Otto Friża nie kłamał: dywan rzeczywiście był wspaniały. Czarno-purpurowy, o głębokich, szlachetnych odcieniach, zajął całą lewą ścianę w gabinecie, naprzeciwko okien. Gabinet zaczął teraz zupełnie inaczej wyglądać. To było diabelnie piękne, eleganckie, znaczące.
Andrzej, zachwycony, cmoknął Selmę w policzek. Poszła z powrotem do kuchni, żeby przypilnować służby, a on przechadzał się po gabinecie, przyglądając się dywanowi ze wszystkich stron. Patrzył wprost, oglądał go z boku i z ukosa. Potem otworzył swoją bezcenną szafę i wyciągnął stamtąd pokaźny mauzer. To było jego ulubione, dziesięcionabojowe monstrum, które narodziło się w dziale specjalnym fabryki w Mauzerwerke. W czasie wojny ojczyźnianej osławiona broń komisarzy w zakurzonych hełmach oraz japońskich imperatorskich oficerów w płaszczach z kołnierzami z psiego filtra.
Mauzer był starannie wyczyszczony, jego oksydowana stal lśniła. Wrażenie pełnej gotowości bojowej psuła zeszlifowana iglica. Andrzej potrzymał go chwilę w dwóch rękach, potem złapał za okrągłą, wyżłobioną rękojeść, opuścił, a następnie podniósł do oczu i wycelował w pień jabłoni za oknem, tak jak Heiger na strzelnicy.
Potem odwrócił się w stronę dywanu i przez chwilę wybierał na nim miejsce. Znalazł je szybko. Zdjął pantofle, wlazł na sofę i przyłożył mauzer do wybranego punktu. Przyciskając go jedną ręką do ściany, odchylił się jak mógł najdalej i popatrzył. Wspaniale. Zeskoczył na podłogę, w samych skarpetkach wyleciał do przedpokoju, wyciągnął skrzynkę z narzędziami i wrócił pod dywan.
Powiesił mauzer, potem lugier z celownikiem optycznym (z tego lugra w ostatni dzień Przewrotu Ciota zastrzelił dwóch milicjantów)! i właśnie próbował powiesić brauning, model z tysiąc dziewięćset! szóstego roku — malutki, prawie kwadratowy — gdy usłyszał za plecami znajomy głos:
— Bardziej na prawo, Andrzeju. I o centymetr niżej.
— Tak? — zapytał Andrzej, nie odwracając się.
— Tak.
Andrzej zamocował brauning, tyłem zeskoczył z sofy i cofnął się aż do stołu, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu.
— Ładnie — pochwalił Nauczyciel.
— Ładnie, ale za mało — westchnął Andrzej.
Nauczyciel, stąpając bezszelestnie, podszedł do szafy, przykucnął, poszperał i wyjął wojskowy nagan.
— A ten? — zapytał.
— Nie ma drewienka przy rękojeści — powiedział ze smutkiem j Andrzej. — Ciągle mam zamiar zamówić i ciągle zapominam… — włożył pantofle, przysiadł na parapecie obok stołu i zapalił. — Na górze będę miał broń do pojedynków. Pierwsza połowa dziewiętnastego wieku. Można spotkać przepiękne egzemplarze, ze srebrną inkrustacją, o najdziwniejszych kształtach — od takich malutkich do ogromnych, z długą lufą…
— Lepage — powiedział Nauczyciel.
— Nie, rewolwery Lepage są akurat małe. A na dole, nad samą sofą, zawieszę broń z siedemnastego i osiemnastego wieku…
Zamilkł, wyobrażając sobie, jak pięknie będzie to wyglądać. Nauczyciel, ciągle kucając, grzebał w szafie. Za oknem niedaleko warczała kosiarka do strzyżenia trawników. Ćwierkały ptaki.
— To był dobry pomysł, żeby powiesić tu dywan, prawda? — zapytał Andrzej.
— Wspaniały — powiedział Nauczyciel, podnosząc się. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł ręce. — Tylko lampę postawiłbym w tamtym kącie, obok telefonu. I telefon powinien być biały.
— Biały mi nie przysługuje — westchnął Andrzej.
— To nic. Wrócisz z ekspedycji, dostaniesz biały.
— A więc to dobrze, że zgodziłem się pójść?
— A co, miałeś wątpliwości?
— Tak. — Andrzej zgasił niedopałek w popielniczce. — Po pierwsze, nie chciało mi się. Po prostu. W domu mi dobrze, życie mam spokojne, pracy dużo. A po drugie, szczerze mówiąc, trochę się bałem.
— No, no — powiedział Nauczyciel.
— Naprawdę. A pan, czy może mi pan powiedzieć, co mnie tam czeka? No, widzi pan! Niepewność… Kilkanaście strasznych Iziowych legend i zupełna niepewność. Plus wszystkie uroki wędrownego życia. Znam ja te ekspedycje! I w archeologicznych brałem udział, i we wszystkich innych…
Tak jak się spodziewał, Nauczyciel zainteresował się:
— A w tych ekspedycjach… jak by to powiedzieć… co jest w nich najstraszniejsze, najbardziej nieprzyjemne?
