ROZDZIAŁ 1


Woda była letnia i obrzydliwa w smaku. Prysznic zamocowano za wysoko, nie sposób było dosięgnąć go ręką. Słaby strumień polewał wszystko, tylko nie to, co należało. Spływ zatkał się jak zwykle i na kratce pod nogami chlupała woda. To czekanie było okropne. Andrzej przysłuchiwał się: w szatni ciągle jeszcze słychać było gwar rozmów. Zdawało mu się, że wymieniono jego imię. Skrzywił się i zaczął przesuwać plecy, próbując złapać strumień na grzbiet — pośliznął się, przytrzymał szorstkiej betonowej ścianki i zaklął półgłosem. Żeby ich wszystkich cholera wzięła, nie mogli zrobić oddzielnego prysznica dla pracowników rządowych? Stercz tu teraz jak kto głupi…

Na drzwiach, na wysokości nosa ktoś wydrapał: „Popatrz w prawo”. Andrzej odruchowo spojrzał w prawo. Tam widniał napis: „Popatrz do tyłu”. Andrzej zreflektował się. Znamy, znamy, jeszcze w szkole się tego uczyliśmy, sami pisaliśmy… Wyłączył wodę. W szatni było cicho. Ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał. Dzięki Bogu, wyszli…

Wyszedł spod prysznica, człapiąc po brudnych kafelkach i z obrzydzeniem podkurczając palce. Podszedł do swojego ubrania. Kątem oka zauważył w kącie jakiś ruch, przyjrzał się i dostrzegł pokryte czarnymi włosami chude pośladki. Jak zwykle: klęczy jakiś golas na ławce i zagląda przez szczelinę do damskiej szatni. Aż znieruchomiał, taki skupiony.

Andrzej wziął ręcznik i zaczął się wycierać. Ręcznik był taniutki, państwowy, przesiąknięty zapachem karbolu, nie wycierał wody, tylko rozmazywał japo skórze.

Goły przez cały czas się gapił. Pozycję miał nienaturalną, jak wisielec — najwidoczniej dziurę w ścianie wywiercił jakiś małolat-za nisko i niewygodnie. Po chwili najwidoczniej nie było już na co patrzeć. Golas odetchnął głośno, usiadł spuszczając nogi i zobaczył Andrzeja.

— Ubrała się — oświadczył. — Piękna kobieta.

Andrzej nic nie powiedział. Włożył spodnie i zaczął wciągać buty.

— Znowu zerwałem odcisk, proszę bardzo… — powiedział goły, oglądając swoją dłoń. — Który to już raz. — Rozłożył ręcznik i z powątpiewaniem obejrzał go z obu stron. — Nie rozumiem tego — ciągnął, wycierając głowę. — Czemu nie można przysłać tu koparki? Przecież nas wszystkich można byłoby zastąpić jedną jedyną koparką. Dłubiemy tu łopatami, jak te…

Andrzej wzruszył ramionami i burknął coś nie zrozumiałego nawet dla samego siebie.

— Co? — zapytał goły, wysuwając ucho spod ręcznika.

— Mówię, że w mieście są tylko dwie koparki — powiedział zirytowany Andrzej.

Przy prawym bucie zerwało mu się sznurowadło. Nie można już było uciec od tej rozmowy.

— No, właśnie mówię — daliby tu jedną! — odpowiedział goły, energicznie rozcierając chudziutką, włochatą pierś. — A my łopatami… Łopatą trzeba umieć pracować, a skąd, pytam się, mamy to umieć, jeśli jesteśmy z miejskiego Urzędu Planowania?

— Koparki są potrzebne gdzie indziej — warknął Andrzej. Przeklęte sznurowadło nijak nie dawało się zawiązać.

— Gdzie jest to gdzie indziej? — przyczepił się natychmiast golas z urzędu planowania. — My tu mamy, o ile wiem, Wielką Budowę. A gdzie są w takim razie koparki? Na Jeszcze Większej? Nic o takiej nie słyszałem.

No i po jaką cholerę ja z tobą dyskutuję, pomyślał Andrzej ze złością. Właśnie, po jaką cholerę? Trzeba było przyznać mu rację, a nie dyskutować. Przytaknąłbym mu parę razy, to by się odczepił… Nie, i tak by się nie odczepił, zacząłby rozprawiać o gołych babach — jakie to pożyteczne, tak się na nie gapić. Co za typ.

— No i czemu pan tak narzeka? — zapytał, prostując się. — Proszą nas, żebyśmy tu godzinę popracowali, a my od razu zaczynamy jęczeć, jakby nam ołówek w tyłek wsadzali… Widzicie go, odcisk sobie zerwał! Uraz zawodowy…

Golas z Urzędu Planowania, oszołomiony, wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. Chudy, włochaty, z podagrycznymi kolanami, sterczącym brzuszkiem…

— Przecież to dla nas! — ciągnął Andrzej, z wściekłością zapinając kołnierzyk. — Proszą nas, żebyśmy popracowali, i to nie dla kogoś tam — dla siebie! To nie, znowu niezadowoleni, znowu im nie pasuje. Przed Przewrotem pewnie gówno woził, teraz pracuje w Urzędzie Planowania, a i tak narzeka…

Włożył marynarkę i zaczaj zwijać kombinezon. Człowiek z Urzędu Planowania odezwał się w końcu, obrażony:

— O, przepraszam! Mnie chodziło o coś zupełnie innego! Miałem na myśli wyłącznie racjonalność, efektywność… Aż dziw bierze! Ja, jeśli chce pan wiedzieć, również szturmowałem merostwo!… Tylko mówię, że jeżeli mamy tu Wielką Budowę, to powinno tu być wszystko co najlepsze… I bardzo proszę na mnie nie krzyczeć!…

— Aa, co z panem gadać… — machnął ręką Andrzej i, w biegu owijając kombinezon w gazetę, wyszedł z szatni.

Selma już na niego czekała na pobliskiej ławeczce. Paliła w zadumie, patrząc w stronę wykopu, z przyzwyczajenia zakładając nogę na nogę — świeża i różowa po niedawnym prysznicu. Andrzej poczuł nieprzyjemne ukłucie na myśl, że ten włochaty debil ślinił się właśnie na jej widok. Podszedł do niej, stanął z boku i położył dłoń na jej chłodnej szyi.

— Idziemy?

Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i otarła policzkiem o jego rękę.

— Usiądź, zapalimy — zaproponowała.

— Dobrze — zgodził się, usiadł i zapalił.

W wykopie roiło się ludzi, spod łopat leciała ziemia, na zaostrzonym metalu pobłyskiwało słońce. Wyładowane ziemią furmanki pełzły po przeciwległym stoku, przy stosie betonowych płyt czekała kolejna zmiana. Wiatr podrywał czerwonawy pył, przynosił fragmenty marszów z głośników zamocowanych na cementowych słupach, huśtał ogromnymi płytami z dykty z wyblakłymi hasłami: „Heiger powiedział: trzeba! Miasto odpowiedziało: zrobimy!”, „Wielka budowa — to cios w złych ludzi!”, „Eksperyment — ponad eksperymentatorami!”

