ROZDZIAŁ 1


Kubły były zardzewiałe, pogięte i miały odstające klapy. Spod klap wystawały strzępy gazet, zwisały obierki. Przypominało to paszcze niechlujnych pelikanów, którym jest wszystko jedno, co zjadają. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie sposób podnieść takiego ciężaru, ale tak naprawdę we dwóch z Wanem mogli je jednym szarpnięciem unieść ku wyciągniętym rękom Donalda i postawić na brzegu otwartej klapy ciężarówki. Trzeba tylko było uważać na palce. Potem, gdy Donald przesuwał kubeł w głąb budy, mogli poprawić rękawice i chwilę pooddychać przez nos.

Z otwartej bramy ciągnęło wilgotnym, nocnym chłodem. Pod sklepieniem, na obrośniętym brudem kablu, huśtała się goła żółta żarówka. W jej świetle Wan wyglądał jak człowiek chory na żółtaczkę. Twarzy Donalda w ogóle nie było widać — zasłaniał ją cień ronda jego teksaskiego kapelusza. Szare, obdrapane, spękane ściany, kłaki zakurzonej pajęczyny w rogach sufitu, nieprzyzwoite rysunki rozebranych kobiet naturalnej wielkości, a przy drzwiach do stróżówki nieporządna sterta pustych butelek i puszek, które Wan zbierał, starannie sortował i oddawał do skupu….

Gdy został już ostatni kubeł, Wan wziął miotłę i szufelkę i zabrał się za sprzątanie walających się na asfalcie śmieci.

— Niech pan przestanie, Wan — powiedział rozdrażniony Donald. — Za każdym razem to samo. Czyściej tu i tak nie będzie.

— Dozorca sprzątać musi — zauważył pouczająco Andrzej, kręcąc prawą dłonią i koncentrując się na odczuwanym bólu. Wydawało mu się, że naderwał sobie ścięgno.

— Przecież i tak znowu naśmiecą — powiedział Donald z nienawiścią. — Nawet się nie obejrzymy, jak będzie tu jeszcze brudniej niż przedtem.

Wan wsypał śmieci do ostatniego kubła, upchał je szufelką i zatrzasnął klapę.

— Gotowe — rzekł, rozglądając się dookoła.

W bramie było teraz czysto. Wan popatrzył na Andrzeja z uśmiechem. Potem zerknął na Donalda i powiedział:

— Chciałbym panu tylko przypomnieć…

— Dobra, dawajcie — niecierpliwił się Donald. Raz i dwa: Andrzej i Wan szarpnięciem podnieśli kubeł. Trzy i cztery: Donald schwycił go, stęknął, sapnął i wypuścił. Kubeł przechylił się i bokiem upadł na asfalt. Zawartość wystrzeliła na dziesięć metrów, jak z katapulty. Kubeł, z którego ciągle wysypywały się śmieci, poturlał się na podwórko. Głuche echo pomknęło pomiędzy ścianami domów ku czarnemu niebu.

— O ty w mordę i nożem, cholera jasna, psiakrew! — zawołał Andrzej, który ledwie zdążył odskoczyć. — Dziurawe ręce!

— Chciałem panu tylko przypomnieć — odezwał się łagodnie Wan — że ten kubeł ma urwany uchwyt.

Wziął miotłę, szufelkę i zabrał się za sprzątanie. Donald przysiadł na brzegu budy i opuścił ręce między kolana,

— Przekleństwo… — powiedział głucho. — Przeklęta podłość.

Coś z nim było ostatnio wyraźnie nie w porządku, a tej nocy w szczególności. Dlatego Andrzej nie wygłosił swojego sądu o profesorach i ich przydatności do prawdziwej pracy. Poszedł po kubeł, potem wrócił do ciężarówki, zdjął rękawice i wyciągnął papierosy. Z pustego kubła śmierdziało niemiłosiernie, więc Andrzej czym prędzej sam zapalił, a dopiero potem zaproponował papierosa Donaldowi. Donald w milczeniu pokręcił głową. Trzeba było coś zrobić, żeby poprawić nastrój. Andrzej wrzucił spaloną zapałkę do kubła i zaczął mówić:

— Żyli sobie w pewnym miasteczku dwaj asenizatorzy, ojciec i syn. Nie było tam kanalizacji, tylko doły z wiadomo czym. I oni to wiadomo co wybierali wiadrem i przelewali do swojej beczki. Ojciec, jako bardziej doświadczony specjalista, schodził na dół, a syn podawał mu z góry wiadro. I pewnego razu syn nie utrzymał wiadra i całą zawartość wylał na ojca. No, ojciec wytarł się, popatrzył na niego z dołu do góry i powiedział z goryczą: „Sieroto ty, boża ofermo! Rozumu za grosz! W ten sposób przez całe życie będziesz na górze sterczał!”

Andrzej oczekiwał, że Donald przynajmniej się uśmiechnie. Donald był zwykle człowiekiem wesołym, towarzyskim, nigdy nie chodził z nosem na kwintę. Było w nim coś z wiecznego studenta. Ale teraz tylko zakaszlał i głucho powiedział:

— I tak nie da rady oczyścić wszystkich dołów.

A Wan, który cały czas krzątał się przy kuble, zareagował jeszcze dziwniej — nagle zapytał z zainteresowaniem:

— A po ile ono u was jest?

— Co po ile? — nie zrozumiał Andrzej.

— Gówno. Drogie?

Andrzej zaśmiał się z niedowierzaniem.

— Jak by ci to powiedzieć… Zależy czyje…

— To macie różne? — zdziwił się Wan. — A u nas wszystkie jednakowe. A czyje jest najdroższe?