Andrzej bardzo lubił to pytanie. Odpowiedź wymyślił już dawno temu, nawet ją sobie zapisał i potem nieraz wykorzystywał w rozmowach z różnymi panienkami.
— Najstraszniejsze? — powtórzył dla zwiększenia efektu. — Proszę sobie wyobrazić: namiot, noc, dookoła pustka, żadnych ludzi, wilki wyją, grad, burza… — zawiesił głos i popatrzył na Nauczyciela, który nachylił się, zasłuchany. — Grad, rozumie pan? Wielkości gołębiego jaja… I trzeba iść za potrzebą.
Na napiętej twarzy Nauczyciela pojawił się zakłopotany uśmiech, który po chwili przerodził się w głośny śmiech.
— Zabawne. Sam pan to wymyślił?
— Sam — powiedział z dumą Andrzej.
— Zuch, bardzo zabawne… — Nauczyciel znowu się zaśmiał, kręcąc głową. Potem usiadł w fotelu i popatrzył na sad. — Ładnie tu u was w Białym Dworze.
Andrzej odwrócił się i też spojrzał na sad. Zalana słońcem zieleń, motyle nad kwiatami, nieruchome jabłonie, a dwieście metrów dalej, za krzakami bzu — białe ściany i czerwony dach sąsiedniego domku. I Wan w długiej białej koszuli powoli, spokojnie kroczy za terkoczącą kosiarką, a obok drepcze, trzymając się nogawki, jego mały synek…
— Tak, Wan ma swój spokój — powiedział Nauczyciel. — Możliwe, że to najszczęśliwszy człowiek w Mieście.
— Bardzo możliwe — zgodził się Andrzej. — W każdym razie o innych moich znajomych nie mogę tego powiedzieć.
— Pomyśl, jakich masz teraz znajomych — zaoponował Nauczyciel. — Wan to wśród nich wyjątek. Powiedziałbym nawet, że to w ogóle człowiek z innego kręgu. Nie twojego.
— Taak — powiedział w zadumie Andrzej. — A przecież kiedyś razem woziliśmy śmieci, siedzieliśmy przy jednym stole, piliśmy z jednego kubka…
Nauczyciel wzruszył ramionami.
— Każdy dostaje to, na co zasługuje.
— To, o co zabiega — wymamrotał Andrzej.
— Można to i tak nazwać. Właściwie to jedno i to samo. Przecież Wan zawsze chciał być na samym dole. Wschód to Wschód. My tego nie zrozumiemy. No i wasze drogi rozeszły się.
— Najzabawniejsze — powiedział Andrzej — że jest mi z nim tak samo dobrze, jak dawniej. Zawsze mamy o czym pogadać, co powspominać.. Przy nim nigdy nie czuję się niezręcznie.
— A on?
Andrzej zastanowił się.
— Nie wiem. Ale pewnie raczej tak. Czasem mi się wydaje, że on ze wszystkich sił stara się trzymać ode mnie z daleka.
Nauczyciel przeciągnął się, strzeliły stawy palców.
— Ale czy o to chodzi? — zapytał. — Gdy przy butelce wódki siedzi z tobą Wan i wspominacie, jak dawniej bywało, Wan odpoczywa. A gdy siedzisz przy butelce szkockiej z pułkownikiem, to czy któryś z was odpoczywa?
— Jaki tam odpoczynek… — zamamrotał Andrzej. — Pułkownik jest mi po prostu potrzebny. A ja jemu.
— A jak jesz obiad z Heigerem? A gdy pijesz piwo z Dolfusem? A gdy Czaczua opowiada ci przez telefon nowy dowcip?
— Tak. Zgadza się. Tak.
— Chyba tylko z Izią zachowujecie się jak dawniej, a i to…
— Otóż właśnie. Nawet to.
— Niee, nawet nie ma o czym mówić! — powiedział stanowczo Nauczyciel. — Wyobraź sobie tylko: tutaj siedzi pułkownik, zastępca dowódcy sztabu waszej armii, stary angielski arystokrata, potomek znakomitego rodu. A tutaj siedzi Dolfus, radca do spraw budownictwa, niegdyś znany wiedeński inżynier. I jego żona — baronowa, córka pruskiego junkra. A naprzeciwko nich Wan. Dozorca.
— Taak — bąknął Andrzej. Podrapał się po karku i zaśmiał się. — Wychodzi z tego nietakt…
— Nie, nie! Zapomnij o nietakcie towarzyskim, Bóg z nim. Wyobraź sobie, jak czułby się Wan!
— Rozumiem, rozumiem… — powiedział Andrzej. — Rozumiem. A, do diabła z tym! Zaproszę go jutro, siądziemy sobie we dwóch, pogadamy. Majlin z Selmą zrobią nam jakiś czi fan, a chłopcu dam „buldoga” — mam tu takiego bez kurka…
— Wypijecie! — podchwycił Nauczyciel. — Porozmawiacie sobie o życiu — i on ma ci niejedno do opowiedzenia, i ty też umiesz opowiadać. A przecież on nic nie wie ani o Pendżykencie, ani o Charbazie… Będzie bardzo miło. Nawet wam trochę zazdroszczę.
