15. Mgławica Andromedy

W Afryce Północnej, na południe od zatoki znanej pod nazwą Wielka Syrta, rozciąga się ogromna równina El Homra. Przed osłabieniem pierścienia pasatów i dokonaniem zmiany klimatu była tu hamada — pustynia zupełnie pozbawiona roślinności, cała pokryta rumowiskiem skalnym, kamieniami o czerwonym odcieniu, od których „hamada” otrzymała nazwę „czerwonej”. Podczas dnia lały się z nieba strumienie oślepiających płomieni, w ciągu zimowych i jesiennych nocy wiały zimne wiatry. Teraz z dawnej hamady pozostał jedynie wiatr. Swoim tchem kłonił ku twardej ziemi fale wysokich, niebieskawosrebrzystych traw, przeniesionych tu z Afryki Południowej. Gwizd wiatru i chyląca się pod jego powiewem trawa budziły w duszy tęskne wspomnienie stepowej przyrody.

Każdy start i każde lądowanie statku kosmicznego pozostawiało wypalone koło o prawie kilometrowej średnicy. Koła te ogradzano czerwoną siatką metalową na przeciąg dziesięciu lat, co przewyższało więcej niż dwukrotnie czas potrzebny do całkowitego rozpadu wydmuchów silnika. Po lądowaniu i po starcie port kosmiczny przenoszono na inne miejsce. Nadawało to urządzeniom i pomieszczeniom portu piętno pewnej tymczasowości i nietrwałości, a pracownikom z obsługi — wygląd nomadów dawnej Sahary, którzy kilka tysięcy lat temu koczowali tu na grzbietach wielbłądów.

Statek planetarny „Barion” w czasie swego trzynastego rejsu pomiędzy satelitą a Ziemią przewiózł Dara Wiatra na step w Arizonie, który nawet po zmianie klimatu pozostał pustynią wskutek nagromadzonej radioaktywności. W epoce Rozbicia Świata, kiedy odkryto energię jądrową, tu właśnie dokonywano mnóstwa prób i doświadczeń nowych form techniki. Dotąd jeszcze pozostało tu skażenie, którego źródłem były produkty radioaktywnego rozpadu, zbyt słabe, żeby zaszkodzić człowiekowi, ale dostateczne, by zahamować wzrost drzew i krzewów.

Dar Wiatr zachwycał się cudownym urokiem Ziemi — niebieskim niebem, bielą lekkich obłoków, oparami unoszącymi się nad jej powierzchnią i rzadką, sztywną trawą.

Kroczyć po twardej ziemi, pod promieniami złotego słońca, wystawiając twarz na suchy i rześki wiatr — cóż to za rozkosz! Pojąć całe piękno planety, nazywanej niegdyś przez naszych przodków niesłusznie „padołem smutku i łez”, może tylko ten, kto przemierzył otchłanie kosmosu.

Grom Orm nie zatrzymywał budowniczego — stary przewodniczący sam także chciał być przy odlocie statku kosmicznego.

Obaj przybyli na El Homrę w dniu startu wyprawy.

Jeszcze z powietrza Dar Wiatr zauważył na matowej, szarostalowej równinie dwa olbrzymie zwierciadła. Prawe miało kształt regularnego koła, lewe — długiej, zwężonej ku przodowi elipsy. Lustra te określały miejsca startów trzydziestej ósmej wyprawy kosmicznej.

Z koła startował „Tintagel” udający się ku straszliwej gwieździe „T”, załadowany ciężkimi aparatami dla dokonania prawidłowego oblężenia spiralodysku, gościa z głębin kosmosu. Elipsa była miejscem startu bardziej opływowego statku, „Aelli”, wiozącego na swym pokładzie liczną grupę uczonych, którzy mieli zbadać tajemnicę zmian materii na białym karzełku potrójnej gwiazdy Omikron 2 Eridana. Popiół, który pozostał w miejscu, w jakie ugodził cios energii silników, sięgający do półtora metra w głąb ziemi, był zalany substancją wiążącą, aby zapobiec rozwianiu go przez wiatry. Pozostawało tylko przeniesienie ogrodzeń z miejsc dawnych wzlotów. To samo należało uczynić po starcie „Łabędzia”.

