Umyty i przebrany, z opaską na prawym oku, Andrzej półleżał w fotelu i patrzył ponuro, jak wujek Jura i Staś Kowalski, też z głową owiniętą bandażem, łapczywie siorbią prosto z garnka coś gorącego. Zapłakana Selma siedziała obok niego, spazmatycznie wzdychała i przez cały czas próbowała wziąć go za rękę. Miała rozczochrane włosy, tusz z rzęs ściekał jej na policzki, spuchnięta twarz płonęła czerwonymi plamami. Przy tym wszystkim dziwnie wyglądał jej frywolny szlafroczek, zalany na brzuchu wodą z mydlinami.
— Zabić cię chciał — wyjaśniał Staś, nie przestając siorbać. — Specjalnie cię tak, rozumiesz, starannie obrabiał, żeby na dłużej starczyło. Znam się na tym, błękitni huzarzy też mnie tak obrabiali. Tylko że ja, rozumiesz, cały kurs przeszedłem — już nawet nogami zaczęli po mnie deptać, ale okazało się, chwała Najświętszej Panience, że to nie ja, że chodzi im o kogoś innego…
— Że nos złamany, to nic — przytaknął wujek Jura. — Nos to nie tego… może być złamany. A żebro… — machnął trzymaną w ręku łyżką. — Ile ja ich sobie nałamałem! Najważniejsze, że kiszki masz całe, wszystkie te wątroby, śledziony…
Selma westchnęła i znowu spróbowała wziąć Andrzeja za rękę. Popatrzył na nią i powiedział:
— Dosyć tego beczenia. Idź się przebierz, i w ogóle… Wstała posłusznie i poszła do drugiego pokoju. Andrzej powiercił w ustach językiem, trafił na coś twardego i wydłubał to palcem.
— Plombę mi wybił.
— Nie może być! — zdziwił się wujek Jura.
Andrzej pokazał. Wujek Jura poprzyglądał się i pokręcił głową.! Staś też pokręcił głową i powiedział.
— Rzadko się zdarza. A ja, jak leżałem — trzy miesiące leżałem, masz pojęcie? — to przez cały czas zęby wypluwałem. Baba mi codziennie żebra wygrzewała. Potem umarła, a ja, jak widzisz, żyję. I nic.
— Trzy miesiące! — zawołał pogardliwie wujek Jura. — Jak mi oderwało zad pod Jelnią, przez pół roku tułałem się po szpitalach. Straszna rzecz, bracie, jak ci tak pośladek oderwie. Rozumiesz, w pośladku są wszystkie najważniejsze naczynia. A tu jak mnie nie chlaśnie odłamkiem!… Chłopaki, pytam, co się dzieje, gdzie mój tyłek? Dasz wiarę, spodnie zdarło ze mnie zupełnie, aż po same cholewy, jakbym w ogóle spodni nie miał. W cholewach coś tam jeszcze zostało, a na górze ani dudu!… — Oblizał łyżkę. — Fiedce Czepariewowi wtedy głowę oderwało — dodał. — Tym samym odłamkiem.
Staś też oblizał łyżkę. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu i patrzyli w garnek. Potem Staś lekko zakaszlał i znowu zanurzył łyżkę w kłębach pary. Wujek Jura poszedł za jego przykładem.
Wróciła Selma. Andrzej popatrzył na nią i odwrócił wzrok. Ale się głupia wystroiła! Założyła te swoje gigantyczne kolczyki, dekolt do pasa, wysmarowała się jak dziwka… W końcu, przecież to rzeczywiście dziwka. Nie mógł na nią patrzeć, do diabła z nią. Najpierw ta scena w przedpokoju, a potem w łazience. Ryczała wniebogłosy i ściągała z niego mokre slipki, a on patrzył na sinoczarne plamy na brzuchu i bokach, i też płakał — z żalu nad sobą i z bezsilności… I oczywiście była pijana, znowu piła, każdego bożego dnia pije, i teraz, gdy się przebierała, też sobie pewnie pociągnęła…
— Ten lekarz… — zaczął w zadumie wujek Jura. — No, ten łysy, który tu był przed chwilą — gdzie ja go mogłem widzieć?
— Bardzo możliwe, że u nas. — Selma uśmiechnęła się uwodzicielsko. — Mieszka w sąsiedniej bramie. Gdzie on teraz pracuje, Andrzej?
— Jest dekarzem — odpowiedział posępnie Andrzej.
Spała z tym lekarzem, i to nieraz. Cały dom o tym wiedział. Tamten nawet tego specjalnie nie ukrywał. Zresztą nikt tego nie ukrywał.
— Jak to dekarzem? — zdziwił się Staś. Ręka z łyżką zawisła mu przed wąsami.
— A tak to — powiedział Andrzej. — Dachy pokrywa, kobity pokrywa… — stęknął, wstał i wyjął z komody papierosy. Znowu brakowało dwóch paczek.