— Niech pan przyjdzie — zaśmiał się Andrzej.
Nauczyciel też się roześmiał.
— Myślami będę przy was.
W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Andrzej spojrzał na zegarek. Była punkt ósma.
— To na pewno pułkownik — podniósł się. — Pójdę, dobrze?
— Oczywiście! — wykrzyknął Nauczyciel. — I proszę, żebyś na przyszłość nie zapominał, że Wanów jest w Mieście setki tysięcy, a radców tylko dwudziestu…
To był rzeczywiście pułkownik. Zawsze zjawiał się dokładnie o wyznaczonej godzinie, a więc zawsze był pierwszy. Andrzej przywitał go w przedpokoju, uścisnął mu dłoń i zaprosił do gabinetu. Pułkownik był po cywilnemu. Jasnoszary garnitur leżał na nim jak na manekinie, rzadkie siwe włosy były starannie zaczesane, buty lśniły, gładko wygolone policzki również. Średniego wzrostu, suchy, postawa bez zarzutu, ale przy tym lekko rozluźniony, nie było w nim tej sztywności, tak charakterystycznej dla niemieckich oficerów, których w wojsku było pełno.
Wchodząc do gabinetu, zatrzymał się przed dywanem, założył za plecy suche, białe dłonie, przez chwilę przyglądał się purpurowo-czarnemu przepychowi, a szczególnie rozwieszonej na jego tle broni. Potem powiedział: „O!” i popatrzył z aprobatą na Andrzeja.
— Niech pan siada, pułkowniku — powiedział Andrzej. — Cygaro? Whisky?
— Dziękuję — odparł pułkownik siadając. — Kropelka czegoś pobudzającego nie zaszkodzi. — Wyjął z kieszeni fajkę. — Cóż to był za obłąkany dzień — oświadczył. — Co tam u was zaszło na placu? Dostałem rozkaz ogłoszenia alarmu w koszarach.
— Jakiś dureń — mówił Andrzej, grzebiąc w barku — dostał w magazynie dynamit i nie znalazł lepszego miejsca, żeby się z nim potknąć, jak pod moimi oknami.
— A, to znaczy, że to jednak nie był zamach?
— Dobry Boże, pułkowniku! — powiedział Andrzej nalewając whisky. — To przecież nie Palestyna.
Pułkownik uśmiechnął siei wziął szklaneczkę od Andrzej a.
— Ma pan rację. W Palestynie tego rodzaju incydenty nikogo nie dziwiły. Zresztą w Jemenie również…
— A u pana, jak rozumiem, wszczęto alarm? — zapytał Andrzej, siadając naprzeciwko ze swoją szklanką.
— Niech pan sobie wyobrazi — pułkownik wypił łyk ze szklanki pomyślał, uniósł brwi, potem ostrożnie postawił szklankę na stojącym w pobliżu stoliku obok telefonu i zaczął nabijać fajkę. Ręce miał stare, pokryte srebrnym puchem, ale nie drżały.
— No, i jak wypadła gotowość bojowa? — zainteresował się Andrzej, również upijając ze szklanki.
Pułkownik znowu się uśmiechnął i Andrzej poczuł ukłucie zawiści — bardzo by chciał umieć się tak uśmiechać.
— To tajemnica wojskowa — powiedział pułkownik. — Ale panu powiem. To był koszmar! Czegoś takiego nie widziałem nawet w Jemenie. Co tam w Jemenie! Czegoś takiego nie widziałem nawet podczas tresury czarnuchów w Ugandzie! Połowy żołnierzy w ogóle nie było w koszarach. Połowa drugiej połowy stawiła się bez broni. Ci którzy zjawili się z bronią, nie mieli amunicji, bo naczelnik magazynu razem z kluczem odrabiał swoją godzinę na Wielkiej Budowie…
— Mam nadzieję, że pan żartuje — powiedział Andrzej.
Pułkownik rozpalił fajkę i, rozwiewając dym dłonią, popatrzył! na Andrzeja bezbarwnymi, starczymi oczami. Dookoła oczu miał siateczkę zmarszczek. Wyglądało to tak, jakby się uśmiechał.
— Może trochę przesadziłem — stwierdził — ale niech pan osądzi sam, panie radco. Nasze wojsko zostało stworzone bez określonego celu, tylko dlatego, że pewna znana nam obu osoba nie wyobraża sobie organizacji państwowej bez armii. To oczywiste, że żadne wojsko nie może funkcjonować bez realnego przeciwnika. Choćby, nawet potencjalnego. Od dowódcy sztabu generalnego do ostatniego kucharza, w całym wojsku panuje przekonanie, że całe to przedsięwzięcie to po prostu zabawa w ołowiane żołnierzyki.
— A gdyby założyć, że potencjalny przeciwnik jednak istnieje?