— Profesorskie — odpowiedział natychmiast Andrzej. Po prostu nie mógł się powstrzymać.

— Aaa!…

— Wan wsypał do kubła kolejną szufelkę śmieci i pokiwał głową. — Jasne. U nas na wsi nie było profesorów i dlatego cena była jednakowa — pięć juanów za wiadro. To w Syczuanie, a w Czangszi, na przykład, ceny dochodziły do siedmiu, a nawet ośmiu juanów.

Andrzej w końcu zrozumiał. Nagle poczuł chęć, żeby zapytać, czy to prawda, że Chińczyk, który przyszedł na proszony obiad, ma obowiązek wypróżnić się w ogrodzie gospodarza. Ale oczywiście nie wypadało się czymś takim interesować.

— Jak tam u nas teraz, to nie wiem — ciągnął Wan. — Ostatnio nie mieszkałem na wsi. A dlaczego akurat profesorskie jest u was najdroższe?

— Żartowałem — przyznał się Andrzej z miną winowajcy. — U nas się tym w ogóle nie handluje.

— Handluje się — powiedział Donald. — Nawet tego pan nie wie.

— A pan nawet to wie — odciął się Andrzej.

Jeszcze miesiąc temu Andrzej zacząłby się w tym miejscu ostro kłócić z Donaldem. Potwornie go denerwowało, że Amerykanin przez cały czas opowiadał o Rosji takie rzeczy, o których Andrzej nie miał zielonego pojęcia. Kiedyś był przekonany, że Donald po prostu wciska mu kit albo powtarza przesiąknięte żółcią brednie Hersta. „Do diabła z waszym Herstem!” — opędzał się. Ale potem pojawił się ten frajer Izia Katzman i Andrzej przestał zaprzeczać, tylko się odcinał. Diabli ich wiedzą, skąd oni to wszystko brali. Swoją bezsilność tłumaczył tym, że on sam pojawił się tutaj z pięćdziesiątego pierwszego, a ci dwaj — z sześćdziesiątego siódmego.

— Szczęśliwy z pana człowiek — powiedział nagle Donald, wstał i poszedł do kubłów przy kabinie. Andrzej wzruszył ramionami i, próbując uwolnić się od niesmaku wywołanego tą rozmową, włożył rękawice i zaczął pomagać Wanowi sprzątać śmierdzące śmieci. No dobra, no i nie wiem. Gówno, rzeczywiście. A co ty wiesz o całkach? Albo, powiedzmy, o stałej Hubble'a? Trudno wszystko wiedzieć. Gdy Wan upychał w kuble resztę śmieci, w bramie pojawiła się elegancka sylwetka policjanta Kensi Ubukaty.

— Proszę tędy — rzucił do kogoś przez ramię i zasalutował Andrzejowi. — Cześć pracy, śmieciarze!

Z cienia bramy weszła w krąg żółtego światła dziewczyna i stanęła obok Kensiego. Była bardzo młoda, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, i bardzo mała — niskiemu policjantowi sięgała zaledwie do ramienia. Miała na sobie gruby sweter z bardzo szerokim kołnierzem i krótką spódnicę. Od bladej chłopięcej twarzy wyraźnie odcinały się mocno umalowane wargi. Długie jasne włosy spadały na ramiona.

— Proszę się nie bać — uśmiechnął się uprzejmie Kensi. — To tylko nasi śmieciarze. Na trzeźwo zupełnie niegroźni… Wan! — zawołał. — To Selma Nagel, nowa. Jest zarządzenie, żeby ją ulokować u ciebie, pod osiemnastką. Osiemnastka wolna?

Wan podszedł do nich, zdejmując rękawice.

— Wolna. Już od dawna. Dzień dobry, Selmo Nagel. Jestem tu dozorcą, nazywam się Wan. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, to tam są drzwi od stróżówki, proszę przyjść.

— Daj klucz — zarządził Kensi. — Chodźmy, zaprowadzę panią.

— Nie trzeba — powiedziała Selma zmęczonym głosem. — Znajdę.

— Jak pani sobie życzy. — Kensi znowu zasalutował. — Proszę, tu jest walizka.

Dziewczyna wzięła od Kensiego walizkę, od Wana klucz, potrząsnęła głową, odrzucając spadające na oczy włosy, i zapytała:

— Która to klatka?

— Prosto — zaczął tłumaczyć Wan. — Ta pod oknem, w którym się świeci. Czwarte piętro, A może jest pani głodna? Chce pani herbaty?

— Nie, nie chcę — odparła dziewczyna, znowu potrząsnęła głową i, stukając obcasami po asfalcie, poszła prosto na Andrzeja.

Odsunął się, żeby ją przepuścić. Gdy przechodziła, poczuł silny zapach perfum i jeszcze jakichś kosmetyków. Patrzył na nią cały czas, gdy szła przez żółty krąg światła. Miała bardzo krótką spódnicę, odrobinę tylko wystającą spod swetra, i długie białe nogi. Gdy wyszła z bramy w ciemność podwórka, Andrzejowi wydało się, że te nogi świecą. W tej ciemności widać było tylko jej biały sweter i białe nogi.

Potem zapiszczały i trzasnęły drzwi. Andrzej znowu odruchowo sięgnął po papierosy i zapalił, wyobrażając sobie, jak te białe, szczupłe nogi wchodzą po schodach, stopień po stopniu… gładkie kostki, dołeczki pod kolanami, oszaleć można. A ona wchodzi coraz wyżej, piętro za piętrem i zatrzymuje się przed drzwiami mieszkania numer osiemnaście, dokładnie naprzeciwko mieszkania numer szesnaście… Cholera, trzeba było przynajmniej zmienić pościel, powłoczka zrobiła się szara jak ścierka. A jak wygląda jej twarz? A to numer, zupełnie nie pamiętam jej twarzy. Tylko nogi.

Nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy milczą, nawet żonaty Wan. W tym momencie odezwał się Kensi:

— Mam ciotecznego wujka. Pułkownik Maki. Był adiutantem pana Osimy i dwa lata przesiedział w Berlinie. Potem mianowali go pełniącym obowiązki naszego wojskowego attache w Czechosłowacji. Był świadkiem wejścia Niemców do Pragi…

Wan kiwnął na Andrzeja, szarpnięciem podnieśli kubeł i szczęśliwie przetransportowali go na budę.

— …potem — ciągnął niespiesznie Kensi, zapalając papierosa — trochę powojował w Chinach, zdaje się, że gdzieś na południu, w okolicach Kantonu. Dowodził dywizją, która wylądowała na Filipinach, i organizował ten słynny marsz śmierci pięciu tysięcy amerykańskich jeńców wojennych… przepraszam, panie Donaldzie… Później skierowali go do Mandżurii i mianowali dowódcą sachalińskiego rejonu umocnień gdzie, aby pewne sprawy zachować w tajemnicy, zapędził do kopalni i wysadził w powietrze osiem tysięcy chińskich robotników… przepraszam, Wan… Wreszcie trafił do rosyjskiej niewoli, a Rosjanie, zamiast go powiesić albo, co by na to samo wyszło, wydać Chińczykom, tylko go przetrzymali w łagrze marnych dziesięć lat…

Podczas gdy Kensi opowiadał, Andrzej zdążył wejść na budę, pomóc Donaldowi porozstawiać kubły, podnieść klapę ciężarówki, znowu zejść na ziemię i poczęstować Donalda papierosem. Teraz we trzech stali przed Kensim i słuchali. Donald Cooper, wysoki, przygarbiony, w wyblakłym kombinezonie, o pociągłej twarzy, ze zmarszczkami w kącikach ust i ostrym podbródkiem porośniętym rzadką siwą szczeciną; Wan, szeroki, krępy, prawie bez szyi, w starym, starannie połatanym waciaku, z szeroką ziemistą twarzą, zadartym nosem, życzliwym uśmiechem i ciemnymi oczami w szparkach spuchniętych powiek… Andrzej poczuł nagle mocną radość, że ci wszyscy ludzie z różnych krajów, a nawet z różnych czasów, zebrali się tutaj i służą, każdy na swoim posterunku, jednej, bardzo ważnej sprawie.

— Teraz to już staruszek — kończył Kensi. — I właśnie on twierdzi, że najlepsze kobiety, jakie kiedykolwiek znał, to Rosjanki, emigrantki w Harbinie.

Zamilkł, wyrzucił niedopałek i starannie roztarł go podeszwą lśniącego kamasza. Odezwał się Andrzej:

— Jaka tam z niej Rosjanka. Selma, w dodatku Nagel.

— Taa, to Szwedka — przyznał Kensi. — Nie ma znaczenia. To była opowieść o skojarzeniach.

— Dobra, jedziemy! — Donald wsiadał już do kabiny.

— Posłuchaj, Kensi — powiedział Andrzej, kładąc rękę na drzwiczkach. — Kim byłeś wcześniej?

— Kontrolerem w odlewni, a przedtem ministrem komunalnego…

— Nie, nie tutaj, tam…

— Aaaa, tam? Tam pracowałem w wydawnictwie „Hajakawa”.

Donald włączył silnik. Stara ciężarówka zatrzęsła się i zazgrzytała, wypuszczając gęste kłęby niebieskawego dymu.

— Nie pali się wam prawe światło pozycyjne! — krzyknął Kensi.

— Nigdy się nie paliło — odezwał się Andrzej.

— No to zróbcie z nim coś! Jak jeszcze raz zobaczę, wlepię wam mandat!

— Też coś…

— Co? Nie słyszę!

— Bandytów, mówię, łap, a nie kierowców! — ryknął Andrzej, próbując przekrzyczeć zgrzyty i brzęki. — Co się świateł pozycyjnych czepiasz! Kiedy was wreszcie rozgonią, darmozjady!

— Niedługo! — krzyknął Kensi. — Teraz to już szybko pójdzie, nie minie nawet sto lat!

Andrzej pogroził mu pięścią, pomachał Wanowi i rzucił się na siedzenie obok Donalda. Ciężarówka ruszyła, zahaczając bokiem o bramę, wytoczyła się na ulicę Główną i ostro skręciła w prawo.

Sadowiąc się wygodnie, żeby wystająca z fotela sprężyna nie kłuła w tyłek, Andrzej kątem oka spojrzał na Donalda. Amerykanin siedział wyprostowany, lewą rękę trzymał na kierownicy, prawą na drążku zmiany biegów, kapelusz wcisnął na oczy, ostry podbródek wysunął do przodu i grzał, ile sił. Zawsze tak jeździł, „z maksymalną dozwoloną prędkością”, nie zwalniając przed wybojami w asfalcie. Na każdym takim wyboju stojące w budzie kubły ze śmieciami podskakiwały z hukiem, brzęczała przerdzewiała karoseria, a Andrzej, mimo zapierania się nogami, też podskakiwał i spadał dokładnie na ostrze przeklętej sprężyny. Tyle tylko, że kiedyś temu wszystkiemu towarzyszyła żartobliwa sprzeczka a dzisiaj Donald milczał, wąskie wargi miał mocno zaciśnięte i w ogóle nie patrzył na Andrzeja. Może dlatego wydawało się, że on złośliwie się stara, żeby jak najmocniej trzęsło.

— Co panu jest, Don? — zapytał w końcu Andrzej. — Zęby pana bolą?

