galaktyki jej światło dociera dopiero po upływie trzydziestu dwu milionów lat! Aby wymienić z nią komunikaty, trzeba by czekać sześćdziesiąt cztery miliony lat!

Mven Mas założył nową szpulkę i oto na ekranie zapłonęła wielka, jaskrawa, okrągła plama światła wśród rzadkich i bladych gwiazd. Nieregularne, czarne pasmo dzieliło tę plamę na pół, uwydatniając świecące po obu stronach masy. Czerń rozszerzała się na końcach, zaciemniając obszerne pole płonącego gazu, który otaczał jasną plamę pierścieniem. Tak wyglądało otrzymane dzięki nieprawdopodobnym wysiłkom technicznym zdjęcie zderzających się galaktyk w gwiazdozbiorze Łabędzia. Zderzenie to było od dawna znane jako źródło promieniowania radiowego, najpotężniejszego bodaj w dostępnej dla nas części wszechświata. Poruszające się szybko kolosalne strugi gazu rodziły pola elektromagnetyczne o tak wielkiej mocy, że one to właśnie wysyłały we wszystkie końce wszechświata wieści o katastrofie. Sama materia nadawała ten wstrząsający sygnał nieszczęścia przez radiostację o mocy kwintyliarda, czyli tysiąca kwintylionów kilowatów. Ale odległość od galaktyk jest tak wielka, że jaśniejące na ekranie zdjęcie ukazywało ich stan sprzed wielu milionów lat. Jak wyglądają obecnie przechodzące przez się nawzajem galaktyki, można będzie zobaczyć po tak długim czasie, iż nie wiadomo, czy ludzkość będzie wówczas jeszcze istniała.

Mven Mas zerwał się z miejsca i uchwycił kurczowo rękami krawędź stołu.

Zmora terminów rozciągniętych na miliony lat mogłaby zniknąć w jednej chwili dzięki odkryciu Rena Boża i ich wspólnemu doświadczeniu.

Dalekie, że aż niemożliwe do wyobrażenia punkty wszechświata staną się bliskie na odległość wyciągniętej ręki!

Astronomowie starożytności sądzili, że galaktyki rozbiegają się w różne strony. Światło docierające do ziemskich teleskopów z dalekich wysp gwiezdnych ulegało zmianie, drgania świetlne wydłużały się i przekształcały w fale czerwone. To czerwienienie światła świadczyło o wielkich odległościach galaktyk. W dawnych czasach ludzie byli przyzwyczajeni do prostolinijnej i jednostronnej percepcji zjawisk, toteż stworzyli teorię rozbiegającego się czy też eksplodującego wszechświata, nie rozumiejąc, że dostrzegają tylko jedną stronę wielkiego procesu niszczenia i stwarzania.

Właśnie tę jedną stronę — rozproszenie i burzenie, to jest przejście energii na niższe poziomy, zgodnie z drugim prawem termodynamiki — percypowały nasze zmysły i zbudowane w celu ich spotęgowania przyrządy. Druga strona — gromadzenie i stwarzanie — uchodziła uwagi ludzi, jako że samo życie czerpało swoją siłę z energii emanowanej przez gwiazdy-słońca, a odpowiednio do tego ukształtowały się nasze poglądy o otaczającym świecie. Jednakże potężna myśl człowieka dotarła i do tych ukrytych przed nami procesów stwarzania światów w naszym kosmosie. Ale w owych czasach wydawało się, że im dalej od Ziemi była ta czy inna galaktyka, tym większą jest prędkość jej ucieczki.

W miarę zagłębiania się w przestrzeń kosmiczną, galaktyki mknęły z szybkością zbliżoną do prędkości światła. Granicą postrzeganego wszechświata stały się właśnie te odległości. Nie moglibyśmy bowiem otrzymać z nich żadnego światła ani też nigdy byśmy ich nie zobaczyli. Teraz wiemy, jakie są przyczyny czerwienienia światła odległych galaktyk. Jest ich kilka. Z dalekich wysp gwiezdnych dociera do nas jedynie światło ich jaskrawych punktów centralnych. Te kolosalne masy materii otaczają pierścieniowe pola elektromagnetyczne, oddziaływa j ące na promienie świetlne dzięki swej sile i rozciągłości, wydłużającej stopniowo drgania świetlne, które się stają długimi, czerwonymi falami.

Już od dawna astronomowie wiedzieli, że światło płynące z bardzo gęstych gwiazd czerwienieje, linie widma przemieszczają się ku czerwonemu brzegowi i ciało niebieskie zdaje się oddalać, jak na przykład druga gwiazda wchodząca w skład Syriusza, biały karzełek Syriusz „B”. Im dalsza jest od nas galaktyka, tym się bardziej centralizują docierające do nas promieniowania i tym mocniejsze jest przemieszczenie ku czerwonemu brzegowi widma. Z drugiej strony, fale świetlne w ciągu swej bardzo dalekiej drogi „kołyszą się” i kwanty światła tracą część energii. Obecnie zjawisko to jest zbadane — czerwone fale mogą być „zmęczonymi” falami zwykłego światła. Nawet wszędzie przenikające fale świetlne „starzeją się” przebiegając kolosalne odległości.

Aby pokonać przestrzenie kosmosu, człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak zaatakować siłę ciążenia jej przeciwieństwem, jak to wynika z teorii Rena Boża.

Mven Mas odetchnął z ulgą — miał słuszność obstając przy dokonaniu niezwykłego doświadczenia. Wyszedł, jak to miał w zwyczaju, na balkon obserwatorium i podjął szybką wędrówkę tam i z powrotem. W zmęczonych oczach wciąż mu migały dalekie galaktyki, przesyłające ku Ziemi fale czerwonego światła, niby sygnały wołające o pomoc, i wezwania skierowane do zwycięskiej myśli ludzkiej. Na twarzy Mvena pojawił się uśmiech zadowolenia. Fale czerwone staną się człowiekowi równie bliskie jak te, co pieściły czerwonym światłem ciało Czary Nandi, która mu się objawiła niespodzianie jako miedziana córa gwiazdy Epsilon Tukana, jako dziewczyna jego marzeń i snów.

A więc skieruje wektor Rena Boża właśnie na Epsilon Tukana, już nie tylko w nadziei ujrzenia przepięknego świata, ale i na jej cześć, na cześć jego ziemskiej wybranki!

Загрузка...