— Baby to rozumiem… — wymamrotał oszołomiony Staś, machając łyżką nad garnkiem. — Ale dachy? A jak spadnie? Przecież to lekarz…
— Oni tu w Mieście zawsze coś takiego wymyślą — powiedział zjadliwie wujek Jura. Już miał wsunąć łyżkę za cholewę, ale spostrzegł się i położył ją na stole. — Tak jak u nas, w Timofiejewce, zaraz po wojnie. W jednym kołchozie zrobili przewodniczącym Gruzina, byłego oficera politycznego…
Zadzwonił telefon. Selma odebrała.
— Tak. Taak… Nie, jest chory, nie może podejść…
— Daj mi słuchawkę — powiedział Andrzej.
— Z gazety — zaszeptała Selma, zakrywając mikrofon dłonią.
Andrzej wyciągnął rękę.
— Daj słuchawkę — podniósł głos. — przestań za mnie mówić!
Selma dała mu słuchawkę i chwyciła papierosy. Trzęsły się jej ręce, wargi też.
— Woronin, słucham — powiedział Andrzej.
— Andrzej! — To był Kensi. — Gdzie cię diabli schowali? Wszędzie cię szukam. Co robimy? W mieście faszystowski przewrót.
— Dlaczego faszystowski? — zapytał oszołomiony Andrzej.
— Przyjdziesz do redakcji czy naprawdę jesteś chory?
— Przyjdę, oczywiście. Wytłumacz mi…
— Mamy listy — mówił Kensi szybko. — Korespondenci specjalni i różne tam takie… archiwa…
— Jasne. Ale dlaczego myślisz, że faszystowski?
— Nie myślę, wiem — odparł niecierpliwie Kensi.
Andrzej zacisnął zęby i stęknął.
— Poczekaj — powiedział z rozdrażnieniem. — Spokojnie… — Zastanawiał się gorączkowo. — Dobra, przygotuj wszystko, ja już wychodzę.
— To czekam. Tylko uważaj na ulicy.
Andrzej odłożył słuchawkę i odwrócił się do farmerów.
— Chłopaki, muszę jechać. Podwieziecie mnie do redakcji?
— Podwieziemy, czemu nie — odezwał się wujek Jura. Wstawał już od stołu, w biegu zaklejając skręta. — Rusz no się, Staś, nie ma się co zasiadywać. My się tu gościmy, a oni tam, rozumiesz, przejmują władzę.
— Taak — powiedział strapiony Staś i też się podniósł. — Diabli wiedzą, co z tego wyszło. Całą górkę niby zdjęliśmy, wszystkich powywieszaliśmy, a słońca i tak nie ma… Szlag by to, gdzie ja swoją maszynkę położyłem?…
Zaglądał we wszystkie kąty, próbując znaleźć swój automat; wujek Jura, pykając swoim skrętem, niespiesznie naciągał na bluzę podarty waciak. Andrzej też się już podnosił, ale natknął się na Selmę. Selma, bardzo blada i bardzo zdecydowana, stała, zagradzając mu drogę.
— Idę z tobą! — oświadczyła tym zuchwałym tonem, którym zazwyczaj wszczynała kłótnię.
— Puść! — Andrzej próbował odsunąć ją zdrową ręką.
— Nigdzie cię nie puszczę — zaprotestowała Selma. — Albo bierzesz mnie ze sobą, albo zostajesz w domu.
— Zejdź mi z drogi! — wybuchnął Andrzej. — Tylko ciebie tam jeszcze brakowało, idiotko!
— Nie puszczę! — zawołała z nienawiścią Selma.
Wtedy Andrzej uderzył ją w twarz, bez zamachu, ale i tak bardzo mocno. Zapadła cisza. Selma nawet nie drgnęła. Jej biała twarz z zaciśniętymi ustami znowu pokryła się czerwonym plamami. Andrzej opamiętał się.
— Przepraszam — warknął przez zęby.
— Nie puszczę… — powtórzyła Selma zupełnie cicho. Wujek Jura odkaszlnął parę razy i wymamrotał gdzieś w bok:
— Tak w ogóle, to w taki czas zostawiać kobietę samą w domu… niebezpiecznie.
— Pewnie, że tak — podchwycił Staś. — Samej niebezpiecznie, a z nami nikt jej nie niszy, my farmerzy…
A Andrzej ciągle stał przed Selma i patrzył na nią. Próbował, choćby tylko w tej chwili i tylko trochę, zrozumieć tę kobietę i jak zawsze kompletnie mu się to nie udawało. Była dziwką, dziwką z natury, dziwką z zamiłowania — to rozumiał. Od dawna. Wiedział, że go kocha od pierwszego dnia. Wiedział też, że w niczym jej to nie przeszkadza. Zostać samej w mieszkaniu — to była dla niej pestka, nigdy i niczego się nie bała. To też doskonale wiedział. Każdą z tych rzeczy z osobna rozumiał, ale biorąc to wszystko razem…
— Dobrze — powiedział. — Ubieraj się.