Donald wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

— Ostatnio jest pan jakiś nieswój. Przecież widzę. Może pana czymś niechcący obraziłem?

— Niech pan da spokój — powiedział Donald przez zęby. — Co pan tu ma do rzeczy?

Andrzejowi wydało się, że w tych słowach też jest jakaś nieżyczliwość, coś przykrego, obraźliwego: jak byś ty mógł, gnojku, obrazić, mnie, profesora?… Ale w tym momencie Donald odezwał się:

— Nie na darmo mówiłem, że jest pan szczęśliwy. Panu naprawdę można pozazdrościć. To wszystko pana jakoś omija. A po mnie przechodzi jak walec parowy. Żadna kość nie zostaje cała.

— O czym pan mówi? Nic nie rozumiem.

Donald skrzywił wargi, milczał. Andrzej zerknął na niego, nie widzącymi oczami popatrzył na drogę przed sobą, znowu spojrzał na Donalda, podrapał się po głowie i przygnębiony powiedział:

— Słowo daję, nic nie rozumiem. Przecież niby wszystko jest w porządku…

— Dlatego właśnie panu zazdroszczę — twardo powiedział Donald. — I nie mówmy już o tym. Niech pan nie zwraca uwagi.

— Jak to mam nie zwracać uwagi? — Andrzej był wyraźnie przybity. — Jak ja mogę nie zwracać uwagi? My tutaj razem, ja, pan, chłopaki… Jasne, że przyjaźń to wielkie słowo, zbyt wielkie… No, po prostu kumple… Powiedziałbym, że jakby coś… Przecież nikt nie odmówi pomocy! No, niech pan sam powie: gdyby się ze mną coś stało i poprosiłbym pana o pomoc, odmówiłby mi pan? Przecież by pan nie odmówił, prawda?

Prawa ręka Donalda oderwała się od drążka i leciutko poklepała Andrzeja po ramieniu. Andrzej zamilkł. Przepełniało go zadowolenie. Znowu wszystko było dobrze. Donald okazał się w porządku. Po prostu zwykła chandra. Może człowiek mieć chandrę? Ambicja się w nim odezwała. Było nie było profesor, a tu kubły ze śmieciami. A przedtem pracował jako magazynier. Jasne, że to dla niego nieprzyjemne i przykre, tym bardziej że nie ma się komu pożalić — sam chciał tu być, to i skarżyć się nie wypada. To się tylko tak łatwo mówi — rób dobrze swoją robotę, jakakolwiek by ona była… No i dobra. Dosyć tego gadania. Donald sobie poradzi.

Ciężarówka jechała już po diabatowej nawierzchni, śliskiej od osiadającej mgły.

Domy po obu stronach jezdni były tutaj niższe, starsze, a ciągnące się wzdłuż ulicy latarnie stały rzadziej i świeciły słabiej. Przed nimi ich światła zlewały się w zamgloną, niewyraźną plamę. Na ulicy i chodnikach nie było żywego ducha, nawet dozorców. Tylko na rogu zaułka Siedemnastego, przed niskim, starym hotelem, znanym pod nazwą „Zapluskwiona woliera”, stał wóz zaprzęgnięty w zmęczonego konia. Na wozie spał jakiś człowiek, zakutany w brezent po same uszy. Była czwarta w nocy — godzina najgłębszego snu. W żadnym oknie nie paliło się światło.

Z bramy po lewej stronie wyjechała ciężarówka. Donald zamrugał do niej światłami i przemknął obok, a ciężarówka, też śmieciarka, wyjechała na jezdnię i spróbowała ich wyprzedzić. Ale gdzie tam — z Donaldem nie miała żadnych szans. Poświeciła tylko światłami przez tylną szybę i została daleko w tyle. W rejonie spalonych bloków wyprzedzili jeszcze jedną śmieciarkę, a zaraz potem zaczęły się kocie łby i Donald musiał zwolnić, żeby ciężarówka się przypadkiem nie rozsypała.

Zaczęły pojawiać się jadące z przeciwka samochody — już puste wracały z wysypiska, więc nigdzie się nie spieszyły. Chwilę potem od latarni odkleiła się ledwo widoczna postać i wyszła na jezdnię. Andrzej sięgnął ręką pod siedzenie, żeby wyciągnąć stamtąd francuza, ale okazało się, że to tylko policjant, który chce się dostać do zaułka Kapuścianego. Ani Andrzej, ani Donald nie wiedzieli, gdzie to jest. Policjant, potężne chłopisko z jasnymi kudłami na wielkim łbie, sterczącymi nieporządnie spod przepisowej czapki, powiedział, że pokaże. Stanął na stopniu obok Andrzeja i trzymając się ramy, przez całą drogę niezadowolony marszczył nos, jakby nie wiadomo co poczuł, a od niego samego jechało zastarzałym potem. Andrzej przypomniał sobie, że ta część miasta jest już odłączona od wodociągów.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu, policjant pogwizdywał melodię z operetki, a potem ni z tego, ni z owego rzucił, że na rogu Kapuścianego i Drugiej Lewej dzisiaj o pomocy stuknęli jakiegoś biedaka. Powyrywali mu wszystkie złote zęby.

— Kiepsko pracujecie — powiedział ze złością Andrzej. Takie przypadki wyprowadzały go z równowagi. A w dodatku pasażer mówił o tym takim tonem, że Andrzej miał ochotę mu przyłożyć — od razu było widać, że policjantowi wisi i to zabójstwo, i zabity, i zabójcy.

Teraz, zaskoczony, odwrócił do niego swoją szeroką gębę i zapytał:

— A co, ty będziesz mnie uczył, jak mam pracować?

— Może i ja — warknął Andrzej.