— Otto obiecał, że dzisiaj będą dywany — powiedziała Selma.

— To dobrze — ucieszył się Andrzej. — Wybierz najlepszy. Położymy go w gościnnym.

— Myślałam, że pójdzie do twojego gabinetu. Na ścianę. Pamiętasz, mówiłam ci o tym jeszcze w zeszłym roku, jak tylko się wprowadziliśmy?…

— Do gabinetu? — powtórzył w zadumie Andrzej. Wyobraził sobie swój gabinet, dywan i broń. Prezentowało się nieźle. — Prawidłowo. Bardzo dobrze. Niech będzie do gabinetu.

— Tylko zadzwoń koniecznie do Römera — przypomniała Selma. — Niech przyśle człowieka.

— Sama zadzwoń — odparł Andrzej. — Ja nie będę miał kiedy… A zresztą dobrze, zadzwonię. Gdzie ma ci go przysłać? Do domu?

— Nie, od razu do bazy. Przyjdziesz na obiad?

— Powinienem. A właśnie, Izia już dawno chciał się wprosić. — No i bardzo dobrze! Zaproś go na dzisiejszy wieczór. Już tak dawno się nie zbieraliśmy. I Wana trzeba by zaprosić, razem zMajlin…

— Uhu — mruknął Andrzej. Nie pomyślał o Wanie. — A oprócz Izi… planujesz zaprosić kogoś z naszych? — zapytał ostrożnie.

— Z naszych? Pułkownika można by zaprosić — powiedziała niepewnie Selma. — On jest w porządku… I w ogóle, jeśli mamy zamiar zapraszać kogoś z naszych, to przede wszystkim Dolfusów. Już dwa razy u nich byliśmy, nie wypada…

— Jeśli bez żony… — zaczął Andrzej.

— Bez żony nie można.

— Wiesz co — powiedział Andrzej. — Nie dzwoń do nich na razie. Zobaczymy wieczorem. — Doskonale zdawał sobie sprawę, że Wan i Dolfiisowie nie pasują do siebie. — Może lepiej zaprośmy Czaczuę?

— Genialne! — wykrzyknęła Selma. — Napuścimy go na Dolfusicę. Wszyscy będą zadowoleni. — Wyrzuciła niedopałek. — Idziemy?

Z wykopu, kierując się pod prysznice, wyszła, wzbijając kurz, kolejna grupa Wielkich Budowniczych — spoconych, głośnych, rozrechotanych robotników z odlewni.

— Chodźmy — powiedział Andrzej.

Idąc zaplutą, piaszczystą alejką, między dwoma rzędami cherlawych, niedawno posadzonych lip, wyszli na przystanek autobusowy, gdzie ciągle jeszcze stały dwa zapchane, obdrapane autobusy. Andrzej spojrzał na zegarek: do odjazdu pozostało siedem minut. Z pierwszego autobusu zaczerwienione kobiety wypychały jakiegoś pijanego mężczyznę. Pijany wydzierał się ochryple. Baby histerycznie krzyczały.

— Jedziemy z chamami czy idziemy na piechotę? — zapytał Andrzej.

— A masz czas?

— Mam. Chodź, przejdziemy się nad urwiskiem. Tam jest chłodniej.

Selma wzięła go pod rękę. Skręcili w prawo, w cień starego, otoczonego rusztowaniami czteropiętrowego domu i po wyłożonej kocimi łbami uliczce poszli w stronę urwiska.

Ta dzielnica była opuszczona, zaniedbana. Puste, obdrapane domki stały poprzekrzywiane, jezdnie zarosły trawą. Przed Przewrotem i od razu po nim lepiej było nie zapuszczać się w te okolice. Niebezpiecznie było tu to nie tylko nocą, ale również w ciągu dnia-dookoła mieściły się przytułki, meliny, mieszkali tu paserzy, profesjonalni zdobywcy złota, dające cynk złodziejom prostytutki, bimbrownicy i inni łajdacy. Potem się za nich wzięli: jednych wyłapali i wysłali na bagna — mieli robić za parobków u farmerów; innych — drobnych chuliganów — po prostu rozpędzili na cztery wiatry, kogoś tam w zamieszaniu rozstrzelali. Wszystkie znalezione tu cenne rzeczy zostały zarekwirowane i uznane za własność miasta. Osiedla opustoszały. Początkowo chodziły tędy patrole, potem je odwołano — nie były potrzebne. A ostatnio ogłoszono, że te slumsy zostaną zrównane z ziemią, a na ich miejscu, wzdłuż całego urwiska, w granicach miasta zostanie utworzona strefa parków — kompleks rozrywkowo-wypoczynkowy.

Selma i Andrzej minęli ostatnią ruderę i poszli wzdłuż urwiska. Rosła tam wysoka, soczysta trawa i panował przyjemny chłód — z przepaści niosło fale wilgotnego, rześkiego powietrza. Selma kichnęła i Andrzej objął ją za ramiona. Granitowej poręczy jeszcze tutaj nie dociągnięto i Andrzej instynktownie starał się trzymać jakieś cztery, pięć metrów od krawędzi urwiska.

Nad urwiskiem każdy człowiek czuł się dziwnie, U wszystkich pojawiało się tutaj jednakowe wrażenie, że świat, jeśli patrzeć na niego z tego miejsca, dzieli się wyraźnie na dwie równe części. Na zachodzie — bezkresna niebieskozielona pustka; nie morze i nawet nie niebo, ale właśnie pustka niebieskawozielonego koloru. Niebieskozielona Nicość. Na wschodzie — nieogarnięty, wznoszący się pionowo żółty ląd z wąskim paskiem uskoku, na którym ciągnęło się Miasto. Żółta Ściana. Żółty Ląd absolutny.

Bezkresna Pustka na zachodzie i nie kończący się Ląd na wschodzie. I nie było żadnej możliwości zrozumienia tych dwóch nieskończoności. Jedyne, co można było zrobić, to przyzwyczaić się. Ci, którzy nie mogli albo nie umieli się przyzwyczaić, starali się nie chodzić nad urwisko. Dlatego rzadko kiedy można było kogoś tutaj spotkać. Teraz przychodziły tu tylko zakochane pary, a i to głównie nocą. Nocą w przepaści świeciło się jakieś słabe zielonkawe światełko, tak jakby tam, na dole, coś spokojnie gniło przez całe wieki. Na tle tego światła doskonale była widoczna czarna, postrzępiona krawędź urwiska. Rosła tutaj wyjątkowo wysoka i miękka trawa…

— A gdy już zbudujemy sterowce — odezwała się nagle Selma — to co wtedy? Będziemy wznosić się w górę czy spuszczać nad to urwisko?

— Jakie sterówce? — zapytał z roztargnieniem Andrzej.

— Jak to jakie? — zdziwiła się Selma i Andrzej zreflektował się.

— A, aerostaty! — powiedział. — Na dół. Oczywiście, że na dół.