— Żebra bolą? — zapytał wujek Jura, próbując zmienić temat.
— Głupstwo — burknął Andrzej. — Da się wytrzymać. Jakoś się przebijemy.
Starając się na nikogo nie patrzeć, wsunął do kieszeni papierosy i zapałki i podszedł do bufetu, gdzie w najgłębszym kącie, pod stertą serwetek trzymał pistolet Donalda. Brać czy nie brać? Wyobraził sobie różne sceny i sytuacje, w których pistolet mógłby mu się przydać… i zdecydował się nie brać. Do diabła z nim, jakoś sobie poradzę. Walczyć i tak nie mam zamiaru…
— To jak, idziemy? — zapytał Staś.
Stał już przy drzwiach i ostrożnie przekładał pas automatu przez zabandażowaną głowę. Selma stała obok niego w długim, grubym swetrze, który włożyła wprost na wydekoltowaną sukienkę. W ręku trzymała płaszcz.
— Idziemy — zakomenderował wujek Jura, uderzając w podłogę kolbą cekaemu.
— Zdejmij kolczyki — mruknął Andrzej do Selmy i wyszedł na klatkę.
Zaczęli schodzić po schodach. Na półpiętrach, szepcząc w ciemnościach, stali mieszkańcy. Na widok uzbrojonych ludzi milkli przestraszeni, odsuwali się.
— To Woronin… — ktoś powiedział i natychmiast zawołał: — Panie redaktorze, nie wie pan przypadkiem, co tam się na mieście dzieje?
Andrzej nie zdążył nic odpowiedzieć, bo pozostali zaczęli psykać na pytającego ze wszystkich stron, a ktoś zaszeptał złowieszczo: Nie widzisz, idioto, że go zgarnęli…
Selma zachichotała histerycznie.
Wyszli na podwórko, wsiedli na wóz. Selma narzuciła Andrzejowi płaszcz na plecy. Nagle wujek Jura zawołał: „Cicho!” i wszyscy zaczęli się wsłuchiwać.
— Gdzieś strzelają — powiedział półgłosem Staś.
— Długie serie — dodał wujek Jura. — Nie żałują amunicji… A skąd oni ją biorą? Dziesięć nabojów — pół litra samogonu, a ten jak to daje… Noo! — krzyknął. — Ruszaj!
Wóz z łoskotem wtoczył się w bramę. Na schodach przed stróżówką stał z miotłą i szufelką mały Wan.
— Przecież to Wania! — wykrzyknął wujek Jura. — Prrrr! Witaj! A ty co tutaj?
— Zamiatam — odezwał się uśmiechnięty Wan. — Dzień dobry.
— Zostaw to! — zawołał wujek Jura. — No coś ty, słowo daję! Jedź z nami, zrobimy cię, rozumiesz, ministrem, w czesuczy będziesz chodził, pobiedą rozjeżdżał!
Wan roześmiał się uprzejmie.
— Dobra, wujku Juro! — zniecierpliwił się Andrzej. — Jedźmy już jedźmy!
Bardzo bolał go bok, na wozie było mu niewygodnie. Zaczynał żałować, że nie poszedł na piechotę. Sam nawet nie zauważył, kiedy przysunął się do Selmy.
— Dobra, Wania, jak nie chcesz, to nie — zdecydował wujek Jura. — Ale co do ministra, to się przygotuj! Uczesz się, rozumiesz, szyję umyj… — Machnął lejcami. — Noo!
Wytoczyli się z hukiem na Główną.
— Czyj to wóz, nie wiesz? — zapytał nagle Staś.
— A cholera go wie — odezwał się wujek Jura, nie odwracając się. — Koń to chyba tego liczykrupy… tego co mieszka nad samym urwiskiem, rudy taki, piegowaty… Kanadyjczyk, czy jakoś tak…
— Tak? — powiedział Staś. — To się pewnie wścieka.
— Nie. Zabili go.
— Tak? — powtórzył Staś i zamilkł.
Po opustoszałej Głównej ciągnęła się ciężka, nocna mgła, chociaż zegarek wskazywał piątą po południu. Dlaczego z przodu mgła miała czerwonawy odcień i niespokojnie migotała? Co jakiś czas w tamtej stronie wybuchały plamy białego jaskrawego światła-może był to reflektor, może wyjątkowo silne lampy samochodu. Stamtąd też dobiegały, zagłuszając turkot kół i stukot kopyt, stłumione przez mgłę odgłosy strzelaniny. Coś się tam działo.