Policjant ze złością zmrużył oczy, gwizdnął i powiedział:

— Nauczycieli a nauczycieli! Gdzie nie spluniesz — wszędzie nauczyciel. Stoi i uczy. Już i śmieci wozi, a dalej uczy.

— Ja cię nie uczę… — zaczął Andrzej podniesionym głosem, ale policjant nie dał mu skończyć.

— Zaraz wrócę na komisariat i zadzwonię do twojej bazy, że ci się światło postojowe nie pali. Widzicie go, światło mu się nie pali, ale co tam, będzie uczył policję pracować. Żółtodziób.

Donald roześmiał się nagle suchym, skrzypiącym śmiechem. Policjant też zarżał i zupełnie już pokojowo dorzucił:

— Jestem sam na czterdzieści domów, rozumiesz? I zabroniono nam nosić broń. Czego ty od nas chcesz? Niedługo w domu was zaczną zabijać, a co dopiero na ulicy.

— No, a wy co? — zapytał oszołomiony Andrzej. — Powinniście protestować, żądać…

— Protestować — powtórzył policjant — żądać… Ty co, nowy? Szefie! — krzyknął do Donalda. — Zatrzymaj no się tutaj. Wysiadam.

Zeskoczył ze stopnia i, nie oglądając się za siebie, kołyszącym krokiem poszedł w stronę ciemnej szczeliny między krzywymi drewnianymi domami; w oddali paliła się samotna latarnia, pod którą stała grupa ludzi.

— No co oni, do licha, zgłupieli, czy co? — oburzył się Andrzej, gdy samochód znowu ruszył. — Jak to tak, na mieście pełno bandytów, a policja bez broni? Tak nie może być! Przecież Kensi ma przy boku kaburę — to co on w niej nosi, papierosy?

— Kanapki — powiedział Donald.

— Nic nie rozumiem — westchnął Andrzej.

— Wyjaśniali to — odparł Donald. — „W związku z powtarzającymi się wypadkami gangsterskich napadów na policjantów w celu zdobycia broni…” I tak dalej.

Andrzej myślał długą chwilę, z całych sił zapierając się nogami, żeby nie podskakiwać na fotelu. Kocie łby prawie się już skończyły.

— Według mnie to strasznie głupie — powiedział w końcu. — A według pana?

— Według mnie też — odezwał się Donald, niezgrabnie przypalając papierosa jedną ręką.

— I tak pan spokojnie o tym mówi?

— Ja się już wystarczająco nadenerwowałem — wzruszył ramionami Donald. — To bardzo stare zarządzenie, pana tu jeszcze wtedy nie było.

Andrzej podrapał się po głowie, marszcząc brwi. Cholera wie, może to zarządzenie miało jakiś sens? Samotny policjant to rzeczywiście niezła gratka dla tych drani. A skoro już odbierać broń, to jasne, że trzeba ją odebrać wszystkim. Cały problem leży nie w tym durnym zarządzeniu, tylko w tym, że policji jest za mało i obław jest za mało, a powinno się urządzić jedną wielką obławę i wymieść całe to plugastwo za jednym zamachem. Zaangażować ludność. Ja, na przykład, bym poszedł… Donald na pewno też… Trzeba by napisać o tym do mera. Potem jego myśli nagle zmieniły tor.

— Niech pan posłucha, Don — zaczął. — Jest pan socjologiem. Ja, rzecz jasna, nie uważam socjologii za naukę… zresztą już o tym mówiłem… ani za żadną metodę. Ale pan na pewno dużo wie, o wiele więcej niż ja. Niech mi pan powie, skąd się w naszym mieście bierze całe to draństwo? Skąd oni się tu wzięli — zabójcy, gwałciciele, złodzieje… Czyżby Nauczyciele nie rozumieli, kogo tu ściągają?

— Oczywiście, że rozumieli — obojętnie odpowiedział Don i, nie zwalniając, przejechał przez groźnie wyglądający głęboki dół, wypełniony czarną wodą.

— No to dlaczego?

— Ludzie nie rodzą się złodziejami, stają się nimi. A dalej, jak wiadomo: „Skąd my możemy wiedzieć, co potrzebne jest Eksperymentowi? Eksperyment to Eksperyment…” — Don zamilkł na chwilę. — Futbol to futbol, piłka jest okrągła, boisko prostokątne, niech zwycięży godniejszy…

Skończyły się latarnie, zamieszkana część miasta została w tyle. Teraz po obu stronach rozjeżdżonej drogi ciągnęły się opuszczone ruiny — pozostałości po dziwacznych kolumnadach, osiadające na fundamentach, podparte belkami ściany z ziejącymi pustką dziurami zamiast okien, sterty gnijących bierwion, las pokrzyw i cierni, cherlawe, na wpół zduszone lianami drzewa wśród stert poczerniałych cegieł. Potem z przodu znowu pojawiło się blade światło. Donald skręcił w prawo, ostrożnie wyminął wracającą pustą ciężarówkę, za-buksował w pełnych błota głębokich koleinach i w końcu zahamował tuż przed czerwonymi światłami ostatniego samochodu w kolejce. Wyłączył silnik i popatrzył na zegarek. Andrzej też spojrzał. Było prawie wpół do piątej.

— Z godzinkę postoimy — rześko oznajmił Andrzej. — Chodźmy, zobaczymy, kto tam stoi z przodu.

Z tyłu podjechał jeszcze jeden samochód.

— Niech pan idzie sam — odparł Donald, odchylił się na siedzenie i nasunął kapelusz na twarz.

Andrzej też odchylił się do tyłu, poprawił pod sobą sprężynę i zapalił papierosa.

