Najpierw się rozebrał. Do naga. Kombinezon i bieliznę zwinął w kłębek, wrzucił wszystko do kosza na brudy. Brud do brudu. Potem, stojąc nago na środku kuchni, rozejrzał się. Przeszedł go, dreszcz obrzydzenia. W kuchni poniewierało się pełno brudnych naczyń. W kątach piętrzyły się talerze pokryte błękitnawym kożuszkiem pleśni, miłosiernie ukrywającej jakieś czarne resztki. Stół był zastawiony mętnymi, wysmarowanymi kieliszkami, szklankami i puszkami po konserwowanych owocach. Zlew zawalały filiżanki i spodeczki. A na taboretach spokojnie śmierdziały pociemniałe rondle, tłuste patelnie, durszlaki i garnki. Podszedł do zlewu i odkręcił wodę. Co za szczęście! Była gorąca! Wziął się za robotę.
Po umyciu wszystkich naczyń złapał za szczotkę. Pracował gorliwie i z entuzjazmem, jakby zmywał brud z własnego ciała. Ale nie wystarczyło mu zapału na wszystkie pięć pokoi. Ograniczył się do kuchni, stołowego i sypialni. Do pozostałych pomieszczeń zajrzał tylko z niedowierzaniem — przez cały czas nie mógł się do nich przyzwyczaić i zrozumieć, po co jednemu człowiekowi tyle pokoi, w dodatku tak skandalicznie wielkich i zatęchłych. Starannie pozamykał za sobą drzwi, potem pozastawiał je jeszcze krzesłami.
Teraz wypadałoby skoczyć do sklepu i kupić coś na wieczór. Przyjdzie Dawydow, a pewnie ze starej paczki też się ktoś przyczłapie… Ale zdecydował, że najpierw się umyje. Woda była już prawie zimna, ale i tak poczuł się wspaniale. Potem rozłożył na łóżku prześcieradła. Widząc czystą pościel, sztywne od krochmalu powłoczki, czując zapach ich świeżości, nagle strasznie zapragnął położyć się na tej dawno zapomnianej czystości. Rzucił się z taką siłą, że zajęczały sprężyny i zatrzeszczało stare polerowane drewno.
Co to była za rozkosz! Chłodno, pachnąco, skrzypiące, z prawej strony w zasięgu ręki znalazła się paczka papierosów i zapałki, a z lewej — półka z wybranymi kryminałami. Trochę go martwiło, że gdzieś blisko nie ma również popielniczki, a z półki zapomniał zetrzeć kurz — ale to drobiazgi. Wybrał „Dziesięciu Murzynków” Agaty Christe, zapalił papierosa i zabrał się do czytania.
Gdy się obudził, było jeszcze widno. Zaczął nasłuchiwać. W mieszkaniu i w całym domu panowała cisza, tylko woda, obficie cieknąc z zepsutych kranów, tworzyła dziwną gamę dźwięków. Dookoła było czysto — i to też było dziwne, a jednocześnie bardzo przyjemne. Potem ktoś zastukał do drzwi. Wyobraził sobie Dawydowa, potężnego, opalonego, pachnącego sianem i świeżym zacierem, stojącego na klatce z butelką samogonu pod pachą. Znowu ktoś zapukał i Andrzej obudził się już zupełnie.
— Idę! — wrzasnął, wyskoczył z łóżka i zaczął biegać po sypialni w poszukiwaniu slipek. Wpadły mu w ręce zapomniane przez poprzednich gospodarzy pasiaste spodnie od piżamy. Pospiesznie je wciągnął. Gumka była za luźna i trzeba było przytrzymywać z boku.
Wbrew oczekiwaniom, za drzwiami nie było słychać dobrodusznych przekleństw, nie rżały konie i nie bulgotał płyn. Uśmiechając się, Andrzej odsunął zasuwę, otworzył drzwi, stęknął i cofnął się o krok, łapiąc za przeklętą gumkę również drugą ręką. Przed nim stała Selma Nagel, nowa spod osiemnastki.
— Nie ma pan przypadkiem papierosa? — zapytała bez żadnych wstępów.
— Tak… proszę… niech pani wejdzie… — wymamrotał Andrzej, cofając się.
Weszła i minęła go, oblewając zapachem jakichś niesłychanych kosmetyków. Przeszła do stołowego. Andrzej zatrzasnął drzwi i z rozpaczliwym krzykiem: „Jedną chwileczkę, proszę poczekać, ja zaraz!” rzucił się do sypialni. O rany, powtarzał, o rany, jak ja tak mogłem… Zresztą, tak naprawdę to się nie wstydził, nawet był zadowolony, że zastała go takiego czystego, umytego, barczystego, z gładką skórą i pięknie rozwiniętymi bicepsami i tricepsami — aż mu było żal się ubierać. Ale jak trzeba, to trzeba. Zajrzał do walizki, pogrzebał w niej, wyciągnął spodnie od dresu i szarą, spraną kurtkę sportową ze splecionymi literami LU na plecach i piersi. Tak ubrany stanął przed ładniutką Selmą Nagel: pierś do przodu, ramiona wyprostowane, krok śmiały, w wyciągniętej ręce paczka papierosów.
Selma Nagel obojętnie wzięła papierosa, trzasnęła zapalniczką i zapaliła. Na Andrzeja nawet nie popatrzyła i w ogóle wyglądała tak, jakby wszystko na świecie jej zwisało. W świetle dziennym nie wydawała się już taka ładna. Rysy twarzy miała niezbyt regularne i grube, nos krótki i zadarty, kości policzkowe za szerokie, a duże usta za mocno umalowane. Ale jej nogi, zupełnie obnażone, były ponad wszelkie możliwe pochwały. Reszty niestety nie dało się ocenić — diabli wiedzą, kto ją nauczył nosić takie workowate ubrania. Sweter, w dodatku z takim kołnierzem! Jak u nurka.
Siedziała w głębokim fotelu, zakładając jedną piękną nogę na drugą, i rozglądała się obojętnie, trzymając papierosa po żołniersku, żarem do wnętrza dłoni. Andrzej z niedbałą elegancją przysiadł na brzegu krzesła i też zapalił.
— Nazywam się Andrzej — powiedział.
Spojrzała na niego obojętnym wzrokiem. Oczy też nie były takie, jakimi wydawały się tamtej nocy. Duże, ale nie czarne, tylko bladoniebieskie, prawie przezroczyste.