Pułkownik znowu zasnuł się miodowym dymem.
— W takim razie nazwijcie go, panowie politycy!
Andrzej znowu upił ze szklanki, pomyślał chwilę i zapytał:
— Niech mi pan powie, pułkowniku, czy sztab generalny ma jakieś plany operacyjne na wypadek ataku z zewnątrz?
— Cóż… nie nazwałbym tego planami operacyjnymi. Niech pan sobie wyobrazi chociażby wasz rosyjski sztab generalny na Ziemi, Czy posiada plany operacyjne na wypadek ataku z Marsa?
— Bo ja wiem — powiedział Andrzej. — Nie wykluczam, że coś w tym rodzaju mogłoby istnieć…
— „Coś w tym rodzaju” istnieje również u nas — uśmiechnął się pułkownik. — Nie oczekujemy ataku ani z dołu, ani z góry. Nie wierzymy w poważne zagrożenie z południa… wykluczając oczywiście możliwość buntu pracujących na wsiach kryminalistów, ale na to jesteśmy przygotowani. Pozostaje pomoc. Wiemy, że w czasie Przewrotu i po nim na pomoc zbiegła spora liczba stronników poprzedniego reżymu. Dopuszczamy — teoretycznie — że mogą oni zorganizować się i podjąć próbę dywersji lub nawet restauracji… — zaciągnął się. — Ale jaką rolę mogłoby tu odgrywać wojsko? To oczywiste, że w razie tych zagrożeń w zupełności wystarczy specjalna policja pana Römera, a jeśli chodzi o taktykę — wystarczy najbardziej pospolita taktyka kordonu.
Andrzej odczekał chwilę i zapytał:
— Czy dobrze pana zrozumiałem, że sztab generalny nie jest gotowy na poważny atak z północy?
— Ma pan na myśli atak Marsjan? — zapytał w zadumie pułkownik. — Nie, nie jest. Rozumiem, co chce pan powiedzieć. Ale my nie przeprowadzaliśmy zwiadu. Nikt nigdy nie brał pod uwagę możliwości takiego ataku. Nie mamy po prostu żadnych danych. Nie wiemy nawet, co dzieje się na pięćdziesiątym kilometrze od Szklanego Domu. Nie mamy map przedmieść na północy… — zaśmiał się, wyszczerzając długie żółtawe zęby. — Archiwariusz miejski, pan Katzman, przekazał sztabowi generalnemu coś w rodzaju mapy tych rejonów… O ile wiem, sporządził ją sam. Ten wspaniały dokument leży w moim sejfie. Oglądając go nie można mieć wątpliwości, że pan Katzman pracował nad nim przy jedzeniu, niejednokrotnie upuszczając nań kanapki i wylewając kawę…
— Ale przecież, pułkowniku — powiedział Andrzej z wyrzutem — moja kancelaria dała panu zupełnie przyzwoite mapy!
— Bez wątpienia, panie radco, bez wątpienia. Ale są to przede wszystkim mapy zamieszkanej części miasta i południowych przedmieść. Zgodnie z regulaminem wojsko powinno znajdować siew pełnej gotowości bojowej na wypadek zamieszek, a zamieszki mogą mieć miejsce właśnie w wymienionych rejonach. Czyli pańska praca była absolutnie niezbędna — dzięki panu do zamieszek jesteśmy przygotowani. Co się jednak tyczy ataku… — pułkownik pokręcił głową.
— O ile pamiętam — powiedział znacząco Andrzej — moja kancelaria nie otrzymała od sztabu generalnego żadnych zamówień na sporządzenie map rejonów pomocnych.
Przez dłuższą chwilę pułkownik patrzył na niego. Jego fajka zgasła.
— Muszą powiedzieć — zaczął powoli — że z takimi zamówieniami zwracaliśmy się bezpośrednio do prezydenta. Odpowiedzi były, przyznaję, bardzo niejednoznaczne… — znowu zamilkł. — A wiec sądzi pan, panie radco, że dla powodzenia całej sprawy byłoby lepiej, gdybyśmy zwracali się do pana?
Andrzej skinął głową.
— Jadłem dzisiaj obiad u prezydenta — powiedział. — Długo o tym rozmawialiśmy. Problem sporządzenia map północnych rejonów został tak jakby rozwiązany. Jednakże konieczny jest udział wojskowych specjalistów. Doświadczony pracownik operacyjny… no, sam pan rozumie.
— Rozumiem — przytaknął pułkownik. — A propos, skąd pan ma taki mauzer, panie radco? Ostami raz, jeśli się nie mylę, widziałem takie monstra w Batumi, w osiemnastym roku…
Andrzej zaczaj opowiadać, gdzie i w jaki sposób zdobył ten rewolwer, ale w tym momencie w przedpokoju rozległ się dzwonek. Andrzej przeprosił i poszedł przywitać gości.