A oto i sam „Łabędź” — matowoszary, odziany w cieplny pancerz, który się wypali do szczętu w czasie przebijania atmosfery. Dalej statek pomknie połyskując swoim poszyciem, odbijając zwycięsko wszystkie możliwe formy promieniowań. Nikt go jednak nie będzie widział w tej wspaniałej postaci oprócz robotów-astronomów obserwujących lot. Automaty te dostarczą ludziom jedynie zdjęcie jaśniejącego punktu. Statek powróci na Ziemię pokryty żużlem, pobrużdżony przez wybuchy drobnych cząstek meteorycznych. Z otaczających go w tej chwili ludzi nikt go już jednak nie zobaczy. Wróci dopiero po stu siedemdziesięciu dwóch latach, to jest po stu sześćdziesięciu ośmiu względnych i czterech latach prac badawczych na planetach, dla podróżników zaś będzie to stanowiło około osiemdziesięciu lat.

Dar Wiatr przy swoim rodzaju pracy zapewne nie doczeka nawet przybycia „Łabędzia” na planety zielonej gwiazdy. Tak jak to już było w czasach dawnych wątpliwości, Dara Wiatra zachwyciła śmiała myśl Mvena Masa i Rena Boża. Gdyby nawet doświadczenie się nie udało, szaleńcy ci pozostaną olbrzymami twórczej myśli ludzkiej.

Zamyślony Dar Wiatr o mało się nie potknął o sygnał strefy bezpieczeństwa. Obok samoczynnie poruszającej się wieży telekomunikacyjnej zauważył znaną sobie postać ruchliwego mężczyzny. Burząc nieposłuszną rudą czuprynę, Ren Boz ruszył mu na spotkanie. Sieć cienkich, ledwie dostrzegalnych blizn zmieniła twarz fizyka, nadając jej wyraz bolesnego napięcia.

— Cieszę się, że widzę pana w dobrym zdrowiu!

— Bardzo chciałem się z panem zobaczyć! — Ren Boz wyciągnął do Dara Wiatra swe nieduże ręce.

— Co pan tu robi tak wcześnie? Do startu jeszcze daleko.

— Byłem przy odlocie „Aelli”. Interesują mnie dane dotyczące grawitacji tak ciężkiej gwiazdy. Dowiedziałem się, że pan przyjdzie, i zostałem…

Dar Wiatr milczał oczekując dalszych wyjaśnień.

— Podobno wraca pan do obserwatorium stacji kosmicznych na prośbę Juniusa Anta?

Dar Wiatr skinął twierdząco.

— Ant w ostatnich dniach zanotował kilka nierozszyfrowanych odbiorów z obwodu Pierścienia…

— Co miesiąc odbywa się odbiór poza normalną wymianą informacji. Moment włączenia stacji przesuwa się o dwie godziny ziemskie. W ciągu roku kontrola wynosi już ziemską dobę, a w ciągu ośmiu lat całą jedną stutysięczną sekundy galaktycznej. Tak się wypełnia luki w odbiorze z kosmosu. Przez ostatnie półrocze ośmioletniego cyklu zaczęliśmy otrzymywać niezmiernie dalekie, niezrozumiałe dla nas komunikaty.

— Czy nie mógłby pan mnie wziąć do pomocy?

— To raczej ja panu będę pomagał, a zapisy mechanizmów pamięciowych przejrzymy razem.

— Z Mvenem Masem?

— Naturalnie.

— To wspaniale! Głupio się czuję po tym nieszczęsnym doświadczeniu. Ciężko zawiniłem przeciw Radzie… Ale z panem jest mi dobrze, choć pan należy do Rady i nie aprobował doświadczenia…

— Mven Mas to także członek Rady.

Fizyk zamyślił się, przypomniał sobie coś i roześmiał się cicho.

— Mven Mas czuje moje myśli i stara się je skonkretyzować.

— Czy nie na tym polega wasz wspólny błąd?

Ren Boz zachmurzył się i zmienił temat rozmowy.

— Veda Kong także tu przybędzie?

— Tak, czekam na nią. Wie pan, że o mało nie zginęła badając grotę, skład dawnej techniki. Wykryto tam zamknięte drzwi stalowe.

— Nie słyszałem.

— Zapomniałem, że pana nie interesuje historia jak Mvena Masa. Całą planetę intryguje, co może się znajdować za tymi drzwiami.

Miliony ochotników zgłaszają się do kopania. Veda postanowiła przekazać sprawę Akademii Stochastyki i Badania Przyszłości.

— Evda Nal nie przyjedzie?

— Nie, nie może.

