Metaformoza:

Część pierwsza

Ciemna stacja, zamknięta i pusta, odbijała echem odległy, cichnący gwizd odjeżdżającego pociągu. W szarym wieczornym świetle brzmiał on wilgotnie i zimno, jak gdyby wywołujący go kłąb wypuszczanej pary przydawał mu część swoich charakterystycznych cech. Góry, pokryte ciasnym i ciemnym splotem drzew, pochłaniały dźwięk niczym gruba tkanina nasiąkająca mżawką; powracały tylko bardzo słabe echa, odbite tam, gdzie strome skały, urwiska i zbocza piargów naruszały jednolitość lasu.

Gdy gwizd ucichł, stałem przez chwilę twarzą do opuszczonej stacji, nie chcąc odwrócić się do milczącego powozu za moimi plecami. Nasłuchiwałem, usiłując uchwycić ostatni ślad odgłosu pracowitej lokomotywy, gdy zjeżdżała w stromą dolinę; chciałem usłyszeć jej zdyszany oddech, pracowity brzęk jej poruszanych tłokami serc, terkotanie zaworów i suwaków. Jednak, choć żaden inny dźwięk nie mącił nieruchomego powietrza doliny, nie słyszałem ani pociągu, ani lokomotywy; odjechały. Nade mną, na tle zachmurzonego nieba, rysowały się stromo opadające dachy i szerokie kominy stacji, czarne na szarym. Kilka smug pary bądź dymu, powoli rozwiewających się w wilgotnym i zimnym powietrzu doliny, wisiało nad czarnymi dachówkami i pociemniałymi od sadzy cegłami. Odór spalonego węgla i zatęchły zapach pary wydawały się lgnąć do mojego ubrania.

Odwróciłem się, by spojrzeć na powóz. Pomalowany na czarno, pogrzebowy; był zapieczętowany, zamknięty od zewnątrz na kłódkę i opasany grubymi skórzanymi rzemieniami. Zaprzężone doń dwie nerwowe klacze ciężko przestępowały z nogi na nogę na zasłanej liśćmi drodze prowadzącej ze stacji, potrząsając ciemnymi łbami. Ich uprzęże pobrzękiwały i dzwoniły, a z rozchylonych nozdrzy wydobywały się kłęby pary; końska imitacja pociągu, który przed chwilą odjechał.

Przyjrzałem się przesłoniętym żaluzjami oknom i zamkniętym na kłódkę drzwiom, sprawdzając napięte rzemienie i ciągnąc za metalowe klamki, a następnie wspiąłem się na kozioł i chwyciłem lejce. Utkwiłem wzrok w wąskim trakcie prowadzącym do lasu. Sięgnąłem po bat, zawahałem się, po czym odłożyłem go, nie chcąc zakłócać ciszy panującej w dolinie. Chwyciłem za drewnianą dźwignię hamulca. W wyniku dziwnego odwrócenia procesów fizjologicznych moje ręce były wilgotne, a usta suche. Powóz trząsł się, prawdopodobnie pod wpływem niespokojnych szarpnięć koni.

Niebo nad nami było matowe, szare i jednolite. Równa warstwa chmur zasłoniła tuż nad linią drzew otaczające mnie wyższe szczyty; ich poszarpane wierzchołki i ostre grzbiety zostały wyrównane przez delikatną, lgnącą do nich mgłę. Światło nie dawało cienia, było zupełnie mętne. Wyciągnąłem zegarek i zdałem sobie sprawę, że nawet gdyby wszystko dobrze poszło, nie zdołam zakończyć mojej podróży w biały dzień. Poklepałem się po kieszeni zawierającej krzesiwo i hubkę. Powóz znowu się zakołysał; konie tupały i ruszały się nerwowo, wykręcając szyje i łypiąc białkami oczu.

Nie mogłem dłużej zwlekać. Zwolniłem hamulec i ponagliłem parę klaczy, puszczając je kłusem. Powóz chwiał się, skrzypiał i turkotał ciężko na porytej koleinami drodze, oddalając się od mrocznej stacji ku jeszcze mroczniejszemu lasowi.

Droga pięła się między drzewami, obok małych polan, po mostach ze spróchniałego drewna. W ciemności i ciszy lasu strumienie pod ich przęsłami były rwącymi oazami bladego światła i chaotycznego hałasu.

W miarę jak pięliśmy się w górę, powietrze robiło się coraz zimniej-sze. Klacze otulały mnie kłębami swoich oddechów, gęstymi od woni końskiego potu. Pot na moim czole i rękach był lodowaty. Sięgnąłem do płaszcza po rękawiczki i ręką musnąłem grubą rękojeść rewolweru ukrytego w kaftanie. Założyłem rękawiczki, ciaśniej otuliłem się płaszczem, a gdy mocniej ściągałem jego pasek, mimo woli znowu spojrzałem na wiązania i zapięcia zabezpieczające powóz. W półmroku nie sposób było jednak ocenić, czy rzemienie wciąż trzymają solidnie.

Droga pięła się coraz bardziej stromo w rzednącym lesie; klacze z trudem stąpały po nierównym trakcie wiodącym ku dolnym warstwom ciemnoszarego nieba. Smugi ledwie widocznej chmury mieszały się i pochłaniały ich białe jak zjawy oddechy. Dolina poniżej stała się bezkształtną czarną jamą; ani jedno światło, żaden ogień, ruch czy dźwięk, który mógłbym wykryć, nie wydobywały się z jej czeluści. Gdy spowiły nas chmury, wydało mi się, że usłyszałem jęk; powóz przechylił się jak koło przetaczające się przez kamień na trakcie. Dotknąłem rewolweru; po chwili jednak uznałem, że jęk, który słyszałem, był po prostu odgłosem wyginających się drewnianych łączników powozu.

Chmura zgęstniała. Niskie drzewa, ledwie widoczne po bokach wyboistego traktu, wyglądały niczym karłowaci wartownicy jakiejś widmowej twierdzy.

Zatrzymałem się we mgle na płaskim odcinku drogi. Z lamp powozu, gdy znieruchomiały ich płomienie, padały dwa stożki światła, w znikomym stopniu rozświetlające ciemności. Syk lamp był jednak pełen treści i podnosił na duchu. W ich blasku raz jeszcze sprawdziłem rzemienie na powozie. Część się obluzowała, zapewne z powodu wybojów. Po zakończeniu kontroli obróciłem lampy w tulejach, kierując je z powrotem do przodu. Snopy światła natrafiły na wilgotną mgłę niczym na przekorne cienie i więcej skrywały, niż ukazywały.

Powóz wspinał się przez kolejne warstwy chmur po coraz bardziej spękanej nawierzchni, w miarę jak trakt spłaszczał się i prostował. Wydawało mi się, że lampy syczą teraz ciszej, a ich światło stało się ostrzejsze. Zbliżyliśmy się do przełęczy i małego płaskowyżu tuż za nią.

Ostatnie smugi mgły, niczym zwiewne palce nie chcące nas wypuścić, muskały lśniące boki koni i ściany powozu. Nad nami świeciły gwiazdy.

Szare szczyty wzbijały się w czerń po obu stronach, poszarpane i obce. W jasnym świetle gwiazd zamknięty górami płaskowyż był stalowo-szary; mroczne cienie rozciągały się od skał po obu stronach drogi w miejscach, gdzie padały na nie smugi światła lamp. Chmury za nami tworzyły zamglony ocean, który pluskał u brzegów wyrastających zeń kanciastych wysp odległych wierzchołków. Obejrzałem się na szczyty po drugiej stronie doliny, a gdy odwróciłem się z powrotem, ujrzałem światła nadjeżdżającego powozu.

Moje nerwowe wzdrygnięcie się spłoszyło klacze i sprawiło, że zboczyły z drogi. Powstrzymałem je i natychmiast przynagliłem, uspokajając moje głupie serce, najepiej jak tylko mogłem, i ganiąc siebie za taką nerwowość. Nadjeżdżający powóz, dwulampowy jak mój, był jeszcze dość daleko, na przeciwległym końcu spłaszczonej kotlinki na grzbiecie przełęczy. Wsunąłem rewolwer głębiej do wewnętrznej kieszeni i trzasnąłem lejcami, pobudzając klacze do kłusu, który nawet na tej płaskiej powierzchni z trudem utrzymywały. Światła naprzeciw, dwie migoczące żółte gwiazdy zesłane na ziemię, drżały, zbliżając się w coraz szybszym tempie.

Mniej więcej w środku płaskowyżu, pośród kamienistego pola, nasze powozy zwolniły. Droga przez przełęcz była wąska; jedynie większe skały i kamienie usunięto na pobocza, by zapewnić przejazd jednemu zaprzęgowi przez spękany teren. Miejsce do mijania, niewielka owalna powierzchnia, z której uprzątnięto tłuczeń, znajdowało się w połowie odległości między moim powozem a tym, który się do mnie zbliżał. Mogłem teraz dostrzec dwa białe konie ciągnące ów pojazd i, mimo blasku migoczących lamp, wyłowić z mroku niewyraźną postać na koźle. Ściągnąłem cugle klaczom, pozwalając im biec wolnym kłusem naprzód, tak żeby nasze powozy spotkały się na mijance. Wyglądało na to, że mój odpowiednik spodziewał się tego spotkania i również zwolnił.

I właśnie w tamtej chwili poczułem dziwny, trudny do określenia strach; przeszył mnie nagły i niepohamowany spazmatyczny dreszcz, jak gdyby moje ciało poraził prąd, jakiś piorun, niewidzialny i bezgłośny, spadający z nieruchomego nieba. Nasze powozy dotarły do przeciwnych krańców małego placu. Skręciłem w prawo; powóz naprzeciw mnie zjechał jednak w swoją lewą stronę, tak że nasze konie znalazły się oko w oko, wzajemnie blokując sobie przejazd. Zatrzymały się, zanim ja i drugi woźnica ściągnęliśmy cugle. Szarpnąłem do tyłu, cmokając językiem, przekonując klacze, żeby się wycofały. Drugi powóz również się cofnął. Pomachałem do niewyrazniej postaci na koźle, próbując pokazać, że tym razem pojadę lewą stroną i pozwolę im minąć mnie z prawej. Pomachała do mnie w tej samej chwili. Nasze powozy zatrzymały się. Nie potrafiłem stwierdzić, czy gest tamtego woźnicy oznaczał, że zgodził się jechać dalej, czy nie. Ściągnąłem ciężko dyszące klacze w lewo. Drugi powóz znowu ruszył, jak gdyby chciał zajechać mi drogę, lecz zrobił to tak błyskawicznie, że wydawało się, iż znowu ruszyliśmy równocześnie.

Pokonany po raz kolejny, zatrzymałem moje klacze; stały naprzeciw swoich upiornych odpowiedników, oddzielone pustą przestrzenią, którą wypełniały ich zmieszane oddechy. Postanowiłem, że tym razem, zamiast się wycofać, pozostawię swój powóz nieruchomo i poczekam, aż tamten się wycofa, pozwalając mi przejechać obok.

Drugi powóz został na miejscu, w zupełnym bezruchu. Zesztywniałem. Poczułem się zmuszony wstać, osłaniając oczy przed blaskiem trzaskających lamp i usiłując dostrzec zwróconego do mnie twarzą woźnicę z tej niewielkiej, lecz denerwująco trudnej do przebycia odległości. Zobaczyłem, że tamten mężczyzna również się podnosi, zupełnie jakby był moim lustrzanym odbiciem; przysiągłbym, że on także podniósł rękę do oczu, tak samo jak ja.

Pozostałem bez ruchu. Serce biło mi szybko w piersi, wróciła też dziwna lepkość dłoni, której doświadczyłem wcześniej, nawet w skórzanych rękawiczkach. Odchrząknąłem i zawołałem do mężczyzny w powozie naprzeciwko:

— Panie! Proszę, niech pan…

Przerwałem. Drugi woźnica przemówił — i umilkł — dokładnie w chwili, gdy ja zacząłem, a potem przestałem mówić. Jego głos nie był echem, nie wypowiadał słów, które ja wypowiedziałem, i nawet nie byłem pewien, czy mówił tym samym językiem, ale ton był podobny do mojego. Ogarnęła mnie nagła furia; gwałtownie machnąłem ręką w prawo, on w tym samym momencie wykonał gest w swoją lewą stronę.

— Właśnie! — krzyknąłem, gdy on również krzyknął.

Stałem jeszcze przez chwilę, niezdolny udawać przed sobą, że dreszcz, który mnie przeszył, był reakcją na zimno; dygotałem wręcz, nie drżałem, i szybko usiadłem, by ulżyć swoim chwiejnym teraz nogom oraz by dalej kierować się obraną właśnie taktyką. Nie patrząc wprost na mojego przeciwnika — gdyż teraz tak właśnie myślałem o tym człowieku, najwyraźniej zdecydowanym mnie zatrzymać — podniosłem bat i strzeliłem z niego nad klaczami, kierując je w lewo. Nie usłyszałem drugiego trzaśnięcia batem, lecz para białych koni naprzeciwko stanęła dęba podobnie jak para moich, a potem skręciła w swoją prawą stronę, tak że cztery bestie zmierzały przez chwilę ku sobie, nim jeszcze raz stanęły dęba, podrywając przednie nogi, dzwoniąc uprzężą, dotykając się niemal łbami i wierzgającymi kopytami. Krzycząc i strzelając z bata, szarpnąłem je do tyłu i spróbowałem minąć drugi powóz z przeciwnee strony. I znowu doznałem niepowodzenia; zwrócony ku mnie pojazd wydawał się odzwierciedlać każde moje działanie.

W końcu cofnąłem nerwowe, potrząsające łbami klacze, mając naprzeciwko równie zaniepokojoną parę po drugiej stronie owalnego placu. Ręce mi się trzęsły, na czoło wystąpił zimny pot. Zmrużyłem oczy, rozpaczliwie próbując zobaczyć, kim jest mój przeciwnik, lecz nad blaskiem lamp tamtego powozu wznosił się jedynie bardzo niewyraźny zarys jakiejś postaci, a jej twarz była zupełnie niewidoczna.

Byłem pewien, że nie ma tu żadnego lustra (nawet ta absurdalna ewentualność wydawała się w tym momencie bardziej możliwa do przyjęcia niż cokolwiek innego), a poza tym konie, które stały naprzeciw mnie, były białe, nie gniade — jak para zaprzężona do mojego powozu. Zastanawiałem się, co teraz zrobić. Nie zauważyłem żadnej innej drogi przez przełęcz; głazy i skały, które usunięto, żeby utworzyć trakt, zostały ułożone w sterty tworzące po obu stronach prowizoryczny mur sięgający do pasa. Nawet gdybym zdołał znaleźć jakąś lukę, teren za murem był nie do przebycia.

Odłożyłem bat i zszedłem na kamienne podłoże. Tamten postąpił tak samo. Gdy to zobaczyłem, zawahałem się, znowu zawładnął mną głęboki niepokój. Odwróciłem się niemal mimowolnie i spojrzałem za zapieczętowany powóz, na drogę prowadzącą ze skraju płaskowyżu. Powrót, równoznaczny z poniechaniem moich zamiarów, był nie do pomyślenia. Nawet gdyby mój cel był doczesny, gdybym był jakimś zwykłym podróżnym, zmierzającym po prostu do gospody na odludziu lub odległego miasta po drugiej stronie przełęczy, za nic bym nie zawrócił; nie widziałem żadnych innych dróg odchodzących od traktu, którym jechałem ze stacji położonej daleko w dolinie, nie słyszałem też o żadnej innej przełęczy prowadzącej przez te góry w zasięgu jednodniowej jazdy. Z uwagi na rodzaj ładunku i pilność mojej misji nie miałem innego wyjścia jak dalej jechać wybraną drogą. Udawszy, że ciaśniej ściągam kołnierz wokół szyi, przycisnąłem ukryty rewolwer do piersi. Skradając się, próbując jednocześnie sięgnąć w głąb swej istoty, dotrzeć do wszelkich rezerw rozsądku i odwagi, jakie mogłem znaleźć, dopiero w ostatniej chwili zorientowałem się, że postać naprzeciwko naśladuje moje ruchy i zanim zrobiła krok do przodu, również ściągnęła klapy kołnierza.

Mężczyzna był ubrany podobnie jak ja; prawdę mówiąc, każdy inny strój przy tej pogodzie groziłby szybkim końcem. Płaszcz miał chyba trochę dłuższy, a ciało bardziej krępe od mojego. Doszliśmy do linii trzęsących się łbów naszych wierzchowców. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek doświadczył równie szybkiego i gwałtownego bicia serca jak teraz; jakiś nieokreślony wstręt przyciągał mnie, sprawiał, że szedłem ku tej wciąż niezupełnie widocznej postaci. Tak jakby jakieś magnetyczne siły, które przedtem przeszkadzały minąć się naszym powozom, zostały odwrócone i teraz wsysały mnie nieubłaganie, ciągnąc ku czemuś, czego, jak wyraźnie dało do zrozumienia moje serce, się bałem — lub powinienem się bać — bezgranicznie, w sposób, w jaki niektórych ludzi n ęci przepaść, gdy stoją nad samym jej brzegiem.

Zatrzymał się. Ja również. Z poczuciem nagłej ulgi, z krótkotrwałą bezgraniczną i niczym nie zmąconą radością ujrzałem, że ten mężczyzna nie ma mojej twarzy. Jego była bardziej kanciasta, oczy bliżej i głębiej osadzone, a nad ustami miał ciemne wąsy. Patrzył na mnie, stojąc w świetle lamp mojego powozu, tak jak ja stałem w świetle jego, i badał wzrokiem moją twarz z, jak przypuszczałem, równie ożywioną i odprężoną miną jak moja. Zacząłem mówić, ale przerwałem, zanim powiedziałem coś więcej niż: — Mój drogi… — Mężczyzna przemówił w tym samym momencie; wypowiedział jakieś krótkie słowo lub zwrot, najwidoczniej zwracając się do mnie tak, jak miałem się zwrócić do niego. Teraz byłem pewien, że posługiwał się obcym językiem, ale nie potrafiłem go rozpoznać. Czekałem, aż znowu się odezwie, ale on stał bez słowa, najwyraźniej przypatrując się mojej twarzy.

Pokręciliśmy głowami w tym samym momencie.

— To sen — powiedziałem cicho, podczas gdy on cicho przemówił w swoim języku. — To nie może się dziać — ciągnąłem. — To niemożliwe. Ja śnię, a ty jesteś czymś z mojego wnętrza.

Obaj umilkliśmy równocześnie.

Popatrzyłem na jego powóz, gdy on popatrzył na mój. Oba wydawały się identyczne. Nie potrafiłem ocenić, czyjego był zapieczętowany, zamknięty na kłódkę i opasany rzemieniami jak mój, czy jego zawartość była równie cenna i straszna jak ta zamknięta w moim.

Raptem zrobiłem krok w bok; mężczyzna poruszył się w tej samej chwili, jakby chciał zastąpić mi drogę. Cofnęliśmy się. Czułem teraz jego zapach — dziwną piżmową woń jakichś perfum zmieszaną ze śladami stęchłego aromatu nieznanego korzenia bądź bulwy. Jego twarz zmarszczyła się nieco, tak jakby poczuł coś ode mnie — coś, co uznał za nie wiedzieć czemu niepokojące lub odrażające. W chwili gdy przypomniałem sobie o rewolwerze, dziwnie zadrżała mu jedna brew. Przez myśli przemknęło mi absurdalne wyobrażenie nas obu wyciągających rewolwery i strzelających do siebie oraz ołowianych pocisków zderzających się w powietrzu, spłaszczających się w idealnie okrągłe monety. Mój niedoskonały sobowtór uśmiechnął się tak jak ja. Pokręciliśmy głowami; miałem wrażenie, że ten ruch przynajmniej nie wymaga tłumaczenia, choć przyszło mi do głowy, że do tej sytuacji równie dobrze pasowałoby podobnie powolne i rozważne skinienie głową. Każdy z nas cofnął się i potoczył wzrokiem po cichej, zimnej i nagiej panoramie tego nocnego miejsca, jakbyśmy w samej jego pustce mogli znaleźć coś, co zainspirowałoby jednego z nas bądź obu. Nie potrafiłem o niczym myśleć.

Odwróciliśmy się, poszliśmy z powrotem do naszych powozów i wspięliśmy się na kozły. Mężczyzna, na powrót majacząca w mroku za drżącym światłem lamp swego powozu postać (jaką bez wątpienia byłem również dla niego), usiadł, znieruchomiał na pewien czas, po czym wzruszywszy z rezygnacją ramionami i pochyliwszy się niczym starzec, chwycił lejce — jak ja — jedną ręką (a ja odzwierciedliłem jego ruchy i doświadczyłem uczucia starczej jak gdyby goryczy, ociężałości okrywającej mnie warstwą kruchą jak lód, uczucia bardziej zabójczego i dotkliwego niż wszelki chłód niesiony przez powietrze).

Delikatnie szarpnął za łby swoich koni; dałem znak moim w ten sam sposób. Zaczęliśmy zawracać powozami, wykorzystując ograniczone powierzchnie małego placu, przesuwając się drobnymi ruchami w przód i w tył i pogwizdując na konie.

Gdy się zrównamy, postanowiłem, gotowi niczym okręty liniowe, wyciągnę broń i strzelę. Nie mogę wrócić; bez względu na to, czy on ustąpi, niezależnie od jego determinacji, muszę jechać dalej. Nie mam wyboru.

Powoli manewrowaliśmy swoimi niezdarnymi wehikułami, aż w końcu ustawiły się równolegle. Jego, podobnie jak mój, był zamknięty na kłódkę, z opuszczonymi żaluzjami, ciasno opasany. Mężczyzna spojrzał na mnie i powoli, niemalże z samozadowoleniem, sięgnął ręką pod połę płaszcza. Zrobiłem to samo, wsuwając dłoń do wewnętrznej kieszeni kaftana i ostrożnie wyciągając rewolwer. Czy zdejmie rękawiczkę? Każdy z nas się zawahał, a potem on identycznie jak ja rozpiął guziki swojej na przegubie. Położył rękawiczkę na koźle u swego boku, po czym uniósł rewolwer, by we mnie wycelować.

Pociągną za spust tak samo j ak ja. Rozległy się tylko dwa ciche trzaski i nic poza tym.

Obaj otworzyliśmy komorę nabojową; w świetle lampy zobaczyłem, że iglica w moim rewolwerze uderzyła w spłonkę; na metalu w kolorze miedzi widać było maleńkie wklęśnięcie. Ładunek w moim naboju, podobnie jak w jego, był najwyraźniej wilgotny lub źle wykonany. To się czasami zdarza.

Mężczyzna znowu na mnie spojrzał i uśmiechnęliśmy się smutno. Włożyliśmy rewolwery z powrotem do kieszeni kaftanów, zawróciliśmy powozami i odjechaliśmy z powrotem ku dolinom i chmurom — ja z moim przerażającym ładunkiem, on ze swoim.

— …a potem obaj strzelamy w tym samym momencie, a przynajmniej obaj pociągamy za spust w tym samym momencie, ale nic się nie dzieje. Oba naboje to niewypały. Więc po prostu uśmiechamy się do siebie z czymś w rodzaju rezygnacji, jak przypuszczam, zawracamy powozami i ruszamy tam, skąd przyjechaliśmy.

Milknę. Doktor Joyce patrzy na mnie znad szkieł okularów w złotych oprawkach.

— To wszystko? — pyta. Potwierdzam skinieniem głowy.

— Potem się budzę.

— Tak po prostu? — Doktor Joyce wydaje się zmartwiony. — Nic więcej?

— Koniec snu — odpowiadam szorstko.

Doktor Joyce sprawia wrażenie zupełnie nie przekonanego (nie winię go za to wcale, to wszystko stek kłamstw) i kręci głową w geście, który chyba wyraża poirytowanie.

Stoimy na środku sali z sześcioma czarnymi ścianami i bez mebli; to kort do rackets, zbliżamy się do końca meczu. Doktor Joyce — pięć-dziesięciolatek, dość sprawny, lecz trochę otyły — wierzy w sensowność udziału w zajęciach swoich pacjentów ilekroć to możliwe; obaj gramy w rackets, więc zamiast siedzieć w jego gabinecie, przyszliśmy tutaj na mecz. Opowiadałem mu mój sen na raty, między kolejnymi piłkami.

Doktor Joyce cały jest różowy i szary: siwe kędzierzawe włosy, różowa twarz, cętkowane szaroróżowe ramiona i nogi sterczące z szarych szortów. Jego oczy za zabezpieczonymi łańcuszkiem okularami w złotych oprawkach są jednak niebieskie: bystre, ciemnoniebieskie i osadzone w jego różowej twarzy jak kawałki szkła wetknięte w talerz z surowym mięsem. Ciężko dyszy (ja nie), pot się z niego leje (ja spociłem się dopiero przy ostatniej piłce) i patrzy bardzo podejrzliwie (jak już powiedziałem, nie bez powodu).

— Budzi się pan? — pyta.

Staram się jak mogę, żeby w moim głosie zabrzmiało rozdrażnienie:

— Nie mogę, do cholery, kontrolować tego, co mi się śni. — (Kłam stwo).