W przepaść.

Wśród większości mieszkańców miasta, codziennie odpracowujących swoją godzinę na Wielkiej Budowie, rozpowszechnione było przekonanie, że powstaje tam gigantyczna fabryka sterowców. Heiger uważał, że na razie należy to przekonanie podtrzymywać, niczego bezpośrednio nie potwierdzając.

— Dlaczego na dół? — zapytała Selma.

— Widzisz… Próbowaliśmy wypuszczać balony — oczywiście bez ludzi. Coś się z nimi tam na górze działo — nie wiadomo dlaczego wybuchały. Powyżej kilometra nie wzniósł się jeszcze żaden.

— A co może być tam, na dole? Jak myślisz?

Andrzej wzruszył ramionami.

— Pojęcia nie mam.

— Ech, ty, uczony! Pan radca.

Selma podniosła znaleziony w trawie kawałek starej deski z krzywym, zardzewiałym gwoździem i rzuciła w przepaść.

— Ktoś dostał w łeb.

— Nie rozrabiaj — powiedział spokojnie Andrzej.

— Taka już jestem. Zapomniałeś?

Andrzej zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.

— Nie, nie zapomniałem. Chcesz, wrzucę cię zaraz w trawę.

— Chcę.

Andrzej rozejrzał się. Na dachu najbliżej stojącej rudery siedziało jakichś dwóch w cyklistówkach i paliło papierosy. Obok, na kupie śmieci, stał przekrzywiony, niedbale zbity trójnóg z żeliwnym ubijakiem na łańcuchu.

— Gapią się — powiedział. — Szkoda. Już ja bym ci pokazał, pani radczyni.

— Dawaj ją, czego czas marnujesz! — krzyknął przenikliwie ktoś z dachu. — Smarkacz!…

Andrzej udał, że nie słyszy.

— Idziesz prosto do domu? — zapytał.

Selma spojrzała na zegarek.

— Muszę wstąpić do fryzjera — powiedziała.

Andrzej poczuł niezrozumiały niepokój. Nagle z całą jasnością uświadomił sobie, że jest radcą, odpowiedzialnym pracownikiem osobistej kancelarii prezydenta, człowiekiem szanowanym, że ma żonę, piękną kobietę, i dom — bogaty, dostatni; że jego żona idzie właśnie do fryzjera, dlatego że wieczorem będą przyjmować gości, nie pić na umór, tylko urządzać przyjęcie, i że ci goście to nie byle kto, tylko ludzie solidni, ważni, najpotrzebniejsi w Mieście. Uświadomił sobie też nieoczekiwanie swoją dojrzałość, własne znaczenie, odpowiedzialność… Był dorosłym człowiekiem, ukształtowanym, niezależnym, głową rodziny. Był mężczyzną dojrzałym, twardo stojącym na własnych nogach. Brakowało tylko dzieci — całą resztę już miał. Tak jak prawdziwi dorośli…

— Witam serdecznie pana radcę! — powiedział pełen szacunku głos.

Okazało się, że wyszli już z opuszczonego osiedla. Z lewej strony ciągnęła się granitowa poręcz, pod nogami leżały wzorzyste betonowe płyty, z prawej strony i przed nimi wznosił się biały masyw Szklanego Domu. Na drodze stał wyprężony, z dwoma palcami przyłożonymi do daszka przepisowej czapki, młody, porządnie ubrany Murzyn — policjant w błękitnym mundurze straży wewnętrznej.

Andrzej skinął mu w roztargnieniu i zwrócił się do Sełmy:

— Przepraszam, coś mówiłaś, zamyśliłem się…

— Mówiłam, żebyś nie zapomniał zadzwonić do Römera. Człowiek będzie mi teraz potrzebny nie tylko do dywanu, wino trzeba kupić, wódkę… Pułkownik lubi whisky, a Dolfus — piwo. Wezmę chyba od razu całą skrzynkę…

— Tak! Niech zmienią klosz w ubikacji! — powiedział Andrzej. — A ty zrób mięso po burgundzku. Przysłać ci Amalię?

Rozstali się przy bocznej dróżce prowadzącej do Szklanego Domu. Selma poszła dalej, a Andrzej odprowadził ją (z przyjemnością) wzrokiem i skręcił w prawo do zachodniego wejścia.

Obszerny, wyłożony betonowymi płytami plac wokół budynku był pusty, tylko gdzieniegdzie widać było błękitne mundury straży. Pod gęstymi drzewami, okalającymi plac, jak zwykle sterczeli gapie — nowicjusze; chciwie pożerali oczami siedzibę władzy, a emeryci z laseczkami udzielali im wyjaśnień.

Przed wejściem stał już gruchot Dolfüsa. Maska była jak zwykle podniesiona, z silnika sterczała obciągnięta błyszczącą chromową skórą dolna część szofera. Zaraz obok cuchnęła brudna, prosto z bagien ciężarówka, wyglądająca na farmerską — nad burtami sterczały niechlujnie czerwononiebieskie fragmenty jakiegoś mięsa. Nad mięsem latały muchy.

Właściciel ciężarówki, farmer, wykłócał się w drzwiach z ochroną. Trwało to już chyba dość długo: zdążył się pojawić dyżurny naczelnik ochrony i trzech policjantów, i jeszcze dwóch innych zmierzało w tę stronę niespiesznie z placu, wchodząc po szerokich schodach.

Farmer wydał się Andrzejowi znajomy — długi jak tyka, chudy chłop z obwisłymi wąsami. Pachniał potem, benzyną i samogonem. Andrzej pokazał swoją przepustkę i wszedł do westybulu. Zdążył jeszcze usłyszeć, że chłop domaga się rozmowy z prezydentem Heigerem, a ochrona próbuje go przekonać, że to wejście służbowe i że powinien obejść budynek dookoła i spróbować szczęścia w biurze przepustek. Kłótnia powoli nabierała mocy.

Andrzej wjechał windą na czwarte piętro i wszedł w drzwi, na której widniał czarno-złoty napis: „Osobista kancelaria prezydenta ds. nauki i techniki”. Na jego widok siedzący przed wejściem kurierzy wstali i jednakowym ruchem schowali za plecami niedopałki. W białym, szerokim korytarzu oprócz nich nie było nikogo. Zza drzwi pokojów, zupełnie jak kiedyś w redakcji, dobiegały dzwonki telefonów, coś komuś dyktujące rzeczowe głosy, trzask maszyn do pisania. Kancelaria pracowała pełną parą. Andrzej otworzył drzwi z napisem „Radca A. Woronin” i wszedł do poczekalni przed swoim gabinetem.

Tutaj też wstali na jego widok: gruby, wiecznie spocony dyrektor działu geodezji Kechada, apatyczny, żałośnie wyglądający białooki kierownik działu kadr Warejkis, wiercąca się i niespokojna podstarzała kobieta z działu finansów i nieznajomy chłopak o wyglądzie sportowca — pewnie jakiś nowy, czekający na przedstawienie panu radcy. Zza swojego stolika z maszyną do pisania szybko wyskoczyła uśmiechnięta Amelia — jego osobisty sekretarz.