Miał nadzieję, że przyszedł Katzman. Wbrew oczekiwaniom, był to Otto Friża, którego Andrzej właściwie w ogóle nie zapraszał. Jakoś wypadło mu to z głowy. Otto Friża ciągle wylatywał mu z głowy, mimo że jako dyrektor Wydziału Administracyjno-Gospodarczego w Szklanym Domu był człowiekiem wyjątkowo pożytecznym, wręcz niezastąpionym. Selma nigdy o tym nie zapominała. Teraz na przykład przyjmowała od Otto koszyk, troskliwie okryty cieniutką batystową serwetką, i malutki bukiecik kwiatów. Otto został miłościwie dopuszczony do jej ręki. Trzaskał obcasami, rumienił się i najwyraźniej był szczęśliwy.
— A, przyjacielu! — zawołał Andrzej. — Jesteś!
Nagle pomyślał, że z nich wszystkich Otto zmienił się najmniej. Właściwie w ogóle. Ta sama chuda szyjka, ogromne odstające uszy, wyraz ciągłej niepewności na piegowatej fizjonomii. I trzaskające obcasy. Był w niebieskim mundurze policji specjalnej, do którego miał przypięty medal „Za zasługi”.
— Ogromne dzięki za dywan — mówił Andrzej, obejmując go za ramiona i prowadząc do swojego gabinetu. — Zaraz ci pokażę, jak on się u mnie prezentuje… Coś pięknego, mówię ci, padniesz z zawiści.
A jednak wszedłszy do gabinetu Otto nie zaczął rozpływać się nad dywanem, ani tym bardziej padać z zawiści. Zobaczył pułkownika.
Starszy szeregowy volkssturmu Otto Friża czuł do pułkownika Saint-Jamesa coś w rodzaju uwielbienia. W jego obecności zupełnie tracił zdolność mowy, stalowymi sworzniami mocował na swojej twarzy uśmiech i gotów był trzaskać obcasami bez przerwy i coraz mocniej.
Odwrócił się do wspaniałego dywanu plecami, stanął na baczność, wypiął pierś, przycisnął dłonie do bioder, odchylił łokcie i tak silnie skłonił głowę, że w całym gabinecie słychać było, jak zachrzęściły mu kręgi szyjne. Uśmiechając się leniwie, pułkownik wstał i wyciągnął rękę. W drugiej ręce trzymał szklankę.
— Cieszę się, że pana widzę — powiedział. — Witam pana, panie… yy…
— Starszy szeregowiec Otto Friża, panie pułkowniku! — wykrzyknął z zachwytem Otto, zgiął się wpół i lekko dotknął palców pułkownika. — Melduje swoje przybycie!
— Otto, Otto! — powiedział z wyrzutem Andrzej. — Po co te formalności?
Otto zachichotał żałośnie, wyjął chusteczkę i wytarł czoło. I natychmiast przestraszony zaczaj wpychać ją z powrotem, nie mogąc przy tym trafić do kieszeni.
— Pamiętam, że pod El Alamei — powiedział pułkownik dobrodusznie, — moi chłopcy przyprowadzili do mnie niemieckiego feldfebla…
W przedpokoju znowu rozległ się dzwonek. Andrzej przeprosił ponownie i wyszedł, zostawiając nieszczęsnego Ottona brytyjskiemu lwu na pożarcie.
To był Izia. Gdy całował Selmę w oba policzki, gdy na jej żądanie czyścił buty i poddawał się obróbce szczotki do ubrań, wpakowali się jednocześnie Czaczua i Dolfus z Dolfusicą. Czaczua ciągnął Dolfiisicę pod rękę, w biegu oczarowując ją dowcipami, a Dolfus z bladym uśmiechem wlókł się z tyłu. Na tle pełnego temperamentu dyrektora kancelarii prawniczej wydawał się wyjątkowo szary, bezbarwny i mało ważny. Przez ręce miał przewieszone ciepłe płaszcze — na wypadek ochłodzenia w nocy.
— Proszę do stołu! — zawołała dźwięcznie Selma, klaszcząc w dłonie.
— Moja droga! — zaprotestowała Dolfusicą. — Muszę doprowadzić się do porządku!…
— Po co? — zdziwił się Czaczua, przewracając zaczerwienionymi białkami oczu. — Taka piękna i jeszcze chce się doprowadzać do jakiegoś tam porządku? Zgodnie z artykułem dwieście osiemdziesiątym kodeksu postępowania karnego prawo może zabronić…
Zaczął się zwykły gwar. Andrzej nie nadążał z uśmiechami. Nad jego lewym uchem klekotał i bulgotał Izia, opowiadając coś o dzikim burdelu w koszarach podczas dzisiejszego alarmu, a nad prawym Dolfiis mówił coś o toaletach i głównej magistrali kanalizacyjnej, która już niedługo zapcha się zupełnie. Potem wszyscy ruszyli, do jadalni. Andrzej, zapraszając, sadzając, sypiąc dowcipami i komplementami, kątem oka zobaczył, jak otworzyły się drzwi gabinetu i wsuwając fajkę do bocznej kieszeni, wyszedł stamtąd uśmiechnięty pułkownik. Sam. Andrzej zamarł, ale w tym momencie pojawił się również starszy szeregowiec Otto Friża — najwidoczniej po prostu starał się zachować w stosunku do starszego stopniem regułami nową odległość pięciu metrów. Zaczęło się trzaskanie obcasami.