— Szkoda. Veda bardzo lubi Evdę, a Czara wprost za nią przepada. Przypomina pan sobie Czarę?

— To ta… taka panterowata?

Dar Wiatr wzniósł ręce udając żartobliwie przerażenie.

— O znawco piękności kobiecej! Zresztą stale powtarzam błąd popełniany przez ludzi przeszłości, nie rozumiejących praw psychofizjologii i dziedziczności. Zawsze chciałbym odnajdywać u innych własne upodobania i odczucia.

— Evda, jak i cała planeta, będzie obserwować start — powiedział Ren Boz wymijająco.

Fizyk wskazał szeregi wysokich trójnogów z aparatami do odbioru promieniowania białego, podczerwonego i pozafiołkowego, ustawione w półkole dokoła statku kosmicznego. Różnorodne rodzaje promieniowań powodowały, że ekrany tchnęły prawdziwym ciepłem i życiem, tak jak błony przydźwiękowe usuwając poddźwięk metaliczny w przekazach głosu.

Dar Wiatr spojrzał na północ, skąd ciężko przechylając się z boku na bok pełzły przeładowane ludźmi automatyczne elektrobusy. Z pierwszego wozu wyskoczyła Veda Kong i pobiegła plącząc się w wysokiej trawie. Z rozpędu rzuciła się na szeroką pierś Dara Wiatra, tak że jej długie warkocze opadły mu na plecy.

Dar Wiatr odsunął ją łagodnie od siebie i wpatrywał się w ukochaną twarz — dziwne uczesanie nadawało jej jakiś nowy wyraz.

— Grałam w dziecięcym filmie północną królowę z Czasów Ciemnoty i ledwie się zdążyłam przebrać — wyjaśniła nieco zdyszana. — Nie starczyło już czasu na zmianę uczesania.

Dar Wiatr wyobraził ją sobie w długiej, obcisłej sukni ze złotogłowiu, w złotej koronie, z niebieskimi kamieniami, z popielatymi włosami sięgającymi do kolan, z odważnym wejrzeniem szarych oczu i uśmiechnął się radośnie.

— Miałaś koronę?

— O tak, taką — Veda nakreśliła w powietrzu kontur szerokiego pierścienia.

— A ja zobaczę?

— Jeszcze dziś. Poproszę, żeby ci pokazali film.

Dar Wiatr chciał zapytać, kto ma mu pokazać film, ale Veda witała się z poważnym fizykiem, który uśmiechał się z naiwną serdecznością.

— Gdzież są bohaterowie Achernara? — Ren Boz rozejrzał się po pustej przestrzeni dokoła statku kosmicznego.

— Tam! — Veda wskazała budynek w kształcie namiotu, zbudowany z płyt pistacjowego szkła mlecznego ze srebrzystymi żebrowaniami zewnętrznych belek. Była to główna sala portu kosmicznego.

— Chodźmy więc.

— Jesteśmy tam zbędni — odparła Veda. — Tamci oglądają pożegnalne pozdrowienie Ziemi. Chodźmy lepiej do „Łabędzia”.

Idąc obok Dara Wiatra Veda zapytała cicho:

— Wyglądam pewno okropnie w tym uczesaniu? Mogłabym zmienić…

— Nie trzeba. Czarujący kontrast z odzieżą współczesną. Warkocze dłuższe niż sukienka! Niech tak zostanie.

— Słucham, mój Wietrze! — szepnęła Veda magiczne zaklęcie, które przyspieszało bicie jego serca i wywoływało rumieniec na twarz.

Setki ludzi zdążały bez pośpiechu ku statkowi. Wiele osób witało Vedę uśmiechem lub podniesieniem ręki, znacznie częściej niż Dara Wiatra lub Rena Boża.

— Pani jest popularna, Vedo — zauważył Ren Boz. — Co jest tego powodem: pani zawód historyka czy też uroda?

— Ani jedno, ani drugie. Stałe obcowanie z ludźmi w związku z pracą zawodową i społeczną. Wy obaj, pan i Wiatr, albo się zamykacie w zaciszu laboratoriów, albo pracujecie po nocach. Robicie dla ludzkości znacznie więcej niż ja, ale wasza praca pozbawia was przyjemności życia towarzyskiego. Czara Nandi i Evda — Nal są znacznie popularniejsze ode mnie.

— Znów zarzut pod adresem naszej cywilizacji technicznej? — rzucił wesoło Dar Wiatr.