Doktor wydaje z siebie profesjonalne westchnienie i używa swojej rakiety wyłapującej do zgarnięcia piłki, do której nie zdążył podczas ostatniej wymiany. Wlepia wzrok w ścianę serwisową.

— Pana serw, Orr — mówi szorstko.

Serwuję, po mnie robi to doktor. Rackets to gra dla dwóch osób, każdej z dwiema rakietami — wychwytującą i uderzającą. Gra się dwiema różowymi piłkami na sześciokątnym, pomalowanym na czarno korcie. To ostatnie, poddane obróbce niewyszukanego humoru, doprowadziło do tego, że rackets uznaje się za męską grę. Doktor Joyce zna się na niej lepiej ode mnie, ale jest niższy, cięższy, starszy i ma gorszą koordynację ruchów. Gram dopiero od sześciu miesięcy (zalecił mi to mój fizjoterapeuta), ale wygrywam wymianę — i cały mecz — dość łatwo, wyłapując jedną piłkę; tymczasem doktor psuje drugą. Stoi, dysząc i patrząc na mnie z furią; uosobienie różowej urazy.

— Jest pan pewien, że nie było nic poza tym? — pyta.

— Absolutnie — odpowiadam.

Doktor Joyce jest moim lekarzem od snów. Specjalizuje się w analizie snów i wierzy, że analizując moje, zdoła odkryć o mnie więcej, niż mógłbym mu powiedzieć w efekcie świadomych wysiłków (cierpię na amnezję). Ma nadzieję, że wykorzystując to, co stwierdzi tą metodą, jakoś pobudzi moją występną pamięć do działania: ciach! Uwolnię się jednym potężnym skokiem wyobraźni. Przez ponad pół roku starałem się ze wszystkich sił współpracować z nim w tym szlachetnym przedsięwzięciu, lecz moje sny zawsze były albo zbyt niewyraźne, by je dokładnie przytoczyć, albo zbyt banalne, by warto je było analizować. W końcu, nie chcąc rozczarować coraz bardziej zniechęconego doktora, uciekłem się do wymyślenia snu. Miałem nadzieję, że mój sen o zapieczętowanych powozach da doktorowi Joyce’owi coś, co mógłby naprawdę zacząć rozgryzać swymi żółtoszarymi zębami, lecz widząc jego rozdrażnione spojrzenie i wojowniczą postawę, odniosłem wrażenie, że tak się nie stało.

— Dzięki za grę — mówi.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiadam z uśmiechem.

Pod prysznicami doktor Joyce uderza poniżej pasa.

— A pana libido, Orr? W normie?

Namydlą swój wydatny brzuch, a ja rozcieram pieniste kręgi na mojej piersi.

— Owszem, doktorze. A pana? Poczciwy doktor odwraca wzrok.

— Pytałem jako lekarz — wyjaśnia. — Myśleliśmy po prostu, że mogą być z tym jakieś problemy. Ale skoro jest pan pewien… — Jego głos ula tuje, a on wchodzi pod strumień wody, żeby się opłukać.

Czego poczciwy doktor oczekuje? Referencji?

Wykąpani, przebrani i po wizycie w klubowym barze jedziemy windą na poziom, na którym znajdują się pomieszczenia ordynacyjne doktora Joyce’a. Doktor wygląda normalniej w swoim szarym garniturze i różowym krawacie, ale wciąż się poci. W spodniach, jedwabnej koszuli, kamizelce i surducie (niesionym na razie na ramieniu) czuję się odświeżony i spokojny. Winda — skórzane fotele, rośliny w doniczkach — delikatnie szumi, gdy pnie się do góry. Doktor Joyce idzie usiąść sobie na ławce przy jednej ze ścian, koło windziarza, który czyta gazetę. Wyjmuje lekko zszarzałą białą chusteczkę, ociera czoło i pyta:

— Więc co pana zdaniem znaczy ten sen, Orr?

Spoglądam na czytającego gazetę windziarza. Poza nami nie ma nikogo w kabinie, ale wydawało mi się, że nawet obecność obsługującego windę chłopca stanowi dostateczną przeszkodę w czymś, co jak myślałem, miało być poufną wymianą zdań. Właśnie dlatego zmierzaliśmy do gabinetu poczciwego doktora. Wlepiam wzrok w boazerię windy, obite skórą meble i raczej banalne ryciny marynistyczne (i dochodzę do wniosku, że wolę windy z widokiem na okolicę).

— Nie mam pojęcia — odpowiadam. Kiedyś (wydaje się, że sobie to przypominam) myślałem, iż moje sny znaczą dokładnie to, co ma mi powiedzieć doktor Joyce, ale poczciwy doktor wyprowadził mnie z tego błędu jakiś czas temu, gdy jeszcze usiłowałem mieć sny wystarczająco znaczące dla niego, by zaczął nad nimi pracować.

— Ale właśnie o to chodzi — ze znużeniem mówi doktor Joyce — że prawdopodobnie pan wie.

— Tylko nie chcę panu powiedzieć? — podpowiadam. Doktor Joyce kręci głową.

— Nie, przypuszczalnie nie potrafi pan.

— Po co więc pan pyta?

Winda zwalnia i się zatrzymuje. Poradnia doktora znajduje się mniej więcej w połowie górnej części mostu, w równej odległości od wiecznie zasnutego parą peronu i jednego z często zatopionych w chmurach wierzchołków wielkiej budowli. To człowiek o niemałych wpływach, skoro jego poradnia mieści się na zewnątrz głównej konstrukcji i zapewnia jeden z tych bardzo poszukiwanych widoków na morze. Czekamy, aż otworzą się drzwi.

— Musi pan sobie postawić pytanie — oświadcza doktor — co tego rodzaju sen oznacza w odniesieniu do mostu.

— Mostu?

— Tak — potwierdza skinieniem głowy.

— Nie zdołał mnie pan wyleczyć — wyjaśniam mu. — Nie rozumiem, jaki może istnieć związek między mostem a moim snem.

Kolejne lekarskie wzruszenie ramion.

— Być może sen jest mostem — zastanawia się na głos, gdy rozsuwa ją się wewnętrzne drzwi. Wyjmuje przepustkę, by pokazać ją windzia rzowi. — Być może to most jest snem.

(No cóż, ogromnie mi pomógł). Pokazuję windziarzowi moją szpitalną bransoletkę identyfikacyjną, po czym idę za poczciwym doktorem szerokim, pokrytym wykładziną dywanową korytarzem do jego przychodni.

Bransoletka identyfikacyjna na przegubie mojej prawej ręki to pasek z tworzywa, zawierający jakieś urządzenie elektroniczne wyszczególniające moje nazwisko i miejsce zamieszkania. Określa ona charakter mojego schorzenia, terapię, którą przechodzę i nazwisko mojego lekarza. Na plastykowym pasku wydrukowano moje imię i nazwisko: John Orr. Tak naprawdę to nie są moje personalia; to imię i nazwisko, które otrzymałem od dyrekcji mostowego szpitala, gdy tu przybyłem. John, ponieważ jest często spotykanym, nieszkodliwym imieniem, Orr dlatego, że gdy zostałem wyłowiony z wód falujących wokół jednego z wielkich granitowych filarów mostu, na piersi miałem duże sine stłuczenie, niemal idealnie równe koło odciśnięte na moim ciele (miałem sześć połamanych żeber). Wyglądało jak litera O. Orr było pierwszym nazwiskiem rozpoczynających się na O, które przyszło na myśl pielęgniarkom obarczonym obowiązkiem opieki nade mną; to im zgodnie z tradycją pozwala się nadawać nazwiska znajdom, a ponieważ odkryto mnie bez jakichkolwiek świadectw tożsamości, zakres terminu rozszerzono także na mnie.

Mógłbym dodać, że moja pierś nadal pobolewa od czasu do czasu, jak gdyby ów dziwny, niewiadomego pochodzenia znak pozostał tam w całej swej barwnej okazałości. Nie muszę chyba dodawać, że doznałem także ran głowy, pierwotnie uważanych za przyczynę mojej amnezji. Doktor Joyce jest skłonny przypisać ból, który odczuwam w piersi, temu samemu urazowi, który wywołał u mnie zanik pamięci. Sądzi, że moja niezdolność przypomnienia sobie zdarzeń z dawnego życia została spowodowana nie tyle przez obrażenia głowy, ile przez jakiś — może związany z nimi — wstrząs psychiczny, i że rozwiązania problemu mojej amnezji należy szukać w moich snach. Właśnie dlatego przyjął mnie na terapię: jestem ciekawym przypadkiem, wyzwaniem. Odkryje dla mnie moją przeszłość bez względu na to, jak długo to potrwa.

W poczekalni spotykamy Przerażającego Młodego Człowieka, który jest recepcjonistą. To bystry i pełen animuszu człowiek, zawsze gotów opowiedzieć dowcip lub jakąś dykteryjkę, zawsze skłonny podać kawę lub herbatę i pomóc w nałożeniu lub zdjęciu płaszcza; nigdy nie jest ponury ani markotny, opryskliwy ani nieprzyjemny, i zawsze interesuje się tym, co pacjenci doktora Joyce’a mają do powiedzenia. Jest szczupły, schludnie ubrany, ze starannie wypielęgnowanymi rękami; stosuje wodę kolońską o dyskretnym zapachu, dawkowaną oszczędnie, lecz z dobrym skutkiem, jego fryzura zaś jest staranna i gustowna, a zarazem naturalna. Czy muszę dodawać, że każdy z pacjentów doktora Joyce’a, z jakim kiedykolwiek rozmawiałem, serdecznie nim gardzi?

— Doktorze, jak to miło znów pana widzieć! — mówi. — Dobrze się panu grało?

— O tak — bez entuzjazmu odpowiada doktor, rozglądając się po poczekalni. W pokoju są jeszcze tylko dwie inne osoby: policjant oraz chudy, wyglądający na zmartwionego mężczyzna z obfitym łupieżem. Zafrasowany mężczyzna siedzi z zamkniętymi oczami na jednym z sześciu — chyba — krzeseł poczekalni. Policjant siedzi na nim, popijając kawę z filiżanki. Doktor Joyce ogarnia tę dziwną konfigurację obojętnym spojrzeniem.

— Były jakieś telefony? — pyta Przerażającego Młodego Człowieka, który stoi lekko pochylony, z rękami złączonymi czubkami palców.

— Żadnych pilnych, panie doktorze. Zostawiłem chronologiczny spis na pana biurku, z wstępnym uszeregowaniem według ważności odpowiedzi w porządku wznoszącym na lewym marginesie. Filiżankę herbaty, doktorze? A może kawę?

— Nie, dziękuję.

Doktor Joyce machnięciem ręki każe odsunąć się Przerażającemu Młodemu Człowiekowi na bok i ucieka do swojego gabinetu. Wręczam PMC mój płaszcz, gdy ten mówi:

— Dzień dobry, panie Orr! Czy mogę wziąć pana… Och, dziękuję panu! Dobrze się panu grało, panie Orr?

— Nie.

Policjant dalej siedzi na chudzielcu z łupieżem. Odwraca wzrok z wyrazem zgryźliwości graniczącej z zażenowaniem.

— Boże mój — mówi młody recepcjonista, i wygląda na stroskanego.

— Przykro mi to słyszeć, panie Orr. Może filiżankę czegoś, co pana roz weseli?

— Nie, dziękuję.

Mijam go szybko, by dołączyć do doktora w jego gabinecie. Joyce przegląda listę leżącą pod przyciskiem do papieru na bibularzu imponująco wielkiego biurka.

— Doktorze Joyce, dlaczego w pana poczekalni jest policjant siedzą cy na jakimś mężczyźnie? — pytam.

Patrzy w stronę drzwi, które właśnie zamknąłem za sobą, i mówi:

— Och, to pan Berkeley. Ma typowe urojenia. Ciągle mu się wydaje, że jest meblem.

Marszczy czoło i stuka palcem w pozycję na liście. Siadam w wolnym fotelu.

— Naprawdę?

— Tak. Jego mniemanie o tym, kim jest, zmienia się z dnia na dzień. Każdemu, kto go pilnuje, mówimy, żeby mu ustępował, gdy to tylko możliwe.

— Rozumiem. Myślałem, że są jakąś minimalistyczną radykalną grupą teatralną. Rozumiem, że pan Berkeley sądzi teraz, że jest krzesłem.

Doktor Joyce marszczy brwi.

— Niech pan nie będzie idiotą, Orr. Przecież nie położyłby pan jednego krzesła na drugim, prawda? Pewnie myśli, że jest poduchą.

— Oczywiście — odpowiadam, kiwając głową. — Czemu strażnik policyjny?

— Och, te urojenia mogą się stać trochę niebezpieczne; co jakiś czas wydaje mu się, że jest bidetem w damskiej toalecie. Zazwyczaj nie jest gwałtowny, po prostu… — Doktor Joyce przez chwilę wpatruje się nieprzytomnie w pasteloworóżowy sufit swojego gabinetu, szukając odpowiedniego słowa, po czym wyławia je z pamięci: — …bywa natarczywy.

— Powraca do studiowania listy.

Odchylam się do tyłu. Podłoga gabinetu doktora Joyce’a jest wyłożona tekowym drewnem i pokryta przypadkowymi dywanami w delikatnych odcieniach i w banalne abstrakcyjne wzory. Z imponującym biurkiem harmonizują dwie wypchane grubymi tomami biblioteczki i szafka na akta. Jest również niski stół z wygodnymi i gustownymi fotelami, w jednym z których teraz siedzę. Połowę jednej ściany gabinetu zajmuje okno, lecz widok zasłaniają story. Półprzezroczyste, iskrzą się w porannym słońcu, przepuszczając odpowiednią ilość światła.

Doktor zgniata w kulkę starannie zapisaną na maszynie kartkę i wrzucają do pojemnika na śmieci. Wyciąga fotel zza biurka i ustawia go tak, żebyśmy mogli siedzieć zwróceni twarzami do siebie. Ściąga notes z blatu i kładzie go na kolanach, po czym z kieszeni na piersi wyjmuj e mały srebrny ołówek automatyczny.

— No dobra, Orr, na czym stanęliśmy?

— Wydaje mi się, że pana ostatnią przypuszczalnie konstruktywną hipotezą było, że most może być snem.

Doktorowi opadają kąciki ust.

— Skąd by pan wiedział, gdyby było inaczej ?

— Skąd bym wiedział, gdyby most nie był snem?

Doktor odchyla się w fotelu z miną człowieka znającego się na rzeczy.

— Właśnie.

— No cóż, a skąd pan wie, że nie jest, doktorze? Uśmiecham się. Doktor wzrusza ramionami.

— Pytanie mnie o to nie ma sensu. Przecież byłbym częścią tego snu. — Pochyla się do przodu w swoim fotelu; robię to samo, więc siedzimy niemal nos w nos. — Co oznacza zapieczętowany powóz? — pyta.

— Pewnie pokazuje, że czegoś się boję — rzucam opryskliwie.

— Tak, ale czego? — syczy doktor z bliska.

— Poddaję się. Niech pan mi to powie.

Przez dłuższą chwilę siedzimy oko w oko. Potem doktor przerywa tę próbę sił, odchylając się do tyłu i wzdychając tak głośno, jakby powietrze uchodziło z fotela ze sztucznej skóry. Zapisuje parę uwag.

— Jak idzie pana dochodzenie? — pyta rzeczowo. Wyczuwam pułapkę. Obserwuję go przez zmrużone oczy.

— Jakie dochodzenie?

— Zanim opuścił pan szpital i jeszcze niedawno mówił mi pan o do chodzeniu, które prowadzi. Powiedział pan, że stara się dowiedzieć wszystkiego o moście. Wtedy wydawało się to dość ważne dla pana.

Odchylam się w fotelu.

— Rzeczywiście próbowałem się dowiedzieć paru rzeczy. Ale…

— Ale zrezygnował pan — mówi poczciwy doktor; kiwa głową, notuje.

— Próbowałem. Napisałem listy do wszystkich urzędów, biur, departamentów, college’ów i gazet, jakich adresy zdołałem znaleźć. Ślęczałem do późna w nocy, pisząc listy, całe tygodnie przesiadywałem w przedpokojach, poczekalniach, recepcjach i na korytarzach. Skończyło się skurczem ręki, ostrym przeziębieniem i wezwaniami przed Komisję ds. Nadużyć w Wykorzystywaniu Diet na Utrzymanie przez Pacjentów Zakwaterowanych Poza Szpitalem. Nie mogli uwierzyć, ile wydaję na opłaty pocztowe.

— I co pan odkrył?

Doktor Joyce jest rozbawiony.

— Że nie ma sensu próbować uzyskać jakiekolwiek cenne informacje na temat mostu.

— Co pan nazywa cennymi informacjami?

— Gdzie się znajduje. Co łączy. Ile ma lat. Tego rodzaju rzeczy.

— Nie poszczęściło się?

— Nie sądzę, by szczęście miało z tym wiele wspólnego. Nie sądzę, by ktokolwiek znał odpowiedzi bądź się tym przejmował. Wszystkie moje listy ginęły lub wracały nie otworzone, albo z załączonymi odpowiedziami w językach, których ja nie rozumiałem, a żadna z osób, z którymi zdołałem się skontaktować, nie potrafiła pojąć.

— No cóż — doktor porusza ręką niczym wahadłem — pan rzeczywiście ma problem z językami, prawda?

Rzeczywiście mam. W każdej części mostu w użyciu jest do tuzina różnych języków; specjalistyczne żargony stworzone na przestrzeni lat przez przedstawicieli rozmaitych zawodów i wyspecjalizowanych grup, rozwinięte, wzbogacone i udoskonalone do granic zrozumiałości tak dawno temu, że nikt właściwie nie pamiętał, czy ten proces miał miejsce, ani nie mógł sobie przypomnieć czasów, zanim się rozpoczął. Ja — odkryto to, gdy wyszedłem ze stanu śpiączki — mówię językiem Sztabu i Administratorów: oficjalnym, ceremonialnym językiem mostu. O ile jednak prawie wszyscy pozostali posługują się co najmniej jednym innym językiem, zwykle związanym z ich pracą lub oficjalnym stanowiskiem, ja — nie. Gdy znajduję się wśród zaaferowanych tłumów zamieszkujących główne arterie komunikacyjne mostu, co najmniej połowa toczących się rozmów jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Mnie ta zbyteczna mnogość języków po prostu denerwuje, ale wyobrażam sobie, że bardziej paranoidalnym pacjentom doktora ów nadmiar języków niemal na pewno wydaje się efektem spisku.

— Ale to nie tylko o to chodzi. Szukałem zapisków dotyczących bu dowy mostu i jego pierwotnego przeznaczenia. Szukałem starych ksią żek, gazet, czasopism, nagrań, filmów — czegoś, co odnosiło się do jakie goś miejsca opodal mostu lub przed nim bądź poza nim. Nie ma nicze go. Wszystko zniknęło! Zostało zgubione, skradzione, zniszczone lub po prostu trafiło do niewłaściwych teczek. Czy pan wie, że w samym tylko tym segmencie mostu zdołano stracić całą bibliotekę? Bibliotekę! Jak u diabła gubi się bibliotekę? Doktor Joyce wzrusza ramionami.

— No cóż, czytelnicy gubią książki z bibliotek… — zaczyna wyjaśniać rzeczowym tonem.

— Na litość boską, człowieku! Całą bibliotekę? Były w niej dziesiątki tysięcy książek, sprawdziłem. Prawdziwe książki i oprawione dzienniki oraz dokumenty, mapy i… — Zdaję sobie sprawę, że zaczynam mówić podniesionym głosem. — Trzecie Archiwum Miejskie i Biblioteka Materiałów Historycznych zaginione i przypuszczalnie na zawsze stracone. Z inwentaryzacji wynika, że znajduje się w tym segmencie mostu, są niezliczone wzmianki o niej i odsyłacze do książek i dokumentów, które zawierała, a nawet wspomnienia uczonych, którzy chodzili tam je studiować. Ale nikt nie potrafi jej znaleźć, wiedziano o niej tylko dzięki tym wzmiankom. Nawet nie zadają sobie specjalnego trudu, żeby ją odszukać. Mój Boże, ktoś by pomyślał, że wyślą jakąś grupę bibliotekarzy lub bibliofilów. Niech pan zapamięta jej nazwę, doktorze. Proszę do mnie zadzwonić, jeżeli pan na nią natrafi.

Prostuję się w fotelu, zakładam ręce. Doktor zapisuje parę następnych uwag.

— Myśli pan, że wszystkie te informacje, których pan szuka, są lub zostały rozmyślnie zatajone przed panem? — Unosi pytająco jedną brew.

— No cóż, to przynajmniej dałoby mi przeciwnika, z którym mógłbym walczyć. Nie, nie sądzę, by kryła się za tym czyjaś złośliwość. Powodem jest po prostu bałagan, niekompetencja, apatia i nieskuteczność. Z tym nie można walczyć, to jest niczym próba zdzielenia pięścią mgły.

— Cóż więc pan odkrył? — Doktor uśmiecha się lodowato, z oczyma jak lód zbłękitniały ze starości. — W którym miejscu pan zrezygnował?

— Odkryłem, że most jest bardzo duży, doktorze. Duży i dość długi. Znika na horyzoncie w obu kierunkach. Stanąłem na małej wieży radiowej na jednym z jego wierzchołków i naliczyłem dobre dwa tuziny innych pomalowanych na czerwono wierzchołków znikających w sinej mgle od strony Miasta i Królestwa (obu niewidocznych). Lądu nie widziałem, odkąd wyłowiono mnie tutaj, chyba że ktoś uzna za ląd wysepki, na których wspiera się co trzeci segment mostu. Jest też dość wysoki: co najmniej pięćset metrów. W obrębie każdego segmentu mieszka sześć bądź siedem tysięcy ludzi, a prawdopodobnie jest miejsce — i zapas wytrzymałości w konstrukcji nośnej — na jeszcze większą gęstość zaludnienia.

Kształt: opiszę most literami. W przekroju poprzecznym, w najszerszym miejscu, przypomina literę A. Pomost kolejowy tworzy poprzeczkę tej litery. W rzucie pionowym środkowa część każdego segmentu składa się z H nałożonego na X. Z tego środka w każdą stronę rozchodzi się sześć następnych X, które stopniowo maleją, aż w końcu stykają się ze smukłymi przęsłami (mającymi dziewięć małych X każde). Połączenie końców każdego X daje wyraźny zarys ogólnego kształtu. I już! Oto most!

— Czy to wszystko? — pyta doktor Joyce, mrugając oczyma. — Jest bardzo duży, i nic poza tym?

— To wszystko, co musiałem wiedzieć.

— Ale jednak zrezygnował pan.

— Kontynuując poszukiwania, postąpiłbym jak natręt. Teraz zamierzam po prostu przyjemnie spędzać czas. Mam bardzo wygodne mieszkanie, godziwą dietę od szpitala, którą wydaję na rzeczy, które mnie bawią lub które uważam za piękne. Odwiedzam galerie, chodzę do teatru, na koncerty, do kina. Czytam. Znalazłem paru przyjaciół, głównie wśród inżynierów. Jak mógł pan zauważyć, uprawiam sporty. Mam nadzieję, że zostanę przyjęty do jachtklubu… Znajduję sobie zajęcie. Nie powiedziałbym, że cokolwiek odrzucam. Staram się, wspaniale się bawiąc.

Doktor Joyce zaskakująco szybko wstaje, rzuca notes na biurko i zaczyna chodzić za nim tam i z powrotem, między pełnymi książek szafkami a iskrzącymi się zasłonami. Z chrzęstem wyłamuje sobie palce u rąk. Przyglądam się moim paznokciom. Joyce kręci głową.

— Wydaje mi się, że nie traktuje pan tego wystarczająco poważnie, Orr — mówi. Podchodzi do okna i rozsuwa zasłony, odsłaniając jasny słoneczny dzień, błękitne niebo i białe obłoki. — Niech pan tu podejdzie.

Z westchnieniem i uśmieszkiem typu: no dobrze, jeśli to cię uszczęśliwi, dołączam do poczciwego doktora.

Na wprost przed nami — morze; szaroniebieskie i wzburzone. Upstrzone jachtami i łodziami rybackimi; krążące mewy. Doktor wskazuje jednak w bok (jedna ściana jego gabinetu wystaje poza elewację, może więc patrzeć wzdłuż krawędzi mostu).

Kompleks szpitalny, którego część stanowi przychodnia doktora, trochę dumnie, niczym gwałtownie rosnący guz, wystaje z głównej konstrukcji. Stąd, w widoku pod tak ostrym kątem, zaciera się elegancka harmonia mostu i wydaje się on po prostu zapchany i zbyt masywny.

Jego skośne ściany, rdzawoczerwone i żebrowane, wznoszą się od zwieńczonych granitowymi cokołami podstaw osadzonych w morzu prawie trzysta metrów niżej. Te kratowe powierzchnie boczne są podzielone i wypełnione skupiskami drugo- i trzeciorzędnych konstrukcji architektonicznych: chodnikami i szybami wind, kominami i pomostami na słupach, dźwignicami linomostowymi i rurami, antenami, transparentami i flagami wszelkich kształtów, rozmiarów i barw. Sa tam małe i duże budynki, biura, szpitale, warsztaty, mieszkania i sklepy — wszystkie przyklejone niczym kanciaste pijawki z metalu, szkła i drewna do masywnych rur i splecionych dźwigarów samego mostu, pomieszane, ściśnięte i stłoczone pomiędzy pomalowanymi na czerwono elementami pierwotnej konstrukcji niczym łamliwe przepukliny wyskakujące spomiędzy ogromnych mięśni.