Z przodu rozładunek szedł pełną parą. Szczękały pokrywy kubłów, wysoki głos liczącego wykrzykiwał „…osiem… dziesięć…”, na słupie huśtała się przykryta płaskim metalowym talerzem tysiąc-watowa żarówka. Potem nagle kilka gardeł wrzasnęło: „Dokąd to, łachu? Do tyłu! Sam jesteś ślepy!… W mordę chcesz?…” Z prawej i z lewej strony piętrzyły się ubite śmieci, nocny wietrzyk niósł potworny smród zgnilizny.

Nagle nad jego uchem odezwał się znajomy głos:

— Się macie, gównowozy! Jak tam wielki Eksperyment?

To był Izia Katzman, w całej okazałości — roztargany, gruby, niechlujny i jak zawsze nieprzyjemnie zadowolony z życia.

— Słyszeliście? Jest projekt ostatecznego rozwiązania problemu przestępczości. Likwidacja policji! Zamiast niej będą po nocach wypuszczać na ulice wariatów. Bandyci i chuligani przestają istnieć — teraz tylko wariat odważy się wyjść nocą z domu!

— Kiepski pomysł — powiedział sucho Andrzej.

— Kiepski? — Izia wlazł na podnóżek i wsunął głowę do szoferki. — Przeciwnie! Znakomity! Żadnych dodatkowych kosztów. Rano rozmieszczeniem wariatów w ich mieszkaniach zajmują się dozorcy…

— Za co otrzymują dodatkową rację w postaci litra wódki — podchwycił Andrzej, co wywołało u Izi niepojęty zachwyt: zaczął chichotać, wydając dziwne gardłowe dźwięki; parskał i machał rękami w powietrzu.

Donald zaklął głucho, otworzył swoje drzwi, zeskoczył i zniknął w ciemnościach. Izia natychmiast przestał chichotać i spytał z niepokojem:

— Co z nim?

— Nie wiem — odpowiedział posępnie Andrzej. — Pewnie zrobiło mu się niedobrze na twój widok… A tak w ogóle, już od kilku dni tak wygląda.

— Tak? — Izia popatrzył nad kabiną w stronę, gdzie poszedł Donald. — Szkoda. Porządny z niego człowiek. Tylko strasznie nieprzystosowany.

— A kto jest przystosowany?

— Ja jestem przystosowany. Ty jesteś przystosowany. Wan jest przystosowany… Donald kiedyś strasznie się denerwował: dlaczego, żeby zrzucić śmieci, trzeba stać w kolejce? Na jaka cholerę ten liczący? Co on tu liczy?

— No i miał rację, że się zdenerwował — powiedział Andrzej. — Przecież to rzeczywiście kretynizm.

— Ale ciebie to nie denerwuje — sprzeciwił się Izia. — Doskonale rozumiesz, że liczący to tylko pionek. Postawili go, żeby liczył, to liczy. A ponieważ nie nadąża z liczeniem, to robi się kolejka. A kolejka — jak to kolejka… — Izia znowu parsknął i zabulgotał. — Pewnie, na miejscu władz Donald położyłby tu porządną drogę ze zjazdami do zrzucania śmieci, a liczącego, łebskiego chłopa, odesłałby do policji, żeby bandytów łapał. Albo na pierwszą linię, do farmerów…

— No? — zniecierpliwił się Andrzej.

— Co — no? Donald to nie władza!

— No, a dlaczego władza tego nie zrobi?

— A po co? — wykrzyknął radośnie Izia. — Pomyśl sam! Śmieci są wywożone? Są! Rachunek jest prowadzony? Jest! Systematycznie? Systematycznie. Pod koniec miesiąca sprawozdanie: wywieziono o tyle a tyle gówna więcej niż w zeszłym miesiącu. Minister zadowolony, mer zadowolony, wszyscy zadowoleni… a że Donald nie jest zadowolony? Przecież nikt go tu na siłę nie ciągnął, sam się zgłosił!…

Ciężarówka na przedzie wypuściła kłąb siwego dymu i podjechała jakieś piętnaście metrów do przodu. Andrzej pospiesznie przesiadł się za kierownicę i wyjrzał. Donalda nigdzie nie było widać. Z niepokojem włączył motor i jakoś tam przejechał te piętnaście metrów, chociaż po drodze trzy razy gasł mu silnik. Izia szedł obok i za każdym razem, gdy samochodem telepało, odsuwał się przestraszony. Potem zaczął opowiadać coś o Biblii, ale Andrzej prawie go nie słuchał — był cały mokry od przeżywanego napięcia.

W ostrym świetle żarówki przez cały czas szczękały kubły i rozlegały się przekleństwa. Coś uderzyło w dach szoferki, ale Andrzej nie zwrócił na to uwagi. Z tyłu podszedł do nich tęgi Oskar Haiderman ze swoim kumplem, gigantycznym Murzynem. Poprosił o papierosa. Murzyn Silwa, prawie niewidoczny w ciemnościach, szczerzył białe zęby.

Izia zaczął z nimi rozmawiać, przy czym Silwę nie wiadomo dlaczego nazywał tontonmakutem, a Oskara pytał o jakiegoś Thora Heyerdahla. Silwa robił straszne miny, strzelał na niby z automatu, Izia chwytał się za brzuch i udawał, że pada na miejscu — Andrzej nic nie rozumiał i Oskar najwidoczniej też nie: wkrótce wyjaśniło się, że myli mu się Haiti z Tahiti…

Po dachu znowu coś się przeturlało i nagle wielki kłąb zlepionych śmieci uderzył w maskę i rozleciał się na kawałki.

— Ej! — krzyknął w ciemność Oskar. — Przestańcie!