— Witam, witam — powiedział głośno Andrzej, przywołując na twarz najbardziej dobroduszny z uśmiechów. — Proszę mi wybaczyć, ale te przeklęte autobusy były zapchane po dach, musiałem iść piechotą od samej budowy…

Zaczął ściskać dłonie: spoconą łapę Kechady, płetwę Warejkisa, garstkę suchych kości kobiety z finansowego (po jaką cholerę do mnie przylazła? Czego ona może chcieć?) i żeliwną łopatę nastroszonego nowego.

— Myślę, że damę puścimy przodem… — mówił. — Madam, proszę… — to do kobiety z finansowego. — Jest coś pilnego? — to półgłosem do Amelii. — Dziękuję — wziął podany mu telefonogram i otworzył drzwi do gabinetu. — Proszę, madam, proszę…

Rozwijając po drodze telefonogram, podszedł do stołu. Patrząc na papier, wskazał kobiecie ręką fotel, potem usiadł i położył blankiety telefonogramu przed sobą.

— Słucham.

Kobieta zaczęła trajkotać. Andrzej słuchał jej uważnie, uśmiechając się kącikami ust i stukając ołówkiem w blankiet. Już po pierwszych słowach kobiety wiedział wszystko.

— Proszę mi wybaczyć — przerwał jej po półtorej minuty. — Już rozumiem. Właściwie nie mamy zwyczaju przyjmować ludzi z protekcji, jestem jednak przekonany, że w pani przypadku mamy do czynienia z pewnego rodzaju wyjątkiem. Jeśli pani córka rzeczywiście tak bardzo interesuje się kosmografią, że zajmowała się nią samodzielnie jeszcze w szkole… Proszę zadzwonić do mojego kierownika kadr. Pomówię z nim. — Wstał. — Bez wątpienia, takie ambicje u młodzieży należy wszelkimi sposobami popierać i wspomagać… — Odprowadził ją do drzwi. — To absolutnie zgodne z duchem nowych czasów. Proszę mi nie dziękować, madam, spełniłem tylko swój obowiązek. Wszystkiego dobrego.

Wrócił do biurka i przeczytał telefonogram. „Prezydent zaprasza pana radcę Woronina do swojego gabinetu na godzinę 14.00”. To wszystko. Ale w jakiej sprawie? Po co? Co ze sobą wziąć? Dziwne… Najprawdopodobniej Fritz z nudów chce pogadać. Czternasta zero zero — przerwa obiadowa. Znaczy się, obiad jemy u prezydenta… Podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego.

— Amalio, niech pani przyśle Kechadę.

Drzwi otworzyły się i wszedł Kechada, ciągnąc za rękaw młodzika — sportowca.

— Chcę panu przedstawić, panie radco — zaczął od progu — tego oto młodego człowieka… Douglas Katcher… Jest nowy, przybył do nas dwa miesiące temu. Nie może usiedzieć na jednym miejscu.

— Cóż — roześmiał się Andrzej — wszyscy potrzebujemy zmian. Bardzo mi miło, Katcher.

Skąd pan pochodzi? Z jakich czasów?

— Dallas, w stanie Teksas — nieoczekiwanie głębokim basem odpowiedział chłopak, uśmiechając się nieśmiało. — Sześćdziesiąty trzeci rok.

— Skończył pan coś?

— Zwykły college. Potem byłem na kilku wyprawach geologicznych. Poszukiwanie nafty.

— Świetnie — powiedział Andrzej. — To właśnie to, czego potrzebujemy. — Przez chwilę bawił się ołówkiem. — Zapewne nie wie pan o tym, ale wszystkim zadajemy to pytanie: uciekł pan? Szukał przygód? A może zainteresował się pan Eksperymentem?…

Douglas Katcher zasępił się, ścisnął prawą ręką kciuk lewej i popatrzył w okno.

— Można powiedzieć, że uciekłem — powiedział tubalnym głosem.

— Zastrzelono tam u nich prezydenta — wyjaśnił Kechada, wycierając twarz chusteczką. — Właśnie w jego mieście…

— Ach, tak! — powiedział Andrzej ze zrozumieniem. — Znalazł się pan w jakiś sposób w kręgu podejrzanych?

Młody chłopak pokręcił głową. Kechada odpowiedział:

— Nie, nie o to chodzi. To długa historia. Wiązali z tym prezydentem wielkie nadzieje, uwielbiali go… jednym słowem — psychologia.

— Przeklęty kraj — odezwał się chłopak. — Nie ma już dla nich ratunku.

— Taak. — Andrzej pokiwał ze współczuciem głową. — Czy pan wie, że my nie uznajemy już Eksperymentu?

Chłopak wzruszył barczystymi ramionami.

— Mnie tam wszystko jedno. Podoba mi się tutaj. Tyle że ja nie lubię siedzieć na jednym miejscu. W mieście mi się nudzi. A mister Kechada zaproponował mi wzięcie udziału w ekspedycji…

— Na początek chcę go wysłać z grupą Sona — wyjaśnił Kechada. — Chłopak z niego silny, jakieś tam doświadczenie ma, a wie pan, jak trudno znaleźć ludzi do pracy w dżungli.

— No cóż. Bardzo się cieszę, Katcher. Podoba mi się pan. Mam nadzieję, że nie ulegnie to zmianie.

Ketcher niezręcznie kiwnął głową i wstał. Kechada również się podniósł, sapiąc.

— Jeszcze jedno. — Andrzej podniósł palec. — Chcę pana uprzedzić, Katcher, że Miastu i Szklanemu Domowi zależy, żeby się pan uczył. Nie potrzebujemy zwyczajnych roboli, tych mamy pod dostatkiem. Potrzebujemy wyszkolonych kadr. Jestem przekonany, że z pana byłby wspaniały inżynier nafciarz… Jak tam z jego ilorazem, Kechada?

— Osiemdziesiąt siedem — uśmiechnął się Kechada.

— No, widzi pan… Mam pełne podstawy w pana wierzyć.

— Będę się starał — burknął Douglas Katcher i spojrzał na Kechadę.

— Z naszej strony to wszystko — oznajmił Kechada.

— Z mojej również — powiedział Andrzej. — Wszystkiego dobrego… i przyślijcie do mnie Warejkisa.

Warejkis nie wszedł, tylko jak zwykle wsuwał się do gabinetu po kawałku, co chwila spoglądając w szczelinę uchylonych drzwi. Zamknął je za sobą starannie, bezszelestnie doczłapał do stołu i usiadł. Smutek na jego twarzy był bardziej widoczny niż zazwyczaj. Kąciki ust miał opuszczone.

— Żebym nie zapomniał — odezwał się Andrzej. — Była tu ta kobieta z finansowego…

— Wiem — powiedział cicho Warejkis. — Córka.

— Tak. No więc, nie mam nic przeciwko temu.

— Do Kechady — nie wiadomo, zapytał czy stwierdził Warejkis.