— Co pan widzi? — pyta doktor Joyce.

Spoglądam przed siebie, jak gdyby mnie poproszono, bym podziwiał misterną technikę malarską na jakimś słynnym obrazie.

— Widzę cholernie wielki most, doktorze.

Doktor Joyce mocno pociąga za sznur, zrywa go u góry i pozostawia zasłony rozsunięte. Wciąga powietrze po czym siada za biurkiem i pośpiesznie zapisuje coś w notesie.

— Pana problem, Orr, polega na tym — mówi, pisząc — że ma pan za mało wątpliwości.

— Naprawdę? — pytam niewinnie. Czy to opinia fachowca, czy po prostu osobista zniewaga?

Za oknem w pole widzenia powoli wjeżdża rusztowanie czyściciela okien. Doktor Joyce nie zauważa go. Mężczyzna na rusztowaniu puka w szyb ę.

— Chyba już pora zlecić mycie okien, doktorze — mówię.

Joyce na chwilę unosi wzrok; czyściciel okien puka na przemian w szybę i w swój zegarek. Doktor Joyce powraca do swojego notesu, kręcąc głową.

— Nie, to pan Johnson — wyjaśnia.

Mężczyzna na rusztowaniu przyciska nos do szyby.

— Pacjent?

— Tak.

— Pozwoli pan, że zgadnę. On myśli, że jest czyścicielem okien.

— On jest czyścicielem okien, i to bardzo dobrym. Po prostu nie chce wrócić do środka, i to wszystko. Siedzi na tym rusztowaniu od pięciu lat. Władze zaczynają się niepokoić.

Przyglądam się panu Johnsonowi ze świeżo nabranym szacunkiem; jakże milo ujrzeć człowieka tak szczęśliwego w swojej pracy. Jego rusztowanie jest wytarte i zaśmiecone. Na jednym końcu leżą butelki, puszki, mała walizka, brezent i coś, co może być łóżkiem polowym; wszystko to równoważy sprzęt do mycia na drugim. Johnson stuka w szybę wycieraczką w kształacie T.

— On wchodzi do pana, czy pan wychodzi do niego? — pytam poczciwego doktora, zbliżając się do okien.

— Ani jedno, ani drugie. Rozmawiamy przez otwarte okno — wyjaśnia doktor Joyce. Słyszę, jak odkłada notes do szuflady. Gdy się odwracam, stoi i patrzy na zegarek. — Tak czy owak, zjawił się za wcześnie. Muszę teraz iść na zebranie komitetu.

Przekazuje informację tej treści mimiką panu Johnsonowi, który potrząsa ręką i podnosi zegarek do ucha.

— A co z biednym panem Berkeleyem, wspierającym właśnie wymiar sprawiedliwości?

— On też będzie musiał poczekać.

Doktor wyciąga jakieś papiery z innej szuflady i upycha je w cienkiej teczce.

— Jaka szkoda, że panu Berkeleyowi nie wydaje się, iż jest hamakiem —mówię, gdy pan Johnson winduje się do góry i znika z pola widzenia. — Wtedy mógłby pan trzymać ich obu przy sobie.

Poczciwy doktor patrzy na mnie wilkiem.

— Niech pan stąd wyjdzie, Orr.

— Oczywiście, doktorze. Ruszam ku drzwiom.

— Niech pan wróci jutro, jeżeli coś się panu przyśni.

— Zgoda. Otwieram drzwi.

— Wie pan co, Orr? Zbyt łatwo pan rezygnuje — mówi poważnie dok tor Joyce, wsuwając swój srebrny ołówek automatyczny z powrotem do kieszeni na piersi.

Myślę o tym przez chwilę, po czym potwierdzam skinieniem głowy i mówię:

— Tak. Zgadza się, doktorze, ma pan rację.

W poczekalni okropny recepcjonista przychodni pomaga mi włożyć płaszcz (oczyścił go szczotką w czasie, gdy przebywałem z doktorem).

— No cóż, panie Orr, i jak dziś poszło? Mam nadzieję, że dobrze. Czy tak?

— Bardzo dobrze. Znaczna poprawa. Wielkie postępy. Znacząca dyskusja.

— Och, to brzmi naprawdę zachęcająco!

— Wprost niewiarygodne.

Jedną z ogromnych głównych wind zjeżdżam z kompleksu szpitalnego na poziom ulicy nad pomostem kolejowym. W windzie, wśród grubych dywanów, dzwoniących żyrandoli i wypolerowanego mahoniu w mosiężnych ramach biorę z baru szklankę cappuccino i siadam, by obejrzeć kwartet skrzypcowy, stałe występujący pod oknami tego wielkiego, powoli opadającego pokoju.

Za mną, stojąc wokół owalnego stołu w odgrodzonym kordonem prostokącie, około dwudziestu biurokratów i ich asystentów omawia skomplikowaną kwestię, która pojawiła się w porządku ich zebrania, dotyczącego — zgodnie z informacją na afiszu na małym stoisku tuż za liną — normalizacji wymagań dokumentacyjnych w zaproszeniach do składania ofert na szybkobieżne kanały do ładowania paliwa do lokomotyw (rodzaj pyłu węglowego, zabezpieczenie przeciwpożarowe).

Z windy wychodzę na ulicę nad głównym pomostem kolejowym; ta aleja chodników i ścieżek rowerowych ma metalową nawierzchnię i wytycza stosunkowo prostą drogę zarówno przez konstrukcję własną mostu, jak i chaotycznie rozmieszczone dobudówki w postaci sklepów, kawiarń i kiosków zaśmiecających ten ruchliwy poziom.

Ulica — dumnie nazwana Bulwarem Królowej Małgorzaty — leży blisko krawędzi mostu; budynki po jej wewnętrznej stronie tworzą część dolnej warstwy zikkuratu drugorzędnych budowli ułożonych wewnątrz pierwotnego szkieletu mostu. Budynki od jej zewnętrznej strony stykają się z samymi dźwigarami głównymi, a z nielicznych luk między nimi roztacza się widok na morze i niebo.

Długa i wąska ulica przywodzi mi na myśl starożytne miasta, w których porozrzucane bez planu budynki chyliły się ku sobie, zamykając zarówno nad samymi ulicami, jak i nad tłoczącymi się na nich tłumami. Tutejsza sceneria niewiele się od nich różni; ludzie potrącający się, chodzący, jeżdżący na rowerach, pchający wózki dziecięce, ciągnący wozy, noszący lektyki, z wysiłkiem kierujący trzykołowymi furgonami, gawędzący w rozmaitych językach, ubrani w cywilne ubrania lub mundury i tworzący gęstą masę, w której ludzie płyną w dwóch kierunkach równocześnie oraz w poprzek głównego nurtu niczym oszalałe krwinki w tętnicy.

Stoję na podniesionym peronie przed przystankiem windy.

Na tle gwaru drepczących ludzi ciągłe syki i brzęki, zgrzyty, klaksony i gwizdy pociągów na pomoście poniżej brzmią niczym odgłosy z jakichś mechanistycznych zaświatów, a co pewien czas basowe dudnienie i jeszcze niższe drżenie i grzechotanie oznajmia przejazd ciężkiego pociągu gdzieś u dołu; wielkie pulsujące kłęby białej pary przewalają się po ulicy i ulatują ku górze.

Wyżej, tam gdzie powinno być niebo, znajdują się odległe, ledwie widoczne dźwigary wysokiego mostu; przesłonięte wznoszącymi się wyziewami i oparami, zalsnione światłem przechwyconym przez pancerz skażonych ludźmi pomieszczeń i biur, wyrastają do góry i spoglądają na ordynarną bezbożność tych dobudowanych poniewczasie konstrukcji z majestatem i okazałością dachu wielkiej katedry.

Oszalały chór dzwoniących grubych ryb z jednej strony; czarna riksza ciągnięta przez młodego chłopca pędzi przez tłum, który się przed nią rozstępuje. To taksówka jakiegoś inżyniera. Tylko ważni oficjele i kurierzy głównych gildii mogą korzystać z riksz; pozwolenie na korzystanie z lektyk mają jedynie ludzie zamożni, choć i tak używają ich nieliczni, gdyż windy i tramwaje są szybsze. Jedyną alternatywą jest jeżdżenie rowerem, ponieważ jednak na moście podatek płaci się od liczby kół, dla większości ludzi jedynym pojazdem, na jakiego używanie ich stać, jest monocykl. Wypadki są na porządku dziennym.

Seria trąbień, która poprzedza taksówkę, wydobywa się spod stóp odzianego w uniform nastoletniego rikszarza; w obcasach jego butów znajdują się małe klaksony. Ludzie znają ten ostrzegawczy dźwięk.

Idę do kawiarni, by się zastanawiać, co zrobię po lunchu. Mógłbym popływać — parę poziomów poniżej mojego mieszkania jest bardzo przyjemny, nie zatłoczony basen — lub zadzwonić do mojego przyjaciela Brooke’a, inżyniera. Popołudniami zazwyczaj grywa w karty ze swoimi przyjaciółmi, gdy nie potrafią wymyślić nic lepszego do roboty. Mógłbym też wsiąść do tramwaju i wyruszyć na poszukiwanie nowych galerii: od mniej więcej tygodnia nie kupiłem żadnego obrazu. Gdy rozważam te miłe sposoby spędzenia czasu, przenika mnie przyjemny dreszcz oczekiwania. Po wypiciu kawy i likieru wychodzę z kawiarni i ponownie dołączam do ludzkiego ścisku.

Wyrzucam monetę z tramwaju, którym wracam do mojego segmentu, gdy przejeżdżamy po wąskim przęśle. Rzucanie rzeczy z mostu — na szczęście — jest już tradycją.

Noc. Za mną przyjemny wieczór spędzony na pływaniu, kolacji w klubie rackets, a potem spacerze do portu. Jestem trochę zmęczony, ale obserwacja jachtów kołyszących się cicho w mrocznym basenie podsunęła mi pewien pomysł.

Rozciągam się na szezlongu w salonie i zastanawiam nad formą mojego następnego snu dla poczciwego doktora.

Zdecydowawszy się, przygotowuję biurko, po czym podchodzę do ekranu telewizyjnego wbudowanego w ścianę za moim krzesłem; lepiej mi się pracuje przy włączonym telewizorze, gdy cicho mówię do siebie. Większość programów to śmieci, przeznaczone dla nie myślących — teleturnieje, opery mydlane itd. — ale oglądam je od czasu do czasu w nadziei zobaczenia czegoś, co nie jest mostem. Okazuje się, że stacja nadaje sztukę najwyraźniej rozgrywającą się w górniczej społeczności na jednej z wysepek. Ściszam dialogi do szmeru wystarczająco głośnego, by je słyszeć, ale nie dość, by rozumieć. Zajmuję miejsce przy biurku i podnoszę pióro.

Telewizor zaczyna syczeć. Odwracam się. Szara mgiełka wypełnia ekran, z głośnika wydobywa się szum. Odbiornik jest chyba zepsuty. Idę, żeby go wyłączyć, ale wtedy na ekranie pojawia się obraz. Nie słychać żadnego dźwięku; szum ucichł.

Kamera pokazuje mężczyznę leżącego w szpitalnym łóżku, otoczonego aparaturą. Obraz nie jest kolorowy, lecz czarno-biały i ziarnisty. Podkręcam dźwięk, ale nawet przy maksymalnym poziomie z telewizora wydobywa się jedynie bardzo delikatne syczenie. Z nosa, ust i ramienia mężczyzny w łóżku wychodzą przewody i rurki; oczy ma zamknięte. Nie widzę, by oddychał, ale musi jeszcze żyć. Na każdym kanale obraz jest identyczny: wciąż ten człowiek, łóżko, otaczająca je aparatura.

Kamera filmuje z góry i z boku łóżka; ukazuje fragment ściany i małe puste krzesło po jednej stronie łóżka. Facet spogląda na drzwi do śmierci; nawet na monochromatycznym obrazie jego twarz jest strasznie blada, a chude ręce, leżące nieruchomo na białym prześcieradle — jedna z przewodem podłączonym w przegubie — są niemal przezroczyste. Twarz ma chudą i poobijaną, jak po okropnej bójce. Jego włosy przypominają mysią sierść; na czubku głowy widnieje mała łysina. W sumie nijaki, szary, zwyczajnie wyglądający człowiek.

Biedaczysko. Znowu próbuję zmienić kanały, ale obraz nie znika. Chyba mam połączenie z jedną ze szpitalnych kamer wykorzystywanych do kontroli pacjentów w bardzo ciężkim stanie. Rano zadzwoni ę do ludzi z warsztatu naprawczego. Jeszcze przez chwilę patrzę na nieruchomy bezgłośny obraz, a potem wyłączam telewizor.

Z powrotem przy biurku. Przecież muszę przygotować mój następny sen dla poczciwego doktora. Piszę przez pewien czas, lecz brak dźwięków w tle jest dokuczliwy i siedząc plecami do głuchego telewizora, mam dziwne uczucie. Zabieram pióro i kartki do łóżka i przed zaśnięciem kończę mój sen tam, gdzie — jeśli rzeczywiście śnię — nie przypominam sobie tego.

W każdym razie oto, co piszę:

Część druga

Walczyliśmy przez cały dzień pod topazowym niebem, które powoli chmurzyło się, jak gdyby przesłaniał je dym z naszych dział i rozprzestrzeniających się pożarów. O zachodzie słońca chmury przybrały ciemnoczerwony kolor; pokład pod naszymi stopami był śliski od krwi. Walczyliśmy nadal, teraz rozpaczliwie, choć ciemniało i liczebność naszych szeregów zmniejszyła się czterokrotnie; ciała zabitych i konających leżały porozrzucane jak drzazgi, farba i złocenia naszego dumnego okrętu sczerniały od ognia, maszty zostały powalone, a żagle — niegdyś dumnie wypięte i udekorowane niczym pierś żołnierza — zwisały jak na wpół spalone łachmany lub zaścielały zawalony zgliszczami pokład, na którym płonął ogień i jęczeli umierający marynarze. Nasi oficerowie nie żyli, szalupy spłonęły lub zostały roztrzaskane.

Nasz okręt tonął i palił się; rodzaj jego nieuchronnego końca zależał tylko od tego, czy podnoszące się wody dotrą do magazynów z prochem przed niepohamowanymi płomieniami. Statek przeciwnika, z trudem manewrujący na usianym wrakami oceanie, nie wydawał się być w wiele lepszym stanie; dziurawy i okopcony żagiel zwisał z jego przechylonego masztu. Próbowaliśmy zestrzelić tę resztkę takielunku, ale nie został nam żaden pocisk łańcuchowy. Zginęli też wszyscy ogniomistrze. Zapasy prochu na pokładzie były na wyczerpaniu.

Wrogi okr ęt zrobił zwrot i zbliżał się do nas. Wystrzeliliśmy ostatni pocisk, po czym wyciągnęliśmy szable i pistolety stosowane przy abordażu. Zostawiliśmy rannych samym sobie. Nie mając rei, z których można by rozwiesić liny do abordażu, przygotowaliśmy się do skoku na pokład zbliżającego się okrętu w momencie, gdy dobije do naszej burty. Jego działa także umilkły, ostatnie ciemne kłęby dymu z ich luf rozwiewały się powoli nad matowymi, czerwonymi falami oceanu.

Dwa rozdarte kadłuby zetknęły się; zeskoczyliśmy z burty naszego okrętu.

Kolizja powaliła ostatni naprędce sklecony maszt na pokładzie naszych wrogów i dwa statki znowu się rozdzieliły; oni również nie używali bosaków ani chwytaków. Chwiejnym krokiem przemierzaliśmy pokład wrogiego galeonu, krzycząc i przeklinając, ale nie znaleźliśmy nikogo, z kim można byłoby walczyć — jedynie trupy i jęczących rannych. Nie znaleźliśmy prochu ani pocisków, a tylko podnoszącą się wodę i rozprzestrzeniające się płomienie. Nie znaleźliśmy szalup — jedynie ich szczątki i zwęglone drewno.

Zrezygnowani i wyczerpani, zebraliśmy się na przechylonym, rozłupanym pokładzie rufówki. W przydymionym migotliwym świetle płomieni spoglądaliśmy na nasz okręt ponad powoli powiększającą się wyrwą zaśmieconego krwawego oceanu.

Maszty zmieniły się w płomienie, a żagle w dym. Odbity obraz okrętu płonął na dzielących nas wodach, jak śmiertelnie blade, odwrócone do góry dnem widmo.

Nasi przeciwnicy gapili się na nas przez dym.

Moje mieszkanie znajduje się wysoko w tym segmencie mostu blisko szczytu i niedaleko jednego z wierzchołków zgniecionego sześciokąta, który przypomina swoim kształtem. Wygląda na to, że zasługuję na tę wysoką pozycję, ponieważ jestem jednym z czołowych pacjentów doktora Joyce’a. Pokoje są szerokie i wysokie, a ich ściany od strony morza to przeszklone dźwigary samego mostu. Mogę spoglądać — z około czterystu metrów lub więcej — w kierunku, który nazywamy śródrzeczem. To znaczy mogę wtedy, gdy widoku nie przesłaniają szare chmury, często zatapiające most od góry.

Gdy przybyłem tutaj ze szpitala, pokoje mojego mieszkania były zupełnie puste — poprawiłem ich wygląd, dodając kilka użytecznych i ozdobnych mebli oraz skromną, lecz starannie dobraną kolekcję małych obrazów, statuetek i rzeźb. Obrazy w większości pokazują detale mostu lub morze. Mam też kilka pięknych płócien przedstawiających jachty i kutry rybackie. Rzeźby to głównie postacie robotników mostowych zastygłych w brązie.

Jest ranek i właśnie się ubieram. Robię to powoli, przemyślanymi etapami. Mam bogatą garderobę; wydaje mi się, że grzeczność wymaga, by otrzymawszy tyle dobrze uszytych rzeczy, zastanowić się trochę nad ich wykorzystaniem. Ostatecznie, stanowią pewien język; nie tyle mówią o nas wszystko, ile są tym, co decyduje, co się mówi.

Pracownicy służb mostu mają oczywiście uniformy i nie muszą się każdego rana martwić o to, co na siebie włożyć. Jednak moja zazdrość o ich sposób życia od tego się zaczyna i na tym kończy; akceptują swój los i swoją pozycję w społeczeństwie z potulnością która mnie zadziwia i rozczarowuje zarazem. Ja nie zgodziłbym się być kanalarzem lub górnikiem przez całe życie, lecz ci ludzie wpasowują się w konstrukcję niczym szczęśliwe małe nity, przywierają i lgną do swojego miejsca jak warstwy farby.

Czeszę włosy (kruczoczarne w przyjemny dla oka sposób i na tyle kręcone, by sprawiały wrażenie gęstych) i wybieram fular oraz pasujący doń emaliowany zegarek kieszonkowy. Przez chwilę podziwiam moje wysokie, arystokratyczne odbicie i sprawdzam, czy mankiety są równe, kamizelka dobrze leży, kołnierz jest prosty i tym podobne rzeczy.

Jestem gotowy do śniadania. Należałoby pościelić łóżko i schować bądź wyczyścić wczorajsze ubranie, ale na szczęście szpital bardzo taktownie przysyła ludzi zajmujących się tego rodzaju sprawami. Idę wybrać kapelusz i nagle przystaję.

Telewizor sam się włączył z cichym trzaskiem. Zaczyna syczeć. Początkowo, przechodząc do salonu, myślę, że mi się zdawało, że to rura — wodna lub gazowa — wydaje ten dźwięk, ale nie, ekran wbudowany w ścianę się świeci. Pokazuje ten sam obraz co przedtem: milczący i nieruchomy mężczyzna w łóżku. Wyłączam odbiornik. Obraz znika. Znowu go włączam; chory mężczyzna znów się pojawia, a wciskanie przełącznika kanałów nic nie daje. Światło jest inne. Wydaje się, że w ścianie po przeciwległej stronie łóżka, za otaczającą je aparaturą, osadzono okno. Uważnie szukam jakichś dodatkowych wskazówek. Obraz jest dla mnie zbyt ziarnisty, bym mógł odczytać któryś z napisów na aparatach; nie potrafię nawet ocenić, w jakim są języku. Jak to możliwe, by telewizor sam się włączał? Gaszę go i słyszę brzęczenie na zewnątrz.

Przez okno pokoju wyglądam na błękitny, pogodny dzień. Obok mostu, od strony Królestwa, przelatują samoloty w szyku — trzy identyczne, dość ciężkie z wyglądu jednopłatowce, lecące jeden nad drugim. Znajdujący się najniżej samolot leci mniej więcej na moim poziomie, środkowy jest piętnaście metrów nad nim, a lecący najwyżej — następnych piętnaście nad środkowym. Mijają mnie z warkotem silników, lśniąc śmigłami; z ogona każdego samolotu strzelają, na pozór przypadkowo, ciemne kłęby dymu. Czarne chmurki wiszą w powietrzu, rozciągnięte niczym jakiś dziwny szyfr. Długi ślad dymnych sygnałów znaczy drogę samolotów, znikając na wysokości odległego Miasta, jak dziwny powietrzny płot.

Intryguje mnie to, a jednocześnie podnieca. Odkąd jestem na moście, nie słyszałem o żadnych samolotach, nawet o latających łodziach, które mostowi inżynierowie i naukowcy najwyraźniej potrafią budować i obsługiwać.

Te samoloty nie miały widocznego podwozia — z pewnością nie miały pływaków — i w ogóle wyglądało na to, że nie mogą startować z wody; przypuszczalnie mają chowane koła i przylatują z lotniska na lądzie. Dodało mi to odwagi.

Kłęby czarnego dymu odpływają z lekkim wiatrem, zmierzając ku Miastu. Po drodze rozmywają się w błękitnym niebie. Dźwięk silników samolotów również zanika. Rzednące czarne chmury tworzą niewyraźny wzór; grupują się w dokładnie oddzielone siatki o dziewięciu oczkach. Obserwuję sunące grupy chmur i czekam, aż łączące się dymki utworzą litery lub liczby albo jakieś inne rozpoznawalne kształty, lecz po paru minutach zostaje jedynie niewyraźna zasłona, powoli pchana ku Miastu podmuchami wiatru, niczym gigantyczny szal z pobrudzonej gazy.

Kręcę głową.

Przy drzwiach przypominam sobie o wadliwie działającym telewizorze. Kiedy jednak próbuję dodzwonić się do zakładu naprawczego, okazuje się, że telefon nie działa: linia przesyła do mnie serię wolnych, nieregularnych sygnałów. Pora iść. Świat — a w każdym razie most — może wariować, ale człowiek musi jednak zjeść jakieś śniadanie.

Na korytarzu przy windzie rozpoznaję mojego sąsiada. Obserwuje mosiężną wskazówkę na przypominającej zegar tarczy wskaźnika pięter nad zamkniętymi drzwiami, niecierpliwie stukając stopą w podłogę. Ma na sobie uniform starszego referenta ds. rozkładu jazdy. Wzdrygnął się nieco; wykładzina stłumiła pewnie moje kroki.

— Dzień dobry — mówię, gdy wskaźnik pięter powoli wędruje w górę. Facet mruczy coś pod nosem. Wyciąga kieszonkowy zegarek i spogląda nań; jego stopa porusza się szybciej. — Pewnie nie widział pan tych samolotów, prawda? — pytam.

Patrzy na mnie dziwnie.

— Słucham?

— Samoloty. Te, które przeleciały obok… niecałe dziesięć minut temu.

Mężczyzna wlepia we mnie wzrok. Mruga oczyma, gdy spogląda na przegub mojej ręki; dostrzega plastikową szpitalną bransoletkę. Rozlega się dzwonek windy.

— A tak — mówi urzędnik. — Owszem. Samoloty. Oczywiście.

Drzwi rozsuwają się gładko. Sąsiad rozgląda się po wyłożonym boazerią i ozdobionym mosiądzem wnętrzu oczekującej windy, gdy gestem pokazuję mu, żeby wszedł pierwszy. Znowu badawczo spogląda na zegarek, mamrocze: — Pan wybaczy — i pośpiesznie odchodzi korytarzem.

Zjeżdżam na dół sam. Gdy winda, turkocząc, przesuwa się w dół szybu, z okrągłej, obitej skórą ławki przyglądam się falującej powierzchni wody w akwarium stojącym w kącie. Przy drzwiach znajduje się telefon.

Mosiężny aparat jest ciężki. Przez moment nie słyszę nic, a potem parę brzęczących sygnałów, które z początku przypominają brzmieniem dziwne dźwięki, które słyszałem w telefonie w moim mieszkaniu. Niebawem zastępuje je głos zarozumiałej telefonistki z centrali:

— Tak, słucham? Z kim pan chce rozmawiać? W pewnym sensie czuję ulgę.

— Poproszę z Działem Napraw i Konserwacji.

— Teraz?

Winda zwalnia, zbliżając się do piętra, na którym chcę wysiąść.