— Nie naszej. To są przeżytki dawnych, tragicznych błędów. Już tysiące lat temu nasi przodkowie wiedzieli, że sztuka i kultura uczuć ludzkich są nie mniej ważne dla społeczeństwa niż wiedza.

— W sensie wzajemnych stosunków ludzkich? — zapytał fizyk.

— Tak.

— Jakiś mędrzec starożytny powiedział, że najtrudniej jest zachować na Ziemi radość życia — dodał Dar Wiatr. — Patrzcie, zbliża się jeszcze jeden wierny sprzymierzeniec Vedy!

Zwracając na siebie powszechną uwagę swym ogromnym wzrostem szedł do nich lekkimi i szerokimi krokami Mven Mas.

— Czara zakończyła taniec — domyśliła się Veda. — Niebawem zjawi się załoga „Łabędzia”.

— Na ich miejscu szedłbym tutaj piechotą i jak można najdłużej — oświadczył Dar Wiatr.

— Jesteś wzruszony? — Veda ujęła go za rękę.

— Gnębi mnie myśl, że odchodzą stąd na zawsze i że już nigdy nie zobaczę tego statku. Budzi się wewnętrzny protest przeciwko takiemu bezwzględnemu wyrokowi. Może to dlatego, że są wśród nich ludzie bardzo mi bliscy.

— Sądzę, że nie dlatego — odezwał się Mven Mas, który dosłyszał słowa Dara Wiatra. — To protest człowieka przeciwko nieubłaganemu czasowi.

— Smutek jesieni? — z odpieniem kpiny rzucił Ren Boz uśmiechając się do towarzysza i zamieniając z nim spojrzenie.

— A czyście nie zauważyli, że jesień w szerokościach umiarkowanych odpowiada najbardziej ludziom energicznym, pełnym radości życia i głęboko czującym? — odparł Mven Mas przyjaźnie głaszcząc ramię fizyka.

— Słuszne spostrzeżenie! — zachwyciła się Veda.

— Bardzo dawne…

— Czy Dar Wiatr jest na terenie? Czy Dar Wiatr jest na terenie? — zagrzmiał nagle z góry potężny głos. — Dar Wiatr jest proszony do TWF w budynku centralnym. Wzywa go Junius Ant. Dar Wiatr jest proszony do TWF w budynku centralnym…

Ren Boz drgnął i wyprostował się.

— Czy mogę pójść z panem?

— Proszę iść zamiast mnie. Może pan nie być przy starcie. Junius Ant lubi po staroświecku pokazywać bezpośrednią obserwację, a nie zapis. Jest pod tym względem podobny do Mvena Masa.

Port kosmiczny posiadał potężny TWF i półkulisty ekran. Ren Boz znalazł się w okrągłym pokoju. Operator dyżurny szczęknął wyłącznikiem i wskazał boczny ekran, na którym ukazał się podniecony Junius Ant. Uważnie obejrzał fizyka i zrozumiawszy powód nieobecności Dara Wiatra skinął głową.

— Ja też się wybierałem obejrzeć start, ale obecnie mamy pozaprogramowy odbiór poszukujący w poprzednim kierunku, w zakresie 62/77. Proszę ująć stożek promieniowań kierunkowych i zorientować na obserwatorium. Przerzucę promień-wektor wprost przez Morze Śródziemne na El Homrę. Proszę chwytać za pomocą rurowatego wachlarza i włączyć półkulisty ekran. — Junius Ant spojrzał w bok i dodał: — Szybciej.

Nawykły do podobnych manipulacji uczony wypełnił żądanie w ciągu dwu minut. W głębi ekranu ukazał się obraz olbrzymiej Galaktyki, w którym obaj uczeni rozpoznali Mgławicę Andromedy, czyli M-31.

W najbliższym, zewnętrznym skręcie jej spirali, prawie pośrodku soczewkowatego w przekroju dysku ogromnej Galaktyki zapłonęło światełko. Wychodziła stamtąd jakby cieniutka niteczka, która była niewątpliwie układem gwiezdnym liczącym kilkaset parseków długości. Światełko rosło i jednocześnie powiększała się „niteczka”, gdy tymczasem sama Galaktyka znikła rozpływając się poza granice pola widzenia. Strumień czerwonych i żółtych gwiazd wyciągnął się w poprzek ekranu. Światełko stało się małym kółkiem i połyskiwało na samym końcu gwiezdnego strumienia. Z brzegu tego strumienia wyróżniała się pomarańczowa gwiazda klasy widmowej „K”. Dokoła niej zaczęły się kręcić ledwie dostrzegalne punkciki planet. Na jednej z nich, nakrywając ją całkowicie, ułożył się świetlny krąg. I nagle wszystko zawirowało wśród czerwonych zygzaków i w migotaniu lecących iskier. Ren Boz przymknął oczy…

— To wybuch — powiedział z bocznego ekranu Junius Ant. — Pokazałem obserwację z zeszłego miesiąca z zapisu mechanizmów pamięciowych. Przełączam na odbiór bezpośredni.