W domach po obu stronach ulicy w wielu oknach paliło się światło, ale przeważnie na wyższych piętrach. Przed zamkniętymi sklepami i straganami nie było kolejek, ale Andrzej zauważył, że w niektórych bramach i podwórkach stoją ludzie — wychylają się ostrożnie, znowu chowają, a najbardziej zdesperowani wychodzą na chodnik i patrzą w stronę migotania i trzasków. Gdzieniegdzie na ulicy leżały nieruchomo jakieś ciemne tobołki. Andrzej nie od razu zrozumiał, co to takiego, dopiero po chwili ze zdziwieniem przekonał się, że to pawiany. Na skwerze obok nie oświetlonej szkoły pasł się samotny koń.
Wóz łomotał i trząsł się. Wszyscy milczeli. Selma delikatnie namacała rękę Andrzeja. Ten, otumaniony bólem i zmęczeniem, przywarł do jej ciepłego swetra i zamknął oczy. Źle ze mną, myślał, źle… Co ten Kensi się tak gorączkuje, jaki znowu przewrót faszystowski?… Wściekli się po prostu ze strachu, ze złości, z beznadziei… Eksperyment to Eksperyment.
Wozem nagle szarpnęło i przez łoskot kół przedarł się pisk, tak dziki i przeraźliwy, że Andrzej ocknął się, zlany potem, wyprostował i nieprzytomnie potrząsnął głową.
Wujek Jura wściekle przeklinał, ze wszystkich sił ciągnąc lejce, żeby utrzymać konia, który rwał się gdzieś w bok, a z lewej strony po chodniku biegło coś jakby kłąb płomieni, wydając nieludzkie i jednocześnie bardzo ludzkie kwiki bólu i przerażenia, i zostawiając za sobą strumienie ognia. Zanim Andrzej zdążył cokolwiek zrozumieć, Staś zręcznie zeskoczył z wozu i dwiema seriami z automatu skosił tę żywą pochodnię. W jakiejś witrynie zadzwoniły szyby. Ognisty kłębek przekoziołkował po chodniku, ostami raz żałośnie zapiszczał i ucichł.
— Umęczył się, biedak — powiedział ochryple Staś i Andrzej zrozumiał wreszcie, że to był pawian, płonący pawian. O Boże… Teraz leżał przy krawężniku i dopalał się. Ciężki smród rozprzestrzeniał się po ulicy.
Wujek Jura ruszył. Staś szedł obok wozu, położywszy rękę na deskach burty. Andrzej wyciągał szyję i patrzył przed siebie, na migoczącą, rozświetloną, różową mgłę. Tak, coś się tam działo, coś zupełnie niezrozumiałego — dobiegało jakieś wycie, strzały, huk motorów. Od czasu do czasu pojawiały się i od razu gasły jaskrawe malinowe wybuchy.
— Słuchaj no, Staś — odezwał się nagle wujek Jura, nie odwracając się. — Przeleć no się tam i zobacz, co się dzieje. A ja za tobą po cichutku, pomalutku…
— Dobra — zgodził się Staś, wziął swój przedziwny automat pod pachę i truchtem pobiegł naprzód, pod ścianami budynków. Wkrótce zniknął w malinowej mgle. Wujek Jura szarpał za lejce, dopóki koń się nie zatrzymał.
— Siądź wygodniej — szepnęła Selma. Andrzej wzruszył ramieniem.
— No, przecież nic między nami nie było — szeptała dalej Selma. — To był administrator, chodził po wszystkich mieszkaniach, pytał, czy ktoś nie ukrywa broni…
— Przestań — powiedział Andrzej przez zęby.
— Słowo honoru — szeptała Selma. — Wszedł tylko na minutkę, właśnie miał wychodzić…
— I tak bez spodni chciał wyjść? — zapytał zimno Andrzej, rozpaczliwie próbując odegnać wstrętne wspomnienie: on, bezsilny, podtrzymywany przez wujka Jurę i Stasia, widzi w przedpokoju własnego mieszkania jakiegoś jasnookiego kurdupla, ukradkiem starającego się zebrać poły szlafroka, spod którego wystają flanelowe kalesony. A zza ramienia kurdupla obrzydliwie niewinna, pijana twarz Selmy. A potem ten wyraz niewinności znika, pojawia się przerażenie i wreszcie rozpacz.
— Ale on tak właśnie chodził po mieszkaniach, w szlafroku! — szeptała Selma.
— Na litość boską, zamknij się. Zamknij się wreszcie. Ja nie jestem twoim mężem, ty nie jesteś moją żoną, co mnie to wszystko obchodzi?…
— Ale ja cię kocham! — szeptała z rozpaczą Selma. — Tylko ciebie jednego…
Wujek Jura zakaszlał głośno.
— Ktoś jedzie — powiedział.