— Nie, nieważne — mówię i odkładam słuchawkę.

Wychodzę z windy na jednym z górnych arkadowych pomostów, skąd żwawym krokiem idę — obok sklepików oferujących świeże produkty, przywiezione właśnie porannymi pociągami towarowymi — do baru śniadaniowego Wysepki. Przystaję przy małym straganie z kwiatami i wybieram goździk, który będzie ładnie kontrastował z zegarkiem i fularem.

Na wyłożonych boazerią i pozbawionych okien ścianach baru śniadaniowego namalowano fachowo, lecz nieprzekonująco zielone pastwiska. Bar jest spokojnym, wyciszonym lokalem o wysokich suftach i nisko wiszących lampach, z grubymi dywanami i cienką porcelaną. Zaprowadzono mnie do stolika w głębi sali. Leży na nim złożona gazeta, niemal w całości poświęcona drobnym zmianom przepisów i ustaw określających zasady eksploatacji i konserwacji mostu, awansom i zgonom zarządców mostu, niezwykle nudnym spotkaniom towarzyskim urządzanym przez wciąż te same grupy oraz niektórym ze skomplikowanych, tajemniczych i rzadko uprawianych sportów i gier popularnych wśród tych mandarynów.

Zamawiam wędzone filety rybne, ostro przyprawione nereczki jagnięce, grzankę i kawę. Odkładając gazetę, spoglądam na obraz na ścianie naprzeciwko. Przedstawia olśniewająco zieloną łąkę na stoku, okoloną drzewkami iglastymi i usianą jasnymi kwiatami. Po drugiej stronie płytkiej doliny rozciąga się porośnięte drzewami wzgórze o wyostrzonym w świetle słońca konturze.

Czy te sceny namalowano z natury, czy też przedstawione miejsca istniały tylko w wyobraźni artysty?

Przyniesiono kawę. Nigdy nie widziałem krzewu kawowca na moście. Moje nereczki jagnięce też muszą skądś się brać; tylko skąd? Na moście mówimy o śródrzeczu i górze rzeki oraz o drogach do Miasta i do Królestwa, musi więc istnieć jakiś ląd — czy jakikolwiek most mógłby istnieć bez niego? — lecz jak daleko stąd?

Przeprowadziłem wszelkie badania, jakie mogłem przeprowadzić, zważywszy nieznajomość języków i ograniczenia w dostępie do dokumentów, narzucane badaczowi-amatorowi przez organizację instytucji publicznych mostu, lecz mimo wielomiesięcznej pracy nie zbliżyłem się do odkrycia prawdy ani o charakterze, ani o położeniu Miasta i Królestwa. Nadal są czymś zagadkowym, geograficznie nieokreślonym.

Moje prośby o informacje zapewne nadal toną w miazmatycznych warstwach biurokratycznego szlamu, które symbolizują strukturę organizacyjną władz mostu; odnoszę wrażenie, że wszystkie moje początkowe pytania dotyczące wielkości mostu, tego co łączy, i tak dalej, będą przekazywane, formułowane na nowo, precyzowane, porządkowane, komentowane, parafrazowane i ponownie przesyłane tak często i pomiędzy tyloma różnymi departamentami i gabinetami, że zanim rozpatrzy je ktoś zdolny — i pragnący — na nie odpowiedzieć, będą praktycznie bez znaczenia… i że gdyby jakimś cudem przetrwały ten proces na tyle nieskażone, by można je było zrozumieć, każda odpowiedź, jakkolwiek rozważnie pożyteczna i paradygmatycznie jasna, tym pewniej stanie się całkowicie niezrozumiała, nim w końcu dotrze do mnie.

Cały ten proces badawczy stał się wkrótce dla mnie tak zniechęcający, że w pewnym momencie poważnie rozważałem ukrycie się w pociągu ekspresowym i po prostu wyjazd w poszukiwaniu tego cholernego Miasta bądź Królestwa. Formalnie moja opaska na przegubie, która podaje moją tożsamość i informuje konduktorów w tramwajach o tym, od którego oddziału szpitala pobrać opłatę za mój bilet, ogranicza moje podróże jedynie do obszaru między dwiema zajezdniami linii tramwajowej, obejmującego tuzin segmentów i mniej więcej tę samą liczbę mil w każdym kierunku. Nie jest to skąpy przydział, ale mimo wszystko ograniczenie.

Postanowiłem, że nie będę pasażerem na gapę. Myślę, że ważniejsze jest odzyskanie utraconych terytoriów w moim mózgu ni ż poszukiwanie zaginionych lądów tutaj. Zostanę na miejscu; mógłbym pojechać, gdy już mnie wyleczą.

— Dzień dobry, Orr.

Dołącza do mnie pan Brooke, inżynier, którego poznałem w szpitalu. Mężczyzna drobny, ciemnowłosy, wyglądający na przytłoczonego; siada ciężko naprzeciw mnie i patrzy spode łba.

— Dzień dobry, Brooke.

— Widziałeś te przeklęte…

Jego spojrzenie staje się jeszcze groźniejsze.

— Samoloty? Tak. A ty?

— Nie, tylko dym. Cholerny tupet.

— Nie pochwalasz tego.

— Nie pochwalam? — Brooke wygląda na wstrząśniętego. — Nie do mnie należy pochwalanie lub nie, ale zadzwoniłem do mojego kumpla w Wydziale Transportu Morskiego i Ustalania Rozkładów Jazdy, i tam nic nie wiedzieli o tych… samolotach. Cała ta eskapada była zupełnie bezprawna. Głowy polecą, zapamiętaj to sobie.

— Czy są ustawy zakazujące tego, co zrobili ich piloci?

— Rzecz w tym, że nie ma ustawy zezwalającej na to, Orr. Mój Boże, nie można pozwolić, by ludzie wyjeżdżali i robili co im się żywnie spodoba tylko dlatego, że coś sobie wykombinują! Trzeba mieć jakieś… ramy. — Kręci głową. — Boże święty, czasami masz dziwne pomysły.

— Wcale temu nie przeczę.

Brooke zamawia kedgeree. W szpitalu leżeliśmy w tej samej sali, on także był pacjentem doktora Joyce’a. Brooke jest starszym inżynierem specjalizującym się w badaniu wpływu nacisku mostu na dno morskie; został ranny w wypadku w jednym z kesonów, na których wspiera się część obłożonych granitem stóp mostu. Fizycznie doszedł do siebie, ale wciąż cierpi na bezsenność. Brooke ma w sobie coś, co sprawia, że zawsze wydaje mi się źle oświetlony — nawet w świetle słońca sprawia wrażenie stojącego w cieniu.

— Dziś rano przydarzyło mi się kolejna dziwna rzecz — mówię.

Brooke robi się czujny.

— Naprawdę?

Opowiadam mu o mężczyźnie w szpitalnym łóżku, telewizorze, który sam się włącza, i nie działającym telefonie. Sprawia wrażenie odprężonego.

— Och, tego rodzaju rzeczy zdarzają się przez cały czas. Idę o zakład, że to przez skrzyżowane linie. Skontaktuj się z Działem Napraw i Konserwacji i naprzykrzaj się im tak długo, aż w końcu to załatwią.

— Tak zrobię.

— Jak się miewa ten szarlatan Joyce?

— Jeszcze ze mną wytrzymuje. Zacząłem mieć sny, ale wydaje mi się, że są zbyt… rozbudowane jak na poczciwego doktora. Pierwszy praktycznie zignorował. Skrytykował mnie za rezygnację z moich badań.

Brooke cmoka z dezaprobatą.

— No cóż, on jest lekarzem i w ogóle, ale na twoim miejscu nie marnowałbym dłużej czasu na wszystkie te… — milknie, szukając odpowiednio poważnego epitetu — …pytania. Prawdopodobnie zaprowadzi ci ę to donikąd. A już w ogóle nie rozumiem, jak miałoby przywrócić ci pamięć. Gapienie się na tego rodzaju obrazki też w tym nie pomoże. — Pogardliwym ruchem ręki wskazuje jedną z sielankowych scen na ścianie, marszcząc przy tym brwi, jak gdyby zwracał uwagę na jakąś paskudną skazę na polakierowanych płytach boazerii.

— Ale Brooke, czy nigdy nie masz ochoty zobaczyć coś innego niż ten most? Góry, lasy, pustynię?

— Mój przyjacielu — odpowiada ociężale, obserwując, jak kelner dolewa mu kawy — czy wiesz, na ilu różnych rodzajach skał spoczywają jego fundamenty?

Mówiąc to, sprawia wrażenie cierpliwego, niemal zmęczonego. Szykuje się wykład, ale przynajmniej da mi to szansę zjedzenia ostro przyprawionych nereczek, które pojawiły się już na stole i stygną.

— Nie — przyznaję się.

— To ci powiem. Nie mniej niż siedem głównych rodzajów, nie licząc śladów dziesiątków innych. Reprezentowane są wszystkie typy warstw: osadowe, metamorficzne oraz wulkaniczne głębinowe i wylewne. Występują spore złoża bazaltu, dolerytu, piaskowca wapniowego i węglowego, aglomeratu bazaltowo-trachitowego, lawy bazaltowej, trzeciorzędowego i starego czerwonego piaskowca oraz znaczne ilości łupków ilastych, a wszystkie w skomplikowanych pofałdowanych układach, których dziej e jeszcze…

Nie mogę już dłużej strawić tego gadania o skalach.

— Chcesz przez to powiedzieć — wtrącam, gdy na stół wjeżdża jego kedgeree (pokrywa je śnieżycą soli i nakłada warstwę pieprzu przypominającą pierzynę wulkanicznego popiołu) — że most oferuje dociekliwemu umysłowi wystarczająco dużo, by nie trzeba się było uciekać do czegokolwiek poza nim?

— Dokładnie to.

Powiedziałbym, że raczej w przybliżeniu niż dokładnie, ale mniejsza o to. Tak czy owak poza mostem jest jeszcze coś, coś, co prawie pamiętam. Wydaje mi się, że mam abstrakcyjne wyobrażenia, ogólne idee rzeczy, których nigdy nie zdołałem znaleźć na moście; lodowce, katedry, samochody… niemal nie kończąca się lista. Nie mogę jednak przypomnieć sobie niczego konkretnego, żadne szczególne obrazy nie przychodzą mi na myśl. Potrafię sobie poradzić z jednym językiem oraz miejscowymi zwyczajami (zapewne w wyniku przeszkolenia w którymś momencie), ale nie przypominam sobie niczego z czasów mojej nauki i wychowania. Mam wszystko z wyjątkiem wspomnień. Tam, gdzie inni ludzie mają odpowiedniki encyklopedii i dzienników, ja mam słownik kieszonkowy.

— No cóż, nic na to nie poradzę, Brooke. Po prostu mam wrażenie, że tyle jest rzeczy, o których nie można tutaj rozmawiać: po pierwsze seks, religia i polityka.

Brooke nieruchomieje z widelcem z kopką kedgeree w pół drogi do ust.

— No cóż — mówi niepewnie — nie ma nic złego w… pierwszym z nich, jeżeli ktoś jest żonaty lub gdy dziewczyna ma uprawnienia albo coś takiego… ale, psiakrew, Orr — odkłada widelec — stale mówisz o re ligii i polityce. Co dokładnie masz na myśli?

Wygląda na to, że mówi poważnie. W co ja się wpakowałem? Najpierw to, a potem sesja z doktorem Joyce’em. Mimo wszystko przez następnych dziesięć minut próbuję wytłumaczyć znaczenie tych pojęć Brooke’owi. Wygląda na coraz bardziej oszołomionego. W końcu, gdy już skończyłem, mówi:

— Hmm. Nie wiem, dlaczego potrzeba ci na to dwóch słów. Mam wrażenie, że to jedno i to samo.

Odchylam się z podziwem w krześle.

— Brooke, ty powinieneś być filozofem!

— Filo… czym?

— Mniejsza o to. Jedz swoje kedgeree.

Tramwaj wiezie mnie do segmentu, w którym pracuje doktor Joyce. Trzeszczące górne piętro jest pełne robotników; siedzą w brudnych fotelach i czytają gazety z wielkim drukiem i fotografiami. Niemal w całości są one poświęcone sportowi i wynikom loterii. Mężczyźni to hutnicy bądź spawacze; ich grube kurtki robocze nie mają kieszeni i na wierzchu upstrzone są gęsto wypalonymi dziurkami… Rozmawiają ze sobą, ignorując mnie. Z rzadka wydaje mi się, że rozpoznaję jakieś słowo (czyżby posługiwali się prymitywnym dialektem mojego języka?), ale im dłużej słucham, tym mniej rozumiem. Tak naprawdę to powinienem poczekać na wygodniejszy tramwaj, ale mógłbym wtedy spóźnić się na wizytę u doktora Joyce’a, a przecież jestem zwolennikiem punktualności.

Wjeżdżam windą pośpieszną na poziom, na którym poczciwy doktor ma swoją przychodnię. Słychać muzykę graną na dudach, lecz tradycyjnie brzmi ona jak przypadkowy zbiór nut i pomieszanych, źle dobranych akordów, jak gdyby wszelka muzyka na moście została zaszyfrowana. Przestałem już liczyć na to, że usłyszę coś, co zdołam zapamiętać lub zagwizdać.

Przez większą część podróży dzielę windę z jakąś młodą kobietą. Jest ciemnowłosa i szczupła i skromnie wpatruje się w podłogę. Ma długie, czarne rzęsy, a jej policzek zakrzywia się rozkosznym łukiem. Ubrana jest we wspaniale skrojony kostium z długą spódnicą i krótkim żakietem. Stwierdzam nagle, że przyglądam się, jak jej piersi wznoszą się i opadają pod białą jedwabną bluzką. Kobieta nie obdarza mnie nawet przelotnym spojrzeniem, gdy wychodzi z windy; pozostawia jedynie delikatny ślad zapachu perfum.

Skupiam uwagę na fotografii wiszącej przy drzwiach na jednej z p ły-cin boazerii. Zdjęcie jest stare, w odcieniu sepii, i przedstawia montaż trzech segmentów mostu. Leżą osobno, nie połączone niczym prócz podobieństwa swoich ząbkowanych, nie wykończonych konstrukcji. Rury i dźwigary sterczą wśród girland rusztowań, a ciężkie dźwignice parowe porozrzucane są wokół brązowych żelaznych lin; trzy niepełne segmenty wydają się niemal sześciokątne. Na zdjęciu nie ma daty.

Przychodnię doktora wypełnia zapach farby. Dwaj robotnicy w białych kombinezonach wynoszą biurko. Poczekalnia jest pusta, jeśli nie liczyć białych prześcieradeł zakrywających podłogę, i biurka, które robotnicy właśnie stawiają na środku pomieszczenia. Zaglądam do gabinetu; on także jest pusty, następne białe prześcieradła zakrywają podłogę. Nazwisko doktora zostało usunięte z szyby w drzwiach.

— Co się stało? — pytam robotników. Patrzą na mnie obojętnie.

Znowu winda. Trzęsą mi się ręce.

Na szczęście szpitalna recepcja pozostała na swoim miejscu. Muszę czekać, gdy recepcjonistka kieruje młode małżeństwo z małym dzieckiem w głąb długiego korytarza, ale potem przychodzi moja kolej.

— Szukam gabinetu doktora Joyce’a — wyjaśniam srogiej kobiecie za pulpitem. — Przyjmował w pokoju 3422. Byłem u niego jeszcze wczoraj, ale wygląda na to, że został przeniesiony.

— Jest pan pacjentem?

— Nazywam się John Orr — mówię i pozwalam, by odczytała informacje na pasku na moim przegubie.

— Chwileczkę.

Podnosi słuchawkę telefonu. Siadam na miękkiej ławce pośrodku sali przyjęć; rozchodzą się od niej niczym szprychy od piasty korytarze. Krótsze prowadzą ku zewnętrznej ścianie mostu; miękkie białe zasłony wydymają się na lekkiej bryzie. Kobietę przy pulpicie łączą z kolejnymi osobami. W końcu odkłada słuchawkę.

— Panie Orr, doktor Joyce został przeniesiony do pokoju 3704. Rysuje drogę do nowego gabinetu doktora. Przez chwilę czuję tępy ucisk w piersiach, koliste echo bólu.

— Pan Brooke przesyła wyrazy szacunku.

Doktor Joyce unosi wzrok znad swoich notatek, mrugając szaroróżowymi powiekami. Opowiedziałem mu sen o galeonach, na których w wyniku abordażu następuje wymiana załóg. Słuchał bez komentarza, kiwając z rzadka głową, czasami marszcząc brew i zapisując uwagi. Milczenie przeciągało się.

— Pan…? — mówi, zakłopotany. Jego cienki srebrny ołówek zawisa nad notesem niczym maleńki sztylet.

— Pan Brooke — przypominam mu. — Przybył z chirurgii mniej więcej w tym samym czasie co ja. Inżynier. Cierpi na bezsenność. Leczył go pan.

— Och, tak. Jego — odpowiada po chwili i pochyla się z powrotem nad swoimi zapiskami.

Nowa przychodnia doktora Joyce’a jest jeszcze okazalsza niż poprzednia. Trzy poziomy wyżej, większa — wygląda na to, że doktor awansuje. Teraz ma własną sekretarkę oraz recepcjonistę. Niestety, awans doktora nie pociągnął za sobą wymiany PMC. „Nie do wiary, pan Orr, świetnie pan wygląda! Jak miło pana ujrzeć. Proszę usiąść. Pozwoli pan, że wezmę pana płaszcz. Może filiżankę kawy? Herbaty?” Mały srebrny ołówek wraca do kieszeni na piersi doktora.

— No więc — mówi, klaszcząc w dłonie — jak pan rozumie ten sen, hmm?

Znowu to samo.

— Doktorku — mówię, wierząc, że to go z miejsca zdenerwuje — nie mam pojęcia. To nie moja działka. A pan?

Doktor Joyce przez chwilę patrzy na mnie spokojnie. Potem wstaje z krzesła i rzuca notes na blat biurka. Podchodzi do okna i stoi tam, wyglądając na zewnątrz i kręcąc głową.

— Powiem panu, co myślę, Orr. — Odwraca się i obrzuca mnie surowym spojrzeniem. — Myślę, że obydwa te sny, ten i ten wczorajszy, nic nam nie mówią.

— Rozumiem — odpowiadam. Po tylu trudach. Chrząkam, zupełnie nie zirytowany. — No cóż, co teraz zrobimy?

Niebieskie oczy doktora Joyce’a lśnią. Wysuwa szufladę w biurku i wyjmuje flamaster i dużą książkę z plastikowymi stronami, które można wytrzeć do czysta. Podaje mi je. Książka zawiera głównie na wpół ukończone rysunki i testy graficzne.

— Ostatnia strona — mówi poczciwy doktor.

Odwracam posłusznie na ostatnią stronę. Zawiera dwa rysunki.



— Co mam robić? — pytam. Wygląda mi to na jakąś dziecinadę.

— Widzi pan te krótkie kreski, cztery na górnym rysunku, a pięć na dolnym?

— Owszem.

— Proszę je uzupełnić zmieniając w strzałki, tak aby wskazywały kierunki sił, jakie konstrukcje wywierają w tych punktach. — Podnosi rękę, gdy otwieram usta, aby zadać pytanie. — To wszystko, co mogę powiedzieć. Nie wolno mi dawać panu żadnych wskazówek ani odpowiadać na żadne pytania.

Biorę do ręki mazak, uzupełniam kreski zgodnie z życzeniem i wręczam książkę z powrotem doktorowi. Patrzy, kiwa głową.

— Więc? — pytam.

— Więc co?

Wyciąga szmatkę z szuflady i wyciera książkę, gdy kładę pióro na jego biurku.

— Czy zrobiłem to prawidłowo? Wzrusza ramionami.

— Co to znaczy „prawidłowo”? — pyta burkliwie, wkładając wszystko z powrotem do szuflady. — Gdyby to było pytanie egzaminacyjne, to tak, ale to nie było pytanie egzaminacyjne. Odpowiedź miała nam coś powiedzieć o panu — dodaje i zapisuje w notesie uwagę małym srebrnym ołówkiem automatycznym.

— I na co wskazuje?

Znowu wzrusza ramionami i patrzy w swoje notatki.

— Nie wiem — odpowiada, kręcąc głową. — Musi na coś wskazywać, ale nie bardzo wiem na co. Na razie.

Chętnie walnąłbym doktora Joyce’a prosto w jego szaroróżowy nos.

— Rozumiem. No cóż, mam nadzieję, że przyczyniłem się do postępu nauk medycznych.

— Ja też — stwierdza doktor Joyce, spoglądając na zegarek. — No cóż, to chyba na razie wszystko. Niech pan się umówi na wizytę na jutro, na wszelki wypadek, ale jeśli nie będzie pan miał żadnych snów, niech pan zadzwoni i ją odwoła, dobrze?

— Ojej, ale szybko pan to załatwił, panie Orr. Jak poszło? Ma pan ochotę na filiżankę herbaty? — Nieskazitelnie ubrany recepcjonista pomaga mi wdziać płaszcz. — Wszedł pan tam i wyszedł w okamgnieniu. Może trochę kawy?

— Nie, dzięki — mówię, patrząc na pana Berkeleya i jego policjanta, którzy czekają w recepcji. Pan Berkeley leży — zwinięty ciasno w pozycji embrionalnej — na boku, na podłodze przed siedzącym policjantem, który opiera na nim stopy.

— Dzisiaj pan Berkeley jest podnóżkiem — dumnie wyjaśnia Przerażający Młody Człowiek.

W wysokich, przewiewnych przestrzeniach górnej konstrukcji sufity są wysokie, a szeroka, puszysta wykładzina dywanowa w pustych korytarzach intensywnie pachnie wilgocią. Ściany pokrywa boazeria z drewna lekowego i mahoniu, a szyby rozciągnięte w mosiężnych ramach okien wychodzących na mroczne kominy świetlne lub na zasnute teraz mgłą morze mają błękitny odcień, niczym szkło ołowiowe. W niszach wzdłuż ciemnych drewnianych ścian majaczą, jak niewidome zjawy, stare posągi zapomnianych biurokratów, a wysoko nade mną wiszą wielkie płachty ciemnych flag niczym ciężkie, rozwieszone do suszenia sieci; kołyszą się lekko, gdy mroźny przeciąg roznosi przedwieczny kurz po długich, mrocznych korytarzach.

Po mniej więcej półgodzinnym spacerze od przychodni doktora, naprzeciwko olbrzymiego okrągłego okna, które wychodzi na zatokę jak przezroczysta tarcza zegara ogołocona ze wskazówek, odkrywam starą windę. Jej drzwi są otwarte, w środku na wysokim stołku śpi jakiś stary mężczyzna. Ma na sobie długi płaszcz w kolorze burgunda, z lśniącymi guzikami, chude ręce skrzyżował na brzuchu; jego obrośnięty imponującą brodą podbródek spoczywa na piersi ozdobionej dwoma rzędami guzików, a siwa głowa porusza się powoli w górę i w dół w rytmie dychawicznego oddechu.

Chrząkam. Staruszek śpi dalej. Pukam w krawędź jednego skrzydła drzwi.

— Halo!?

Budzi się, wykonując nagły ruch ciałem, rozplata ramiona i opiera się o dźwignie sterujące; rozlega się trzask i drzwi zaczynają się zamykać z jękiem i zgrzytem. W końcu, wymachując rękami, znowu uderza w mosiężne dźwignie, po czym drzwi się cofają.

— Niech to! Ależ mnie pan szanowny wystraszył! Właśnie uciąłem sobie krótką drzemkę, ot co. Proszę wejść. Na które piętro?

W windzie wielkości pokoju pełno jest źle dobranych foteli, łuszczących się luster i pokrytych kurzem gobelinów. Jeżeli nie jest to wynikiem sztuczki z lustrami, winda ma ponadto kształt litery L, z jakim jeszcze nigdy dotąd się nie zetknąłem.

— Proszę na pomost kolejowy — odpowiadam.

— Tak jest, proszę szanownego pana!

Sędziwy windziarz zawiesza pomarszczone dłonie na dźwigniach sterujących; drzwi zamykają się ze szczękiem i zgrzytem i po paru trąceniach łokciem i dokładnie wymierzonych uderzeniach w mosiężną płytę z dźwigniami starcowi w końcu udaje się nakłonić windę do jazdy; nasz pojazd przesuwa się — majestatycznie i z łoskotem — w dół; lustra drżą, wyposażenie klekocze, lżejsze krzesła i fotele chwieją się na nierównej, pokrytej wykładziną podłodze. Starzec kołysze się niepewnie na wysokim stołku i mocno trzyma mosiężnej poręczy pod tablicą rozdzielczą. Słyszę, jak szczęka zębami. Kurczowo trzymam się wypolerowanej do połysku i brzęczącej na poluzowanych wkrętach poręczy. Gdzieś na górze rozbrzmiewa hałas przypominający cięcie metalu.

Udając obojętność, studiuję treść pożółkłej wywieszki przy moim ramieniu. Zawiera ona wykaz różnych pięter, które obsługuje winda, oraz departamentów, sektorów mieszkalnych i innych placówek znajdujących się na tych poziomach. Mój wzrok przyciąga jedna informacja blisko szczytu wykazu. Mój Boże! Znalazłem ją!