Na ekranie, jak poprzednio, krążyły iskry i krzywe ciemnoczerwonej barwy.

— Dziwaczne zjawisko! — zawołał fizyk. — Jak pan sobie tłumaczy ten wybuch?

— Później. Obecnie wznawiamy odbiór. Ale co pan uważa za dziwaczne?

— Czerwoną barwę wybuchu. W widmie Mgławicy Andromedy mamy przesunięcie ku fioletowi, to znaczy, że jest zbliżone do naszego.

— Wybuch nie ma nic wspólnego z Andromedą. To zjawisko ściśle lokalne.

— Pan sądzi, że ich stacja nadawcza została przesunięta na sam skraj Galaktyki, do strefy jeszcze bardziej odległej od jej centrum niż strefa Słońca w naszej Galaktyce?

Junius Ant obrzucił Rena Boża krytycznym spojrzeniem.

— Pan rozpoczyna dyskusję zapominając, że mówi z nami Mgławica Andromedy z odległości czterystu pięćdziesięciu tysięcy parseków.

— O, tak — zmieszał się Ren Boz. — Ściśle z odległości półtora miliona lat świetlnych. Komunikat nadano piętnaście tysięcy wieków temu.

— Widzimy zatem teraz to, co nadawano długo przed nastaniem epoki lodowcowej i przed pojawieniem się na Ziemi człowieka! — Junius Ant wyraźnie złagodził swój ton.

Czerwone linie zwolniły wibrację, ekran ściemniał, ale za chwilę znowu zapłonął. Otulona mrokiem płaska równina była ledwie widoczna w skąpym oświetleniu. Widniały na niej porozrzucane dziwne urządzenia w kształcie grzybów. Bliżej przedniego skraju widzialnego odcinka połyskiwał, ogromny w porównaniu ze.skalą równiny, błękitny krąg o wyraźnie metalowej powierzchni. W środku kręgu wisiały jeden nad drugim duże, dwuwypukłe dyski. Nie, nie wisiały, lecz unosiły się w górę, coraz wyżej. Równina znikła, na ekranie pozostał tylko jeden z dysków, bardziej wypukły u dołu niż u góry, o grubym spiralnym żebrowaniu po obu stronach.

— To oni, oni! — wykrzyknęli obaj uczeni, mając na myśli podobieństwo do zdjęć i wykresów spiralodysku, znalezionego przez trzydziestą siódmą wyprawę kosmiczną na planecie gwiazdy żelaznej.

Nowa wichura czerwonych linii i ekran zgasł. Ren Boz czekał bojąc się bodaj na chwilę oderwać wzrok. Było to pierwsze ludzkie spojrzenie, które się zetknęło z życiem i myślą innej galaktyki. Ale ekran nie zapłonął na nowo. Z bocznej tablicy ekranu przemówił znowu Junius Ant:

– Łączność się przerwała. Czekać dalej, zużywać energii ziemskiej nie można. Cała planeta dozna wstrząsu. Należy prosić Radę Ekonomiki, aby zezwoliła na częstsze przeprowadzanie pozaprogramowych odbiorów, niż się to odbywało dotąd. Nie stanie się to chyba wcześniej niż za rok ze względu na odlot „Łabędzia”. Wiemy obecnie, skąd pochodzi statek kosmiczny, który wylądował na gwieździe żelaznej. Gdyby nie odkrycie Erga Noora, w ogóle byśmy nie zrozumieli tego, cośmy zobaczyli.

— Więc dysk ten rzeczywiście odleciał stamtąd? Ileż czasu mógł lecieć? — jakby sam sobie zadał pytanie Ren Boz.

— Leciał jako martwy około dwu milionów lat poprzez przestrzeń dzielącą obydwie Galaktyki — odrzekł Junius Ant — póki nie znalazł przystani na planecie gwiazdy „T”. Statki te skonstruowane są w ten sposób, że lądują automatycznie, mimo że przez tysiące tysięcy lat nikt nie dotykał dźwigni sterowych.