— Nie, myślę, że lepiej do obliczeniowców.

— Dobrze — powiedział Warejkis, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki notes. — Instrukcja zero siedemnaście — powiedział bardzo cicho.

— Tak?

— Został zakończony kolejny konkurs — prawie zaszeptał Warejkis. — Wyłowiono ośmiu pracowników z ilorazem inteligencji niższym od wymaganych siedemdziesięciu pięciu.

— Dlaczego siedemdziesięciu pięciu? Według instrukcji dolna granica wynosi sześćdziesiąt siedem.

— Zgodnie z poprawką osobistej kancelarii prezydenta do spraw kadr — wargi Warejkisa ledwie się poruszały — dolna granica dla naukowych i technicznych pracowników osobistej kancelarii prezydenta wynosi siedemdziesiąt pięć.

— Ach tak… — Andrzej podrapał się w skroń. — Hm… No cóż, to logiczne.

— Oprócz tego — ciągnął Warejkis, — pięcioro z nich nie osiągnęło nawet sześćdziesięciu siedmiu. Oto lista.

Andrzej wziął listę, przejrzał ją. Prawie nieznajome imiona i nazwiska, dwóch mężczyzn i sześć kobiet.

— Chwileczkę — zmarszczył brwi. — Amalia Torn… Przecież to moja Amalia! Co to za sztuczki?

— Pięćdziesiąt osiem — powiedział Warejkis.

— A poprzednio?

— Poprzednio mnie tu nie było.

— Przecież ona jest sekretarzem! — zawołał Andrzej. — Moim! Moim osobistym sekretarzem!

Warejkis milczał. Andrzej jeszcze raz przejrzał listę. Raszydow… to, zdaje się, geodeta… Ktoś go tam chwalił. A może narzekał na niego?… Tatiana Postnik. Operator. A, to ta z kędziorkami, z taką miłą buźką, coś tam było między nią i Kechadą… nie, to inna…

— Dobrze — powiedział. — Sprawdzę to jeszcze i wtedy porozmawiamy. Dobrze by było, gdyby pan ze swojej strony wyjaśnił sprawę profesji typu operator, sekretarka… czyli tak zwanego personelu wspomagającego. Nie możemy przecież mieć w stosunku do nich takich wymagań jak do pracowników naukowych. Zatrudniamy też kurierów…

— Tak jest.

— Coś jeszcze?

— Tak. Instrukcja zero zero trzy. Andrzej zmarszczył brwi.

— Nie pamiętam.

— Propaganda Eksperymentu.

— A — powiedział Andrzej. — No?

— Systematycznie otrzymujemy sygnały na temat następujących osób.

Warejkis położył przed Andrzejem jeszcze jedną kartkę. Na liście były zaledwie trzy nazwiska. Sami mężczyźni. Wszyscy trzej — kierownicy sektorów. Głównych. Kosmografii, psychologii socjalnej i geodezji. Sullivan, Butz i Kechadą. Andrzej zabębnił palcami po liście. Co za utrapienie. Wiecznie to samo. Ale spokojnie, nie ma się co denerwować. Tego tłuka i tak nic nie ruszy, a ja będę musiał z nim dalej pracować…

— Niedobrze — powiedział. — Bardzo niedobrze. Jak sądzę, zostało to sprawdzone? Żadnych pomyłek?

— Informacja pochodzi z bardzo wielu źródeł i została niejednokrotnie potwierdzona — ciągnął bezbarwnym głosem Warejkis. — Sullivan twierdzi, że Eksperyment trwa nadal. Według niego Szklany Dom, nawet wbrew swojej woli, kontynuuje linię Eksperymentu. Twierdzi, że Przewrót jest tylko jednym z etapów Eksperymentu…

Święte słowa, pomyślał Andrzej. Izia mówi to samo, Fritzowi bardzo się to nie podoba. Tylko że Izia może, a biednemu Sullivanowi nie wolno.

— Kechadą — mówił dalej Warejkis. — Przy podwładnych zachwyca się naukowo-techniczną mocą hipotetycznych eksperymentatorów. Zaniża, znaczenie działalności prezydenta i rady prezydenckiej. Dwukrotnie porównywał tę działalność do mysiej krzątaniny w tekturowym pudełku po butach…

Andrzej słuchał, nie patrząc Warejkisowi w oczy. Na twarzy miał kamienną maskę.

— Wreszcie Butz. Wrogo wypowiada się o samym prezydencie. Po pijanemu nazwał istniejący ustrój polityczny dyktaturą przeciętności nad kretynami.

Andrzej nie wytrzymał — chrząknął. Diabeł ich ciągnie za język, pomyślał ze złością, odsuwając papier. I to ma być elita? Sami sobie krzywdę robią…

— A pan wszystko to wie — powiedział do Warejkisa. — O wszystkim panu wiadomo…

Niepotrzebnie to powiedział. Bez sensu. Warejkis z boleścią popatrzył mu prosto w twarz.

— Bardzo dobrze pan pracuje, Warejkis. Dzięki panu czuję się bezpieczny. Zapewne ta informacja — postukał paznokciem po kartce — została już przekazana dalej zwykłym kanałem?

— Zostanie to zrobione dzisiaj — odparł Warejkis. — Moim obowiązkiem było najpierw powiadomić o tym pana.

— Znakomicie — powiedział wesoło Andrzej. — Proszę przekazać to dalej. — Spiął szpilką obie kartki i włożył je do niebieskiej teczki z napisem „Przedstawić prezydentowi”. — Zobaczymy, co w tej sprawie zdecyduje nasz Römer…

— Jako że tego typu informację otrzymaliśmy nie po raz pierwszy — głos Warejkisa nie wyrażał żadnych uczuć — sądzę, że pan Römer zasugeruje zwolnienie tych ludzi z dyrektorskich stanowisk.

Andrzej popatrzył na Warejkisa, starając się zogniskować spojrzenie w pewnej odległości za jego plecami.

— Byłem wczoraj na pokazie nowego filmu — powiedział. — Nadzy i bosi. Zaakceptowaliśmy go, więc wkrótce wejdzie na ekrany. Niech pan go koniecznie obejrzy. Wie pan, tam jest pokazane…

Zaczął niespiesznie i szczegółowo opowiadać Warejkisowi treść tego koszmarnego gniotą, który zresztą naprawdę spodobał się, Fritzowi, w dodatku nie tylko jemu. Warejkis słuchał w milczeniu, od czasu do czasu kiwając głową w najbardziej niespodziewanych momentach jakby się reflektował. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała niczego, prócz znużenia i boleści. Widać było, że już dawno stracił wątek i nic nie rozumie. W kulminacyjnym momencie, gdy do Warejkisa najwidoczniej dotarło, że będzie musiał wysłuchać wszystkiego do samego końca, Andrzej przerwał, otwarcie ziewnął i powiedział dobrodusznie:

— I tak dalej, w tym stylu. Niech pan koniecznie obejrzy… A propos, jakie wrażenie wywarł na panu młody Katcher?

Warejkis zauważalnie drgnął.