Z mgły wyłonił się ogromny, ciemny kształt. Podjechał bliżej, zapłonęły reflektory. To była potężna wywrotka. Silnik zabulgotał i wywrotka zatrzymała się kilkanaście metrów od wozu. Krzykliwy głos zaczął wydawać komendy, jacyś ludzie zeszli z samochodu i niespiesznie porozłazili się po ulicy. Trzasnęły drzwi, jeszcze jedna ciemna postać oderwała się od ciężarówki, postała chwilę, a potem powoli zaczęła zbliżać się do wozu.
— Idzie tu — powiedział wujek Jura. — Ty, Andrzej, nie tego… nie odzywaj się. Ja będę mówić.
Człowiek podszedł do wozu. Był to najwidoczniej tak zwany milicjant w kusym paletku i z białymi opaskami na obu rękawach. Na ramieniu, lufą do dołu, wisiał mu karabin.
— A, farmerzy — powiedział milicjant. — Czołem, chłopaki.
— Witaj, jeśli nie kpisz — odezwał się po chwili milczenia wujek Jura.
Milicjant zmieszał się, pokręcił z wahaniem głową i nieśmiało zapytał:
— Nie macie chleba do sprzedania?
— Chleba! — zawołał wujek Jura.
— No, to może macie mięso albo ziemniaki…
— Ziemniaki! — powiedział wujek Jura.
Milicjant stropił się zupełnie, pociągnął nosem, westchnął, popatrzył w stronę swojej ciężarówki i nagle z jakąś ulgą krzyknął:
— Tam, tam się jeszcze poniewiera! Ślepe komendy! Tam jeszcze leży coś spalonego! — Zerwał się z miejsca i głośno tupiąc płaskostopymi nogami, pobiegł po jezdni. Widać było, jak rozkazuje, machając rękami, a posępni ludzie, mamrocząc słabo i niezrozumiale, wloką coś ciemnego, z wysiłkiem rozhuśtują i rzucają na wywrotkę.
— Ziemniaków mu się zachciewa — warczał wujek Jura. — Mięsa!…
Ciężarówka ruszyła i przejechała tuż obok nich. Zaśmierdziało spaloną sierścią i mięsem. Wywrotka była pełna, ohydne, skurczone postacie płynęły na tle słabo oświetlonej ściany domu. Andrzej poczuł ciarki na plecach: z obrzydliwej sterty wystawała biała ludzka ręka z rozcapierzonymi palcami. Posępni ludzie na wywrotce, przytrzymując się boków samochodu i siebie nawzajem, tłoczyli się przy kabinie. Było ich pięciu lub sześciu, sami porządni ludzie w kapeluszach.
— Brygada pogrzebowa — powiedział wujek Jura. — Prawidłowo. Zawiozą je na wysypisko i po krzyku… Oho, a tam Staś do nas macha! Nooo!
W oświetlonej mgle przed nimi widać było długą, niezgrabną postać Stasia. Gdy wóz zrównał się z nim, wujek Jura pochylił się na koźle i, wpatrując się w kompana, zapytał przestraszony:
— Co z tobą, bracie? Co się stało?
Staś, nic nie mówiąc, próbował wskoczyć bokiem na wóz, spadł, głośno zgrzytnął zębami, potem chwycił się obiema rękami za bok i zaczął coś mamrotać stłumionym głosem.
— Co z nim? — spytała szeptem Selma.
Wóz toczył się powoli w stronę huku silników i wystrzałów, a Staś, przytrzymując się wozu rękami, szedł z boku, jakby nie dawał rady wejść. W końcu wujek Jura wciągnął go na kozioł.
— Co z tobą? — zapytał znowu wujek Jura. — Da się jechać? Mów do rzeczy, co tam mamroczesz?
— Jezus Maria — zawołał Staś jasnym głosem. — Dlaczego oni to robią? Kto im kazał robić coś takiego?
— Prrrr! — wykrzyknął wujek Jura na cały głos.
— Nie, jedź, jedź — powiedział Staś. — Jechać można. Tylko patrzeć nie trzeba… Proszę pani — odwrócił się do Selmy — niech się pani odwróci, patrzy w drugą stronę… Albo jeszcze lepiej niech pani w ogóle nie patrzy.
Andrzej poczuł, że coś go ściska za gardło. Spojrzał na Selmę i zobaczył jej ogromne, rozszerzone oczy.