— Andrzej — powtórzyła. — Polak?
— Nie, Rosjanin. A pani nazywa się Selma Nagel i jest pani ze Szwecji.
Kiwnęła głową.
— Ze Szwecji. To pana wtedy tłukli na posterunku?
Andrzej speszył się.
— Na jakim posterunku? Nikt mnie nie tłukł.
— Słuchaj, Andrzej — powiedziała. — Dlaczego moja maszynka tu nie działa? — postawiła na kolanie małe lakierowane pudełeczko, trochę większe od paczki zapałek. — Na wszystkich częstotliwościach trzaski i wycie, żadnej muzyki.
Andrzej ostrożnie wziął od niej pudełeczko i ze zdziwieniem zobaczył, że to radio.
— A to ci dopiero! — zamruczał. — Czyżby detektorowe?
— A skąd ja mam wiedzieć? — odebrała mu radio, rozległo się chrypienie i smętne wycie. — Nie działa i tyle. A co, nigdy takiego nie widziałeś?
Andrzej potrząsnął głową. Potem powiedział:
— Tak w ogóle to ono nie powinno działać. Tutaj i tak jest tylko jedna stacja, transmitowana ód razu do sieci.
— O Boże — westchnęła Selma. — No i co tu robić? Pudła też nie ma…
— Jakiego pudła?
— No, telewizora!
— Aa… Tak, to u nas nieprędko będzie.
— Co za nuda!
— Można włączyć patefon — zaproponował nieśmiało Andrzej. Czuł się niezręcznie. Rzeczywiście, co to jest — ani radia, ani telewizji, ani kina…
— Patefon? A co to takiego?
— Nie wiesz, co to jest patefon? — zdziwił się Andrzej. — No, gramofon. Kładziesz płytę…
— A, adapter — powiedziała Selma bez żadnego zainteresowania. — A magnetofonu nie ma?
— I co jeszcze? — zirytował się Andrzej. — A co ja jestem, radiowęzeł, czy co?
— Dziki jakiś jesteś — oznajmiła Selma. — No tak, Rosjanin. No dobrze, gramofonu sobie słuchasz, wódkę pewnie pijesz, a poza tym co robisz? Na motorze jeździsz? A może motocykla też nie masz?
Andrzej zdenerwował się jeszcze bardziej.
— Nie po to tu przyjechałem, żeby na motorze jeździć. Jestem tu, żeby pracować. A ciekawe, co ty masz zamiar tu robić?
— Pracować przyjechał… — powtórzyła Selma. — Powiedz no, za co cię tłukli na posterunku?
— Nikt mnie nie tłukł na posterunku! Co ty sobie ubzdurałaś? A w ogóle u nas na policji nikogo nie biją, tu nie Szwecja.
Selma gwizdnęła.
— No, no — powiedziała drwiąco. — To znaczy, że mi się przywidziało.
Rzuciła niedopałek do popielniczki, zapaliła nowego papierosa, podniosła się i jakoś tak zabawnie podrygując, przeszła się po pokoju.
— A kto tu wcześniej mieszkał? — zapytała, zatrzymując się przed ogromnym owalnym portretem liliowej damy z bolończykiem na kolanach. — Bo u mnie jakiś maniak seksualny. Po kątach pornografia, na ścianach zużyte prezerwatywy, a w szafie cała kolekcja damskich podwiązek. Trudno dociec, czy to fetyszysta, czy może minety lubił robić…
— Kłamiesz — powiedział Andrzej, speszony. — Cały czas kłamiesz, Selmo Nagel.
— Po co miałabym kłamać? — zdziwiła się Selma. — A kto tam mieszkał? Nie wiesz?
— Mer! Tutejszy mer tam mieszkał, rozumiesz?
— A — odparła obojętnie. — Rozumiem.
— Co rozumiesz? — zapytał. — Co ty rozumiesz?! — krzyknął, nakręcając się. — Co ty w ogóle możesz z tego zrozumieć!? -umilkł. O tym nie można było mówić. To trzeba było samemu przeżyć.
— Ma pewnie pod pięćdziesiątkę — powiedziała Selma z miną znawczyni. — Starość za pasem, człowiek fioła dostaje. Klimakterium! — uśmiechnęła się i znowu zaczęła oglądać portret z bolończykiem.
Zapanowało milczenie. Andrzej z zaciśniętymi zębami przeżywał wiadomość o merze. Mer był postawny, dobrze się prezentował, miał wyjątkowo pociągającą, okoloną szlachetną siwizną twarz. Pięknie mówił na spotkaniach aktywu miejskiego — o wstrzemięźliwości, o sile ducha, o wewnętrznym zapasie moralności i odporności. A gdy spotykali się na schodach, zawsze wyciągał wielką, ciepłą, suchą rękę, aby z niezmienną życzliwością i uprzedzającą grzecznością spytać, czy Andrzejowi nie przeszkadza w nocy stuk jego, mera, maszyny do pisania…
— Nie wierzy! — zawołała nagle Selma Nagel. Okazało się, że nie patrzyła już na portret, tylko z jakąś gniewną ciekawością przyglądała się Andrzejowi. — Nie wierzysz, to nie. Tylko że niedobrze mi się robi, jak mam to wszystko sprzątać. Nie można by tu kogoś wynająć, co?
— Wynająć… — tępo powtórzył Andrzej. — A figę! -powiedział ze złośliwą satysfakcją. — Sama posprzątasz. Dla panienek z białymi rączkami nie ma tu miejsca.
Przez jakiś czas patrzyli na siebie z wzajemną wrogością. Potem Selma odwróciła oczy i wymamrotała:
— I po cholerę ja tu przyjeżdżałam! Co ja będę robić?
— Nic takiego — powiedział Andrzej. Przezwyciężył swoją antypatię. Trzeba człowiekowi pomóc. On już się tutaj naoglądał nowych. Różnych. — To co wszyscy. Pójdziesz na giełdę, wypełnisz książeczkę, wrzucisz do pudełka… Tam jest zainstalowana maszyna rozdzielająca. Kim byłaś w tamtym świecie?
— Fordanserką — odpowiedziała Selma.
— Kim?
— No, jak by ci to wyjaśnić… Raz, dwa, nóżka w bok…
Andrzej znowu zamarł. Kłamie, pomyślał. Gada głupoty. Idiotę ze mnie robi.