— Katcher? Na razie wydaje mi się, że jest w porządku.

— Mnie też. — Andrzej podniósł słuchawkę. — Ma pan dla mnie coś jeszcze, Warejkis?

Warejkis wstał.

— Nie — odpowiedział. — To wszystko. Mogę odejść? Andrzej życzliwie kiwnął i powiedział do słuchawki:

— Amalio, kto tam jeszcze jest?

— Ellizauer, panie radco.

— Jaki Ellizauer? — zapytał Andrzej, patrząc jak Warejkis ostrożnie, po kawałku, wysuwa się z gabinetu.

— Zastępca dyrektora działu transportu. W sprawie „Akwamaryna”.

— Niech poczeka. Proszę mi przynieść pocztę.

Amalia zjawiła się na progu po minucie. Przez tę minutę Andrzej, posapując, rozcierał bicepsy i robił zwroty tułowiem. Po godzinie wytężonej pracy z łopatą w ręku wszystko go przyjemnie bolało. Pomyślał z roztargnieniem, że to jednak dobra gimnastyka dla człowieka prowadzącego siedzący tryb życia.

Amalia zamknęła za sobą szczelnie drzwi i stukając po parkiecie wysokim obcasami stanęła obok niego, kładąc na stole teczkę z korespondencją. Z przyzwyczajenia objął jej wąskie, twarde biodra obciągnięte chłodnym jedwabiem i poklepał ją po udzie. Drugą ręką otworzył teczkę.

— No, co my tu mamy? — zapytał wesoło.

Amalia tajała pod jego dłonią. Przestała oddychać. Śmieszna dziewczyna i wierna jak pies. I dobra sekretarka. Spojrzał na nią. Jak zawsze w chwilach czułości, twarz miała bladą i przestraszoną. Gdy ich oczy się spotkały, niepewnie położyła mu wąską, gorącą dłoń na szyi pod uchem. Jej palce drżały.

— No co, dzieciaku? — zapytał z czułością. — Jest w tym chłamie coś ważnego? Czy zamykamy drzwi i zmieniamy pozycję?

To był ich kod, oznaczający rozrywki w fotelu i na dywanie. Andrzej nie mógłby powiedzieć, jaka jest w łóżku. Nie był z nią w łóżku ani razu.

— Projekt kosztorysu… — powiedziała słabym głosikiem Amalia. — Różne tam podania… no i listy prywatne, nie otwierałam ich.

— I bardzo dobrze. A może jest tam liścik od jakiejś ślicznotki…

Wypuścił ją. Słabe westchnienie.

— Posiedź chwilę — powiedział. — Nie wychodź, ja zaraz…

Wziął do ręki pierwszy z brzegu list, rozdarł kopertę, przebiegł wzrokiem i skrzywił się. Operator Jewsiejenko donosił, że jego bezpośredni przełożony Kechada „niepochlebnie wypowiada się o przełożonych, a w szczególności o panu radcy”. Andrzej dobrze znał tego Jewsiejenkę. Wyjątkowo dziwny i wyjątkowo pechowy człowiek — za co się wziął, same klęski. Kiedyś rozpalił wyobraźnię Andrzeja, chwaląc czterdziesty drugi rok pod Leningradem. „Dobre były czasy — mówił z jakąś marzycielską nutką w głosie. — Żyjesz, o niczym nie myślisz, a jak co potrzeba, powiesz żołnierzom, zdobędą”… Do-wojował się stopnia kapitana i w ciągu całej wojny zabił jednego jedynego człowieka — własnego oficera politycznego. Wychodzili wtedy z okrążenia, Jewsiejenko zobaczył, że politycznego złapali Niemcy i przeszukująmu kieszenie. Strzelił zza krzaków, zabił politycznego i uciekł. Bardzo był z siebie dumny: gdyby nie on, zamęczyliby człowieka na śmierć. I co z takim głupkiem zrobić? To już jego szósty donos. A przecież nie pisze do Römera czy do Warejkisa, tylko do mnie. Zabawna psychologiczna sztuczka. Gdyby napisał do Warejkisa albo do Römera, Kechada by poleciał. A ja go nie ruszę, wiem o nim wszystko, ale go nie ruszę, dlatego że go cenię i mu wybaczam, wszyscy o tym wiedzą. I wychodzi na to, że obowiązek obywatelski spełniony, a człowiekowi krzywda się nie dzieje… Co za potwór z tego Jewsiejenki, Boże drogi!…

Andrzej zmiął list, wrzucił do kosza i wziął następny. Charakter pisma na kopercie wydał mu się znajomy. Adresu nadawcy nie było. Wewnątrz koperty znalazł kartkę papieru; tekst wystukano na maszynie — to była kopia, w dodatku nie pierwsza — a pod spodem widniał odręczny dopisek. Andrzej przeczytał, nic nie zrozumiał, przeczytał jeszcze raz, zamarł i spojrzał na zegarek. Potem zerwał słuchawkę z białego telefonu i wykręcił numer.

— Radcę Römera, szybko!

— Radca Römer jest zajęty.

— Mówi radca Woronin! Powiedziałem, że to pilne!

— Proszę wybaczyć, panie radco. Radca Römer jest u prezydenta…

Andrzej trzasnął słuchawką, odepchnął osłupiałą Amalię i rzucił się do drzwi. Gdy złapał za plastikową klamkę, zrozumiał, że już jest za późno, że już i tak nie zdąży. Oczywiście, jeśli to wszystko było prawdą. Jeśli to nie kretyński dowcip…

Powoli podszedł do okna, oparł się o obitą aksamitem poręcz i popatrzył na plac. Był jak zwykle pusty. Majaczyły błękitne mundury, w cieniu pod drzewami sterczeli gapie, przekuśtykała staruszka, pchając przed sobą dziecinny wózek. Przejechał samochód. Andrzej czekał, wbijając dłonie w poręcz.

Amalia podeszła do niego od tyłu, leciutko dotknęła jego ramienia.

— Co się stało? — zapytała szeptem.

— Odejdź — powiedział, nie odwracając się. — Usiądź w fotelu.

Amalia zniknęła. Andrzej znowu popatrzył na zegarek. Minęła kolejna minuta. No pewnie, pomyślał. To nie mogło być prawdą. To tylko idiotyczna zgrywa. Albo szantaż… W tym momencie spod drzew wyłonił się jakiś człowiek i zaczął powoli iść przez plac. Z tej wysokości wydawał się bardzo malutki i Andrzej nie mógł go rozpoznać. Pamiętał, że tamten był chudy i zgrabny, a ten wyglądał na ciężkiego, napęczniałego. Dopiero w ostatniej chwili Andrzej zrozumiał dlaczego. Zmrużył oczy i odsunął się od okna.