— Przepraszam! — mówię do staruszka. Odwraca głowę, trzęsącą się jak po porażeniu, by na mnie spojrzeć. Stukam w wykaz na ścianie. — Rozmyśliłem się. Chciałbym pojechać na to piętro: pięćdziesiąte drugie. Do Trzeciej Biblioteki Miejskiej.

Starzec przez chwilę patrzy na mnie z rozpaczą, po czym kładzie drżącą rękę na klekoczącej tablicy rozdzielczej i przerzuca jedną z dźwigni w dół, po czym znowu rozpaczliwie chwyta się poręczy i zamyka oczy.

Winda wyje, piszczy, podskakuje i łomocząc, trzęsie się na boki. Omal nie zwala mnie z nóg; stary człowiek rozstaje się ze swoim wysokim stołkiem. Fotele przewracają się. Pęka lustro. Oprawa lampy odpada od sufitu, a potem drga niczym wisielec i kołysze się w kaskadzie tynku, pyłu i wiszących przewodów.

Zatrzymujemy się. Starzec strzepuje pył z ramion, poprawia marynarkę i czapkę, podnosi stołek i naciska parę następnych dźwigni; wznosimy się stosunkowo łagodnie.

— Przepraszam! — krzyczę do windziarza. Ten obrzuca mnie dzikim spojrzeniem i rozgląda się po windzie, jak gdyby próbował odkryć, ja ką straszną zbrodnię popełniłem. — Nie zdawałem sobie sprawy, że za trzymanie windy i jazda z powrotem będą tak… wstrząsające — krzyczę do niego. Wygląda na zupełnie oszołomionego i wciąż rozgląda się po grzechoczącym, skrzypiącym i zasnutym mgłą kurzu wnętrzu swojego małego królestwa, jakby nie potrafił zrozumieć o co tyle hałasu.

Zatrzymujemy się. Winda nie wygrywa kurantów po przybyciu na miejsce; zamiast nich powietrzem w jej wnętrzu wstrząsa huk dzwonu, którego mocą i tonem nie pogardziłby duży kościół. Starzec patrzy lękliwie do góry.

— Jesteśmy na miejscu, proszę pana! — krzyczy.

Otwiera drzwi na scenę kompletnego chaosu i odskakuje. Przyglądam się, zdumiony, przez długą chwilę powoli podchodzę do drzwi. Stary windziarz zerka nerwowo zza ich skrzydła.

Wygląda na to, że przyjechaliśmy na miejsce okropnej katastrofy; w wielkiej, zawalonej gruzem sali przed nami ogień liże leżące wiązary, splątane rury i belki, zawalone mury i zwisające kable; ludzie w uniformach biegają z wężami strażackimi, noszami i trudnymi do zidentyfikowania elementami sprzętu do gaszenia. Nad wszystkim wisi wielki całun dymu. Zgiełk brzęczących alarmów i klaksonów, eksplozji i wykrzykiwanych przez tuby rozkazów jest przerażający nawet dla uszu lekko ogłuszonych przez dzwon, który oznajmił nasz przyjazd. Co się tu stało?

— Odnoszę wrażenie, proszę pana — wykrztusza z siebie stary windziarz — że z tej strony niezbyt przypomina to bibliotekę, prawda?

— Prawda — przyznaję, obserwując, jak tuzin mężczyzn toczy jakąś wielką pompę po usianej gruzem podłodze.

— Jest pan całkowicie pewien, że to właściwe piętro? Windziarz sprawdza wskaźnik pięter, uderzając w tarczę artretyczną pięścią.

— Bardziej być nie mogę, proszę pana.

Wygrzebuje z kieszeni okulary i znowu zerka na wskaźnik. Eksplozja wśród szczątków rur i wiązarow wzbija w górę kłąb czarnego dymu i iskier; strażacy znajdujący się nieopodal rzucają się na posadzkę. Jakiś mężczyzna w wysokim kasku i jasnożółtym uniformie spostrzega nas i macha tubą. Przechodzi nad ciałami na noszach i zbliża się do nas.

— Hej, wy tam! — krzyczy. — Co u licha tutaj robicie? Szabrownicy? Wampiry? Co? Wynoście się stąd natychmiast!

— Szukam Trzeciego Archiwum Miejskiego i Biblioteki Dokumentów Historycznych — wyjaśniam spokojnie.

Strażak macha tubą w stronę rozgardiaszu za swoimi plecami.

— My też, idioto! A teraz wypierdakaj!

Dźga tubą w kierunku mojej piersi i odchodzi jak burza, potykając się o jedno z ciał na noszach, a potem podbiega do mężczyzn manewrujących olbrzymią pompą, by nimi kierować. Patrzymy na siebie ze starym windziarzem. Zamyka drzwi.

— Ordynarny dupek, co?

— Rzeczywiście sprawiał wrażenie trochę zdenerwowanego.

— Na pomost kolejowy, proszę pana?

— Hm? Och, tak, proszę.

Gdy zjeżdżamy, znowu kurczowo trzymam się stukoczącej mosiężnej poręczy.

— Ciekawe, co się stało z biblioteką? Staruszek wzrusza ramionami.

— Bóg jeden wie, proszę pana. Na tych wyższych poziomach wydarzają się różne dziwne rzeczy. Część z tych, które widziałem… — Kręci głową, gwiżdże przez zęby. — Zdziwiłby się szanowny pan.

— Tak — przyznaję ponuro — pewnie tak.

Po południu w klubie rackets wygrywam jeden mecz, przegrywam drugi. Samoloty i ich dziwne sygnały są jedynym tematem rozmów; większość ludzi w klubie — wszyscy bez wyjątku będący przedstawicielami wolnych zawodów i urzędnikami — uważają ów przelot za niczym nie usprawiedliwioną zniewagę, z którą Coś Trzeba Zrobić. Pytam dziennikarza prasowego, czy słyszał o strasznym pożarze na poziomie, na którym powinna się znajdować Trzecia Biblioteka Miejska, ale on nie słyszał nawet o samej bibliotece. Sprawdzi to.

Potem dzwonię do Działu Napraw i Konserwacji i mówię im o telewizorze oraz telefonie. Jem w klubie, a wieczorem idę do teatru; banalny spektakl o córce sygnalisty zakochanej w turyście, który — jak się okazuje — jest synem dyrektora kolei, jest zaręczony i chce się po raz ostatni zabawić. Wychodzę po drugim akcie.

W domu, gdy się rozbieram, z kieszeni płaszcza wypada zgnieciony kawałek kartki. To poplamiony schemat, który narysowała dla mnie recepcjonistka, żeby mi pokazać drogę do biura doktora Joyce’a. Wygląda następująco:

Wpatruję się weń, czując nieokreślony niepokój. W głowie mi się kręci, mam wrażenie, że pokój się przewraca, jak gdybym nadal przebywał w rozpadającej się windzie w kształcie L ze starym windziarzem wykonującym kolejny nieprzewidziany i niebezpieczny manewr w szybie. Przez moment czuję, że moje myśli telepią się, mieszają jak sygnały dymne ciągnące się za eskadrą samolotów tego rana (i przez chwilę, oszołomiony, chwiejąc się, mam wrażenie, że sam jestem mętny i bezpostaciowy, niczym coś chaotycznego i amorficznego, jak mgły, które snują się wśród sękatej gmatwaniny elementów wysokiego mostu, niczym pot pokrywając warstwy starej farby na jego dźwigarach i belkach).

Dzwoni telefon, wyrywając mnie z tej dziwnej chwili zadumy; podnoszę słuchawkę, by usłyszeć te same niezwykłe sygnały po drugiej stronie linii.

— Halo? Halo? — mówię. Żadnej reakcji.

Odkładam słuchawkę. Telefon znowu dzwoni i znowu dzieje się to samo. Tym razem nie kładę słuchawki na widełki; zakrywam ją poduszką. Nawet nie próbuję włączać telewizora — wiem, co zobaczę.

Gdy ruszam ku łóżku, uświadamiam sobie, że wciąż trzymam w dłoni kawałek papieru. Wrzucam go do pojemnika na śmieci.

Część trzecia

Za mną leży pustynia, przede mną morze. Złocista i niebieskie — spotykają się jak konkurencyjne tryby czasu. Jedno poruszało się gwałtownie, iskrząc się w dolinach i na grzbietach, buchając bielą i opadając, uderzając w piaszczysty szelf, i ten pływ niczym oddech… Druga przemieszczała się wolniej, lecz równie pewnie; wysokie, nacierające fale piasku nanoszone na nieużytki czeszącą ręką niewidocznego wiatru.

Między tą dwójką, na wpół zatopioną przez siebie, zrujnowane miasto.

Wytarte zarówno przez piasek, jak i wodę, złapane niczym coś miękkiego między dwa zazębiające się żelazne koła, kamienne miasto poddane siłom wiatru.

Byłem sam. Szedłem w skwarze południa — biała zjawa przepływająca przez poprzewracane resztki roztrzaskanych budowli. Mój cień znajdował się u moich stóp, pode mną; niewidzialny.

Różowoczerwone płyty były nierówne i poprzekrzywiane. Większość ulic znikła, dawno temu przysypana miękkimi pełzającymi piaskami. Rozbite łuki, zwalone nadproża i ściany zaścielały piaskowe zbocza; na żłobkowanym jak muszla brzegu morza kolejne kamienne bloki, omiatane przez fale, łamały ich nadchodzące linie. Trochę dalej w głąb morza z wody wyrastały przechylone wieże oraz fragment łuku, oblizywane przez fale, niczym kości topielca.

Na wygładzonych kamieniach nad pustymi drzwiami i wypełnionymi piaskiem oknami zobaczyłem fryzy z postaciami i symbolami. Przyjrzałem się uważnie tym na wpół czytelnym obrazom, próbując je odszyfrować. Nawiewany przez wiatr piasek ścierał części ścian i belek, aż w końcu grubość kamienia stała się mniejsza od głębokości wyrytych symboli; niebieskie niebo przeświecało przez krwistoczerwoną skałę.

— Znam to miejsce — powiedziałem do siebie. — Znam was — doda łem do milczących szczątków.

W pewnym oddaleniu od ruin miasta stał wielki posąg. Mężczyzna, którego przedstawiał, o krępym tułowiu i z głową chyba trzy lub nawet cztery razy większą od naturalnej, stał ukośnie do linii łączącej obmywaną falami plażę z centrum milczących ruin. Ramiona posągu odpadły lub zostały odłupane dawno temu, a ich kikuty zagłaskane przez wiatr i piasek. Wygląd jednej strony potężnego ciała i głowy wskazywał na długotrwałe działanie oczyszczającego wiatru, ale z przodu i z drugiej strony szczegóły postaci były nadal widoczne; nagi tors, duży brzuch, pierś obwieszona łańcuchami, klejnotami i grubymi jak lina naszyjnikami, wielka głowa — łysa, lecz zwieńczona koroną, ucho rozciągnięte przez kolczyki, nos nabity ozdobnymi ćwiekami. Na tej zniszczonej przez czas twarzy malował się wyraz, którego — podobnie jak wyrytych symboli — nie potrafiłem określić; może okrucieństwo, może gorycz, a może bezlitosne lekceważenie wszystkiego z wyjątkiem piasku i wiatru.

— Mock? Mocca?

Patrząc na wyłupiaste kamienne oczy, uświadomiłem sobie, że szeptem zadaję sobie te pytania. Olbrzym nie pośpieszył z pomocą. Imiona również giną, aczkolwiek powoli; najpierw zmieniane, potem skracane, wreszcie zapominane.

Na plaży przed miastem, w pewnej odległości od rzucającego kamienne spojrzenia posągu, znalazłem mężczyznę. Był drobny, ułomny i zgarbiony. Stał zanurzony po kolana w płytkiej wodzie, fale obmywały ciemne łachmany, które miał na sobie; okładał powierzchnię wody ciężkim biczem z łańcuchów, przeklinając przez cały czas.

Głowa pochyliła mu się pod naporem zdeformowanego karku; długie i brudne włosy sięgały ciasnymi splotami pluskających fal; od czasu do czasu długie pasmo plwociny niczym szaro-biały pęk wylatujący ze środka tej ciemnej bryły spadało ku wodzie i odpływało.

Prawe ramię mężczyzny nieustannie podnosiło się i opadało, smagając morze krótkim i ciężkim biczem z lśniącą drewnianą rączką oraz tuzinem żelaznych łańcuchów o na przemian błyszczących i zardzewiałych ogniwach. Woda pieniła się wokół i bulgotała pod tym nieustającym atakiem i zasnuwała się kłębami ziaren piasku poderwanego z pochyłego dna.

Garbus przerwał na chwilę chłostę, przesunął się niczym krab o krok w bok, otarł usta mankietem, po czym powrócił do swego zajęcia, mamrocząc przez cały czas, gdy ciężkie łańcuchy wzbijały się w górę, spadały i rozbryzgiwały wodę. Stałem za nim na brzegu i długo się przyglądałem. Znowu przerwał, jeszcze raz otarł twarz, a potem zrobił następny krok w bok. Wiatr rozwiewał jego postrzępione ubranie, na krótko podnosił tłuste, splątane włosy. Mój luźny strój załopotał w tym samym gwałtownym podmuchu wiatru i biczownik chyba usłyszał ten odgłos wśród szumu opadającej fali, gdyż nie od razu podjął na nowo swój trud. Poruszył lekko głową, jak gdyby chcąc wyłowić jakiś słaby dźwięk. Wydawało się, że próbuje wyprostować swój wykrzywiony grzbiet, ale zrezygnował. Obracał się powoli drobnymi posuwistymi krokami, nie podnosząc stóp — jakby miał je spętane krótkim łańcuchem — dopóki nie znalazł się twarzą do mnie. Jednocześnie wolno unosił głowę. Gdy już mógł na mnie spojrzeć, stanął; fale wciąż załamywały się wokół jego kolan, bicz dyndał w wykrzywionej ręce.

Splątana masa włosów opadających niczym następny bicz ku morzu niemal całkowicie skrywała jego twarz. Czekałem, aż się odezwie, ale on tylko stał, milczący i cierpliwy, dopóki w końcu nie powiedziałem:

— Przepraszam. Proszę sobie nie przeszkadzać.

Przez chwilę nic nie mówił, niczym nie zdradził, że mnie usłyszał, jak gdyby dzieliło nas coś przenoszącego dźwięk wolniej niż powietrze, po czym odpowiedział zaskakująco łagodnym głosem:

— To moja praca. Zatrudniono mnie do niej. Kiwnąłem głową.

— Och, rozumiem — powiedziałem i czekałem na dalsze wyjaśnienia. Odniosłem wrażenie, że i tym razem usłyszał moje słowa z opóźnieniem. Dopiero po chwili zareagował koślawym wzruszeniem ramion.

— Widzi pan, kiedyś wielki władca… — zaczął i umilkł. Czekałem. Po chwili pokręcił głową i powłócząc nogami, obrócił się twarzą do zakrzywionego niebieskiego horyzontu. Krzyknąłem, ale nie dał po sobie poznać, że usłyszał mój krzyk.

Znowu zaczął okładać fale, cicho i monotonnie mamrocząc i przeklinając.

Jeszcze przez pewien czas obserwowałem, jak chłoszcze morze, po czym odwróciłem się i odszedłem. Żelazna bransoleta, jakby pozostałość zerwanych kajdanów — nie zauważyłem jej wcześniej — wydawała słaby rytmiczny brzęk na moim nadgarstku, gdy wracałem do ruin.

Czy naprawdę mi się to śniło? Zrujnowane nadmorskie miasto, mężczyzna z biczem zrobionym z łańcuchów? Przez chwilę jestem skołowany; czy zeszłej nocy leżałem i próbowałem wyśnić coś, co mógłbym opowiedzieć doktorowi?

W mroku mojego dużego, ogrzanego łóżka czuję jakby ulgę. Śmieję się cicho, nad wyraz zadowolony z siebie i faktu, że w końcu miałem sen, który mogę z czystym sumieniem opowiedzieć poczciwemu doktorowi. Wstaję i naciągam szlafrok. W mieszkaniu jest zimno, szary świt jarzy się łagodnie w wysokich oknach; maleńkie, pulsujące światło świeci daleko w morzu, pod długim niskim wałem ciemnej chmury, jak gdyby ta chmura była lądem, a z rzadka rozbłyskująca boja sygnałem z portu.

Gdzieś daleko rozlega się bicie dzwonu, po którym słychać cichsze kuranty, oznajmiające godzinę piątą. W oddali u dołu rozbrzmiewa gwizd jakiegoś pociągu, a ledwie słyszalny i po części wyczuwalny łoskot świadczy o przejeździe składu towarowego.

W salonie oglądam szary, nieruchomy obraz mężczyzny w szpitalnym łóżku. Rzeźby robotników mostowych, poustawiane w różnych miejscach pokoju, lśnią bladą, odbitą poświatą na nierównościach powierzchni. Nagle jakaś kobieta, pielęgniarka, pojawia się bezgłośnie na ekranie i podchodzi do łóżka. Nie widzę jej twarzy. Wydaje się, że mierzy choremu temperaturę.

Słychać jedynie odległy syk. Pielęgniarka obchodzi łóżko po lśniącej podłodze, by sprawdzić wskazania aparatury. Znika, wchodząc pod kamerę, po czym wraca z metalową tacką. Zdejmuje z niej strzykawkę, odciąga trochę płynu z małej butelki, unosi igłę ku górze, po czym wyciera ramię mężczyzny tamponem i robi mu zastrzyk. Wciągam powietrze przez zęby; nigdy (jestem tego pewien) nie lubiłem zastrzyków.

Obraz jest wciąż zbyt ziarnisty, bym widział, czy igła rzeczywiście przebija skórę mężczyzny, ale w mojej wyobraźni widzę skośne ostrze igły oraz bladą, miękką, poddającą się skórę… Krzywię się z współczującego bólu i wyłączam telewizor.

Podnoszę poduszkę z telefonu. W słuchawce nadal słychać przerywany sygnał; może tylko jest trochę częstszy niż przedtem. Odkładam słuchawkę na widełki. Aparat natychmiast dzwoni. Podnoszę słuchawkę, lecz zamiast monotonnego dzwonienia słyszę:

— Ach, Orr. W końcu cię złapałem. To ty, prawda?

— Tak, Brooke, to ja.

— Gdzie się podziewałeś? Jego głos jest niewyraźny.

— Spałem.

— Gdzie? Przepraszam, ten hałas… W tle słyszę szmer ludzkich głosów.

— Nigdzie nie wyjeżdżałem. Spałem. A raczej byłem…

— Spałeś? — mówi głośno Brooke. — To nic nie da, Orr. Przykro mi, ale to po prostu nic nie da. Jesteśmy w barze U Dissy Pitton. Przyjdź natychmiast; zostawiliśmy ci butelkę.

— Brooke, jest środek nocy.

— Dobry Boże, naprawdę? To dobrze, że zadzwoniłem.

— Właśnie świta.

— Naprawdę? — Głos zdumionego Brooke’a oddala się od telefonu. Słyszę, jak coś krzyczy, a potem rozlegają się głośne, nieskładne okrzyki radości. — Więc się pośpiesz, Orr. Złap poranny pociąg albo co. Czekamy na ciebie.

— Brooke… — zaczynam, ale słyszę, jak Brooke znowu mówi do kogoś, a potem jakieś krzyki w oddali.

— O, właśnie — mówi. — Przynieś kapelusz. Musisz przynieść… — Następne krzyki w tle. — Aha, to musi być kapelusz z szerokim rondem, nie przynoś innego. Masz taki?

— Ja…

Przerywają mi następne krzyki.

— Tak, musi być z szerokim rondem! — wrzeszczy Brooke. — Jeżeli nie masz takiego, innego nie przynoś. Masz taki?

— Chyba tak — mówię, podejrzewając, że potwierdzenie oznacza zobowiązanie się do przyjścia.

— W porządku — odpowiada Brooke. — Do zobaczenia. Tylko nie zapomnij kapelusza.

Rozłącza się. Odkładam słuchawkę, podnoszę ją i znowu słyszę regularne buczenie. Spoglądam na błyskające powoli światło pod wałem chmur, wzruszam ramionami i idę do swojej garderoby.

Bar U Dissy Pitton, rozrzucony na kilku dziwacznie rozmieszczonych piętrach, znajduje się w niemodnej strefie mostu, zaledwie parę poziomów powyżej pomostu kolejowego. Bezpośrednio pod najniższym z barów mieści się warsztat powroźniczy, gdzie w szeregu długich wąskich szop splata się liny i kable. W efekcie bar jest pomieszczeniem pełnym lin i kabli, w którym stoły i krzesła zwisają raczej z sufitów niż wspierają się na podłogach. Jak kiedyś zauważył Brooke w rzadkim u niego przypływie poczucia humoru, U Dissy Pitton nawet meble nie mają nóg. Odźwierny śpi na stojąco, opierając się o ścianę budynku, z założonymi rękami i spuszczoną głową; czapka z daszkiem osłania jego oczy przed błyskami neonowego szyldu nad drzwiami. Chrapie. Wchodz ę do środka i wspinam się przez dwa mroczne, opustoszałe piętra tam, gdzie Jak wskazuje hałas i światło — trwa zabawa.

— Orr! We własnej osobie!

Brooke przechodzi chwiejnie przez tłum ludzi i kołyszący się labirynt podwieszonych stołów, krzeseł, kanap i zasłon. Po drodze przestę-puje jakieś chrapiące ciało.

Pijani klienci Dissy Pitton rzadko pozostają pod stołem przez dłuższy czas. Zwykle lądują na podłodze w jakiejś odległej części lokalu, zachęceni przez na pozór bezkresną płaszczyznę tekowej podłogi do pełzania na czworakach, powodowani jakimś głęboko zakorzenionym instynktem infantylnego wścibstwa lub może pragnieniem przeistoczenia się w ślimaka.

— Dobrze, że przyszedłeś, Orr — mówi Brooke, chwytając mnie za ramię. Spogląda na kapelusz z szerokim rondem, który ściskam w rękach, i dodaje: — Fajny kapelusz. — Prowadzi mnie w stronę odległego stolika.

— Owszem — odpowiadam, wręczając mu go. — Kto go potrzebował? Czemu ma służyć?

— Słucham?

Brooke zatrzymuje się; obraca kapelusz w dłoniach. Zdezorientowany patrzy na denko, jak gdyby szukał tam wskazówki.

— Prosiłeś o kapelusz z szerokim rondem, pamiętasz? — wyjaśniam. — Chciałeś, bym go przyniósł.

— Hmm — mruczy Brooke i prowadzi mnie do grupki osób zebranych wokół stolika. Rozpoznaję Bakera i Fowlera, dwóch inżynierów, kolegów Brooke’a. Właśnie próbują wstać. Brooke nadal ma zakłopotaną minę. Uważnie ogląda kapelusz.

— Brooke — mówię, starając się nie okazywać rozdrażnienia. — Niecałe pół godziny temu prosiłeś, bym przyniósł ten cholerny kapelusz. To niemożliwe, byś o tym zapomniał.

— Jesteś pewien, że prosiłem dziś wieczorem? — pyta sceptycznie.

— Brooke, przecież zadzwoniłeś! Zaprosiłeś mnie tu, pro…

— Słuchaj, stary — przerywa mi, czkając, i sięga po butelkę. — Napij się wina, a my już o tym pomyślimy. — Wtyka mi kieliszek do rąk. — Masz sporo do nadrobienia.

— Obawiam się, że twoje prowadzenie jest niezagrożone.

— Nie jesteś zły, prawda? — upewnia się, napełniając mi kieliszek.

— Tylko trzeźwy. Objawy są podobne.

— Więc jesteś zły.

— Nie jestem.

— Czemu jesteś zły?

Dlaczego odnoszę wrażenie, że Brooke tak naprawdę mnie nie słucha? To się czasem zdarza. Rozmawiam z ludźmi, ale powstaje w nich jakaś pustka, jak gdyby twarze w rzeczywistości były maskami, a za nimi skrywały się prawdziwe osoby — normalnie przyciśnięte do nich od środka, niczym dzieci z nosami rozpłaszczonymi na szybie wystawy sklepu ze słodyczami; w chwili gdy do nich mówię, próbując trafić im do przekonania jakąś trudną bądź niemożliwą do zaakceptowania tezą, odrywają swą jaźń od maski i zwracają ją gdzieś w głąb siebie, jakby w zakamarkach świadomości zdejmowali buty i kładli nogi na sofie, pili herbatę i zażywali wypoczynku. Wracają dopiero wtedy, gdy są zwarci i gotowi, by niestosownie skinąć głową i uczynić jakąś zupełnie oderwaną od tematu uwagę, tracącą zleżałymi myślami. Być może to moja wina. Może tylko ja tak wpływam na ludzi, może nikomu innemu się to nie zdarza.

No cóż, chyba myślę jak paranoik. Niewątpliwie gdy tylko ktoś zdobędzie się na odwagę poruszenia tego tematu w rozmowie z innymi ludźmi, okaże się, że taki wpływ jest niezwykle częsty, jeśli nie wręcz powszechny. („O tak, też miałem takie uczucie. To się zdarza! A już myślałem, że tylko mnie”).