— 1 dobrze zarabiałaś? — zapytał sarkastycznie.
— Głupi — zabrzmiało to niemal czule. — Tego się przecież nie robi dla pieniędzy. Tak jest ciekawiej. Mniej nudno…
— Jak to? — powiedział Andrzej z goryczą. — Co sobie twoi rodzice myśleli? Przecież jesteś młoda, mogłabyś się uczyć…
— Po co? — zapytała Selma.
— Jak to po co? Wyszłabyś na ludzi… Została inżynierem, nauczycielką… Mogłabyś wstąpić do partii komunistycznej, walczyć o socjalizm…
— O Boże, Boże… — ochryple zaszeptała Selma, jak podcięta padła na fotel i zasłoniła twarz rękami. Andrzej przestraszył się, a jednocześnie poczuł dumę i ogromną odpowiedzialność.
— No co ty, co ty… — przysunął się do niej niezgrabnie. — Co było, to było. No, już. Nie denerwuj się. Może i dobrze, że tak wyszło: tutaj wszystko nadrobisz. Mam mnóstwo przyjaciół, sami prawdziwi ludzie… — przypomniał sobie Izie Katzmana i skrzywił się. — Pomożemy ci. Razem będziemy walczyć. Roboty jest do diabła i trochę! Bałagan, rozgardiasz, łajdaki — liczy się każdy uczciwy człowiek. Nie wyobrażasz sobie, ilu łobuzów tu przywiało! Jasne, że tego nie robię, ale czasem mam ochotę zapytać: co cię tu przyniosło, po jaką cholerę, komu jesteś potrzebny?
Już miał poklepać dziewczynę po przyjacielsku — ba, nawet po bratersku — po ramieniu, gdy ona, nie odrywając dłoni od twarzy, zapytała:
— To znaczy, że nie wszyscy są tacy?
— Jacy?
— Jak ty. Idioci.
— No wiesz!
Andrzej zeskoczył ze stołu i zaczął krążyć po pokoju. Przecież to burżujka. Dziwka, i to tutaj. Ciekawi ją, patrzcie państwo… A jednak szczerość Selmy mu imponowała. Szczerość zawsze jest dobra. Twarzą w twarz, przez barykadę. To nie to, co, powiedzmy, Izia: ani nasz, ani wasz — śliski jak glista i wszędzie się wciśnie…
Selma zachichotała za jego plecami.
— No i co tak biegasz? — powiedziała. — Nie moja wina, że z ciebie taki głupek. No, dobra, przepraszam.
Nie zamierzając dać się udobruchać, Andrzej przeciął dłonią powietrze.
— Ty, Selma, strasznie jesteś zaniedbana i dużo potrzeba czasu, żeby doprowadzić cię do porządku. Nie myśl sobie, że ja się obraziłem na ciebie. Z tymi, którzy doprowadzili cię do takiego stanu… z tymi mogę mieć na pieńku, ale z tobą — nie. Jesteś tutaj, to znaczy, że jesteś naszym towarzyszem. Będziesz dobrze pracować, zostaniemy przyjaciółmi. A tu trzeba dobrze pracować. U nas jak w wojsku: nie umiesz — nauczymy, nie chcesz — zmusimy! — Podobały mu się własne słowa; od razu przypominały mu się wystąpienia Aloszy Bałdiejewa, komsomolskiego przywódcy na wydziale. Zauważył, że Selma w końcu odsłoniła twarz i patrzy na niego zaciekawiona i przestraszona. Mrugnął do niej z aprobatą. — Tak, zmusimy, a coś ty myślała? Do nas na budowę to takie obiboki przyjeżdżały… na początku tylko patrzyli, jak by tu wyskoczyć na wódkę albo do lasu. A potem — najpilniejsi! Praca uczłowieczy nawet małpę…
— A tu u was małpy zawsze po ulicach chodzą? — przypomniała sobie Selma.
— Nie — odpowiedział Andrzej, posępniejąc. — Dopiero od wczoraj. Żeby uczcić twój przyjazd…
— Będziecie je uczłowieczać? — zapytała podstępnie.
Andrzej zmusił się do uśmiechu.
— To się jeszcze okaże — odparł. — Możliwe, że będziemy. Eksperyment to Eksperyment.
Mimo że pozornie wariacki, pomysł wydał mu się nie pozbawiony sensu. Trzeba będzie wieczorem o tym pogadać, pomyślał. W tym samym momencie przyszło mu do głowy coś jeszcze.
— Co masz zamiar robić dziś wieczorem? — zapytał.
— Nie wiem. Zobaczę. A co się tu u was robi?
Ktoś zapukał do drzwi. Andrzej popatrzył na zegarek. Była siódma, zaczynali ściągać.
— Dzisiaj zostaniesz u mnie — powiedział zdecydowanie. Z tym rozpieszczonym stworzeniem trzeba postępować stanowczo. — Nie obiecuję hucznej zabawy, ale poznasz interesujących ludzi. Gra?
Selma wzruszyła ramionami i zaczęła poprawiać włosy. Andrzej poszedł otworzyć. W drzwi ktoś już kopał. To był Izia Katzman.
— Jest u ciebie kobieta? — zapytał od progu. — Kiedy ty wreszcie zamontujesz dzwonek?
Jak zawsze przed zebraniem, Izia był starannie uczesany, miał wykrochmalony kołnierzyk i lśniące bielą mankiety. Wąski wyprasowany krawat z niezwykłą precyzją zwisał na linii nos-pępek. Ale Andrzej i tak wolałby zobaczyć teraz Donalda albo Kensi.
— Właź, gaduło — powiedział. — Coś dzisiaj tak wcześnie przyszedł?
— Wiedziałem, że u ciebie jest kobieta — odpowiedział Izia, pocierając race i chichocząc — dlatego tak się. spieszyłem.
Weszli do stołowego i Izia zamaszystymi krokami ruszył w stronę Selmy.
— Izia Katzman — przedstawił się aksamitnym głosem. — Śmieciarz.
— Selma Nagel — leniwie odezwała się Selma, wyciągając rękę. — Dziwka.
Izia zarechotał z zachwytem i delikatnie pocałował wyciągniętą dłoń.