— Dawaj, Jura, dawaj… — mamrotał Staś. — Pogoń no go, co się tak wleczesz! Jedź szybko! — krzyknął.-Cwałem! Cwałem!…
Koń pognał szybciej. Domy po lewej strome skończyły się, mgła cofnęła się nagle, rozpłynęła i wyłonił się Pawiani Bulwar — niewątpliwe źródło zgiełku. Ciężarówki na jałowym biegu otaczały bulwar półkolem. Na ciężarówkach i pomiędzy nimi stali ludzie w białych opaskach. Po bulwarze, wśród płonących drzew i krzewów, biegali i wrzeszczeli ludzie w pasiastych pidżamach i oszalałe pawiany. Jedni i drudzy potykali się i padali, wdrapywali się na drzewa, spadali z gałęzi, próbowali schować siew krzakach. Ludzie z białymi opaskami przez cały czas strzelali do nich z karabinów i cekaemów. Bulwar usłany był dziesiątkami nieruchomych ciał, niektóre z nich dopalały się i kopciły. Z jednej z ciężarówek z długim sykiem wystrzelił, czarno dymiąc, ognisty strumień. Jeszcze jedno drzewo oblepione czarnymi kiściami małp zapłonęło jak pochodnia. Ktoś zawył przeraźliwie wysokim falsetem:
— Jestem zdrowy! To pomyłka! Jestem normalny! To pomyłka!…
Wszystko to, trzęsąc się i podskakując, wywołując ostry ból w żebrach, ziejąc żarem i smrodem, ogłuszając i oślepiając przemknęło obok i po chwili zostało z tyłu. Migocząca mgła zamknęła się za nimi, ale wujek Jura długo jeszcze poganiał konia, rozpaczliwie pokrzykując i machając lejcami. Diabli wiedzą, co to takiego, tępo powtarzał w myśli Andrzej. Opadł z sił i przywarł do Selmy. Diabli wiedzą, co to było! Zwariowali, poszaleli od krwi… Wariaci zawładnęli miastem, krwawi szaleńcy, teraz to już koniec, nic ich nie powstrzyma, potem wezmą się za nas…
Wóz zatrzymał się nagle.
— Wiecie — wujek Jura odwrócił się do nich całym ciałem — to trzeba jakoś tego… — Na wozie wśród worków wymacał butelkę pokaźnych rozmiarów, wyciągnął zębami korek, splunął i przyssał się do szyjki. Potem dał butelkę Stasiowi, wytarł usta i zawołał: — Tępicie, znaczy… Eksperyment… Dobrze. — Z kieszeni na piersi wyjął zwiniętą gazetę, starannie oderwał róg i zaczął szukać tytoniu. — Ostro idziecie. Oj, ostro!
Staś chciał podać flaszkę Andrzejowi, ale ten pokręcił głową. Selma za to wzięła, wypiła dwa łyki i oddała ją Stasiowi. Nikt się nie odzywał. Wujek Jura dymił i trzaskał skrętem, w gardle bulgotało mu jak ogromnemu psu. Potem nagle odwrócił się i zaczął rozplątywać lejce.
Do zakrętu W Klozetową został już tylko jedna przecznica. Nagle mgła przed nimi znowu zapłonęła i dało się słyszeć gwar dziesiątków głosów. Na skrzyżowaniu, na samym środku ulicy, oświetlony reflektorami kłębił się, kołysał i huczał ogromny tłum. Skrzyżowanie było zapchane, nie można było przejechać.
— Mityng jakiś! — zawołał wujek Jura odwracając się.
— Tak to już bywa — zgodził się smętnie Staś. — Jak się wzięli za rozstrzeliwanie, to i za mityngi… Nie da się jakoś naokoło?
— Czekaj no, bracie, po co naokoło? — zdziwił się wujek Jura. — Trzeba posłuchać, co tam mówią. Może coś o słońcu powiedzą… Patrz, pełno tu naszych.
Zgiełk ucichł i nad tłumem rozległ się, zwielokrotniony mikrofonami, wściekły głos:
— Powtarzam raz jeszcze: bez litości! Oczyścimy Miasto!… z brudu!… z nieczystości!… od wszelkich darmozjadów!… Złodzieje muszą wisieć!…
— Aaaaa! — zaryczał tłum.
— Łapówkarze muszą wisieć!…
— Aaaa!
— Kto występuje przeciwko narodowi, będzie wisiał!
— Aaaa!
Andrzej wypatrzył mówiącego. W samym środku tłumu wznosiło się nitowane pudło jakiegoś samochodu wojskowego. Nad nim, wczepiony rękami, oświetlony błękitnym światłem reflektora, kiwał się w przód i w tył swoim długim, okrytym czernią tułowiem i otwierał do krzyku spieczone wargi były podoficer Wermachtu, aktualnie przewodniczący Partii Radykalnego Odrodzenia, Friedrich Heiger.
— To dopiero początek! Zaprowadzimy w mieście prawdziwie narodowy, prawdziwie ludzki porządek! Nie obchodzą nas żadne Eksperymenty! Nie jesteśmy świnkami morskimi! Nie jesteśmy królikami! Jesteśmy ludźmi! Nasza broń to rozum i sumienie! Nie pozwolimy! Żeby kierowano naszym losem! Sami będziemy nim kierować! Los narodu w rękach narodu! Los ludzi w rękach ludzi! Naród mnie powierzył swój los! Swoje prawa! Swoją przyszłość! I przysięgam! Nie zawiodę pokładanego we mnie zaufania!…
— Aaa!