— Może tamci żyją długo?

— Ale nie miliony lat, to przeczyłoby prawom termodynamiki. Jak dotąd, nasze galaktyki nie mogą jeszcze ani dosięgnąć się wzajem, ani też wymienić informacji.

— Będą mogły — odpowiedział Ren Boz z przekonaniem, po czym pożegnał się z Juniusem Antem i poszedł na pole startowe.

Dar Wiatr z Vedą i Czara z Mvenem Masem stali w pobliżu dwóch długich szeregów ludzi, którzy przyszli pożegnać astronautów. Mimo nich przemknęła cicho otwarta platforma, ku której machano rękoma i — na co sobie pozwalano publicznie tylko w wyjątkowych wypadkach — wydawano okrzyki pożegnalnych pozdrowień. Na platformie znajdowali się wszyscy członkowie załogi w liczbie dwudziestu dwóch.

Pojazd zbliżył się do „Łabędzia”. Przy wysokim, przenośnym dźwigu czekała grupa osób w białych kombinezonach, o szarych ze zmęczenia twarzach — komisja startowa w składzie dwudziestu osób, przeważnie inżynierowie, pracownicy portu kosmicznego. W ciągu kilku ostatnich dni sprawdzali za pomocą mechanizmów licznikowych całe wyposażenie statku i raz jeszcze skontrolowali jego sprawność, posługując się specjalną aparaturą pomiarową. Według przyjętego od zarania astronautyki zwyczaju, przewodniczący komisji składał raport Ergowi Noorowi, ponownie wybranemu na stanowisko szefa wyprawy. Inni członkowie komisji wypisali swoje szyfry na brązowej tabliczce z portretami i imionami, którą doręczono Ergowi. Po pożegnaniu się odeszli na bok. Wtedy do statku rzucili się ludzie. Operatorzy filmowi utrwalali każdy gest członków wyprawy. Była to ostatnia pamiątka, która miała pozostać na rodzimej planecie.

Erg Noor już z dala dostrzegł Vedę i wsunąwszy brązowy certyfikat za pas astronautyczny, ruszył ku młodej kobiecie.

— Jak to dobrze, że pani przyszła, Vedo!

— Czyż mogłam nie przyjść?

— Pani jest dla mnie symbolem Ziemi i mojej minionej młodości.

— Młodość Nizy pozostaje z panem na zawsze.

— Nie powiem, że nie żałuję niczego, to by było nieprawdą. Przede wszystkim szkoda Nizy, moich towarzyszy i mnie również… Zbyt wielka jest strata. Po powrocie pokochałem Ziemię mocniej…

— I mimo to pan odchodzi?

— Nie mogę inaczej. Gdybym zrezygnował, utraciłbym już nie tylko kosmos, ale i Ziemię.

— Czyn jest tym trudniejszy, im więcej się kocha to, co się porzuca.

— Pani mnie zawsze doskonale rozumiała. A oto i Niza.

Podeszła rudowłosa dziewczyna, szczupła, podobna do chłopca i zatrzymała się przysłaniając oczy rzęsami.

— Wydawało się to takie ciężkie… Wy wszyscy… jesteście tacy dobrzy, jaśni, piękni… Rozstać się, oderwać swoje ciało od matki-Ziemi… głos jej zadrżał.

Veda instynktownie przycisnęła ją do siebie i szepnęła do ucha tajemnicze, czułe kobiece słowa pociechy.

— Dziewięć minut do zamknięcia włazów — powiedział Erg Noor nie odrywając oczu od Vedy.

— Jakże jeszcze długo! — zawołała naiwnie Niza. Jej głos był nabrzmiały łzami.

Veda, Erg, Dar Wiatr, Mven Mas i inni poczuli ze zdumieniem, że brak im słów dla wyrażenia uczuć wobec czynu dokonywanego dla tych, których jeszcze nie ma, którzy przyjdą dopiero po wielu latach. Odlatujący i ci, którzy ich żegnali, wiedzieli wszystko i wszelkie słowa były zbyteczne.

Jakież życzenia mogą dotrzeć do świadomości ludzi porzucających na zawsze Ziemię i odchodzących w otchłanie kosmosu?