— Byłbym zapomniał! — zawołał odwracając się do Andrzeja, a potem znowu do Selmy. — Słyszeliście? Rada pełnomocników rejonowych rozpatruje projekt decyzji… — uniósł palec i podniósł głos: — „O poprawie sytuacji powstałej w związku z obecnością w granicach miasta znacznych grup psogłowych małp”… Uff! Zaproponowano, żeby zarejestrować wszystkie małpy, wyposażyć je w metalowe obroże i blaszki z imionami, po czym przypisać do instytucji i osób prywatnych, które będą za nie odpowiedzialne! — zachichotał, chrząknął i cienko wyjąc zaczął pięścią prawej ręki walić w otwartą lewą dłoń. — Coś pięknego! Wszyscy porzucili swoje zajęcia i wzięli się za produkcję obroży i blaszek. Mer bierze pod swoją osobistą opiekę trzy dojrzałe płciowo pawiany i wzywa ludność do pójścia w jego ślady. Weźmiesz sobie pawianicę, Andrzej? Selma będzie się sprzeciwiać, ale cóż, takie są wymagania Eksperymentu! Jak wiadomo, Eksperyment to Eksperyment. Mam nadzieję, Selmo, że nie ma pani wątpliwości, że Eksperyment to właśnie Eksperyment — nie ekskrement, nie eksponent, nie permanent, ale właśnie Eksperyment?…
Andrzejowi z trudem udało się przebić przez bulgot i jęki:
— No, już zaczął ględzić!…
Tego właśnie najbardziej się obawiał. Na nowego człowieka taki nihilizm i naplewizm mógł mieć bardzo destrukcyjny wpływ. Pewnie, że to wyjątkowo nęcące: łazić od domu do domu, chichotać, pluć na wszystko i wszystkich, zamiast zacisnąć zęby i…
Izia przestał chichotać i wzburzony przeszedł się po pokoju.
— Możliwe, że ględzę — powiedział. — Możliwe. Ale ty, Andrzej, jak zwykle nic nie rozumiesz z psychologii władzy. Jak myślisz, co jest celem władzy?
— Rządzić! — Andrzej przyjął wyzwanie. — Rządzić, a nie trajkotać i mleć ozorem. Koordynować działania obywateli i organizacji…
— Stop! Koordynować działania — ale w jakim celu? Co jest ostatecznym celem koordynacji?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Przecież to podstawy. Ogólny dobrobyt, porządek, stworzenie optymalnych warunków postępu…
— Otóż to!… — Izia uniósł palec, otworzył usta i wytrzeszczył oczy. — Otóż to! — powtórzył i znowu zamilkł. Selma patrzyła na niego z zachwytem. — Porządek! — wygłosił Izia. — Porządek! — Jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy. — A teraz wyobraź sobie, że w powierzonym ci mieście pojawiły się niezliczone stada pawianów. Przepędzić ich nie możesz. Karmić ich wszystkich też nie — brakuje żarcia i rezerw. Pawiany żebrzą na ulicach — okropny nieporządek, u nas nie może być żebraków! Pawiany brudzą, nie sprzątają po sobie, a nikt nie ma zamiaru po nich sprzątać. Jaki z tego wniosek?
— No, w każdym razie nie taki, żeby zakładać im obroże — za konkludował Andrzej.
— Dobrze! — zawołał Izia z aprobatą. — Pewnie, że nie chodzi o obroże. Pierwszy narzucający się sensowny wniosek: ukryć istnienie pawianów. Udawać, że ich w ogóle nie ma. Ale to, niestety, niemożliwe. Za dużo ich się kręci, a nasza władza jest na razie jeszcze do obrzydzenia demokratyczna. I tutaj pojawia się doskonała w swojej prostocie idea: uporządkować obecność pawianów! Uprawomocnić chaos i bałagan i w ten sposób uczynić je elementem porządku, cechującego rządy naszego dobrego mera. Zamiast żebrzących i łobuzujących stad — miłe domowe zwierzątka. Wszyscy lubią zwierzęta! Królowa Wiktoria lubiła zwierzęta. Nawet Beria lubił podobno niektóre zwierzęta, nie mówiąc już o Hitlerze…
— Nasz król Gustaw też lubi zwierzęta — wtrąciła Selma. — Ma koty.
— Pięknie! — wykrzyknął Izia, uderzając pięścią w dłoń. — Król Gustaw ma koty, Andrzej Woronin — osobistego pawiana. Ajeśli bardzo lubi zwierzęta, to nawet dwa pawiany…
Andrzej splunął i poszedł do kuchni przejrzeć zapasy. Gdy tak szperał w szafkach, rozwijając i ostrożnie wąchając jakieś zakurzone paczki z zaschniętymi, pociemniałymi resztkami, w stołowym nieprzerwanie huczał głos Izi, słychać było dźwięczny śmiech Selmy oraz nieodłączne chrząkanie i bulgotanie jej rozmówcy.
Nie było nic do żarcia: górka ziemniaków, które zaczęły już rosnąć, wątpliwa puszka kilek i bochenek chleba o konsystencji kamienia. Andrzej zajrzał do szuflady w stole i przeliczył gotówkę. Było akurat tyle, żeby starczyło do pensji, pod warunkiem że będzie oszczędzał i przestanie przyjmować gości, a nawet przeciwnie, sam zacznie w gości chodzić. Do grobu mnie wpędzą, pomyślał ponuro. Do licha, musi starczyć. Zaraz wszystkich oskubię. Co ja jestem — gar-kuchnia, czy co? Pawiany!
W tym momencie znowu ktoś zapukał do drzwi. Andrzej, uśmiechając się złowieszczo, poszedł otworzyć. Przelotnie zauważył, że Selma siedzi na stole, dłonie podsunięte pod siebie, wymalowane usta od ucha do ucha — a to suka! Izia peroruje, wymachując małpimi łapami, a wszelkie oznaki jego elegancji zniknęły — węzeł krawata pod prawym uchem, włosy stoją dęba, a mankiety poszarzały.
Okazało się, że przybył eks-podoficer Wermachtu Fritz Heiger ze swoim osobistym kumplem — szeregowcem tegoż Wermachtu Ottonem Friżą.
— Jesteście — powitał ich Andrzej z krzywym uśmiechem.
Fritz natychmiast odebrał to powitanie jako atak na godność niemieckiego podoficera i twarz mu skamieniała, a Otto, człowiek miękki, o nieokreślonych cechach ducha, tylko trzasnął obcasami i uśmiechnął się przypochlebnie.