Na placu rozległ się huk — krótki i głośny. Zadrżały i zadźwięczały okna, gdzieś na dole z drażniącym brzękiem poleciały szyby, Amalia wydała z siebie stłumiony okrzyk, a na placu na dole rozległo się nieprzyjemne wycie…

Jedną ręką odsuwając Amalię, która rwała się — nie wiadomo, do niego czy do okna, Andrzej zmusił się, żeby otworzyć oczy i spojrzeć. Tam gdzie przed chwilą stał człowiek, teraz widniał zasłaniający wszystko żółtawy słup dymu. Ze wszystkich stron biegły błękitne mundury, a nieopodal, pod drzewami, szybko rósł tłum. To był koniec.

Andrzej, nie czując nóg, wrócił do stołu, usiadł i znowu wziął do ręki list.

„Do wszystkich silnych plugawego świata tego!

Nienawidzę kłamstwa, ale wasza prawda jest jeszcze gorsza kłamstwa. Zmieniliście miasto w wygodny chlew, jego mieszkańców — w syte świnie. Nie chcę być sytą świnią, ale nie chcę też być świniopasem, trzecie wyjście w waszym obmierzłym świecie nie zostało mi dane. Jesteście zadufani i nieudolni w swojej słuszności, a przecież wielu z was było kiedyś prawdziwymi ludźmi. Są wśród was i moi dawni przyjaciele. Do nich zwracam się przede wszystkim. Słowa do was nie trafiają, muszę je wzmocnić moją śmiercią. Może będzie wam wstyd, może zadrżycie, a może poczujecie się źle w waszym chlewie. To moja ostatnia nadzieja. I niech was Bóg pokarze za nudę! To nie moje słowa, ale podpisuję się pod nimi obiema rękami — Danny Lee”.

List został napisany na maszynie, przez kalkę. To była trzecia albo czwarta kopia, z odręcznym dopiskiem pod spodem:

„Drogi Woronin, żegnaj! Wybuchu dokonam dzisiaj, o trzynastej zero zero, na placu pod Szklanym Domem. Jeśli list się nie spóźni, będziesz mógł na mnie popatrzeć. Lepiej mi nie przeszkadzajcie — będą tylko niepotrzebne ofiary. Twój były przyjaciel i kierownik działu listów twojej byłej gazety — Danny”.

Andrzej podniósł oczy i zobaczył Amalię.

— Pamiętasz Danny'ego? — zapytał. — Danny Lee, kierownik działu listo w…

Amalia kiwnęła głową w milczeniu. Po chwili jej twarz wykrzywiła się przerażeniem.

— Niemożliwe! — powiedziała ochryple. — To nie może być prawda…

— Zrobił wybuch… — Andrzej z trudem poruszał wargami. — Pewnie obwiązał się dynamitem. Pod marynarką.

— Po co? — zapytała Amalia. Przygryzła wargi, jej oczy wypełniły się łzami, które zaraz pociekły po drobnej, białej twarzy i zawisły na podbródku.

— Nie rozumiem — powiedział Andrzej bezradnie. — Nic nie rozumiem… — Bezmyślnie wpatrywał się w list. — Niedawno się widzieliśmy… Kłóciliśmy się, dyskutowaliśmy… — Znowu popatrzył na Amalię. — Może przychodził do mnie w godzinach przyjęć? Może go nie przyjąłem?

Amalia zakryła twarz rękami i potrząsała głową.

Nagle Andrzej poczuł złość. A nawet nie złość, tylko wściekłe rozdrażnienie, takie samo, jak dzisiaj rano po prysznicu. Do diabła! Czego oni jeszcze chcą!? Czego im jeszcze brakuje, kanaliom!?… Idiota! I co on udowodnił? Świnią nie chce być, świniopasem nie chce być… Nudzi mu siej No i idź do diabła razem ze swoją nudą!…

— Przestań ryczeć! — wydarł się na Amalię. — Wytrzyj nos i idź do siebie.

Odepchnął papiery, zerwał się i znowu podszedł do okna.

Na placu czerniał ogromny tłum. W jego środku była pusta, szara przestrzeń, otoczona błękitnymi mundurami, krzątali się tam ludzie w białych kitlach. Karetka włączyła syrenę, próbując utorować sobie drogę…

…No i co udowodniłeś? Że nie chcesz z nami żyć? A po co było to udowadniać i komu? Że nas nienawidzisz? Na próżno. Robimy to, co trzeba. Nie nasza wina, że to wszystko świnie. Byli świniami, zanim przyszliśmy, i będą nimi, gdy odejdziemy. Możemy ich tylko ubrać i nakarmić, wyzwolić od zwierzęcych cierpień, a duchowych cierpień i tak nigdy nie czuli — nie mogli czuć. Tak wiele już dla nich zrobiliśmy! Wystarczy spojrzeć, jak teraz wygląda miasto. Czystość, porządek, po tamtym bajzlu nie zostało nawet wspomnienie, żarcia — do woli, ciuchów — do woli, wkrótce i rozrywek będzie do woli, dajcie nam tylko trochę czasu… I czego oni jeszcze chcą? A ty, czego ty dokonałeś? Zaraz sanitariusze zeskrobią twoje wnętrzności z asfaltu — oto co osiągnąłeś… A my musimy pracować dalej, pchać naprzód całą tę machinę, bo wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy, to dopiero początek, trzeba to jeszcze zachować, a jak już zachowamy, pomnożyć… Dlatego, że na Ziemi ludzie nie mają nad sobą ani diabła, ani Boga, a tutaj — mają… Ty parszywy demokrato, narodowcu, świątobliwcu, bracie moich braci…

Ale przed oczami ciągle miał tego Danny'ego, którego pamiętał z ich ostatniego spotkania, sprzed miesiąca czy dwóch. Był wtedy jakiś taki wyschnięty, wymęczony, jakby chory, a w wygasłych, smutnych oczach czaiło się jakieś tajemnicze przerażenie. I to, co powiedział pod sam koniec ich bezładnego, bezsensownego sporu, gdy już się podniósł i rzucił na talerzyk pomięte banknoty: „Boże, no i czym się tak przechwalasz? Na ołtarz kładą żołądek… I po co? Ludzi nakarmić! I to ma być cel? W głupiej Danii nauczyli się tego wiele lat temu. Dobrze, może nie mam prawa, jak to nazywasz, walczyć tak zaciekle w imieniu wszystkich. Niechby nawet nie wszyscy, ale ja i ty dokładnie wiemy, że ludzie potrzebują czegoś innego, że prawdziwie nowego świata w ten sposób nie zbudujesz!” „A jak, do cholery jasnej, go zbudować? Jak?!” — wrzeszczał wtedy Andrzej, ale Danny machnął tylko ręką i nic więcej nie powiedział.

Zadzwonił biały telefon. Andrzej z niechęcią wrócił do stołu i podniósł słuchawkę.

— Andrzej? Mówi Heiger.

— Witaj, Fritz.

— Znałeś go?

— Tak.

— No i co o tym myślisz?

— Histeryk — wycedził Andrzej przez zęby. — Mazgaj.

Heiger przez chwilę milczał.

— Dostałeś od niego list?

— Tak.

— Dziwny człowiek — powiedział Heiger. — No dobrze. Czekam na ciebie o drugiej.