Drugi system sygnalizacyjny człowieka okazał się niedoskonały i ustępował miejsca trzeciemu. Głębokie spojrzenia, odzwierciedlające namiętne, nieprzetłumaczalne na słowa porywy, zamieniano bez słów i w napięciu, chciwie upajano się ubogą przyrodą El Homry.

— Czas! — głos Erga Noora zadźwięczał metalicznie, a słowo przezeń wypowiedziane podziałało na wszystkich jak smagnięcie biczem. Zaczęli się spieszyć.

Veda głośno załkała i objęła Nizę. Obydwie kobiety stały przytulone do siebie, policzek przy policzku, z zamkniętymi oczyma. Mężczyźni się żegnali. W owalnym włazie statku kosmicznego znikło już ośmiu członków załogi. Erg Noor ujął Nizę za rękę i coś do niej szepnął. Dziewczyna spłonęła, wyrwała się i pobiegła ku statkowi. Zanim stanęła na platformie dźwigu, obejrzała się jeszcze i napotkała spojrzenie ogromnych oczu niezwykle bladej Czary.

— Czy mogę panią pocałować, Czaro? — zapytała głośno.

Czara wskoczyła na platformę pomostu i objęła za szyję Nizę, po czym bez słowa zeskoczyła z pomostu i odbiegła.

Erg Noor i Niza weszli na statek jednocześnie.

Veda Kong splotła dłonie i Dar Wiatr usłyszał, jak zachrzęściły jej ściśnięte do bólu palce.

Wszyscy zastygli w milczeniu, gdy na występie jaskrawo oświetlonej burty statku, przed czarnym włazem zatrzymały się dwie postacie — wysokiego mężczyzny i smukłej dziewczyny, by przyjąć ostatnie pozdrowienia Ziemi.

Erg Noor i Niza znikli. Z ziejącego czernią otworu wysunęła się płyta, równie szara jak cały korpus statku. Jeszcze sekunda i najbystrzejsze oko nie potrafi już dojrzeć śladu po otworze.

Stojący pionowo na rozstawionych wspornikach statek kosmiczny miał w sobie coś ludzkiego. Może wrażenie to czyniła okrągła, kulista część dziobowa uwieńczona ostrym kloszem i świecąca sygnalizacyjnymi światłami jakby oczyma. Może sprawiały to płetwy opływowe centralnej, pojemnikowej części statku, podobne do naramienników rycerskiego pancerza. Statek wznosił się na wspornikach niby rozkraczony olbrzym, z pewnością siebie i wzgardą spozierający z góry na tłumy ludzi.

Groźnie zawyły sygnały pierwszego pogotowia. Przy statku zjawiły się szerokie platformy automatycznych pojazdów, które zabierały przybyłych na uroczystość gości. Popełzły trójnogi TWF i reflektorów rozjeżdżając się we wszystkie strony, ale nie odwracając swoich ryjów od statku. Szary kadłub „Łabędzia” zanurzył się w półmrok i, jak się zdawało, zmalał. Na „głowie” statku zapłonęły złowrogie czerwone światła — sygnał gotowości do startu. Wibracja silnych motorów udzieliła się twardej glebie — statek obracał się z wolna na swoich wspornikach przybierając kierunek wzlotu. Platformy odwiozły gości do linii bezpieczeństwa, po czym wróciły po pozostałych.

— Oni już nie zobaczą ani nas, ani naszego nieba? — spytała Czara pochylonego ku niej Mvena Masa.

— Nie. Chyba przez stereoteleskopy.

Pod stępką statku zapłonęły zielone światła. Na wieżyczce zaczął się gwałtownie obracać reflektor radiowy rozsyłając na wszystkie strony ostrzeżenia o wzlocie ogromnego statku.

— Statek otrzymuje sygnał startowy! — zawył nagle metaliczny głos o takiej sile, że Czara drgnęła i przytuliła się do Mvena Masa. — Osoby pozostałe wewnątrz koła są proszone o podniesienie rąk. W przeciwnym razie wszystkim grozi śmierć! — krzyczał automat, a jego reflektory myszkowały po polu w poszukiwaniu tych, którzy mogli przypadkowo pozostać wewnątrz koła bezpieczeństwa.

Nie ujawniwszy nikogo reflektory zgasły. Robot znowu zaczął krzyczeć. Czarze się wydawało, że jeszcze głośniej:

— Po sygnale oddanym przez dzwon, należy się odwrócić do statku plecami i zamknąć oczy! Proszę nie otwierać oczu aż do drugiego uderzenia dzwonu. Odwrócić się i zamknąć oczy! — ryczał groźnie robot.