— Co to za ton? — chłodno zainteresował się Fritz. — Może mamy sobie pójść?
— Przyniosłeś coś do żarcia? — zapytał Andrzej.
Fritz w skupieniu poruszył dolną szczęką.
— Do żarcia? — odpowiedział pytaniem. — Mmm… jak by to powiedzieć… — popatrzył pytająco na Ottona. Fritz, nieśmiało się uśmiechając, od razu wyciągnął z kieszeni bryczesów płaską butelkę i podał ją Andrzejowi jak przepustkę — etykietką do wierzchu.
— No, dobrze… — zmiękł Andrzej i wziął butelkę. — Ale weźcie pod uwagę, chłopaki, że do żarcia nie ma absolutnie nic. Może chociaż macie forsę?
— A może jednak wpuścisz nas do domu? — zapytał Fritz. Przekrzywił głowę uchem do przodu: słuchał kobiecego śmiechu w stołowym.
Andrzej wpuścił ich do przedpokoju i zarządził:
— Forsa. Forsa na stół!
— Nawet tutaj nie udaje się nam uniknąć reparacji, Otto — powiedział Fritz, otwierając portfel. — Masz! — wcisnął Andrzejowi kilka banknotów. — Daj Ottonowi jakiś koszyk i powiedz, co ma kupić, on pójdzie.
— Czekaj, czekaj, nie tak prędko. — Andrzej zaprowadził ich do stołowego. Gdy stukały obcasy, schylały się przylizane fryzury i rozbrzmiewały wojskowe komplementy, Andrzej odciągnął Izie i, nie pozwalając mu się opamiętać, przeszukał mu kieszenie, czego Izia chyba nawet nie zauważył — bronił się słabo i przez cały czas wyrywał się, żeby dokończyć dowcip. Zabierając wszystko, co udało mu się znaleźć, Andrzej odszedł na bok i zaczął liczyć zdobycz. Nie było tego zbyt dużo, ale i niemało. Obejrzał się. Selma cały czas siedziała na stole, majtała nogami i śmiała się. Melancholia zniknęła. Fritz przypalał jej papierosa, Izia, dławiąc się i pogwizdując, szykował nowy dowcip, Otto, czerwony z przejęcia i niepewny swoich manier, ruszał wielkimi uszami, stojąc na baczność pośrodku pokoju.
— Obejdą się bez ciebie…
Andrzej wziął go za rękaw i pociągnął do kuchni. Otto nie sprzeciwiał się, był chyba nawet zadowolony. Gdy tylko znalazł się w kuchni, od razu zaczął działać. Wziął od Andrzeja koszyk na warzywa, wytrząsnął z niego śmieci do wiadra (Andrzejowi nigdy nie przyszłoby to do głowy), szybko i zręcznie wyścielił dno starymi gazetami, błyskawicznie znalazł kobiałkę, którą Andrzej zgubił w zeszłym miesiącu, ze słowami „Może będzie sos pomidorowy…” włożył do koszyka słoik po kompocie (przedtem go opłukał), na wszelki wypadek wetknął kilka złożonych gazet („A może nie będą mieli w co zapakować…”). Cała praca Andrzeja ograniczyła się do przełożenia pieniędzy z kieszeni do kieszeni, niecierpliwego przestępowania z nogi na nogę i smętnego:
— No już dobrze… Starczy… Chodźmy już…
— To ty też idziesz? — zdziwił się z szacunkiem Otto, kończąc przygotowania.
— Tak, a co?
— Mogę iść sam.
— Sam, sam…We dwóch będzie szybciej. Ty staniesz przy ladzie, a ja pójdę do kasy…
— No tak — zgodził się Otto. — Tak. Oczywiście.
Wyszli kuchennym wyjściem. Na schodach przestraszyli pawiana — biedak wyleciał przez okno, nawet się o niego przestraszyli, ale nic mu się nie stało — wisiał na schodkach pożarowych i szczerzył zęby.
— Trzeba by mu dać jakieś resztki — powiedział Andrzej w zadumie. — U mnie w domu resztek starczy dla całego stada.
— Iść przynieść? — zaoferował się Otto.
Andrzej tylko na niego popatrzył, powiedział „Spocznij!” i poszedł dalej. Na schodach już śmierdziało. Zresztą zawsze tu śmierdziało, ale teraz pojawił się nowy odcień odoru. Schodząc piętro niżej, znaleźli jego źródło, i to nawet niejedno.
— Tak, Wan będzie miał się czym zająć — odezwał się Andrzej. — Nie daj Boże zostać teraz dozorcą. Ty co teraz robisz?
— Jestem towarzyszem ministra — smętnie odpowiedział Otto. — Już trzeci dzień.
— Jakiego ministra? — zainteresował się Andrzej.
— Tego… wykształcenia zawodowego.
— Ciężko?
— Nic nie rozumiem — powiedział przygnębiony Otto. — Strasznie dużo papierów, rozkazy, sprawozdania… kosztorysy, budżety… U nas nikt nic nie rozumie. Wszyscy biegają, pytają… Czekaj, dokąd idziesz?
— Do sklepu.
— Nie. Chodźmy do Hoffstattera. U niego jest taniej, a poza tym w końcu to Niemiec…
Poszli. Hoffstatter miał na rogu Głównej i Staroperskiego coś pośredniego pomiędzy warzywniakiem i sklepem spożywczym. Andrzej był tutaj parę razy i za każdym razem odchodził jak niepyszny: u Hoffstattera towaru było mało, a w dodatku sprzedawca sam wybierał klientów.