Z przodu znowu zaryczało ze dwadzieścia gardeł, przekleństwa zlały się w jeden nie kończący się wrzask. Coś się działo. Izia jęknął żałośnie, złapał się za brzuch i zgiął wpół — tym razem nie udawał. Andrzej otworzył drzwi i od razu oberwał w głowę metalową puszką. Nie było to zbyt bolesne, ale za to bardzo obelżywe. Silwa schylił się i zniknął w ciemnościach. Andrzej rozglądał się, osłaniając głowę i twarz.

Nic nie było widać. Zza stert śmieci sypał się grad zardzewiałych puszek, kawałki przegniłego drewna, stare kości, nawet kawałki cegieł. Słychać było dźwięk rozbijanego szkła. Nad kolumną samochodów przetoczyło się dzikie, oburzone wycie. „Co za łajza się tam zabawia?!” — wrzeszczeli chórem. Zawyły włączone silniki, zapłonęły reflektory. Niektóre ciężarówki zaczęły przetaczać się tam i z powrotem: najwidoczniej kierowcy próbowali ustawić je tak, żeby oświetlić grzbiety gór śmieci, skąd leciały teraz całe cegły i puste butelki. Kilka osób, schylonych jak Silwa, zanurkowało w ciemność.

Kątem oka Andrzej zauważył, że Izia z wykrzywioną od płaczu twarzą zwinął się obok tylnego zderzaka i obmacuje brzuch. Andrzej skoczył do kabiny i wyciągnął spod siedzenia francuza. Po łbach drani, po łbach! Kilkunastu śmieciarzy na czworakach, czepiając się rękami, wściekle wdrapywało się na zbocze. Komuś udało się w końcu ustawić samochód w poprzek i reflektory oświetliły nierówny grzbiet góry, najeżony fragmentami starych mebli, skłębionymi szmatami i strzępami papieru, lśniący potłuczonym szkłem, a nad grzbietem — wysoko zadartą łyżkę koparki na tle czarnego nieba. Na łyżce coś się ruszało, coś dużego, szarego ze srebrnym odcieniem. Andrzej zamarł na ten widok i w tym samym momencie powszechny rwetes zagłuszył czyjś rozpaczliwy lament:

— To diabły! Diabły! Uciekajcie!

Ze zbocza od razu posypali się ludzie — nie patrząc, na łeb, na szyję, wzbijając tumany kurzu, turlając się w odmętach podartych szmat i papierowych strzępów; oszalałe oczy, otwarte usta, machające ręce. Ktoś osłonił głowę ściśniętymi łokciami; nie przestając panicznie piszczeć, przebiegł obok Andrzeja, pośliznął się w koleinie, upadł, zerwał się i pobiegł dalej w stronę miasta. Inny, ochryple dysząc, wcisnął się między chłodnicę ich ciężarówki i naczepę samochodu przed nim, ugrzązł tam, zaczął się wyrywać i też zawył nieswoim głosem. Nagle wszystko przycichło, warczały tylko silniki. I wtedy ostro i dźwięcznie, jak uderzenia bata, szczęknęły strzały. W błękitnawym świetle reflektorów Andrzej zobaczył wysokiego, chudego człowieka, stał na grzbiecie góry tyłem do samochodów, trzymał w obu rękach pistolet i raz za razem strzelał w ciemność.

Wystrzelił pięć albo sześć razy w absolutnej ciszy, a potem w ciemności rozległo się nieludzkie wycie tysiąca głosów, złe i żałosne, jakby dwadzieścia tysięcy marcujących się kotów zamiauczało jednocześnie do mikrofonów. Chudy człowiek cofnął się, zamachał bezładnie rękami i zjechał na plecach po zboczu. Andrzej też się cofnął w przeczuciu czegoś wyjątkowo okropnego i zobaczył, że góra nagle zaczęła się poruszać.

Zaroiło się od srebrzystoszarych, niepojętych, potwornie brzydkich zjaw, które błysnęły tysiącem krwawych oczu, zalśniły milionami wściekle obnażonych wilgotnych kłów, zamachały lasem długich, kosmatych łap. Nad nimi w świetle reflektorów wzbijała się chmura kurzu. Na kolumnę spadł gęsty deszcz odłamków, kamieni, butelek i innych śmieci.

Andrzej nie wytrzymał. Skoczył do kabiny, wcisnął się w najdalszy kąt, wyciągnął przed siebie francuza i zastygł, jak w koszmarze. O niczym nie myślał i gdy jakieś ciemne ciało zasłoniło otwarte drzwi, zaczął wrzeszczeć, nie słysząc własnego głosu, i wbijać francuza w coś miękkiego, strasznego, stawiającego opór i pchającego się prosto na niego; wbijał go tak, dopóki żałosny jęk Izi: „Idioto, to ja!” nie przywrócił go do przytomności. Wtedy Izia wlazł do szoferki, zatrzasnął za sobą drzwi i z nieoczekiwanym spokojem powiedział:

— Wiesz, co to było? Małpy! Łajzy przeklęte! Początkowo Andrzej go nie zrozumiał, potem zrozumiał, ale nie uwierzył.

— Tak? — zapytał, zszedł na stopnie i wyjrzał zza kabiny.

To były rzeczywiście małpy. Bardzo duże, bardzo kosmate i bardzo rozzłoszczone, ale nie diabły i nie zjawy, tylko zwykłe małpy. Andrzeja zalało gorąco ze wstydu i ulgi. W tym momencie coś ciężkiego i twardego trzasnęło go prosto w ucho, tak że drugim uchem przydzwonił w dach kabiny.

— Wszyscy do samochodów! — ryknął ktoś na przedzie rozkazująco. — Przestańcie panikować! To pawiany! Spokojnie! Do samochodów i wsteczny!