— Będziemy pić, będziemy szaleć! — krzyczał gardłowo Czaczua. Zadźwięczały sztućce. Nie bez trudu usadziwszy Ottona miedzy Selmą i Dolfusicą, Andrzej zajął swoje miejsce i obejrzał stół. Wszystko było w porządku.
— I niech pani sobie wyobrazi, moja droga, w dywanie była o, taka dziura! To do pana, panie Friża, niegrzeczny chłopcze!
— Mówią, że kogoś tam pan rozstrzelał na oczach innych żołnierzy, pułkowniku?
— Zapamiętajcie moje słowa: kanalizacja, właśnie kanalizacja zgubi kiedyś nasze Miasto!
— Taka piękna i taki mały kieliszek?
— Otto, najdroższy, zostaw tę kość… Tu masz dobry kawałek!…
— Nie, Katzman, to tajemnica wojskowa. Wystarczy mi tych nieprzyjemności, których doznałem od Żydów w Palestynie…
— Wódki, panie radco?
— Z przyjemnością, panie radco!
I trzaskanie obcasów pod stołem.
Andrzej wypił dwa kieliszki wódki z rzędu dla kurażu, z przyjemnością zakąsił i razem ze wszystkimi zaczął słuchać nieskończenie długiego i fantastycznie nieprzyzwoitego toastu, wygłaszanego przez Czaczuę. Gdy w końcu wyjaśniło się, że radca sprawiedliwości wznosi ten malutki kielich z ogromnym uczuciem, nie po to, żeby agitować obecnych do wszystkich wymienionych przez siebie seksualnych zboczeń, a tylko po to, by wypić za „najgorszych i najbardziej bezlitosnych moich wrogów, z którymi przez całe życie walczę i z którymi przez całe życie przegrywam, a więc — za piękne kobiety!…” Andrzej razem ze wszystkimi roześmiał się z ulgą chlapnął trzeci kieliszek. Dolfusica, wyczerpana, zawodziła i chichotała, zasłaniając twarz serwetką.
Wszyscy jakoś szybko się wstawili. Z drugiego końca stołu dobiegało znajome „Tak! O, tak!” Czaczua zawiesił ruchliwy nos nad oślepiającym dekoltem Dolfusicy i mówił, nie milknąc nawet na sekundę. Dolfusica bezsilnie pohukiwała, kokieteryjnie odsuwając się od niego i napierając na Ottona szerokimi plecami. Otto już dwa razy upuścił widelec. Siedzący obok Andrzeja Dolfiis zostawił wreszcie w spokoju kanalizację, zupełnie bez sensu wpadł w służbowy entuzjazm i po kolei, jak leci, zaczął wydawać tajemnice państwowe.
— Autonomia! — mówił groźnie. — Klucz do an… aun… autonomii to chlorella! Wielka Budowa? Nie rozśmieszajcie mnie. Jakie sterówce? Chlorella!
— Panie radco, panie radco — uspokajał go Andrzej. — Na miłość boską! Nie wszyscy muszą o tym wiedzieć. Niech pan mi lepiej opowie, jak wygląda sytuacja w korpusie laboratoryjnym…
Służba wynosiła brudne talerze i przynosiła czyste. Zakąski uprzątnięto, podano mięso po burgundzku.
— Wznoszę ten malutki kielich!
— Tak, o, tak!
— Niegrzeczny chłopiec! Jak można pana nie lubić?…
— Izia, odczep się od pułkownika! Pułkowniku, może ja siądę obok pana?
— Czternaście metrów kwadratowych chlorelli — to nic… Autonomia!
— Whisky, panie radco?
— Z przyjemnością, panie radco!
W samym środku zabawy w jadalni pojawił się nagle rumiany Parker.
— Pan prezydent prosi o wybaczenie — zameldował. — Nieoczekiwane zebranie. Prosił, żeby przekazać państwu Woronin oraz ich wszystkim gościom gorące pozdrowienia…
Parkera zmuszono do wypicia wódki — zajął się tym nieodparty Czaczua. Wzniesiono toast za prezydenta i za powodzenie wszystkich jego zamiarów. Zrobiło się trochę ciszej, podano kawę z lodami i likierami. Otto Friża płaczliwie narzekał na pecha w miłości. Dolfusicą opowiadała Czaczuy o miłym Königsbergu, na co Czaczua kiwał nosem i żarliwie mówił:
— A jakże, pamiętam… Generał Czerniachowski… Pięć dni i pięć nocy waliły armaty…
Parker zniknął, za oknami zrobiło się ciemno. Dolfus łapczywie pił kawę i roztaczał przed Andrzejem wizje projektów rekonstrukcji północnych dzielnic. Pułkownik opowiadał Izi:
— … Dali mu dziesięć dni za chuligaństwo i dziesięć lat ciężkich robót za rozgłaszanie państwowej i wojskowej tajemnicy.