Tymczasem inżynierom Bakerowi i Fowlerowi udało się wstać i nałożyć płaszcze. Brooke z przejęciem rozmawia z Fowlerem, który wygląda na zakłopotanego. Potem jego twarz rozjaśnia się. Mówi coś, na co Brooke reaguje skinieniem głowy, po czym wraca do mnie.

— To Bouch — mówi i podnosi swój płaszcz z oparcia kanapy.

— Słucham?

— Tommy Bouch — odpowiada, wkładając płaszcz. — To on ten kapelusz.

— Po co?

— Nie wiem — przyznaje.

— No cóż, a gdzie on jest? — pytam, rozglądając się po barze.

— Wyszedł przed chwilą — wyjaśnia i zapina płaszcz. Fowler i Baker stoją za nim, chwiejąc się niepewnie.

— Wychodzicie? — pytam raczej niepotrzebnie.

— Musimy — odpowiada Brooke, a potem chwyta mnie za ramię i pochyla się bliżej. — Pilne spotkanie u pani Hanover.

— Pani… — zaczynam i nie kończę. U Pani Hanover to licencjonowany dom publiczny. Wiem, że Brooke odwiedza go od czasu do czasu z kumplami, i podejrzewam, że bywają w nim głównie inżynierowie. Zapraszano mnie już wcześniej, ale dałem wyraźnie do zrozumienia, że chodzenie tam mnie nie interesuje. Jak zapewniłem Brooke’a, moja powściągliwość bierze się nie ze skrupułów moralnych, lecz z próżności, ale przypuszczam, że nadal sądzi, iż jestem — pod maską rozmów o seksie, polityce i religii — świętoszkiem.

— Nie sądzę, byś chciał iść z nami, prawda? — mówi.

— Nie, dziękuję.

— Hmm, tak właśnie myślałem — stwierdza, kiwając głową. Znowu chwyta mnie za ramię i zbliża usta do mojego ucha. — Rzecz w tym, Orr, że sytuacja jest trochę niezręczna…

— Co?

Przyglądam się, jak inżynier Fowler rozmawia z młodym długowłosym mężczyzną, który siedzi za nim, w ciemnościach. Następny młodzieniec leży na stoliku za nim.

— To córka Arrola — tłumaczy Brooke, spoglądając przez ramię.

— Kto?

— Córka Głównego Inżyniera Arrola — szepcze. — Bo widzisz, ona tak jakby przyłączyła się do nas, a jej brat zalał robaka i zasnął, więc jeżeli teraz wyjdziemy, nie będzie nikogo, kto… Słuchaj, nie miałbyś chyba nic przeciwko… rozmowie z nią, prawda?

— Brooke, najpierw dzwonisz do mnie o piątej nad ranem, potem… — mówię ozięble i na tym poprzestaję.

Baker, wspierany przez niespokojnego Fowlera, wpada na Brooke i mówi:

— Chyba powinniśmy już iść. Nie czuję się zbyt… — Inżynier Baker milknie, wygląda na to, że czka. Wydymają mu się policzki. Przełyka ślinę, krzywi się i kiwa głową w stronę schodów prowadzących na niższe piętro.

— Musimy iść, Orr — pośpiesznie stwierdza Brooke, łapiąc Bakera za ramię, podczas gdy Fowler chwyta go za drugie. — Do zobaczenia. Dzięki za zaopiekowanie się dziewczyną. Przykro mi, ale sam musisz się przedstawić. — Cała trójka przeciska się obok mnie; Brooke wpycha mi do rąk kapelusz. Fowler ciągnie Bakera ku schodom, z Brookiem na holu, drugiej ręce Bakera. — Jeśli spotkam Tommy’ego Boucha, powiem mu o kapeluszu.

Idą chwiejnym krokiem przez tłum w stronę schodów. Gdy się odwracam, moją uwagę przyciąga młody mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał Fowler; unosi spojrzenie dość podpuchniętych oczu i uśmiecha się do mnie.

Pomyłka. To nie młody mężczyzna, a młoda kobieta. Ma na sobie ciemny, dobrze skrojony garnitur z szerokimi spodniami, brokatową kamizelkę z zawieszonym na niej ostentacyjnym złotym łańcuchem i białą bawełnianą koszulę. Kołnierzyk koszuli jest rozpięty, zwisa zeń czarna, rozwiązana muszka. Do tego czarne buty. Jej włosy są ciemne, sięgają ramion. Siedzi na krześle bokiem, z jedną nogą założoną pod siebie. Unosi ciemną zakrzywioną brew; podążam oczyma za jej spojrzeniem w miejsce, gdzie tercet podpierających się inżynierów, którzy właśnie odeszli od stolika, próbuje przepłynąć w ścisku na szczycie schodów.

— Myśli pan, że im się uda? — pyta. Przechyla głowę, podpierając ją od tyłu zaciśniętą pięścią.

— Chyba musiałbym dostać duże fory, żeby się o to założyć — odpowiadam. Dziewczyna kiwa w zadumie głową i pociąga łyk z wysokiego kieliszka.

— Ja też — mówi. — Przepraszam. Nie wiem, jak się pan nazywa.

— John Orr.

— Abberlaine Arrol.

— Jak się pani miewa?

Abberlaine Arrol uśmiecha się, rozbawiona.

— Tak jak lubię, panie Orr. A pan?

Jedna odpowiedź ni w pięć, ni w dziewięć za drugą.

— Pewnie jest pani córką Głównego Inżyniera Arrola — mówię, kładąc kapelusz na skraju kanapy (skąd, przy odrobinie szczęścia, podniesie go ktoś inny).

— Zgadza się. Jest pan inżynierem, panie Orr? — pyta i machnięciem smukłej, pozbawionej obrączki ręki wskazuje krzesło obok siebie.

Zdejmuję płaszcz i siadam.

— Nie, jestem pacjentem doktora Joyce’a.

— Rozumiem — mówi, kiwając głową. Spogląda na mnie z niezwykłą na moście otwartością, jak gdybym był jakimś skomplikowanym mechanizmem, w którym odpadła jedna mała część. Skóra jej twarzy jest młoda, lecz choć bez zmarszczek, wygląda miękko, jak u starszej kobiety. Abberlaine ma małe oczy, pod gładkim czołem i policzkiem wyraźnie rysują się kości. Jej usta są dość szerokie i uśmiechnięte, ale mój wzrok przyciągają drobne zmarszczki pod szarymi oczami, drobne fałdy, nadające jej spojrzeniu chytry, ironiczny wyraz.

— Co ich zdaniem panu dolega?

Rzuca spojrzenie w kierunku przegubu mojej ręki, ale pasek z opisem choroby jest ukryty pod mankietem.

— Amnezja.

— Doprawdy? Od kiedy?

— Od mniej więcej ośmiu miesięcy. Zostałem… wyłowiony przez rybaków.

— Och, chyba o tym czytałam. Wyłowili pana z morza.

— Tak mi mówią. To jedna z wielu rzeczy, których nie pamiętam.

— Jeszcze nie odkryli, kim pan jest?

— Nie. W każdym razie nikt się o mnie nie upomniał. Nie pasuję do opisu żadnej zaginionej osoby.

— Hm, to musi być dziwne. — Jej palec wędruje do ust. — Wydawało mi się, że utrata pamięci mogłaby być dość interesująca i — wzruszenie ramion — romantyczna, ale chyba po prostu jest zniech ęcająca?

Ma dość ładne, bardzo ciemne brwi.

— Głównie zniechęcająca, ale też interesująca. Podobnie jak kuracja. Mój lekarz wierzy w analizę snów.

— A pan?

— Jak dotąd nie.

— Uwierzy pan, jeżeli poskutkuje — mówi i kiwa głową.

— Prawdopodobnie. Dziewczyna podnosi palec i pyta:

— A jeśli będzie pan musiał uwierzyć, zanim zdoła poskutkować?

— Nie jestem pewien, czy to byłoby zgodne z naukowymi zasadami poczciwego doktora.

— Czy to nie wszystko jedno, skoro poskutkuje?

— Jeśli jednak ktoś uwierzy bez powodu w sam proces leczenia, może w końcu bez powodu uwierzyć w jego rezultat.

Ta uwaga sprawia, że Abberlaine milknie, ale tylko na chwilę.

— Mógłby więc pan sądzić, że jest wyleczony w sytuacji, gdy nadal będzie pan chory. Ale przecież byłby wyraźny skutek: albo wróciłaby panu pamięć, albo nie.

— Mogłoby też stać się inaczej. Mógłbym to wymyślić.

— Wymyślić swoje dotychczasowe życie? — zapytała sceptycznie.

— Niektórzy robią to stale.

Myślę, że się z nią przekomarzam, ale nawet w chwili wypowiadania tych słów wcale nie jestem tego taki pewny.

— Tylko po to, by oszukać innych ludzi. Muszą wiedzieć, że kłamią.

— Nie jestem przekonany, czy to takie proste. Wydaje mi się, że najłatwiej jest oszukać samego siebie. Oszukiwanie samego siebie może nawet być niezbędnym warunkiem wstępnym oszukiwania innych.

— O nie — odpowiada stanowczo. — Zęby umiejętnie kłamać, trzeba mieć dobrą pamięć. Żeby oszukać innych, zwykle trzeba być sprytniejszym od nich.

— Myśli pani, że nikt nie wierzy we własne opowieści?

— Och, może parę osób w szpitalach psychiatrycznych, ale nikt więcej. Sądzę, że większość pacjentów, którzy twierdzą, że są kimś innym, po prostu toczy swego rodzaju grę z personelem.

Taka pewność! Wydaje mi się, że przypominam sobie czasy, gdy byłem tak pewnym różnych rzeczy, choć nie pamiętam, o jakie rzeczy chodziło.

— Pewnie pani uważa, że lekarzy bardzo łatwo oszukać.

Uśmiecha się. Jej zęby są bez zarzutu. Zdaję sobie sprawę, że taksuję tę młodą kobietę. Jest zajmująca, nie będąc zachwycającą; pasjonująca, nie będąc uroczą. Może i dobrze. Abberlaine potwierdza skinieniem głowy.

— Uważam, że można ich dość łatwo oszukać, gdy traktują umysł jak mięsień. Przypuszczalnie nie przychodzi im do głowy, że ich pacjenci mogą rozmyślnie próbować ich okpić.

Z tym bym się nie zgodził: jeśli chodzi o doktora Joyce’a, to wydaje się, że duma zawodowa nie pozwala mu w pełni wierzyć w cokolwiek z tego, co mówią mu jego pacjenci.

— No cóż — stwierdzam — poczciwy doktor zwykle chyba rozpozna je pacjentów-szarlatanów. Większości ludzi brak wyobraźni, by wystarczająco dobrze wcielić się w rolę.

Panna Arrol marszczy czoło.

— Być może — odpowiada, z przejęciem wpatrując się w przestrzeń obok mnie. — Myślę po prostu o dzieciństwie, gdy…

W tym momencie młody mężczyzna siedzący po jej drugiej stronie, z rękami na stoliku i z głową w ramionach, zaczyna się ruszać, prostuje się na krześle i ziewa, tocząc wokół kaprawym wzrokiem.

— Ach, znowu przytomny — mówi dziewczyna do brata. — W końcu zebraliśmy neurony do kupy, co?

— Nie bądź świnią, Abby — odpowiada on, posławszy mi pogardliwe spojrzenie. — Lepiej przynieś mi trochę wody.

— Możesz sobie być zwierzęciem, drogi braciszku — zauważa Abberlaine — ale ja nie jestem twoją opiekunką.

Mężczyzna rozgląda się za czymś po stole, niemal w całości przykrytym brudnymi talerzami i pustymi kieliszkami. Abberlaine Arrol patrzy na mnie.

— Pewnie pan nie wie, czy ma jakichś braci, prawda?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Hmm.

Dziewczyna wstaje i rusza do baru. Jej brat zamyka oczy i odchyla się do tylu, powodując, że krzesło chwieje się nieco. Bar pustoszeje, pod odległymi stolikami widać tylko kilka par sterczących nóg, wskazujących miejsca, gdzie dobiegły kresu wędrówki ich otępiałych właścicieli do dawno minionych czasów czworonożnej lokomocji. Abber-laine Arrol wraca z dzbankiem wody. Pali długie, cienkie cygaro. Staje przed bratem i zaciągając się cygarem, wylewa mu trochę wody na głowę.

Ten przewraca się na podłogę, przeklinając, i staje na drżących nogach. Siostra wręcza mu dzbanek. Gdy młody Arrol pije, przygląda mu się z czymś w rodzaju pogardliwego rozbawienia.

— Widział pan dziś rano te słynne samoloty? — pyta panna Arrol, ob serwując brata i nie patrząc na mnie.

— Owszem. A pani? Kręci głową.

— Nie. Opowiedziano mi o nich, ale początkowo myślałam, że to jakiś żart.

— Mnie wydawały się prawdziwe.

Jej brat opróżnia dzbanek i teatralnym gestem rzuca go za siebie; roztrzaskuje się na stoliku w ciemnościach. Abberlaine Arrol kręci głową. Młodzieniec ziewa i mówi:

— Jestem zmęczony. Chodźmy. Gdzie tata?

— Pojechał do klubu. Ale sporo czasu temu. Może jest już w domu.

— Dobra. Chodź.

Idzie w kierunku schodów. Panna Arrol wzrusza ramionami.

— Muszę już iść, panie Orr.

— Rozumiem.

— Przyjemnie mi się z panem rozmawiało.

— A zatem przyjemność była obopólna.

Abberlaine patrzy tam, gdzie na szczycie schodów, z rękami na biodrach, czeka młody Arrol.

— Może będziemy jeszcze mieli okazję kontynuować naszą rozmowę.

— Mam taką nadzieję.

Stoi tam przez chwilę, paląc cygaro — szczupła, z lekko rozwichrzonymi włosami — po czym dla zabawy robi głęboki ukłon ozdobiony zamaszystym ruchem ręki i wetknąwszy cygaro do ust, odchodzi tyłem. Smuga szarego dymu wije się za nią.

Birbanci już sobie poszli. Większość osób pozostałych w barze U Dissy Pitton to jego pracownicy; gaszą światła, wycierają stoliki, zamiatają podłogę, podnoszą z pomostu pijanych. Siadam i dopijam wino; jest ciepłe i gorzkie, ale nie znoszę zostawiać nie opróżnionych kieliszków.

W końcu podnoszę się i idę do schodów wąskim korytarzem palących się jeszcze lamp.

— Proszę pana!

Odwracam się; dzierżący w jednej ręce miotłę barman trzyma w drugiej kapelusz z szerokim rondem.

~ Pana kapelusz — mówi, potrząsając nim na wypadek, gdybym pomyślał, że chodzi mu o miotłę. Biorę przeklęte nakrycie głowy, utwierdzony w przekonaniu, że niechybnie przepadłoby na zawsze, gdyby było dla mnie czymś cennym, gdybym o nie dbał i starał się go pilnować.

Przy drzwiach nie drzemiący już odźwierny trzyma Tommy’ego Boucha pod ścianą i wypytuje o tożsamość i adres. Inżynier Bouch wydaje się niezdolny do wydania z siebie jakichkolwiek logicznych dźwięków, jego twarz przybrała wyraźnie zielony odcień, a odźwierny ma problemy z utrzymaniem go na nogach.

— Zna pan tego dżentelmena? — pyta. Kręcę głową.

— Widzę go po raz pierwszy w życiu — odpowiadam, po czym wciskam mu kapelusz między ręce. — Ale zostawił w barze ten kapelusz.

— Dziękuję panu — mówi odźwierny. Trzyma kapelusz przed oczyma inżyniera, tak żeby ten mógł go (lub obydwa, zależnie od okoliczności) zobaczyć. — Proszę popatrzeć, pański kapelusz.

— Dźdźiękuuuję — udaje się wykrztusić inżynierowi Bouchowi przed przerzuceniem zawartości żołądka do środka nakrycia głowy. Oczywiście dzięki szerokiemu rondu tylko niezwykle drobna jej cz ęść rozpryskuje się na zewnątrz.

Odchodzę w poczuciu osobliwego triumfu. Chyba właśnie do tego był mu przez cały czas potrzebny.

— Nie ma go tutaj?

— Ojej, jest mi naprawdę przykro, panie Orr, ale nie, nie ma.

— Ale ja przecież mam…

— Umówioną wizytę. Tak, wiem, panie Orr. Mam to tutaj zapisane, widzi pan?

— O co więc chodzi?

— Niestety, odbywa się pilne zebranie Komitetu Weryfikacyjnego Podkomisji Rady Administracyjnej. Bardzo ważne zebranie. Doktor jest obecnie szalenie zajętym człowiekiem, proszę pana. Ma po prostu tyle obowiązków. Nie wolno panu brać tego do siebie, panie Orr.

— Nie biorę.

— Po prostu tak wygląda sytuacja. Nikt nie lubi całej tej pracy administracyjnej, ale to po prostu brudna robota, któr ą trzeba wykonać.

— Tak…

— To mogło się przydarzyć każdemu pacjentowi. Zwyczajnie miał pan pecha.

— Doceniam…

— Nie wolno panu brać tego do siebie. To po prostu jedna z tych nieprzewidzianych sytuacji.

— Tak, oczywiście…

— I, rzecz jasna, nie ma to absolutnie żadnego związku z tym, że parę dni temu zapomnieliśmy pana poinformować o przeniesieniu przychodni. To był czysty zbieg okoliczności. Mogło się przytrafić każdemu. Miał pan po prostu pecha. Tu naprawdę nie chodzi o pana.

— Ja…

— Nie wolno panu traktować tego w ten sposób.

— Nie traktuję!

— Och, panie Orr. Nie dajemy się ponieść nerwom, prawda?

Na zewnątrz, pamiętając wczorajszą pełną przygód podróż, ruszam w tym samym kierunku co poprzednio; szukam olbrzymiego okrągłego okna i wejścia do zniszczonej windy w kształcie L naprzeciwko.

Coraz bardziej zniechęcony i zirytowany błąkam się przez godzinę w mroku wysokiej kondygnacji górnej części mostu, mijam te same nisze ze ślepymi posągami starożytnych biurokratów uwiecznionych w jasnym kamieniu i te same ciężko wiszące flagi zwinięte niczym grube żagle na jakimś wielkim, mrocznym statku, ale nie odnajduję okrągłego okna, starego brodacza ani windy. Starszy kancelista, którego baretki świadczą o tym, że jest weteranem z co najmniej trzydziestoletnim stażem, wygląda na zakłopotanego i kręci głową, gdy opisuję windę i jej posiwiałego operatora.

W końcu (doktor nie byłby ze mnie zadowolony) daję za wygraną.

Następnych parę godzin sp ędzam włócząc się po małych galeriach w segmencie mostu dość odległym od miejsc, które zwykle odwiedzam. Galerie są ciemne i czuć w nich stęchliznę, a obsługujący sprawiają wrażenie zdziwionych, że ktoś przyszedł oglądać eksponaty. Żaden z nich mnie nie zadowala; wszystkie dzieła sprawiają wrażenie zmęczonych i zużytych; obrazy wydają się wypłukane, rzeźby sflaczałe. Jednak od słabego wykonania gorsze jest niezdrowe wręcz zaabsorbowanie deformacjami ludzkiej postaci, wspólne chyba wszystkim autorom. Rzeźbiarze wykrzywili ją w dziwaczną podobiznę konstrukcji samego mostu; uda stają się kesonami, torsy albo kesonami, albo rurami konstrukcji nośnej, a ręce i nogi obciążonymi dźwigarami; części ciał konstruowane są z nitowanych blach w kolorze mostowej czerwieni; dźwigary z rur stają się kończynami, łącząc się w groteskowe skupiska metalu i ciała niczym guzowate erupcje komórek i krystalitu. Obrazy świadczą o bardzo podobnych zainteresowaniach; jeden ukazuje most w postaci szeregu zniekształconych karłów stojących pod rękę w ściekach lub krwi, inny przedstawia pojedynczą formację z rur, tyle że z wijącymi się niebieskimi żyłami uwydatnionymi pod ochrową powierzchnią oraz strużkami krwi spływającymi z każdego otworu na nit.

Pod tą częścią mostu znajduje się jedna z wysepek, na których wspiera się co trzeci jego segment.

Wysepki te upodobniają do siebie jedynie ich przybliżone wymiary i regularne odstępy; poza tym różnią się one kształtem i sposobem wykorzystania. Część podziurawiona jest wyrobiskami starych kopalń i podziemnymi grotami, inne są niemal całkowicie pokryte rozpadającymi się betonowymi płytami oraz okrągłymi szybami, wyglądającymi jak dawne stanowiska artyleryjskie. Na niektórych wspierają się zrujnowane budynki — stare wejścia do kopalnianych szybów lub rozsypujące się fabryki. Na większości na jednym końcu mieści się mały port lub basen jachtowy, a na paru w ogóle nie ma śladów ludzkich siedzib i budowli — jedynie zielone grudy, porośnięte trawą, krzakami i morskimi wodorostami.

Mają one jednak wspólną tajemnicę i jest nią odpowiedź na pytanie, skąd się tutaj wzięły. Wyglądają naturalnie, ale razem, widziane w całej swej linearnej regularności, zdradzają pewien wzór, nienaturalny porządek, czyniący je jeszcze dziwniejszymi niż most, który się na nich wspiera.

Ciskam monetę z okna tramwaju wiozącego mnie do domu; błyskając, wylatuje w kierunku morza, nie wyspy. Paru pozostałych pasażerów także wyrzuca monety i mam krótkotrwałą, absurdalną wizję wód pod mostem wypełniających się w końcu wyrzuconymi miedziakami, całej zatoki zamulonej pieniężnymi gruzami wyczerpanych życzeń, otaczającej wydrążone metalowe kości mostu litą pustynią bilonu.

W mieszkaniu przed snem przez pewien czas obserwuję mężczyznę w szpitalnym łóżku, wpatrując się w jego szary i ziarnisty wizerunek tak intensywnie i długo, że ów pusty i nieruchomy obraz niemal mnie hipnotyzuje. Mam wrażenie, że — zatopiony w wieczornych ciemnościach, z oczyma utkwionymi w telewizorze — patrzę nie na fosforyzujący ekran ze szkła, lecz na jaskrawą metalową płytę, na sztych wyryty i odbity na lśniącej, gruboziarnistej płycie ze stali.

Czekam, aż zadzwoni telefon.

Czekam, aż powróci eskadra samolotów.

I wtedy pojawia się pielęgniarka; ta sama, z metalową tacą. Czar pryska, złudzenie, że ekran jest stalową płytą, rozwiewa się.

Pielęgniarka przygotowuje strzykawki, przemywa ramię mężczyzny tamponem. Drżę, jak gdyby ten alkohol, ten spirytus mnie zmroził, zmroził całe moje ciało.

Pośpiesznie wyłączam telewizor.

Część czwarta

To wuaśnie ten czarodziej rozdaje te stwozenia nazwau go zausznikiem wienc go wziouem i siedzi teras na moim ramieniu i kurde szwargoce szwargoce cauy holerny dzień. Nie mogę znieś tego holerstfa, ale hyba na dobro sprawę jestem nanie skazany a ono na mnie. Czarodziej po-wiedziau, rzemi to pomorze. Powiedziau, rze będzie mi wszysko muwić noi zgoda mówi ale ja myślauem, że jemó hodziuo o jakieś mondre że-czy, a nieo masę bzdór pszes cauy dzień. Prubowau mnie pszekópić, bo myślau rze mam zamiar go ókatrópić, bo i miauem i powiedziau rze jeśli tego nie zrobię, da nam tego naprawdę ciekawego i urzytecznego zausznika rzeby czówau nad nami nocom i dawau nam wszyskie te rady i wogle. No wienc powiedziauem w pożontku koleś zobaczmy coto potrafi robić wienc on podchodzi do tej puki i bieżę te maleńkie pódeuko i wkuada do niego jakieś żeczy i muwi parę suf i wogle. (Obserwowaem go, rozómiecie, na wypadek gdyby prubowau jakiegoś nómeru, tszy-mauem mu miecz pszy gardle na wypadek gdyby prubowau mnie zmienić w coś mauego i okropnego ale nie zmieniu). Zamiast tego wyjmóje to zabawne stwożonko podobne do kota albo maupy caue pokryte czarnym fótrem z parom czarnyh skszydeuek na gżbiecie i zezowate i pszylepia mi je na ramienic i muwi: Proszę, muj huopcze. — Byuem trochę hytry, rozómiecie, bo to byu paskódny gnojek i siedziau tusz przy mojej guowie, ale nadal tszymauem miecz na gardle czarodzieja, wienc popatszyuem na te bystrookie stwozenie i zapytauem: — Wienc gdzie jest zuoto tego staróha? A ono powiedziauo: — W starej skszyni za przegrodom, ale to magiczna skszynia. Wyglonda na pustom ale morzna wyczóć zuoto i stanie sie widoczne, gdy je wyciongniesz. — Czarodziej omal nie dostau atakó wienc usuhauem. Kazauem mó iść po zu-oto i to co powiedziau zausznik byuo prawdom, wienc zapytauem go co powinienem teraz zrobić a on powiedziau: — Najpierw ukatróp tego starego gnoja bo to podstempny gość. — Wienc zabiuem czarodzieja, ale te piepszone stwożenie nie powiedziauo od tamtej pory nic mondrego tylko plecie bzdury pszes cauy dzień.