— Będę bezlitosny! W imię narodu! Będę okrutny! W imię narodu! Nie dopuszczę do rozłamu! Żadnych kapitalistów! Żadnych faszystów! Nie będziemy walczyć ze sobą! Będziemy walczyć za siebie!
— Aaa!
— Żadnych partii! Żadnych narodowości! Żadnych klas! Każdy, kto chce rozłamu, będzie wisiał!
— Aaa!
— Jeśli biedni nadal będą walczyć z bogatymi! Jeśli komuniści nadal będą walczyć z kapitalistami! Jeśli czarni nadal będą walczyć z białymi! Rozdepczą nas! Zniszczą!… Ale jeśli my! Staniemy ramię przy ramieniu! Ściskając w ręku broń! Albo młot pneumatyczny! Albo rękojeść pługa! Wtedy nie znajdzie się taka siła, która mogłaby nas pokonać! Naszą bronią jest jedność! Naszą bronią jest prawda! Żeby nawet była nie wiadomo jak ciężka! Tak, zwabili nas w pułapkę! Ale przysięgam na Boga — to zwierzę jest za duże na tę pułapkę!…
— A! — zaczął krzyczeć tłum i oszołomiony umilkł. Rozbłysło;! słońce.
Rozbłysło po raz pierwszy od dwunastu dni, zapłonęło złotymi dyskiem na swoim zwykłym miejscu, oślepiło, sparzyło szare, wyblakłe twarze, zalśniło w szybach okien, ożywiło i rozpaliło miliony barw — i czarne dymy nad dalekim dachami, i wyblakłą zieleń drzew, i czerwone cegły pod obsypanym tynkiem…
Tłum zaryczał dziko i Andrzej zawył razem z nim. Działo się coś niewyobrażalnego. W powietrze leciały czapki, ludzie obejmowali się, płakali, ktoś zaczął strzelać w powietrze, ktoś w dzikim zachwycie rzucał cegłami w reflektory, a Fritz Heiger wznosił się nad tym wszystkim jak Pan Bóg, który powiedział: „Niech się stanie światłość”. Długą, czarną ręką wskazywał słońce, wytrzeszczając oczy i dumnie wysuwając podbródek. Po chwili jego głos znowu rozległ się nad tłumem.
— Widzicie!? Przestraszyli się! Drżą przed wami! Przed nami! Za późno, panowie! Za późno! Znowu chcecie zatrzasnąć pułapkę? Ludzie już się z niej wyrwali! Żadnej litości dla wrogów ludzkości! Dla spekulantów! Pasożytów! Szabrowników dobra narodowego! Słońce znowu jest z nami! Wyrwaliśmy je z czarnych łap! Wrogów ludzkości! I już nigdy więcej! Nie oddamy go! Nigdy! I nikomu!…
— Aaaa!
Andrzej opamiętał się. Stasia nie było na wozie. Wujek Jura, szeroko rozstawiając nogi, stał na koźle, potrząsał cekaemem i, sądząc po nabrzmiałym, czerwonym karku, też wrzeszczał. Selma płakała, bijąc Andrzeja pięściami po plecach.
Sprytnie, pomyślał chłodno. Tym gorzej dla nas. Po co ja tu siedzę? Powinienem biec, a ja siedzę… Przezwyciężając ból w boku, podniósł się i zeskoczył z wozu. Dookoła ryczał i wrzał tłum. Andrzej zaczął się przebijać. Początkowo starał się uważać na siebie, próbował osłonić się łokciami, ale gdzie tam!… Oblany potem z bólu i podchodzących do gardła mdłości szedł, rozpychał się, deptał po nogach, nawet bódł i w końcu udało mu się wydostać na zaułek Klozetowy. Przez cały czas gonił go głos Heigera:
— Nienawiść! Poprowadzi nas nienawiść! Dosyć fałszywej miłości! Dosyć judaszowych pocałunków! Zdrajców ludzkości! Sam daję przykład świętej nienawiści! Zniszczyłem samochód pancerny krwawych żandarmów! Na waszych oczach! To ja rozkazałem powiesić złodziei i gangsterów! Na waszych oczach! Żelazną miotłą wymiatam z naszego miasta wszelkie plugastwo! Na waszych oczach! Nie litowałem się nad sobą! I mam święte prawo nie litować się nad innymi!….
Andrzej wszedł w bramę redakcji. Drzwi były zamknięte. Kopnął w nie ze złością, aż zadźwięczały szyby. Zaczął walić z całych sił, szepcząc potworne przekleństwa. Drzwi otworzyły się. Na progu stał Nauczyciel.
— Wejdź — powiedział, odsuwając się.