Sklep był pusty, na półkach w równych rzędach stały jednakowe puszki z różowym chrzanem. Andrzej wszedł pierwszy i Hoffstatter, podnosząc znad kasy obrzmiałą bladą twarz, powiedział: „Zamykam”. Ale w tym momencie podszedł Otto, który zaczepił koszykiem o klamkę, i blada twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Zaniknięcie zostało, oczywiście, odłożone. Otto i Hoffstatter skryli się we wnętrzu sklepu, gdzie zaskrzypiały i zaszurały przesuwane skrzynki, zabębniły przesypywane ziemniaki, dźwięknęło napełniane szkło, zabrzmiały przytłumione głosy…
Andrzej z nudów rozglądał się po sklepie. Tak, prywatny interes pana Hoffstattera wyglądał żałośnie. Waga nie przeszła odpowiedniej kontroli, z warunkami sanitarnymi też nie było najlepiej. Zresztą co mnie to obchodzi, pomyślał Andrzej. Gdy wszystko będzie już urządzone jak należy, tacy jak Hoffstatter po prostu znikną. Można nawet powiedzieć, że już teraz prawie ich nie ma. W każdym razie i nie są w stanie obsłużyć każdego klienta. Ale się zamaskował, chrzanu i wszędzie nastawiał. Można by napuścić na niego Kensiego — czarny rynek będzie tu urządzał, nacjonalista parszywy. „Tylko dla Niemców…”
Otto wyjrzał z głębi sklepu i zaszeptał:
— Pieniądze, szybko!
Andrzej pospiesznie podał mu zmięte banknoty. Otto, równie spiesznie, odliczył kilka sztuk, resztę oddał Andrzejowi i znowu zniknął. Po minucie zjawił się z powrotem, z rękami obciążonymi pełną kobiałką i pełnym koszykiem. Z tyłu zamajaczyła księżycowa fizjonomia Hoffstattera. Otto pocił się obficie i nie przestawał uśmiechać, a Hoffstatter dobrodusznie powtarzał:
— Przychodźcie, przychodźcie, młodzi ludzie, zawsze do usług, zawsze do usług prawdziwych Niemców… A panu Heigerowi przekażcie specjalne pozdrowienia… W przyszłym tygodniu obiecano mi przywieźć trochę świniny. Proszę powiedzieć panu Heigerowi, że odłożę dla niego ze trzy kilo…
— Tak jest, panie Hoffstatter — odpowiadał Otto. — Wszystko przekażę, proszę się nie niepokoić, panie Hoffstatter… I proszę nie zapomnieć przekazać serdecznych pozdrowień Elzie… od nas, a zwłaszcza do pana Heigera…
Wykonywali ten duet aż do samego progu, gdzie Andrzej wziął od Ottona ciężką kobiałkę, pełną czystej jędrnej marchwi, pokaźnych buraków, cebuli cukrowej, spod których sterczała zalana lakiem szyjka butelki i wyłaziły różne selery, pory, kopry i inna pietruszka.
Gdy skręcili za róg, Otto postawił kosz na chodniku, wyciągnął wielką chustkę w kratę i zaczął wycierać twarz, narzekając przy tym:
— Poczekaj… Muszę odpocząć…Uff…
Andrzej zapalił papierosa i podsunął paczkę Ottonowi.
— A gdzie taką marcheweczkę sprzedają? — zapytała przechodząca kobieta w skórzanym męskim płaszczu.
— Już nie ma — powiedział szybko Otto. — Ostatnią wzięliśmy. Już zamknięte… Do licha, wykończył mnie ten łysy diabeł… — poskarżył się Andrzejowi. — Czego ja mu tam naplotłem! Fritz mi głowę urwie, jak się dowie… Już nawet sam nie wiem, co gadałem…
Andrzej nic nie rozumiał, więc Otto pokrótce przedstawił mu sytuację.
Pan Hoffstatter, sprzedawca warzyw z Erfurtu, przez całe życie miał swoje marzenia i przez całe życie nic mu z nich nie wychodziło. Gdy w trzydziestym drugim jakiś Żyd puścił go z torbami, otwierając naprzeciwko wielki nowoczesny zieleniak, Hoffstatter poczuł się prawdziwym Niemcem i wstąpił do oddziału szturmowego. W tymże oddziale zrobił karierę. W trzydziestym czwartym osobiście walił wspomnianego Żyda po mordzie i gdy już prawie udało mu się przejąć jego interes, zdemaskowano Rochma i Hoffstattera wyrzucili. A on był już wtedy żonaty i miał czarującą jasnowłosą córeczkę Elzę. Przez kilka lat jakoś tam się przebijał, potem go zmobilizowali i wyruszył na podbój Europy. Niestety, pod Dunkierką trafiła go bomba własnego lotnictwa i spory odłamek utkwił mu w płucach. W ten sposób, zamiast w Paryżu, znalazł się w wojskowym szpitalu w Dreźnie, gdzie przeleżał się do czterdziestego czwartego i już miał zostać wypisany, gdy nalot alianckich armad w ciągu jednej nocy zrównał Drezno z ziemią. Z przerażenia wypadły mu wszystkie włosy i, jak wynika z jego opowiadań, trochę sfiksował. Gdy trafił do rodzinnego Erfurtu, najgorętszy okres, kiedy można jeszcze było zwiać na Zachód, przesiedział w piwnicy własnego domu. Kiedy zdecydował się wreszcie wyjść na boży świat, było już po wszystkim. Uzyskał, co prawda, zgodę na warzywniak, ale o żadnym rozwijaniu interesu nie było mowy. W czterdziestym szóstym umarła mu żona. Wtedy, będąc w stanie; umysłowego zamroczenia, posłuchał namów Nauczyciela i, nie bardzo rozumiejąc, co właściwie wybiera, przeniósł się tutaj z córką. Trochę już przyszedł do siebie, ale chyba jednak czasami podejrzewa, że trafił do wielkiego specjalistycznego obozu koncentracyjnego gdzieś w Azji Średniej, gdzie zesłali wszystkich Niemców z Niemiec Wschodnich.
Z jego głową do tej pory nie wszystko jest w porządku. Uwielbia prawdziwych Niemców, jest przekonany, że ma do nich nosa, śmiertelnie boi się Chińczyków, Arabów i Murzynów, nie rozumie i nie potrafi wyjaśnić ich obecności tutaj, a najbardziej czci i szanuje pana Heigera. A wzięło się to stąd, że podczas jednej ze swoich pierwszych wizyt u Hofistattera, w czasie gdy Otto napełniał koszyki, olśniewający Fritz krótko, po żołniersku pozalecał się do jasnowłosej Elzy, chorej z braku perspektyw na przyzwoite małżeństwo. Od tamtej pory w duszy łysego wariata Hoffstattera zakiełkowała szalona nadzieja, że ten wspaniały Aryjczyk, oparcie Fuhrera i postrach Żydów, wywiedzie w końcu nieszczęsną rodzinę Hoffstatterów z odmętów na spokojne wody.