W kolumnie panowało istne piekło. Strzelały tłumiki, zapalały się i gasły światła, ryczały silniki, kłęby siwego dymu wznosiły się ku czarnemu niebu. Z ciemności wyłoniła się twarz ubrudzona czymś czarnym i błyszczącym, czyjeś ręce chwyciły Andrzeja za ramiona, potrząsnęły nim jak szczeniakiem i wepchnęły bokiem do szoferki. Jednocześnie ciężarówka z przodu wrzuciła wsteczny i z chrzęstem wjechała im w chłodnicę, a ciężarówka z tyłu szarpnęła do przodu i uderzyła w maskę jak w tamburyn, aż zagrzechotały kubły. Izia szarpał go za ramię i pytał: „Umiesz prowadzić samochód czy nie? Andrzej! Umiesz?”; z kłębów siwego dymu ktoś rozdzierająco wył: „Mordują! Ratunku!”; rozkazujący głos ciągle ryczał: „Przestańcie panikować! Ostatni samochód, wsteczny! Szybko!”; z góry, z prawej i z lewej sypał się grad różnych twardych rzeczy, coś uderzało w maskę, bębniło w kubły, tłukło w szyby; nieprzerwanie jęczały klaksony; a przez cały czas narastało wstrętne, miauczące wycie.

Izia powiedział nagle: „No, to ja idę…” i wyszedł z kabiny osłaniając głowę rękami. O mało nie wpadł pod pędzący w stronę miasta samochód — wśród podskakujących kubłów mignęła wykrzywiona twarz liczącego. Potem Izia zniknął i pojawił się Donald — bez kapelusza, obszarpany, cały w błocie. Rzucił na siedzenie pistolet, usiadł za kierownicą, włączył silnik i, wysuwając się z szoferki, wrzucił wsteczny.

Najwidoczniej udało się zaprowadzić jako taki porządek: paniczne wrzaski ucichły, silniki pracowały i cała kolumna powoli się wycofywała… Chyba nawet kamienno-butelkowy grad trochę się uspokoił. Pawiany skakały po śmietnikowym szczycie, ale na dół nie schodziły, wyły tylko, rozdziawiając psie mordy i szyderczo prezentowały lśniące w świetle reflektorów tyłki.

Ciężarówka jechała coraz szybciej. Znowu zabuksowała w błotnistym dole, wyskoczyła na ulicą i skręciła. Donald ze zgrzytem zmienił bieg, dodał gazu, zatrzasnął drzwi i odchylił się na siedzenie. Przed nimi skakały w ciemnościach czerwone ogniki pędzących samochodów.

Urwaliśmy się, pomyślał z ulgą Andrzej i ostrożnie pomacał ucho. Spuchło i pulsowało. A niech to — pawiany! Skąd one się wzięły? Takie ogromne… i w takiej ilości!… Nigdy u nas nie było żadnych pawianów… jeśli oczywiście nie liczyć Izi Katzmana. I dlaczego właśnie pawiany? Dlaczego nie tygrysy?… Pokręcił się na siedzeniu, ciężarówką zatrzęsło, Andrzej podskoczył i z rozpędu usiadł na czymś twardym, nieznajomym. Wsunął pod siebie rękę i wyciągnął pistolet. Przez chwilę przyglądał się, nic nie rozumiejąc. Pistolet był czarny, nieduży, z krótką lufą i żłobkowaną rękojeścią. Donald powiedział nagle:

— Niech pan uważa. Proszę mi go oddać.

Andrzej oddał mu pistolet i patrzył, jak Donald schyla się i wsuwa broń do tylnej kieszeni kombinezonu. Nagle poczuł, że się poci.

— Więc to pan tam… strzelał? — zapytał ochryple.

Donald nie odpowiedział. Migał jedynym ocalałym reflektorem, wymijając kolejną ciężarówkę. Przez skrzyżowanie przemknęło przed samą chłodnicą kilka pawianów z podwiniętymi ogonami, ale Andrzej nie zwracał na nie uwagi.

— Skąd ma pan broń, Don?

Donald znowu nie odpowiedział, zrobił tylko dziwny gest — spróbował naciągnąć na oczy nie istniejący kapelusz.

— No więc tak, Don — powiedział zdecydowanie Andrzej. — Pojedziemy teraz do merostwa, odda pan pistolet i wyjaśni, skąd on się u pana wziął.

— Niech pan przestanie pleść bzdury — odezwał się Donald. — Lepiej niech pan da papierosa.

Andrzej odruchowo wyjął paczkę.

— To nie są bzdury — zaprotestował. — Nie chcę o niczym wiedzieć. Milczy pan — dobrze, to pana prywatna sprawa. Tak w ogóle to ja panu ufam… Ale w mieście tylko bandyci mają broń. Nie chcę przez to nic powiedzieć, ale właściwie to pana nie rozumiem… A broń trzeba oddać i wszystko wyjaśnić. I nie ma co udawać, że to bzdury. Przecież widzę, co się z panem ostatnio dzieje. Lepiej będzie pójść i od razu o wszystkim opowiedzieć.

Donald na sekundę odwrócił głowę i spojrzał Andrzejowi w twarz. Nie wiadomo, co było w jego oczach — drwina czy cierpienie — ale Donald wydał się w tym momencie Andrzejowi bardzo stary, zniedołężniały i jakiś taki zaszczuty. Andrzej poczuł zakłopotanie i zmieszanie, ale wziął się w garść i twardo powtórzył:

— Oddać i wszystko opowiedzieć. Wszystko!

— Czy pan rozumie, że małpy idą do miasta? — zapytał Donald.

— No i co z tego? — zmieszał się Andrzej.

— Rzeczywiście, co z tego? — odparł Donald i zaśmiał się nieprzyjemnie.

Загрузка...