— To straszne! — szepnęła Veda do swego towarzysza.

Dar Wiatr spokojnie zdjął z pasa zwinięte w rurkę dwie półmaski z czarnymi okularami, jedną założył Vedzie, drugą sobie. Ledwie zdążył zapiąć klamerkę, gdy rozległ się potężny dzwon o wysokiej tonacji.

Dźwięk urwał się nagle i w ciszy słychać było obojętne na wszystko ćwierkanie cykad. Nagle statek wydał przeraźliwy ryk. Wszystkie światła na nim pogasły. Ryk wstrząsnął powietrzem jeszcze kilka razy. Bardziej wrażliwym wydawało się, że to był krzyk rozpaczy.

Dokoła statku wyrosła ściana jaskrawego ognia, która przekształciła się w wieżę, następnie w długą kolumnę i oślepiająco jasną linię. Dzwon uderzył po raz drugi. Ludzie ujrzeli pustą równinę, na której jarzyła się ogromna plama rozżarzonej ziemi. Wysoko na niebie wisiała wielka, jasna gwiazda — to oddalał się „Łabędź”.

Wszyscy wolno podążali do elektrobusów spoglądając na niebo, to znów na miejsce odlotu, które się stało nagle zadziwiająco martwe, jakby tu na nowo odrodziła się hamada El Homra — groza starożytnych podróżników.

Po stronie południowej zapłonęły na horyzoncie znane gwiazdy. Wszystkie spojrzenia pobiegły tam, gdzie unosił się jasny i błękitny Achernar. Przy tej gwieździe znajdzie się Łabędź” po osiemdziesięciu czterech latach podróży, lecąc z prędkością dziewięciuset milionów kilometrów na godzinę. Dla ludzi osiemdziesiąt cztery lata, dla „Łabędzia” — czterdzieści siedem. Może tam, pod zielonymi promieniami gwiazdy cyrkonowej, stworzą nowy świat, równie piękny i radosny!

Dar Wiatr i Veda Kong dogonili Czarę i Mvena Masa. Afrykańczyk widocznie odpowiadał na pytanie dziewczyny:

— Nie, to nie tęsknota mnie dzisiaj opanowała, lecz duma i smutek. Duma z człowieka, który wznosi się coraz wyżej w przestrzeń kosmiczną. Smutek — że ukochana Ziemia staje się mała… Bardzo dawno temu Mayowie, czerwonoskórzy Indianie Ameryki Centralnej, pozostawili smutny i dumny napis. Dałem ten cytat Ergowi Noorowi, a on ozdobinim bibliotekę-laboratorium „Łabędzia”.

Afrykańczyk obejrzał się. Spostrzegł, że go słuchają przyjaciele, którzy nadeszli, i ciągnął dalej:

— „Ty, który najpóźniej ukażesz tu swoje oblicze! Jeśli twój rozum pojmuje, zapytasz: czym jesteśmy? Zapytaj zorzy, zapytaj lasu, zapytaj fali, zapytaj burzy, zapytaj miłości. Zapytaj ziemi, ziemi cierpień i ziemi ukochanej. Czym jesteśmy? Jesteśmy — ziemią!” — Ja także jestem ziemią! — dodał Mven Mas.

Naprzeciw biegł zadyszany Ren Boz. Przyjaciele otoczyli fizyka, który w kilku słowach zakomunikował o pierwszym zetknięciu myśli dwóch olbrzymich wysp gwiezdnych.

— Tak bardzo chciałem zdążyć przed odlotem — rzekł zmartwiony Ren Boz — żeby powiedzieć o tym Ergowi Noorowi. On już na czarnej planecie wiedział, że spiralodysk to statek kosmiczny z dalekiego i zupełnie nieznanego świata, wiedział, że bardzo długo leciał przez kosmos.

— Czyż Erg Noor nie dowie się nigdy, że jego spiralodysk pochodzi z takiej głębi wszechświata, z innej galaktyki, z Mgławicy Andromedy? — powiedziała Veda Kong. — Jaka szkoda, że nie doczekał dzisiejszego komunikatu!

— Dowie się! — rzekł z mocą Dar Wiatr. — Poprosimy Radę o przydzielenie energii dla przesłania specjalnego komunikatu za pośrednictwem Satelity 36. „Łabędź” pozostanie jeszcze w zasięgu naszej łączności przez dziewiętnaście godzin!

Загрузка...