— …Fritzowi to wszystko jedno — skarżył się Otto, co chwila przekładając z ręki do ręki ciężki koszyk. — Bywa u Hoffstattera i raz, dwa razy w miesiącu, gdy nie ma już nic do żarcia, poobściskuje tę gęś i tyle… A ja tutaj co tydzień przychodzę, dwa, trzy razy w tygodniu… Bo przecież Hoffstatter, głupi bo głupi, ale człowiek interesu, wiesz, jakie on ma układy z farmerami — towar prima sort i niedrogo… W końcu nie wytrzymałem! Wieczne przywiązanie Fritza do Elzy mu przyrzekłem, nieunikniony koniec międzynarodowego żydostwa obiecałem. Niechybną pielgrzymkę wojsk wielkiego reichu do jego warzywniaka… Sam się już zaplątałem i jego też chyba doprowadziłem do zupełnego obłędu. I teraz gryzie mnie sumienie: starego wariata doprowadziłem do kompletnego szaleństwa. O, dzisiaj mnie na przykład pyta: co oznaczają te pawiany? A ja bez namysłu: desant, mówię, aryjski podstęp. Nie uwierzysz — objął mnie i przyssał się jak do butelki…
— A Elza? — zainteresował się Andrzej. — Chyba ona jest normalna?
Otto zalał się purpurowym rumieńcem i zastrzygł uszami.
— Elza… — odchrząknął. — Tutaj też haruję jak wół. Jej tam wszystko jedno: Fritz, Otto, Iwan, Abram… Dziewczyna ma trzydzieści lat, a ojciec dopuszcza do niej tylko Fritza i mnie.
— Ale z was świnie — powiedział szczerze Andrzej.
— Co ja poradzę! — zgodził się smętnie Otto. — Najgorsze, że zupełnie nie wiem, jak my się z tej historii wypłaczemy. Mięczak ze mnie, bez charakteru.
Zamilkli i do samego domu Otto tylko sapał, przekładając koszyk z ręki do ręki. Na górę nie wszedł.
— Zanieś to i zagotuj wodę w dużym garnku — powiedział. — A mnie daj pieniądze, skoczę do sklepu, może jakieś konserwy dostanę. — Zawahał się, odwrócił wzrok. — I tego… Fritzowi ani słowa. On by ze mnie duszę wytrząsnął. Wiesz, jaki on jest, lubi, żeby wszystko było cacy. A zresztą kto nie lubi?
Rozstali się i Andrzej sam zatargał koszyki po kuchennych schodach. Kobiałka była tak ciężka, jakby Hoffstatter naładował do niej ołowianych pocisków. Taak, myślał ze złością Andrzej. I jaki tu może być Eksperyment, jeśli się takie rzeczy wyprawiają. Dużo się naeksperymentujesz z takim Ottonem i z takim Fritzem. A to łajzy — ani honoru, ani sumienia. A skądby? Wermacht. Hitlerjugend. Kanalie. O nie, z Fritzem to ja już sam pogadam! Nie można tego tak zostawić — ten typ gnije moralnie. A przecież mógłby być z niego porządny człowiek! Powinien być! Było nie było, życie mi wtedy uratował. Wbiliby mi bagnet pod łopatkę i tyle. Wszyscy się ześwinili, wszyscy podnieśli ręce do góry i tylko jeden Fritz… Nie, jest w porządku! Trzeba o niego walczyć…
Pośliznął się na śladach małpiej działalności, zaklął i zaczął patrzeć pod nogi.
Gdy znalazł się w kuchni, zrozumiał, że w mieszkaniu wszystko uległo zmianie. W stołowym huczał i chrypiał patefon. Słychać było brzęk naczyń. Szurały nogi tańczących. Zagłuszając te wszystkie dźwięki, rozlegał się znajomy basowy głos Jurija Konstantynowi—; cza: „Co do ekonomii i socjologii, bracie, to sobie odpuść. Poradzimy sobie i bez nich. Ale wolność, bracie, to już inna rozmowa. Za wolność i grzbiet można złamać…”
Na gazie w wielkim garnku bulgotała woda, na stole leżał przygotowany, naostrzony nóż, a z piekarnika upojnie pachniało pieczonym mięsem. W kącie stały, opierając się o siebie, dwa wielkie worki, a na nich leżał wytłuszczony, przepalony waciak, znajomy bat i jakieś narzędzia. Cekaem też tu stał — złożony, gotowy do użytku, i z płaskim, oksydowanym magazynkiem, sterczącym z zamka. Pod stołem oleiście błyszczała flacha, oblepiona słomą i łuskami kukurydzy.
Andrzej rzucił kobiałkę i koszyk.
— Hej, nieroby! — krzyknął. — Woda się gotuje!
Bas Dawydowa umilkł. W drzwiach pojawiła się Selma — zaczerwieniona, z błyszczącymi oczami. Za jej plecami sterczał Fritz. Najwidoczniej właśnie tańczyli i Aryjczyk nie miał zamiaru zdejmować czerwonych łap z talii dziewczyny.
— Pozdrowienia od Hoffstattera! — zawołał Andrzej. — Elza się martwi, że nie przychodzisz… Dzieciak niedługo skończy miesiąc!
— Głupie dowcipy! — powiedział Fritz ze wstrętem, ale łapy zabrał. — Gdzie Otto?
— Woda naprawdę się gotuje! — zdziwiła się Selma. — I co z nią teraz zrobimy?
— Bierz nóż — polecił Andrzej — i zacznij obierać ziemniaki. Ty, Fritz, zdaje się, bardzo lubisz sałatkę ziemniaczaną, więc bierz siei do roboty, a ja pójdę czynić honory domu.
Ruszył w stronę stołowego, ale w drzwiach dopadł go Izia Katzman. Na jego twarzy malował się zachwyt.
— Posłuchaj! — zaszeptał, chichocząc i plując. — Skąd wziąłeś! takiego wspaniałego typa? Okazuje się, że tam u nich, na farmach jest prawdziwy Dziki Zachód! Amerykańska swoboda!
— Rosyjska swoboda nie jest gorsza od amerykańskiej — przypomniał wrogo Andrzej.