Izia parskał, bulgotał i odpowiadał:
— Stare jak świat, Saint-James! U nas to opowiadali jeszcze o Chruszczowie!
— Znowu polityka! — zawołała obrażona Selma. Jednak wcisnęła się między Izie i pułkownika. Stary wojak po ojcowsku gładził japo kolanie.
Andrzejowi nagle zrobiło się smutno.
— Przepraszam — rzucił w przestrzeń, wstał i chwiejnie poszedł: do swojego gabinetu. Tam usiadł na parapecie, zapalił papierosa i zaczął patrzeć na sad.
W sadzie było ciemno, przez czarne liście krzaków bzu jaskrawo przeświecały okna sąsiedniego domku. Noc była ciepła, w trawie migotały świetliki. A jutro? — pomyślał Andrzej. Powiedzmy, że pójdę na tę ekspedycję, powiedzmy, że przeprowadzimy rozpoznanie… przywlokę kupę broni, poprzebieram, porozwieszam… i co dalej?
Z jadalni dobiegał gwar rozmów.
— A wie pan, pułkowniku — wrzeszczał Izia — że alianci obiecywali za głowę Czapajewa dwadzieścia tysięcy!
Andrzej od razu przypomniał sobie dalszy ciąg: „Alianci, wasza miłość, mogli obiecać nawet więcej. Przecież za nimi jest Guriew, a w Guriewie — nafta. Hę, hę, hę.
— Czapajew? — zapytał pułkownik. — A, to ten wasz kawalerzysta. Zdaje się, że go rozstrzelali?…
Selma nagle zaśpiewała wysokim głosem:
— A rankiem Kasię budziła matka… Wstawaj, wstawaj Kasiu, okręty już stoją…
W tym momencie przerwał jej aksamitny ryk Czaczuy:
— Przyniosłem ci kwiaty… Ach, jakie piękne kwiaty! Ale ty ich nie wzięłaś… Ach, dlaczego ich nie wzięłaś?
Andrzej zamknął oczy i nagle z gwałtownym smutkiem pomyślał o wujku Jurze. I Wana nie ma przy stole, i wujka Jury nie ma… No i po jaką cholerę mi ten Dolfus?…
Otoczyły go zjawy.
Na sofie siedział Donald w swoim obszarpanym, teksaskim kapeluszu. Założył nogę na nogę, sterczące kolano objął mocno splecionymi palcami; „Odchodząc nie smuć się, przychodząc nie ciesz”… Przy stole usiadł Kensi w starym policyjnym mundurze — oparł łokieć o blat, a na pięści oparł podbródek. Patrzył na Andrzeja bez potępienia, ale nie było również w tym spojrzeniu serdeczności. A wujek Jura klepał Wana po plecach i powtarzał: „To nic, Wania, nie martw się, zrobimy cię ministrem, Pobiedą będziesz się rozbijał”… Andrzej poczuł znajomy, wzruszający zapach machorki, potu i samogonu. Z trudem odetchnął, potarł zdrętwiałe policzki i znowu popatrzył na sad.
Wśród drzew stał Budynek.
Wyglądał zupełnie naturalnie, tak jakby stał tu od dawna, od zawsze, i miał zamiar stać tak do skończenia świata — czerwony, ceglany, trzypiętrowy. Tak jak wtedy, okna na parterze zasłaniały okiennice, a dach pokrywała ocynkowana blacha. Do drzwi prowadziły cztery kamienne schodki, a obok jedynego komina sterczała dziwna, podobna do krzyża antena. Ale teraz wszystkie okna były ciemne, na parterze gdzieniegdzie brakowało okiennic, szyby były brudne, pochlapane i porysowane. Na niektóre z nich naklejono paski papieru, część zastąpiono kawałkami wykrzywionej dykty. Nie było już uroczystej i posępnej muzyki — od Budynku ciągnęła się niewidoczna mgła ciężkiej, gęstej ciszy.
Andrzej bez zastanowienia przełożył nogi przez parapet i zeskoczył do sadu, w miękką, gęstą trawę. Poszedł w stronę Budynku, strasząc świetliki, coraz głębiej zatapiając się w martwą ciszę, nie spuszczając oczu ze znajomej miedzianej klamki na dębowych drzwiach. Teraz klamka była matowa i pokryta zielonymi plamami.
Wszedł na schodki i obejrzał się. W jaskrawo oświetlonych oknach jadalni wesoło skakały, łamiąc się dziwacznie, ludzkie cienie, dobiegały słabe dźwięki muzyki i, nie wiedzieć czemu, brzęk sztućców. Machnął na to ręką, odwrócił się i nacisnął mokrą, rzeźbioną miedź. W przedpokoju panował teraz półmrok, wilgoć i stęchlizna. Rozłożysty wieszak sterczał w kącie nagi, jak martwe, uschnięte drzewo. Na marmurowych schodach nie było dywanu, nie było też metalowych prętów — zostały tylko pokryte śniedzią pierścionki, stare, pożółkłe niedopałki i jakieś śmieci na stopniach. Stawiając ciężko kroki i nie słysząc nic prócz nich i własnego oddechu, Andrzej powoli wszedł na półpiętro.