— …oczywiście zgodnie z obowiązującymi zasadami Nowej Symbo liki, sformułowanymi w Grandę Cabale, wieża oznacza ustronie, ogra niczenie kontaktów z rzeczywistym światem, filozoficzną ekstraspek-cję. Mówiąc w skrócie, nie ma nic wspólnego z dziecinnym wręcz zaab sorbowaniem symbolizmem fallicznym, o którym wspomniałem wcześniej. Co więcej, jeśli nie liczyć najbardziej leniwych duchowo spo łeczeństw, gdy ludzie chcą śnić o seksie, robią to. Kombinację kart La Minę i La Tour w drugorzędnej grze uważa się za szczególnie istotną, a konfiguracja wieży nad kopalnią rzeczywiście ma wpływ seksualny na skutki proroctw, którego prosta kombinacja ustronia i obawy przed niepowodzeniem nie wydaje się bezpośrednio implikować, lecz…

Rozómiesz co mam na myśli? Dostaubyś od tego fioua. Nie mogę zdjońć mauego z ramienia bo wbiu szpony prosto w moje ciauo. Nie boli dopuki nie prubóje zdjońć tej besti, ale wtedy boli jak diabli. Nie mogę nawet phnońć go norzem ani walnońć kamieniem bo taki jes zwinny i tak dże pysk rze nieboszczyk by wstau z grobó, i podska-kóje a ja prubóje go walnońć lup poder żnońć mó garduo ale bez rezól-tatu.

Tak czy owak dobże zrobiuem bo zapszyjaźniu sie ze mnom wienc morze jednak przynosi szczeńście. Opiekóje sie tym disnejowym dzieu-em bez pomocy czarodzieja ale uatfo nie jes. Jestem pszecierz szermie-żem a nie jakimś piepszonym góślażem. Tak czy siak jak muwie dobrze zrobiuem bo zapszyjaźniu się ze mnom i nauczyu mnie masy nowyh su-uf, wienc teraz jestem trohe bardziej wyksztaucony, rozómiecie? Ej, za-pomniauem wspomnieć, rze jerzeli sprubóje zdjońć go z ramienia albo go nie nakarmię, będzie guośno gadau cauom noc i nie dawau mi spać wienc widzonc rze nie rzre durzo i rze przynius mi szczeńście po prostu zostawiam mó teras jedzenie i wspuurzyjemy tak dobże jak morzna sie spodziewać. Rzauóje tylko, że srami na plecy.

— To faktycznie interesująca teza. Chodzi mi o to, że z pewnością tego nie zauważysz, będąc taki nieugięty — nieużyty niemal, jeśli mam być szczery — ale na lądach poniżej sytuacja jest zupełnie odwrotna niż na tej wysokości (zauważyłeś, że brak ci tchu? Nie, prawdopodobnie nie). Tam, na łąkach asfodelowych tej kwintesencjonalnie zielonej areny wydarzeń, rządzą kobiety, a mężczyźni przez całe życie pozostają mali i drobni jak dzieci.

Znowó to szfargotanie a oto ja turz pszy wieżhu tej piepszonej wielkiej wierzy z mieczem pokrytym krwiom, ramieniem boloncym w miejscu gdzie jeden z wartownikuf ciou mnie wcześniej pszy bramie. Gubię sie w tym labiryncie z tymi wszyskimi pokoikami i martwię sie o ten po-rzar co go wznieciuem nirzej, bo czuje dym a wolaubym nie opiec sie rzywcem o nie dziękuje a te holerne stwożenia jak zwykle plotom gup-stfa. W tym tempie nigdy nie zuapie tej starej krulowej z jej magicznymi zdolnościami i wogle. Nastempny z wartownikuf naciera na mnie, ale zabijam go bes kuopotó i przeskakuje nad nim wcionrz szókajonc drogi na gure i wachajonc kturendy iść.

— Boże, jakie te trutnie są nudne. Ta pszczela mentalność to praw dziwa droga do zguby u wyższych kręgowców (zawsze uważałem, że to określenie stosuje się do ciebie jedynie w sensie wzrostu ciała). Nadal jesteś zagubiony. Tak myślałem. Martwisz się dymem? Oczywiście. In teligentniejszy facet rozwiązałby obydwa problemy za jednym zama chem, obserwując, w jaki sposób wędruje dym. Będzie próbował wzbić się w górę, a na tym piętrze nie ma okien. Nie znaczy to, żebyś miał dużą szansę takiego skojarzenia. Twój rozum jest równie bystry jak le niwiec na walium. Szkoda, że strumień twej świadomości nie dotarł jesz cze do epoki między lodowcowej, ale przecież nie wszyscy mogą być gi gantami intelektu. To wszystko wynika chyba z jakiegoś zatrważające go błędu w kodzie genetycznym. Prawdopodobnie coś zaszwankowało w macicy. Cała dostarczana krew poszła na budowę mięśni, a twój mózg musiał się rozwijać zasilany porcją normalnie przeznaczoną dla dużego palca u nogi lub podobnie małej części ciała.

Pszes hwile myślauem rze dostane tam mduości, ale po prostu pszy-glondnouem sie dokond leci dym i znalazuem te durze dźwi zapadowe, wienc myślę rze nic mi nie jes, ale prubować wykombinować co sie dzieje z tym bystrookim gnojkiem skszeczoncym mido óha cały czas to nie som rzarty.

— Skoro znowu mowa o dzieciach, to — jak już zauważyłem… Och, dobra robota, znaleźliśmy drogę na następne piętro, prawda? Moje gra tulacje. Czy aby nie zapomnimy zamknąć zapadni? Świetnie. Idziemy dalej. Swoje sznurowadła zawiążesz potem… pewnie jedno do drugiego, ale wszystko ma swój początek. O czym to ja mówiłem? O dzieciach. Tak, na lądach poniżej szefuje raczej płeć piękna niż brzydka. Mężczyźni rodzą się na pozór normalni, ale rosną tylko przez krótki czas i zatrzymują się w rozwoju mniej więcej na etapie berbecia. Płciowo rzeczywiście dojrzewają, obrastając obficie włosami, a nawet tyjąc trochę, a ich genitalia są w pełni rozwinięte, ale przez całe życie zachowują rozmiary przyjemnych małych pieszczochów i nigdy nie wyrastają na tyle, by stanowić zagrożenie. Nigdy nie osiągają pełnego rozwoju umysłowego, lecz plus ca change — spytajcie którąkolwiek kobietę. Te włochate figlarne kłębuszki uciechy wykorzystuje się, rzecz jasna, do płodzenia nowego potomstwa i naturalnie są wspaniałymi pieszczochami, lecz kobiety zwykle tworzą poważne związki tylko między sobą, co jest zupełnie słuszne i właściwe, jeśli już chcesz znać moje zdanie. Poza wszystkim innym, do uzyskania „namacalnego” kworum potrzebnego do kochania się potrzebnych jest — inaczej niż przy zwykłym zapłodnieniu — trzech lub czterech mężczyzn…

Widzicie, ten ostatni kszyk mody szwargocze. Mauy drań upiek by sie jórz gdybym nie znalas drogi na to pientro. Piździ tutaj strasznie dmóha szybciej niż pierdzom smoki, jak to muwiom, i wszystkie te ko-lómny i zasuony i żeczy latajonce na wszyskie strony. Ściany wyglondajom mi na zuote, ale to tylko zuota folia i nie pszyda sie ani czuowiekowi, ani zwieżenciu. Szókam pszejścia na nastempne pientro gdy ci dwaj wartownicy jak niedźwiedzie z ludzkimi guowami warczonc natarli na mnie z wielkimi toporami ale ih terz zabiuem. Jeden z nih wypada pszes porencz balkonu i patsze jak leci w du dopuki nie stajesie maleńkom plamkom ale to nadal nie doprowadza mnie do tej starej soki krulowej.

— Idę o zakład, że teraz żałuje, że nie uczył się latać. Spójrz tylko na to, dobrze? Granie i wzgórza, i wszystkie te lasy… strumienie niczym żyły żywego srebra. Dech zapiera. Chyba nawet z respiratorem. Nie, ty pewnie byś go nie potrzebował — mało prawdopodobne, byś cierpiał na głód tlenowy. Przypuszczam, że w razie potrzeby mógłbyś przeżyć na paru cząsteczkach dziennie. Boże, spójrz tylko na siebie. Zmiana w warzywo byłaby dla ciebie awansem. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że z zimną krwią wyprawiłeś tych wrzaskliwych i agresywnych drapieżników na tamten świat. Omal mnie nie wystraszyli, ale na szczęście po prostu natarłeś na nich, prawda? Tak, masz charakter, mój chłopcze. Szkoda, że zamiast mózgu, ale nie można mieć wszystkiego. Z rozwiązaniem zagadki włącznie, jak się wydaje. Osobiście nie sądzę, by tron wygląda! zupełnie normalnie. Wygląda na to, że z tego piętra nie ma żadnego przejścia na następne, ale przecież musi być i będąc monarchą, też bym potrzebował szybkiej i dogodnej drogi ewakuacji na wypadek, gdyby sytuacja w sali tronowej zrobiła się kłopotliwa. Zabawne, że normalnie nie widać linii łączenia tronu z podium. Jednak nie liczę na to, że dostrzeżesz taki szczegół, tępaku.

Te piepszone stworzenia doprowadzom mnie kiedyś do szau tak samo jak caua ta dórna paplanina w moim óhu. Gdybym mug tobym sie pozbyu tego mauego drania ale jak? Oto jes pytanie. Sionde sobie tro-he na tym wielkim foteló rzeby zwienkszyć moje szanse. Na trenie czy jak go tam zwom i zacznę przyciskać i sztórhać jego czenści a nuż widelec, rozómiecie? Gdy tracę jósz nadzieje, wszysko wylatóje w powietsze ot tak, zemnom w środkó i piepszonym zausznikiem wcionrz glendzon-cym mi do óha.

I muwie ci, bardzo dziwny kawauek wierzy to uom.

— Cóż za niespodzianka! Nietypowa winda, co? Siedemdziesiąte dziewiąte piętro: damska bielizna, skórzane stroje, łóżka i szaty.

Nie uwieżyubyś co za holernie dziwne miejsce. Holernie durzą sala z tymi wszystkimi maleńkimi urzkami, kanapami i wogle, i te kobiety na nih, tylko że niecaue. Wszyskim brakowauo kawaukuf ciaua.

Wszyskie lerzom tam na tych maleńkih urzkach i czóć piekielny za-pah perfóm. No i pszybiega ten wielki gnuj, prawie gouy, cauy buysz-czoncy od olejó i z cienkim guosem jak u kobiety. Kuaniau sie, drapau i zacierau rence i szczebiotau do mnie tym sfoim idiotycznym babskim guosem i puakau jak panienka a uzy ciekuy mó po tważy wienc posie-dziauem tam trochę, uapionc oddeh a potem poszuem rozejżeć sie po tym dziwnym miejscó z tym wielkim gróbym draniem szwargoczoncym za moimi plecami i wcionż puaczoncym.

Wszyskie te kobiety były caukiem rzywe ale zostauy posiekane. Rządna z nih nie miaua ronk ani nug tylko tuowia i guowy. Wyglon-dauy tak jakby stoczyuy jakomś wielkom bitfe czy coś, tylko rze nie miauy rzadnyh blizn na tważach i ciauah. Jakiś kótas zauatfu je na cacy. Wszyskie terz byuy orodziwe: durze cycki i wspaniaue ksztauty i bardzo pieńkne tważe. Byuy przywionzane pasami i wogle a czeńść z nih miaua na sobie te skużane żeczy albo nendzne jótowe wdzianka i te koronkowom bieliznę, rozómiecie. Niekture takrze puakauy.

Nieh mnie szlak, pomyślauem, niekture gnojki majom bardzo dziwny góst. Zwuaszcza jerzeli to wszysko byuo dla krulowej, ale z drogiej strony czuowiek suyszy, że czeńść tyh czarownic i czarownikufjest nieźle zboczona. Pomyślauem, rzeto na pewno nie ten wielki grubas cho-dzoncy za mnou piepszy te panienki. Tak czy siak stara ciota zaczeua mnie menczyć wienc go ókatrópiuem i wtedy znalazuem za tom wiel-kom kórtynom wszyskih tyh facetuf, piepszonych dziadkuf wystrojo-nyh w te idiotyczne togi.

Szkoda rze ih nie widziaueś. Jak mnie zobaczyli, skoczyli pod sóft i zaczęli sie kuaniać, dotykać migotliwego światua pszede mnou i wyć. Zapytauem ih gdzie jes krulowa i jej zuoto, ale znowó ósuyszauem tylko holerne szwargotanie. Nie moguem zrozómieć ani słowa ale zgadnij kto zrozómiau?

— Ach, ci kochani mężczyźni. Widzę, że spokojnie podchodzą do po rażki. Wasz gruby przyjaciel — no wiecie, ten zbawiennie pozbawiony swoich walorów — zderzy! się przed chwilą z mieczem mojego muskular nego przyjaciela. Wygląda to jeszcze paskudniej niż jego pierwotne ob rażenia. Myślę, że cierpliwość tego zucha jest na wyczerpaniu i w najlep szym razie zostało jej parę kropel, więc jeśli nie chcecie skończyć jak tamten tłuścioch — w stanie, w jakim był za życia lub w jakim jest teraz — przyjdę wam z pomocą. Więc którędy mamy iść, żeby zobaczyć kró lową? Ach, Molochius. Ty zawsze byłeś rozmowny, prawda? Oczywi ście, że puścimy cię wolno. Masz moje słowo. Mm-hmm. Rozumiem. Lustro. Pewnie z plastiku. Mało oryginalne, niemniej jednak…

Rozwaliuem lóstro za staróhami. Po drogiej stronie byuy shody pro-wadzonce w gure. Wspaniale pomyślauem.

— W porządku, kapuściany łbie. Zrób to, co przychodzi ci tak ła two, i w drogę.

Ukatrópiem staróhuf. Sama skura i kości. Prawie wogle sobie miecza nie pobródziuem. Morze i dobże. Zaczouem tracić siuy i bolauo mnie ramie. Byuo jak z waty. Krulowom znalazuem na samym szczycie wierzy, w tej maleńkiej poczekalni nieosuonientej pszed wiatrem. Byua holernie maua no i te wszyskie kafelki opadajonce na pszejściu dokoła. Zrobione tak, rzeby postraszyć wysokościom, zapewniam cie. Tak czy owak byua tam w czarnej sókni ślóbnej siedzonc jak jakieś codo trzy-majonc maleńkom kole w rence i patszonc na mnie jak na kupę guw-na. Niezbyt uadne dziewczę ale nie takie stare jak myślauem. W ciemno noc morzna sie z niom zabawić. Mósze jednak pszyznać, rze nie by-uem pewny co teraz zrobić. W jej oczah byuo coś dziwnego. Nie moguem oderwać od niej wzrokó. Wiedziauem, że mnie czaróje, ale nie moguem sie rószyć ani otwożyć óst. Nawet stary bystrooki siedziau Pszes hwile ciho a potem muwi:

— Biedne dziewczę. Spodziewałem się ciekawszej walki. Chwileczkę, szepnę tylko słówko mojemu przyjacielowi. Słyszałeś ten dowcip o face cie wchodzącym do baru ze świnią obwiązaną czerwoną wstążką na rę kach? Barman pyta: „Skąd to masz?”, a świnia odpowiada…

„Nie pszejmuj sie nim” — muwi krulowa. Rozmawia z piepszonym zausznikiem! A ja, kurde, nie mogę nawet ruszyć jednym mienśniem! Spadaj kuro, pomyślauem. Jak sie tylko rósze, zrobię z ciebie sieczkę. „Jak sie wydostaueś?” — pyta.

— Stary Xeronisus był głupcem. Wynajął tego brutala, a potem pró bował mu nie płacić. Możesz to zrozumieć? Dać się przechytrzyć temu durniowi. Zawsze mówiłem, że stary oszust był przeceniany. Pewnie za pomniał, do którego pudełka mnie schował. Przylepił mnie do ramienia tego szaleńca, myśląc, że jestem jednym z jego tandetnych zauszników z dwudniową gwarancją i bystrością kurzajki.

„Idiota — muwi krulowa — Nie wiem czemó mó ciebie wogle powieżyuam”.

— To tylko jeden z wielu twoich błędów, moja droga.

Jurz ja pokarze buond tej mauej guwniaże, gdy tylko urzyje renki z moim mieczem! Te dwie kreatory szwargocou jakby mnie tó wogle nie byuo! Holerna zniewaga, co?

„Wienc pszybyueś odzyskać swoje prawnie nalerzne miejsce, prawda?” — pyta krulowa.

— Owszem. I wydaje się, że w samą porę. Wygląda na to, że za twą fachową złą radą sytuacja wymknęła się tu spod kontroli.

„No curz, nauczyueś mnie wszyskiego, co wiem”.

— Zgadza się, moja kochana, ale na szczęście nie wszystkiego, co ja wiem.

(A ja myślę, dość tego, to zópeunie wbrew pszepisom. Porószmy czymś, do kórwy nendzy).

„Co masz zamiar zrobić?” — pyta krulowa, zópeunie jakby… jakby miaua zaraz sie rospuakać.

— Najpierw pozbyć się tej małej menażerii na dole. Należy do ciebie?

„To dla kapuanuf. Wiesz jak zdobywam śrotki ekzystencji. Panienki podniecajom ih, a wtedy ja… ih wykożystóje”.

— Mogłaś wybrać młodszy inwentarz.

„Wyobraś sobie, rze rzaden z nich nie przekroczyu dwódziestki. To bardzo wyczerpójoncy proces”.

— Myślę, że miecz mojego przyjaciela wyczerpał ich jeszcze bardziej.

„No curz, nie morzesz ich wszyskih pokonać” — muwi krulowa i wy-glonda jakoś smótno. Wzdyha i ociera uze z policzka a ja stoję tam jak skończony buazen pszygworzdżony do poduogi i myślę, biedna kobitka i co sie tu kórwa wyprawia? gdy nagle podrywa sie z fotela prosto na mnie jak jakiś piepszony wielki nietopeż czy co, trzymajonc maień-kom kole pszed sobom i wpychajonc jom prosto w zausznika.

Jurz sie miauem zesrać w gacie, ale zausznik nie dau sie trafić. Sko-czyu z mojego ramienia na tważ krulowej. Trafu jom jak kola armatnia i odżucił z powrotem na fotel. Krulowa upuściua kole i ta potoczyua sie po poduodze. Prubowaua zdjońć zausznika z tważy, piszczonc, wrzeszczonc, drapionc go i bijonc.

Nie moguem ówieżyć w swoje szczenście. W końcu pozbyuem sie mauego drania. Przes hwile obserwowauem jak obydwoje wałczom, a potem pomyślauem piepsz ich, to zabawa nie dla rzounieży. Spadam. Próbowauem podnieś kole którom opóściła krulowa ale ona byua roz-gżana do czerwoności! Wienc zeszuem z powrotem po shodah. I w samom porę, bo holernie wielki wybóh z gury zwala mnie znug i zrzóca cauy ten pyu i dórze kawauy dżewa z tszaskiem w duu. Dosyć tego, pomyślauem, ale nic sie nie stauo bo nic we mnie nie trafuo, wienc zerk-nouem w gure tam gdzie byuy shody ale teraz byuo tylko niebo. I ani śladó tyh dwuh takih i owakih. Kreatury.

Nigdzie nie znalazuem tego piepszonego zuota. Wydópczyuem tylko kobiety i poszeduem. Zópeuna strata czasó ale pszynajmniej pozbyuem sie tego mauego zausznika. Zaówarz, rze potem nie miauem jurz tyle szczeńscia i czasem brakóje mi mauego darmozjada ale mniejsza o to. Szermierka to wystarczajonco magiczny fah.

Nie, nie, nie, nie, było jeszcze gorzej (później, teraz, pobudka przy wod-nistoszarym świetle zza zasłon, powieki pozlepiane, a w klejących się ustach wstrętny posmak, boląca głowa). Byłem tam, to byłem ja, pożądałem tych okaleczonych kobiet, a one mnie podniecały. Gwałciłem je. Dla barbarzyńcy nie miało to żadnego znaczenia, znaczyło mniej niż kolejna strużka krwi na jego mieczu, aleja potrzebowałem tych kobiet. Stworzyłem je, były moje. Odraza przepełnia mnie niczym ropa. Mój Boże, lepszy już brak wszelkich pragnień niż jedno wzbudzane przez okaleczenie, bezradność i gwałt.

Potykając się, wyłażę z łóżka; głowa mi pęka, czuję mdłości, zimny pot niczym brudny olej pokrywa mą skórę i bolą mnie kości. Rozsuwam zasłony.

Chmury obniżyły się i most — przynajmniej na tym poziomie — spowiła szarość.

Włączam wszystkie światła w pokoju, kominek i telewizor. Mężczyzna w szpitalnym łóżku jest otoczony przez pielęgniarki; obracają go na brzuch. Jego biała twarz niczego nie wyraża, ale wiem, że cierpi. Słyszę mój własny jęk; wyłączam telewizor. Ból w mojej piersi pojawia się i znika w swoim własnym rytmie, natarczywy i nieznośny.

Chwiejnym krokiem, jak pijak, idę do łazienki. Tutaj wszystko jest białe i ostre, nie ma też okien ukazujących lgnącą do mostu mgłę. Mogę zamknąć drzwi, zapalić następne lampy i znaleźć się w otoczeniu wyraźnych odbitych obrazów i twardych powierzchni. Pozwalam lecieć wodzie i długo wpatruję się w mój lustrzany wizerunek. Po pewnym czasie odnoszę wrażenie, jakby wszystko znowu ściemniało, jakby wszystko znikało z pola widzenia. Pamiętam, że oczy widzą tylko poprzez ruch; ich maleńkie drgania powodują, że oglądany obraz żyje; wystarczy sparaliżować mięśnie oczu lub w jakiś sposób przytwierdzić coś do rogówki, żeby poruszało się razem z okiem, a obraz zniknie… Dowiedziałem się tego gdzieś kiedyś, ale nie wiem gdzie ani kiedy. Moja pamięć to zatopiony pejzaż, a ja spoglądam z wąskiego urwiska na krajobraz, w którym niegdyś znajdowały się żyzne równiny i faliste wydmy. Teraz jest tylko jednolita powierzchnia wody i parę wysp, które dawniej były górami; sfałdowania powstałe w wyniku niezgłębionych ruchów tektonicznych umysłu.

Otrząsam się z lekkiego transu, by odkryć, że mój obraz rzeczywiście znikł; woda do kąpieli jest gorąca, a kłębiąca się para skropliła się na zimnej powierzchni lustra, maskując je, zakrywając i wymazując mnie z kadru.

Starannie ubrany, wypielęgnowany i po dobrym śniadaniu, odkrywszy — niemal z zaskoczeniem — że przychodnia doktora wciąż znajduje się tam, gdzie była wczoraj, a moja wizyta nie została ani odwołana, ani przełożona („…dobry, panie Orr! Jak miło pana widzieć! Tak, doktor jest oczywiście u siebie. Życzyłby pan sobie filiżankę herbaty?”), siedzę w powiększonym gabinecie, gotów odpowiadać na pytania mojego mentora.

Przy śniadaniu postanowiłem, że skłamię. Ostatecznie, skoro potrafiłem wymyślić pierwsze dwa sny, mogę ukryć pozostałe. Powiem doktorowi, że zeszłej nocy nie miałem żadnych snów i wymyślę ten, który powinienem mieć noc wcześniej. Nie ma sensu mówić mu rzeczy, o których naprawdę śniłem — psychoanaliza to jedno, a wstyd to zupełnie co innego.

Doktor, jak zwykle cały w szarym kolorze, z oczyma lśniącymi jak odłamki prehistorycznego lodu, patrzy na mnie wyczekująco.

— No cóż — mówię pokornie — miałem trzy sny albo jeden sen w trzech częściach.

Doktor Joyce kiwa głową i coś zapisuje.

— Mm-hmm. Niech pan mówi dalej.

— Pierwszy jest bardzo krótki. Jestem w wielkim, wspaniałym domu i patrzę na czarną ścianę po drugiej stronie ciemnego korytarza. Wszystko jest monochromatyczne. Z jednej strony ukazuje się jakiś mężczyzna. Idzie powolnym, ciężkim krokiem. Jest łysy i wydaje się, że ma wydęte policzki. Nie słyszę żadnego odgłosu. Przechodzi z lewej strony na prawą, ale gdy mija miejsce, na które spoglądam, uświadamiam sobie, że ściana za nim w rzeczywistości jest wielkim lustrem, a obraz mężczyzny powtarza się w nim dzięki następnemu lustru, które musi być gdzieś obok mnie. Tak więc widzę tych wszystkich grubych, ociężałych ludzi w długim rzędzie, maszerujących krokiem równiejszym niż jakikolwiek szereg żołnierzy…

Spoglądam doktorowi w oczy. Głęboki oddech.