— Tak, tak! — wykrzyknął Izia. — „Kiedy żydowskie kozactwo powstało, w Birobidżanie przewrót by[3]ł, przewrót był, a kto by zechciał zająć nasz Berdyczów, temu skopiemy tyłek ile sił!”…
— Przestań — powiedział ostro Andrzej. — Nie lubię tego. Fritz, oddaję pod twoją komendę Selmę i Katzmana, działajcie, tylko szybko, żreć się chce… I nie wrzeszczcie tutaj — Otto będzie pukał, pobiegł po konserwy.
Przywróciwszy w ten sposób poprzedni stan rzeczy, poszedł do stołowego. Tam przede wszystkim uścisnął dłoń Jurija Konstantynowicza. Jurij Konstantynowicz, tak samo jak przedtem czerwony na twarzy i przesiąknięty różnymi zapachami, stał na środku pokoju, nogi w ciężkich buciorach rozstawił, dłonie wsunął za żołnierski pas. Oczy miał wesołe i lekko szalone — takie oczy Andrzej często widywał u różnych narwańców, którzy lubili ciężko pracować, dużo wypić i niczego się nie bali.
— Ot! — powiedział Dawydow. — Przyszedłem, jak obiecałem. Flaszkę widziałeś? To dla ciebie. Dwa worki kartofli — też dla ciebie. Dawali mi za nie jedną taką sztukę… Ale mówię nie, na cholerę mi to wszystko. Zawiozę lepiej dobremu człowiekowi. Oni tu w tych swoich kamiennych domach żyją i gniją, świata nie widzą… Słuchaj, Andrzej, a ja tu właśnie Kensiemu mówiłem… pluńcie na to, mówiłem! Co was tu trzyma? Bierzcie dzieciaki, kobity, dziewuchy i hajda wszyscy do nas…
Kensi, ciągle w mundurze, ale rozpiętym, prawą ręką niezgrabnie ustawiał na stole różne naczynia. Lewą miał zabandażowaną. Uśmiechnął się i pokiwał Dawydowowi:
— I tak się to skończy, Jura. Zaraz po najeździe kalmarów wszyscy jak jeden mąż przyjedziemy do was na bagna.
— A po co czekać na te… jak im tam… Pluńcie na te kalmary. Jutro rano wracam, wóz pusty, trzy rodziny się mogą zabrać. Ty nie masz rodziny? — zwrócił się do Andrzeja.
— Bóg zachował — powiedział Andrzej.
— A ta dziewczyna to kto? Twoja czy nie twoja?
— Nowa. Dzisiaj w nocy przyjechała.
— No, to czego jeszcze chcieć? Panienka przyjemna, grzeczna. Bierz ją i jedziemy, co? U nas powietrze jest, mleko jest. Pewnie już z rok nie piłeś świeżego mleka. Ja się właśnie pytałem, czemu tu u was w sklepach nie ma mleka? Ja jeden mam trzy krowy, mleko i państwa oddaję, i sam piję, i świnie nakarmię, i na ziemię wylewam. .Zamieszkasz u nas, rozumiesz… obudzisz się rano, żeby w pole iść, a ona, ta twoja, da ci kubek świeżego, prosto od krowy, co? — mocno mrugnął po kolei każdym okiem, zachichotał, palnął Andrzeja w ramię i przeszedł się po pokoju. Podłoga zaskrzypiała. Wyłączył patefon i wrócił. — A jakie powietrze! Tu u was to już w ogóle powietrza nie ma, zwierzyniec tu macie, ot i całe wasze powietrze…. Kensi, a ty co wyrabiasz? Dziewczynę zawołaj, niech poustawia naczynia.
— Ona tam ziemniaki obiera — uśmiechnął się Andrzej. Potem się spostrzegł i zaczął pomagać Kensiemu. Dawydow to swój człowiek. Bliski. Miał wrażenie, jakby znali się z rok. A gdyby tak rzeczywiście machnąć się na bagna? Mleko nie mleko, ale życie tam pewnie rzeczywiście zdrowsze. O, jak to on stoi, jak pomnik!
— Ktoś puka — powiedział Dawydow. — Otworzyć czy sam pójdziesz?
— Już idę. — Andrzej podszedł do drzwi. W progu stał Wan — już bez waciaka, w niebieskiej serżowej koszuli do kolan i z waflowym ręcznikiem dookoła głowy.
— Kubły przywieźli! — zawołał, uśmiechając się radośnie.
— No i do diabła z nimi — odpowiedział nie mniej radośnie Andrzej. — Kubły poczekają. Dlaczego jesteś sam? A gdzie Majlin?
— W domu — odparł Wan. — Zmęczona. Śpi. Syn trochę choruje. — No to wchodź, co stoisz… Chodź, poznam cię z porządnym człowiekiem.
— A my się już znamy — powiedział Wan, wchodząc do stołowego.
— O, Wiania! — ucieszył się Dawydow. — I ty tutaj! Nie — powiedział, zwracając się do Kensiego. — Wiedziałem, że Andrzej to dobry chłopak. Widzisz, u niego sami porządni ludzie się spotykają… Weźmy na przykład ciebie albo tego Żydka… jak mu tam… i No, teraz to dopiero będzie uczta! Pójdę zobaczyć, co oni się tam tak grzebią. Tam to nawet nie ma nic do roboty, a oni, rozumiesz, pracują…
Wan szybko odsunął Kensiego od stołu i zaczął sprawnie przestawiać naczynia. Kensi wolną ręką i zębami próbował poprawić bandaż. Andrzej zaczął mu pomagać.
— Coś Donald nie przychodzi — powiedział zmartwiony.
— Zamknął się u siebie — odezwał się Wan. — Prosił, żeby mu nie przeszkadzać.
— Ostatnio ciągle ma chandrę. No, Bóg z nim. Słuchaj, Kensi, co z twoją ręką?
Kensi skrzywił się lekko:
— Pawian mnie capnął. Swołocz, do kości ugryzł.
— Naprawdę? — zdziwił się Andrzej. — A mnie się wydawało, że one są raczej spokojne.
— Spokojne… Jakby ciebie złapali i zaczęli zakładać obrożę…
— Jaką obrożę?
— Rozkaz numer pięćset siedem. Wszystkie pawiany zarejestrować i wyposażyć w obrożę z numerem. Jutro będziemy je rozdawać ludności. No, ze dwadzieścia sztuk żeśmy zaobrączkowali, a pozostałe przepędziliśmy na sąsiednie osiedle, niech tam się martwią. I co tak stoisz z rozdziawioną gębą?… Kieliszki przynieś, widzisz, że brakuje…