Z dawno wygasłego kominka dolatywał zapach starej spalenizny i amoniaku, coś tam szeleściło, szurało i tupało. W wielkiej sali również było zimno, ciągnęło po nogach. Z niewidocznego sufitu zwisały czarne, zakurzone szmaty, na marmurowych ścianach ciemniały niechlujne, podejrzane plamy i lśniły zacieki wilgoci. Złoto i purpura poodpadały, a dumne popiersia — gipsowe, marmurowe, brązowe i złote — ślepo, ze smutkiem spoglądały z nisz poprzez zakurzoną pajęczynę. Parkiet pod nogami skrzypiał i poddawał się przy każdym kroku, na zaśmieconej podłodze leżały kwadraty księżycowego światła, a z przodu biegła w głąb jakaś galeria, na której Andrzej nigdy wcześniej nie był. Nagle spod jego nóg wyskoczyło stado szczurów, z piskiem i tupotem przebiegło po galerii i zniknęło w ciemnościach.
Gdzie są wszyscy? — myślał bezładnie Andrzej, snując się po galerii. Co się z nimi stało? — zastanawiał się, schodząc w zatęchłe głębie budynku po łomoczących metalowych schodach. Jak to się stało? — dumał, chodząc od pokoju do pokoju. Pod jego nogami chrzęścił tynk i potłuczone szkło, mlaskało porośnięte puszystymi kępkami pleśni błoto… Słodkawo pachniało rozkładem, gdzieś tykała, spadając kropla po kropli, woda, a na obdartych ścianach czerniały ogromne, oprawione w potężne ramy obrazy, na których nie można było nic zobaczyć…
Teraz już zawsze tak tu będzie, pomyślał Andrzej. Zrobiłem coś takiego, wszyscy zrobiliśmy coś takiego, że teraz już zawsze tak tu będzie. Budynek nie ruszy się już stąd, zostanie tu na zawsze, będzie gnić i niszczeć, jak każdy zwyczajny, stary dom, i w końcu rozbiją go żeliwnymi babami, śmieci spalą, a opalone cegły wywiozą na wysypisko… Ani jednego głosu! I w ogóle ani jednego dźwięku, tylko zrozpaczone szczury piszczą po kątach…
Zobaczył ogromną szwedzką szafę z rozsuwanymi drzwiami i nagle przypomniał sobie, że taka sama szafa stoi w jego małym pokoiku — sześć metrów kwadratowych, jedyne okno wychodzi na podwórko-studnię, obok kuchnia. Na szafie pełno starych gazet, zwiniętych w rulony plakatów, które przed wojną zbierał ojciec, i jeszcze jakieś papiery, śmieci… Gdy ogromnemu szczurowi pułapka przytrzasnęła pyszczek, udało mu się jakoś wejść na tę szafę, długo tam szeleścił i kręcił się, i każdej nocy Andrzej bał się, że spadnie mu na głowę. Kiedyś wziął lornetkę i z daleka, z parapetu popatrzył, co się tam dzieje w tych papierach. I zobaczył — albo może wydawało mu się, że zobaczył? — sterczące uszy, szary łepek i straszny, błyszczący, jakby polakierowany pęcherz zamiast mordki. Wyglądało to tak okropnie, że wybiegł ze swojego pokoju i przez jakiś czas siedział w korytarzu na skrzyni, czując, że go mdli. Był sam w mieszkaniu, nie miał się kogo wstydzić, ale i tak było mu wstyd za swój strach. W końcu wstał, poszedł do dużego pokoju i nastawił na patefonie: „Riorita”. A po kilku dniach w jego pokoiku pojawił się mdlący słodkawy zapach, taki jak tutaj…
W głębokim jak studnia pomieszczeniu z łukowym sklepieniem dziwnie i nieoczekiwanie świeciły rzędy ołowianych piszczałek ogromnych organów, martwych od dawna, ostygłych, niemych, jak zapuszczony cmentarz muzyki. Obok krzesła organisty leżał skulony człowieczek owinięty podartym dywanem, przy jego głowie lśniła pusta butelka po wódce. Andrzej zrozumiał, że to naprawdę koniec, i pospiesznie poszedł do wyjścia.
Schodząc ze schodków do swojego sadu, zobaczył Izie. Izia był pijany, wyjątkowo rozczochrany i nieporządny. Stał, chwiejąc się, jedną ręką trzymał się jabłoni i patrzył na Budynek. Jego zęby, odsłonięte w zastygłym uśmiechu, błyszczały w mroku.
— Po wszystkim — powiedział Andrzej. — Koniec.
— Majaczenie wzburzonego sumienia! — powiedział niewyraźnie Izia.
— Tylko szczury biegają. Zgnilizna.
— Majaczenie wzburzonego sumienia… — powtórzył Izia i zachichotał.