Andrzej odłożył słuchawkę. Telefon natychmiast znowu zadzwonił. Tym razem była to Selma, okropnie przerażona. Pogłoska o wybuchu dotarła już do Białego Dworu, oczywiście po drodze zniekształcono ją nie do poznania i teraz w Białym Dworze panowała panika.

— Wszystko w porządku — zapewnił Andrzej. — Ja jestem cały i Heiger jest cały, Szklany Dom też… Dzwoniłaś do Römera?

— Do jakiego Römera, do cholery? — zdenerwowała się Selma. — Bez tchu wyleciałam od fryzjera — Dolfusica się tam wdarła, biała jak kreda, tynk się sypie, a ona wyje, że był zamach na Heigera, że połowy budynku nie ma…

— Dobra, kończ — zniecierpliwił się Andrzej. — Nie mam czasu.

— Możesz mi powiedzieć, co się stało?

— Jeden maniak… — Andrzej zreflektował się. — Jakiś bałwan niósł przez plac materiały wybuchowe i pewnie mu upadły.

— To na pewno nie był zamach? — dopytywała się uparcie Selma.

— Nie wiem! Römer się tym zajmuje, nie ja!

Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko jej oddech.

— Coś mi się wydaje, że kłamiesz, panie radco — powiedziała i rozłączyła się.

Andrzej obszedł stół dookoła i wyjrzał do poczekalni. Amalia siedziała na swoim miejscu — surowa, z zaciśniętymi zębami, absolutnie nieprzystępna; palce ze zwykłą szaloną szybkością latające po klawiszach, na twarzy żadnych śladów łez czy innych emocji. Andrzej patrzył na nią z czułością. Zuch baba, pomyślał. A guzik, powiedział w myśli do Warejkisa ze złośliwą satysfakcją. Prędzej ciebie stąd wyrzucę na zbity pysk… Amalię nagle ktoś zasłonił. Andrzej podniósł oczy. Na nieludzkiej wysokości majaczyła spłaszczona po bokach fizjonomia Ellizauera z działu transportu.

— A, Ellizauer… — powiedział Andrzej. — Proszę mi wybaczyć, ale dzisiaj już pana nie przyjmę. Niech pan przyjdzie jutro rano.

Ellizauer bez słowa zgiął się wpół w ukłonie i zniknął. Amalia stała w gotowości, z notatnikiem i ołówkiem.

— Panie radco?

— Niech pani wejdzie na chwilę.

Wrócił do biurka. W tej samej chwili znowu zadzwonił biały telefon.

— Woronin? — odezwał się nosowy, ochrypły głos. — Mówi Römer. No, co tam?

— Wszystko dobrze — powiedział Andrzej, gestem prosząc Amalię, żeby nie wychodziła, że zaraz skończy.

— A jak żona?

— W porządku, prosiła, żeby przekazać ci pozdrowienia. A właśnie, wyślij do niej dzisiaj dwóch z działu usług, potrzebni jej w domu…

— Dwóch? Dobra. Kiedy?

— Niech do niej zadzwonią, powie im. Najlepiej niech zadzwonią od razu.

— Dobra — powiedział Römer. — Zrobi się. Może nie od razu, ale się zrobi… Ja się tu, rozumiesz, z całym tym gównem babrzę. Oficjalną wersję znasz?

— Skąd? — zapytał gniewnie Andrzej.

— No tak. Nieszczęśliwy wypadek z materiałem wybuchowym. Podczas przenoszenia tegoż materiału. Ustalamy szczegóły.

— Jasne.

— Szedł, znaczy się, jakiś robotnik strzałowy, no i niósł ten materiał… Albo powiedzmy, gdzieś go tam wiózł… Pijany.

— Dobra, wszystko jasne — opędzał się Andrzej. — Prawidłowo. Zuch.

— Aha — powiedział Römer. — No i potknął się tam, albo… no, szczegóły się ustala. Winni zostaną ukarani. Przygotowałem informację, jak ją powielą, to ci przyniosą. I jeszcze jedno. Dostałeś list, nie? Ktoś go czytał?

— Nikt.

— A sekretarka?

— Mówię ci, że nikt. Listy prywatne zawsze otwieram sam.

— Prawidłowo — pochwalił Römer. — Dobrze to urządziłeś. A u niektórych, wyobraź sobie, jest taki bajzel z listami… Czyta, kto popadnie… Znaczy się, u ciebie nikt nie czytał. To dobrze. Schowaj go porządnie, jako ściśle tajne. Zaraz do ciebie przyjdzie jeden fagas, to mu go oddasz, dobra?

— A dlaczego?

Römer zmieszał się.

— No, jak ci to powiedzieć… — wymamrotał. — Może się przydać. Znałeś go chyba, nie?

— Kogo?

— No, tego… — Romer zachichotał. — Tego robotnika… z materiałami.

— Znałem.

— No, przez telefon nie mogę, jak ten mój fagas do ciebie przyjdzie, to zada ci parę pytań. Odpowiedz mu.

— Nie mam czasu — powiedział gniewnie Andrzej. — Fritz mnie do siebie wzywał.

— Pięć minut — zajęczał Romer. — No, co ci zależy, jak słowo… To już na dwa pytania nie możesz odpowiedzieć…

— Dobra, dobra — z niecierpliwił się Andrzej. — To wszystko?

— Już go do ciebie wysłałem, zaraz będzie. Nazywa się Cwirik. Starszy adiutor…

— Dobra, dobra, będę czekał…

— Tylko dwa pytania. Nie zajmie ci dużo czasu.

— To wszystko? — powtórzył pytanie Andrzej.

— Wszystko. Muszę jeszcze obdzwonić innych radców.

— Nie zapomnij przysłać Selmie ludzi.

— Nie zapomnę. Zapisałem sobie. Na razie. Andrzej odłożył słuchawkę i zwrócił się do Amalii:

— Pamiętaj, że nic nie widziałaś i nie słyszałaś.

Amelia popatrzyła na niego przestraszona i palcem pokazała na okno.

— Właśnie — powiedział Andrzej. — Nie znasz żadnych nazwisk i w ogóle nie wiesz, co się stało.

Drzwi się uchyliły i do gabinetu wsunęła się znajomo wyglądająca blada fizjonomia z kaprawymi oczkami.

— Chwileczkę — powiedział ostro Andrzej. — Poproszę pana.

Fizjonomia zniknęła.

— Rozumiesz? — zapytał Andrzej. — Za oknem coś huknęło, poza tym nic nie wiesz. Wersja oficjalna brzmi: szedł pijany robotnik, niósł materiał wybuchowy z magazynu, teraz szuka się winnych. — Zamilkł i zaczął się zastanawiać. — Gdzie ja tę gębę widziałem? I nazwisko znajome… Cwirik… Cwirik…

— Dlaczego on to zrobił? — zapytała cicho Amalia. Jej oczy znowu zrobiły się podejrzanie wilgotne.

Andrzej zmarszczył brwi.

— Nie mówmy teraz o tym. Idź, zawołaj tego fagasa.

Загрузка...