— Najzabawniejsze, że odbity obraz najbliżej mężczyzny, ten pierw szy, nie naśladuje jego ruchów. Na chwilę, tylko na moment, odwraca się, patrzy na niego, ale nie przerywa marszu, poruszają się jedynie gło wa i ramiona, i przykłada obie ręce do skroni, rozłożone w ten sposób — pokazuję doktorowi — i macha nimi, po czym natychmiast nagłym ru chem wraca do poprzedniej pozycji. Odbity w zwierciadle szereg znika z pola widzenia. Prawdziwy mężczyzna, oryginał, nie zauważa, co się stało. I… No cóż, to wszystko.

Doktor splata różowe, serdelkowate palce.

— Czy w którymś momencie utożsamiał się pan również z mężczyzną stojącym w morzu? Czy oprócz tego, że był pan mężczyzną w białych szatach, który przyglądał się z brzegu, czuł pan chwilami, że jest pan tym drugim? Kto, ostatecznie, był prawdziwszy? Wydaje się, że człowiek na brzegu w pewnym momencie zniknął, mężczyzna z biczem z łańcuchów przestał go widzieć. No cóż, proszę nie odpowiadać teraz na to pytanie. Niech pan pomyśli o tym. Oraz o tym, że mężczyzna, którym pan był, nie rzucał cienia. Proszę kontynuować. Jaka jest treść następnego snu?

Siedzę i gapię się na Joyce’a. Mam rozdziawione usta.

Co on właśnie powiedział? Czy ja to słyszałem? A co ja mówiłem? Mój Boże, jest gorzej niż zeszłej nocy. Śnię, a ty jesteś czymś z mego wnętrza.

— Co… Siu… słucham? Co? Co… Jak pan…? Doktor Joyce sprawia wrażenie zakłopotanego.

— Słucham?

— To, co pan przed chwilą powiedział… — odpowiadam, a mój język potyka się o słowa.

— Przykro mi — stwierdza doktor Joyce i zdejmuje okulary. — Nie wiem, o co panu chodzi, Orr. Powiedziałem tylko: Proszę kontynuować.

Boże, czy ja nadal śpię? Nie, nie, na pewno nie, nie ma sensu próbować udawać, że to jest sen. Pośpiesz się, nie przerywaj. Może to po prostu chwilowe potknięcie. Wciąż czuję się dziwnie rozgorączkowany. To wszystko, to nie może być nic innego. Zaćmienie umysłu. Nie pozwól, by to ci przeszkodziło. Trzymaj się, przedstawienie musi trwać.

— Tak… Proszę o wybaczenie. Mam dziś kłopoty z koncentracją. Zeszłej nocy źle spałem. Prawdopodobnie dlatego nic mi się nie śniło. — Uśmiecham się mężnie.

— Oczywiście — mówi poczciwy doktor, zakładając z powrotem okulary. — Czy czuje się pan na tyle dobrze, by kontynuować?

— O tak.

— Dobrze. — Doktor uśmiecha się nawet, trochę sztucznie co prawda, jak człowiek, który przymierza krzykliwy krawat, wiedząc, że tak naprawdę nie jest mu w nim do twarzy. — Proszę kontynuować, gdy będzie pan gotowy.

Nie mam wyboru. Powiedziałem mu już, że były trzy sny.

— W następnym śnie, znowu monochromatycznym, obserwuję parę w ogrodzie, chyba w labiryncie. Siedzą na ławce i się całują. Za nimi wi dać żywopłot i posąg… No cóż, po prostu posąg, postać na piedestale opodal. Kobieta jest młoda i atrakcyjna, mężczyzna ubrany w wyjścio wy garnitur ma już swoje lata. Wygląda dystyngowanie. Obejmują się dość namiętnie. — Uniknąłem spojrzenia doktora; uniesienie głowy i sta wienie mu znowu czoła wymaga znacznej siły woli. — I wtedy pojawia się służący; kamerdyner lub lokaj. Gdy mężczyzna i kobieta oglądają się za siebie, mówi coś w rodzaju „Telefon do ambasadora”. Kobieta pod nosi się z ławki, wygładza suknię i mówi: „Niech to diabli. Obowiązki wzywają. Przykro mi, kochanie”, i odchodzi za służącym. Mężczyzna, zniechęcony, podchodzi do posągu, patrzy na jedną z jego stóp, po czym wyjmuje duży młotek i opuszcza go na duży marmurowy palec.

Doktor Joyce kiwa głową, zapisuje parę uwag i stwierdza:

— Interesowałoby mnie, co pana zdaniem oznacza ten dialekt. Ale niech pan mówi dalej.

Unosi wzrok.

Przełykam ślinę. W uszach słyszę dziwny piskliwy skowyt.

— Ostatni sen lub raczej ostatnia część jednego snu ma miejsce pod czas dnia, na urwiskach nad rzeką w pięknej dolinie. Jakiś chłopiec sie dzi razem z kilkorgiem innych dzieci oraz piękną młodą nauczycielką i je chleb… Chyba jedzą lunch. Za nimi znajduje się wejście do jaski ni… W każdym razie chłopak trzyma w ręce kanapkę. Ja też patrzę na nią z bardzo bliska. Nagle na chlebie pojawia się wielka plama, potem następna i chłopiec, zakłopotany, unosi wzrok i spogląda na urwisko powyżej. Z krawędzi urwiska zwisa ręka trzymająca butelkę z sosem pomidorowym, który kapie na jego kanapkę. To wszystko.

Co teraz?

— Mm-hmm — mruczy doktor. — Czy w trakcie snu doszło do polucji? Wytrzeszczam na niego oczy. Pytanie jest sensowne, a to, co tutaj mówimy, jest oczywiście całkowicie poufne. Odchrząkam i odpowiadam:

— Nie, nie doszło.

— Rozumiem — stwierdza doktor i spędza trochę czasu zapisując sta rannym maczkiem pół kolejnej strony. Pocę się i drżą mi ręce. — No cóż — dodaje — moim zdaniem doszliśmy do… punktu zwrotnego w pana przypadku chorobowym, nie sądzi pan?

Punkt zwrotny? Co poczciwy doktor przez to rozumie?

— Nie wiem, o czym pan mówi — odpowiadam.

— Musimy przejść do następnej fazy leczenia — wyjaśnia doktor Joyce. To brzmi podejrzanie.

Doktor wydaje z siebie dokładnie wyważone westchnienie profesjonalisty.

— Chociaż myślę, że można by zebrać z tego… no cóż, całkiem spo ro materiału — przegląda kilka stron notatek — nie sądzę, byśmy zbliży li się do sedna problemu. Tylko krążymy wokół niego. Bo widzi pan — patrzy w sufit — jeżeli uznamy, że ludzki umysł to… powiedzmy… za mek…

Oho, mój doktor wierzy w metafory.

— …wtedy to wszystko, co pan robi przez ostatnich parę sesji, spro wadza się do pokazywania mi obwarowań. Nie twierdzę, że rozmyślnie próbuje pan mnie wprowadzić w błąd. Jestem pewien, że chce pan sobie pomóc tak bardzo jak ja panu i prawdopodobnie myśli pan, że zmie rzamy do wnętrza, ku wieży, lecz… Znam się na tym, John, i potrafię się zorientować, gdy zmierzam donikąd.

— Och. — Obawiam się, że nie zniosę następnych zamkowych porównań. — Więc co teraz? Przykro mi, jeżeli nie …

— Och, John, nie musisz się usprawiedliwiać — zapewnia mnie doktor Joyce. — Jednak naprawdę wydaje mi się, że ten przypadek wymaga nowej techniki.

— Jakiej nowej techniki?

— Hipnozy — dobrodusznie odpowiada, uśmiechając się do mnie. — To jedyna droga przez następną linię murów, czyli, być może, do wieży. — Widzi, że marszczę czoło. — To nie byłoby trudne. Myślę, że byłbyś dobrym przedmiotem badań.

— Naprawdę? No cóż…

— To może być jedyna droga naprzód — stwierdza, kiwając głową. Jedyna droga naprzód? S ądziłem, że próbujemy się cofnąć.

— Jest pan pewien?

Muszę to przemyśleć. Jak dużo chce doktor Joyce? Jak dużo mnie?

— Całkowicie — odpowiada doktor. — Mam absolutną pewność. Cóż za emfaza! Bezmyślnie bawię się opaską na nadgarstku. Będę musiał poprosić o czas do namysłu.

— Pewnie chciałbyś to jednak przemyśleć — mówi doktor Joyce. Nie okazuję po sobie ulgi.

— A poza tym — dodaje, patrząc na kieszonkowy zegarek — za pół godziny mam zebranie. Ponieważ chciałbym oprzeć twoją terapię na otwartych zasadach, więc to chyba nie jest najlepsza pora.

Zaczyna się pakować; kładzie notes na biurku i sprawdza, czy mały srebrny ołówek tkwi bezpiecznie w pochwie kieszeni na jego piersi. Zdejmuje okulary, chucha na szkła i wyciera je chusteczką.

— Masz wyjątkowo żywe i spójne sny — stwierdza. — Zadziwiająca płodność umysłu.

Czy zamrugał oczami, czy tylko mu błysnęły?

— Jest pan nad wyraz uprzejmy, doktorze.

Joyce potrzebuje paru chwil, by przełknąć moją uwagę, ale potem uśmiecha się. Zegnam go, zgodziwszy się z poczciwym doktorem, że mgła jest dokuczliwa. W poczekalni przebiegam przez szpaler propozycji wypicia kawy lub herbaty, idiotycznych uwag i niewymownie starannego ubrania recepcjonisty bez złych skutków dla mojej psychiki.

Gdy wychodzę, policjant wprowadza pana Berkeleya. Panu Berkeleyowi pachnie z ust naftaliną. Mogę tylko przypuszczać, że wydaje mu się, iż jest teraz komodą.

Idę Keithing Road przez kłębiącą się chmurę, w której pogrążył się most. Ulice i przejście stały się tunelami we mgle; światła sklepów i kawiarń rzucają zamazaną poświatę na ludzi wyłaniających się z mgieł niczym zjawy.

Pode mną słychać pociągi; co pewien czas gęsty kłąb ich dymu wylatuje z pomostu kolejowego jak kłak zakrzepłej mgły: Lokomotywy wyją jak zabłąkane dusze przeciągłym, udręczonym głosem, który nie sposób interpretować inaczej niż w kategoriach ludzkiego umysłu; być może gwizdki zostały tak skonstruowane, by poruszać zwierzęcą strunę. Z niewidocznej rzeki płynącej paręset metrów niżej, w jeszcze bardziej przeciągłych i basowych chórach żałosnego ostrzeżenia dolatuje buczenie rogów mgłowych, jak gdyby każde miejsce, z którego rozbrzmiewają, stało się już sceną morskiej katastrofy, a rogi umieszczono w nim po to, by opłakiwały dawno potopionych marynarzy.

Z mgły wypada w szaleńczym pędzie jakaś riksza, zapowiadana przez piszczące klaksony w pneumatycznych obcasach rikszarza; dziewczynka z zapałkami usuwa się z drogi. Odwracam się i dostrzegam w ciemnym wnętrzu kabiny z wikliny i sukna białą twarz w oprawie ciemnych włosów. Przemyka obok mnie (mógłbym przysiąc, że pasażer odwzajemnił moje spojrzenie), rozświetlając mgłę przyćmionym światłem czerwonej lampy z tyłu. Rozlega się krzyk, a następnie od przodu — gdy słabe światło okrywa się mgiełką i znika — piskliwy dźwięk zwalniających i zatrzymujących się klaksonów w obcasach. Idę dalej i doganiam nieruchomą rikszę. Biała twarz, na pozór jarząca się we mgle, wygląda spod baldachimu.

— Panie Orr!

— Panna Arrol.

— Cóż za niespodzianka. Chyba jadę w tym samym kierunku.

— Na złamanie karku.

Stoję obok dwukołowego pojazdu; chłopak stojący między uchwytami przypatruje mi się, ciężko dysząc. Jego spocone czoło lśni w rozproszonym świetle ulicznej latarni. Abberlaine Arrol wydaje się zarumieniona, z bliska jej biała twarz jest niemal różowa. Widząc, że wyraźne zmarszczki pod jej oczyma nie zniknęły, czuję dziwną radość; może są trwałe. A może spędziła następną noc wesoło się bawiąc i teraz po prostu wraca do domu… Ale nie; ludzie mają poranny wygląd i samopoczucie oraz wieczorny, a córka Głównego Inżyniera Arrola bez wątpienia emanuje świeżością.

— Mogę pana podrzucić?

— Samo pani pojawienie się podniosło mnie już na duchu — odpowiadam i wykonuję skróconą wersję jednego z jej przesadnych ukłonów. Abberlaine wybucha gardłowym śmiechem, jakim zazwyczaj śmieją się mężczyźni. Rikszarz przygląda się nam z wyrazem poirytowania na twarzy. Wyjmuje zza pasa liczydło i z hałaśliwą ostentacją zaczyna klekotać jego koralikami.

— Galant z pana, panie Orr — mówi panna Arrol, kiwając głową. — Moja propozycja jest aktualna. Może jednak wolałby pan siedzieć?

Rozbroiła mnie.

— Z rozkoszą.

Wchodzę do lekkiego pojazdu. Panna Arrol, w wysokich butach, spódnicy do jazdy na rowerze i ciemnym, grubym żakiecie, przesuwa się na siedzeniu, robiąc mi miejsce. Rikszarz głośno cmoka i zaczyna z podnieceniem mówić i gestykulować. Abberlaine Arrol odpowiada w tym samym potoczystym języku i podobną gestykulacją. Chłopak z następnym głośnym cmoknięciem puszcza uchwyty rikszy i wkracza do kawiarni po drugiej stronie pokrytej drewnem drogi.

— Poszedł po drugiego chłopaka — wyjaśnia panna Arrol. — Utrzymanie prędkości warte jest dodatkowego rikszarza.

— Czy w tej mgle to bezpieczne?

Czuję ciepło przenikające przez mój płaszcz z małej wyściełanej ławki pode mną.

— Jasne, że nie — odpowiada, prychając wyzywająco. Mruży oczy, w tym świetle bardziej zielone niż szare, i krzywi usta. — To połowa za bawy.

Chłopiec wraca z jeszcze jednym rikszarzem, każdy łapie za jeden uchwyt i z nagłym szarpnięciem zostajemy uniesieni we mgłę.

— Spacer dla zdrowia, panie Orr?

— Nie, wracam z wizyty u mojego lekarza.

— Jak postępuje terapia?

— Nierówno. Mój lekarz chce mnie teraz poddawać hipnozie. Zaczynam się zastanawiać, czy jest jakiś pożytek z mojego leczenia, o ile w ogóle można to nazwać leczeniem.

Gdy mówię, panna Arrol patrzy mi na usta — to przyjemne, ale dziwnie niepokojące przeżycie. Teraz uśmiecha się szeroko i patrzy przed siebie, na biegnących z wysiłkiem chłopców, przedzierających się przez nękaną światłami mgłę, rozpraszających ludzi na obie strony.

— Musi pan wierzyć — mówi panna Arrol.

— Hmm — odpowiadam, także obserwując przez chwilę naszą karkołomną jazdę przez szarą chmurę. — Już raczej byłbym skłonny przeprowadzić własne badania.

— Własne?

— Tak. Zapewne nie słyszała pani nigdy o Trzecim Archiwum Miejskim i Bibliotece Materiałów Historycznych, prawda?

Kręci głową.

— Niestety nie.

Rozlega się krzyk rikszarzy; o centymetry omijamy jakiegoś staruszka na środku jezdni. Gdy riksza przechyla się, na moment zostaję przyciśnięty do panny Arrol.

— Większość ludzi chyba nie słyszała o bibliotece, a ci, którzy sły szeli, nie potrafią jej znaleźć.

Panna Arrol wzrusza ramionami, wpatrując się zmrużonymi oczyma we mgłę.

— Takie rzeczy się zdarzają — stwierdza rzeczowo. Przenosi spojrzenie z powrotem na mnie i pyta: — Czy to jest granica pana badań?

— Nie, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Królestwie i Mieście, o tym, co znajduje się za mostem… — Urywam i szukam śladu reakcji na jej twarzy, ale Abberlaine wydaje się koncentrować na mgle i drodze przed nami, mówię więc dalej: — …ale to prawdopodobnie wymagałoby ode mnie podróżowania, a moje możliwości w tym względzie są dość ograniczone.

Panna Arrol odwraca się do mnie i mówi:

— No cóż, ja trochę podróżowałam. Może…

— Z drogi! — wrzeszczy nasz pierwszy rikszarz; oboje spoglądamy przed siebie. Na wprost nas widać lektykę zaparkowaną w poprzek drewnianej jezdni wąskiej ulicy. Dwaj mężczyźni trzymają jedną z jej złamanych żerdzi; gdy nasi chłopcy próbują hamować, zapierając się obcasami, tamci rzucają się w bok, ale jesteśmy za blisko: nkszarze skręcają gwałtownie i nasz pojazd niebezpiecznie się przechyla. Panna Arrol zarzuca mi rękę na pierś — ja gapię się kretyńsko przed siebie — gdy riksza wpada w poślizg i trzeszcząc i piszcząc gwałtownie, uderza w bok lektyki. Wstrząs rzuca Abberlaine na mnie, uderzam głową w ściankę wspierającą dach rikszy. Coś rozżarza się na chwilę we mgle, a potem ga śnie.

— Panie Orr, panie Orr? Panie Orr?

Otwieram oczy. Leżę na ziemi. Jest bardzo szaro i dziwnie, wokół tłoczą się patrzący na mnie ludzie. Młoda kobieta ze zmarszczkami wokół oczu i długimi ciemnymi włosami stoi obok.

— Panie Orr.

Słyszę dźwięk silników samolotowych. Słyszę ich wzmagający się warkot, gdy przelatują przez mgłę sunącą ku morzu. Leżę i słucham, zastanawiając się (zniechęcony, nie będąc w stanie tego określić), w którą stronę lecą (to wydaje mi się ważne).

— Panie Orr?

Hałaśliwy odgłos silników cichnie. Czekam, aż z ledwie przesuwającej się mgły wyłonią się ciemne plamy ich bezcelowych sygnałów.

— Panie Orr?

— Tak?

Kręci mi się w głowie, a moje uszy wydają swój własny odgłos przypominający szum wodospadu.

Jest mglisto, światła płoną niczym rozmazane ślady kredki na szarym papierze. Pogruchotana lektyka i rozbita riksza leżą na środku drogi; młodzi rikszarze kłócą się z dwójką tragarzy. Młoda kobieta klęcząca przy mnie jest piękna, ale z nosa cieknie jej krew; czerwone krople gromadzą się nad górną wargą, widać też czerwoną smugę na lewym policzku, w miejscu, gdzie już je otarła. Gorące uczucie, niczym ciepłe światło we mgle, przepełnia mnie, gdy uświadamiam sobie, że znam tę młodą kobietę.

— Och, panie Orr, przepraszam, nic panu nie jest?

Pociąga nosem, ociera następne krople krwi; jej oczy błyszczą w rozproszonym świetle, ale wydaje mi się, że nie od łez. Nazywa się Abberlaine Arrol, teraz sobie przypominam. Myślałem, że wokół mnie tłoczą się jeszcze inni, ale nie ma nikogo, jedynie ona. Ludzie wyłaniają się z mgły, żeby gapić się na rozbite pojazdy.

— Jestem cały i zdrowy — mówię i siadam. Panna Arrol kuca u mego boku.

— Jest pan pewien?

Potwierdzam skinienem głowy i dotykam czaszki; jedna skroń trochę boli, ale nie ma śladów krwi.

— Całkowicie — odpowiadam. W rzeczywistości wszystko wydaje się nieco oddalone, nie jest mi jednak słabo. Mam dość przytomności umysłu, by sięgnąć do kieszeni i podać pannie Arrol chusteczkę. Bierze ją i przykłada do nosa.

— Dziękuję panu.

Rikszarze i tragarze wrzeszczą i obrzucają się przekleństwami. Pojawiają się następni ludzie. Chwiejnie, wspierając się na dziewczynie, staję na nogi.

— Naprawdę nic mi nie jest — mówię. Huczenie w uszach powraca na pewien czas, po czym powoli zanika.

Podchodzimy do rozbitych pojazdów. Abberlaine patrzy na mnie i pyta przez chusteczkę:

— Przypuszczam, że uderzenie w głowę nie przywróciło panu pamięci? — Jej głos brzmi tak, jakby była przeziębiona, a oczy lśnią figlarnie. Potrząsam ostrożnie głową. Panna Arrol zagląda do wnętrza rikszy; po chwili wyciąga z niej cienką skórzaną aktówkę i otrzepuje ją z kurzu.

— Nie — odpowiadam po namyśle (nie byłbym wcale zaskoczony, stwierdziwszy, że zapomniałem jeszcze więcej). — A pani? Dobrze się pani czuje? Pani nos…

— Łatwo krwawi — wtrąca, kręcąc głową. — Nie jest złamany. Poza tym mam tylko parę siniaków. — Kaszle i wydaje mi się, że zaczyna się zginać w pasie. Po chwili uświadamiam sobie, że w rzeczywistości się śmieje. Gwałtownie potrząsa głową. — Przepraszam pana, to wszystko moja wina. Mam bzika na punkcie szybkości. — Podnosi skórzaną aktówkę. — Mój ojciec potrzebuje tych rysunków w następnym segmencie i wydawało mi się, że to wystarczające usprawiedliwienie. Pociągiem prawdopodobnie byłoby szybciej, ale… Proszę posłuchać, naprawdę muszę już lecieć. Jeżeli jest pan zupełnie pewien, że nic panu nie dolega, pojadę stąd windą i dalej pociągiem. Niech pan lepiej usiądzie. Tam jest bar. Postawię panu kawę.

Protestuję, ale teraz akurat jestem osłabiony. Odprowadzają mnie do baru. Na zewnątrz panna Arrol przez mniej więcej minutę kłóci się wrzaskliwie z rikszarzami, po czym odwraca się, gdy za nią z piskiem wyłania się z mgły następna riksza. Podbiega do chłopca, mówi coś pośpiesznie, a potem wraca do baru, gdzie popijam swoją kawę.

— Niech się pan nie przejmuje, złapałam następną taksówkę — wyjaśnia zadyszana. — Muszę jechać. — Odsuwa zakrwawioną chusteczkę od nosa, spogląda na nią, pociąga na próbę nosem, po czym wtykają do głębokiej kieszeni spódnicy. — Zwrócę. Na pewno nic panu nie jest?

— Na pewno.

— No cóż, do widzenia. Jeszcze raz przepraszam. Proszę uważać na siebie.

Cofa się, macha ręką, po czym pośpiesznie wychodzi, strzelając palcami na rikszarza; ostatnie machnięcie i już znika we mgle. Barman podchodzi, by dolać mi kawy.

— Ach ci młodzi — mówi, uśmiechając się i kręcąc głową. Wygląda na to, że zostałem uznany za honorowego mieszkańca w starszym wieku (patrząc w lustro wiszącego na drugim końcu baru, potrafię zrozumieć dlaczego). Już mam odpowiedzieć, gdy obłędne dzwonienie obcasów jakiegoś rikszarza dobiegające zza okien baru sprawia, że obaj odwracamy się do okna. Świeżo wynajęty przez pannę Arrol pojazd pojawia się ponownie, hamuje i zawraca tuż przed otwartymi drzwiami baru. Abberlaine wystawia głowę z kabiny i woła:

— Panie Orr!

Macham do niej ręką. Jej nowy rikszarz już sprawia wrażenie poirytowanego. Dwaj poprzedni oraz tragarze patrzą z lekkim niedowierzaniem.

— Te moje podróże. Będę w kontakcie, dobrze?

Kiwam głową. Wydaje się usatysfakcjonowana, chowa się z powrotem do kabiny i strzela palcami. Taksówka jeszcze raz daje susa. Patrzymy na siebie z barmanem.

— Bóg musiał kichnąć, gdy tchnął w nią życie — zauważa. Potwierdzam skinieniem głowy i wypijam mały łyk kawy, nie mając ochoty na rozmowę. Barman idzie umyć kieliszki.

Uważnie przyglądam się bladej twarzy w lustrze naprzeciw, nad stojącymi w zwartym szeregu szklankami, pod butelkami. Czy zostanę zahipnotyzowany? Wydaje mi się, że już jestem.

Zostaję trochę dłużej, dochodząc do siebie. Ludzie wynoszą lektykę i riksze. Mgła, o ile w ogóle się zmienia, to na gęstszą. Opuszczam bar i windą, pociągiem i znowu windą jadę do domu. Czeka tam na mnie jakaś paczka.

Inżynier Bouch zwrócił mi mój kapelusz wraz z listem pełnym starannie dobranych przeprosin, równie wylewnych co nieoryginalnych i niegramatycznych; moje nazwisko napisał jako „Or”.

Kapelusz został fachowo wyczyszczony i odnowiony; pachnie bardziej świeżo i wygląda na nowszy niż wtedy, gdy wyciągnąłem go z garderoby, żeby zabrać do baru. Wynoszę go na zewnątrz i wyrzucam z balkonu. Znika w szarej mgle opadającym łukiem, bezgłośny i szybki, niczym w jakiejś bardzo ważnej misji do niewidocznych szarych fal w dole.

Загрузка...