Andrzej wszedł. Nauczyciel zamknął za nim drzwi na zasuwę i odwrócił się. Twarz miał mlecznobiałą, pod oczami ciemne kręgi. Co chwila oblizywał wargi. Andrzejowi ścisnęło się serce — nigdy przedtem nie widział Nauczyciela tak przybitego
— Czyżby było aż tak źle? — zapytał złamanym głosem.
— A! — Nauczyciel uśmiechnął się blado. — Co tu może być dobrego.
— A słońce? — zapytał Andrzej. — Po co je wyłączaliście?
Nauczyciel zacisnął ręce i przeszedł się po westybulu tam i z powrotem.
— Nie wyłączaliśmy go! — powiedział ze znużeniem. — Awaria. Nie planowana. Nikt się nie spodziewał.
— Nikt sienie spodziewał… — powtórzył z goryczą Andrzej. Zdjął płaszcz i rzucił go na zakurzoną kanapę. — Gdyby słońce się nie wyłączyło, nie doszłoby do tego wszystkiego…
— Eksperyment wyrwał się spod kontroli — wymamrotał Nauczyciel, odwracając się.
— Wyrwał się spod kontroli… — znowu powtórzył Andrzej. — Nigdy bym nie przypuścił, że Eksperyment może wyrwać się spod kontroli.
Nauczyciel spojrzał na niego spode łba.
— Noo… W pewnym sensie masz racją. Można na to spojrzeć również w ten sposób. Eksperyment, który wyrwał się spod kontroli, to, mimo wszystko, ciągle Eksperyment. Możliwe, że trzeba będzie zmienić pewne rzeczy… zrobić poprawki. Tak że w przyszłości — w przyszłości! — te egipskie ciemności będą uważane za nieodłączną, programową część Eksperymentu.
— W przyszłości… — powtórzył jeszcze raz Andrzej. Poczuł głuchą złość. — A co my mamy teraz robić? Ratować się?
— Tak, ratować się. I ratować innych.
— Kogo?
— Wszystkich, których można uratować. Wszystko, co jeszcze można uratować. Przecież nie może tak być, żeby nie było kogo i czego ratować!
— My się będziemy ratować, a Fritz Heiger będzie kontynuował Eksperyment?
— Eksperyment nie przestał być Eksperymentem — zaoponował Nauczyciel.
— No tak — pokiwał głową Andrzej. — Od pawianów do Fritza Heigera.
— Tak. Do Fritza Heigera, poprzez Fritza Heigera i pomimo Fritza Heigera. Przecież nie strzelimy sobie z jego powodu w łeb! Eksperyment musi iść dalej… W końcu życie też płynie dalej, bez względu na jakiegoś tam Fritza Heigera. Jeśli Eksperyment cię rozczarował, to pomyśl o walce za życie…
— O walce za wegetację— uśmiechnął się krzywo Andrzej. — Jakie teraz może być życie!
— Wszystko zależy od was.
— A od was?
— Od nas niewiele. Was jest dużo, o wszystkim decydujecie wy, nie my.
— Kiedyś mówił pan inaczej — powiedział Andrzej.
— Kiedyś i ty byłeś inny — odparł Nauczyciel. — I też mówiłeś inaczej.
— Boję się, że robiłem z siebie głupka — wyznał powoli Andrzej. — Boję się, że byłem po prostu głupi.
— Nie tylko tego się boisz — zauważył obłudnie Nauczyciel.
Andrzej poczuł, że zamiera mu serca, tak jak we śnie, gdy się spada. Rzucił ostro:
— Tak, boję się. Wszystkiego się boję. Jak zając. Bili pana kiedyś butem w krocze?… — Przyszła mu do głowy nowa myśl. — Przecież pan też się boi? Prawda?
— Oczywiście! Mówię ci przecież, że Eksperyment wymknął się spod kontroli…
— Niech pan przestanie! Eksperyment, Eksperyment… Nie o niego mi chodzi. Najpierw pawianów, potem nas, a potem was, tak?
Nauczyciel nie odpowiedział. To było najstraszniejsze — że nie powiedział ani słowa. Andrzej czekał, ale Nauczyciel tylko w milczeniu spacerował po westybulu, bezmyślnie przesuwając fotele z miejsca na miejsce, ścierając rękawem kurz ze stolików. Nie patrzył na Andrzeja.
Ktoś zastukał do drzwi — najpierw pięścią, a potem od razu zaczął w nie kopać. Andrzej odsunął zasuwkę — przed nim stała Selma.
— Zostawiłeś mnie! — zawołała z oburzeniem. — Ledwo udało mi się przebić!
Andrzej obejrzał się niepewnie. Nauczyciel zniknął.
— Przepraszam — powiedział Andrzej. — Nie pomyślałem o tobie. Było mu trudno mówić. Próbował zdusić w sobie przerażenie wywołane samotnością i poczuciem bezbronności. Zatrzasnął z łomotem drzwi i pospiesznie zasunął zasuwę.