Niektóre rzeczy odbijają glos bardziej niż inne. Czasami słyszę ostatni dźwięk, który nigdy nie odbija się echem, ponieważ nie ma od czego się odbić; to dźwięk ostatecznej nicości dociera z hukiem przez wielkie rury, tworzące pozbawiony szpiku kościec mostu, niczym huragan, niczym pierdnięcie Boga, niczym wszystkie krzyki bólu zebrane i odtworzone. Słyszę go zatem — hałas rozrywający bębenki, rozłupujący czaszki, rozwalający ściany i niszczący dusze. Te organowe piszczałki są ciemnymi tunelami z żelaza na niebie — ogromnymi i mocnymi; jaką inną melodię potrafią zagrać?
Melodię pasującą do końca świata, do kresu wszelkiego życia, do kresu wszystkich rzeczy.
A reszta?
Jedynie mgliste obrazy. Wzory stworzone przez cień. Ekran nie jest srebrny, lecz ciemny. Zatrzymaj sztuczne i liche rzeczy w bramie, jeżeli chcesz zobaczyć, z czego to wszystko zostało zrobione. Proszę. Obserwuj piękne barwy, gdy to — statyczne dotąd — znowu się porusza; gotujące się, płonące, bulgoczące, rozpadające się i obłażące tajemniczo niczym rozchylające się posiniaczone wargi, obraz wyparty przez to czyste białe światło (widzisz, co dla ciebie robię, chłopcze?).
Nie, nie jestem nim. Tylko go obserwuję. To po prostu człowiek, którego spotkałem, ktoś, kogo znałem dawniej.
Później chyba spotkałem go znowu. To przychodzi później. Wszystko we właściwym czasie.
Teraz śpię, ale… No cóż, teraz śpię. Dość tego. Nie, nie wiem, gdzie się znajduję. Nie, nie wiem, kim jestem. Tak, oczywiście, wiem, że to sen. Bo czyż nie jest nim wszystko, co nas otacza?
Wczesnym ranem nadchodzi wiatr i rozwiewa mgłę. Ubieram się w oszołomieniu, próbując sobie przypomnieć moje sny. Nie jestem nawet pewien, czy rzeczywiście śniłem ostatniej nocy.
Na niebie nad rzeką podnosząca się mgła powoli odsłania nabrzmiałe szare kształty: duże, nadęte balony przypominające ogromne dmuchane bomby. Balony zaporowe na całej długości mostu.
Muszą być ich setki, unoszące się w powietrzu mniej więcej na wysokości wierzchołka, może wyżej, i przeczepione do wysepek lub trawlerów i innych łodzi.
Resztki mgły podnoszą się i zostają rozproszone przez wiatr. Zanosi się na piękny dzień. Balony obracają się na niebie, przypominając nie tyle ptaki, ile stado wielkich wali szarych, powoli obracających bulwiaste paszcze w stronę łagodnego strumienia powietrza. Przyciskam twarz do zimnej szyby, spoglądając wzdłuż zamglonego mostu pod jak najostrzejszym kątem; balony są wszędzie, rozrzucone po niebie, niektóre zaledwie o trzydzieści metrów od mostu, inne oddalone o kilka mil.
Przypuszczalnie mają zapobiec następnym „defiladom” lotniczym. Wydaje mi się, że to reakcja trochę na wyrost.
Rozlega się trzepotanie klapy skrzynki na listy; jakaś koperta spada na wykładzinę. To wiadomość od Abberlaine Arrol — tego rana będzie wykreślała rysunek na pewnej stacji rozrządowej odległej o parę segmentów i pyta, czy nie zechciałbym do niej dołączyć.
Dzisiejszy dzień zapowiada się coraz pogodniej.
Przypominam sobie o zabraniu listu do doktora Joyce’a. Napisałem go zeszłej nocy, pozbywszy się zwróconego kapelusza. Poinformowałem w nim poczciwego doktora, że chcę odroczyć hipnozę. Proszę go (grzecznie) o wyrozumiałość; zapewniam, że z największą radością spotkam się z nim i porozmawiam o moich snach — ostatnio stały się głębsze i skutkiem tego przypuszczalnie bardziej przydatne w analizie, której pierwotnie pragnął dokonać.
Wkładam list panny Arrol i mój własny do kieszeni i jeszcze przez chwilę stoję i przyglądam się balonom. Kołyszą się powoli w porannym świetle, niczym wielkie beczki cumownicze unoszące się na jakiejś niewidocznej powierzchni nad nami.
Ktoś puka do drzwi. Przy odrobinie szczęścia będzie to specjalista od napraw telewizorów lub telefonów bądź jednych i drugich. Przekręcam klucz w zamku i próbuję otworzyć drzwi, ale nie mogę. Znowu rozlega się pukanie.
— Kto tam? — wołam, pociągając za klamkę. Jakiś mężczyzna odpo wiada zza drzwi:
— Przychodzę sprawdzić pana telewizor. Pan Orr, prawda? Mocuję się z drzwiami; klamka obraca się, ale nic się nie dzieje.
— Czy tak? Pan John Orr? — krzyczy mężczyzna.
— Tak, tak, to ja. Proszę chwilę poczekać. Nie potrafię otworzyć tych cholernych drzwi.
— Właśnie widzę.
Szarpię i ciągnę za klamkę, kręcąc nią na wszystkie strony. Dotąd nigdy się nie zacinała; nie stwarzała nawet cienia kłopotu. Być może wszystko w tym mieszkaniu ma działać przez mniej więcej sześć miesięcy. Zaczynam wpadać w złość.
— Jest pan pewien, że otworzył pan zamek?
— Jestem — odpowiadam, usiłując zachować spokój.
— To na pewno właściwy klucz?
— Na pewno! — krzyczę.
— Pomyślałem po prostu, że na wszelki wypadek zapytam. — Mężczyzna sprawia wra żenie rozbawionego. — Są tu u pana jakieś inne drzwi?
— Nie, nie ma.
— Niech pan wypchnie klucz przez skrzynkę na listy. Spróbuję otworzy ć je z tej strony.
Usiłuje to zrobić. Nic z tego nie wychodzi. Na chwilę wracam do okien, oddycham głęboko i spoglądam na potężne balony. Za drzwiami słyszę stłumioną rozmowę.
— Jestem z serwisu telefonicznego, panie Orr! — woła następny głos. — Coś się stało z pana drzwiami?
— Nie może ich otworzyć — wyjaśnia pierwszy głos.
— Na pewno przekręcił pan klucz? — upewnia się człowiek od telefonów. Rozlega się kołatanie do drzwi. Nie odpowiadam.
— Są tu jakieś inne drzwi, przez które moglibyśmy wejść? — krzyczy.
— Już go o to pytałem — mówi pierwszy mężczyzna. Znowu rozlega się pukanie.
— O co chodzi? — pytam.
— Ma pan telefon? — pyta spec od naprawy telewizorów.
— Jasne, że ma — odpowiada z oburzeniem w głosie serwisant z telekomunikacji.
— Może pan zadzwonić do Wydziału Budynków i Korytarzy? Tam będą wiedzieli, gdzie…
— Jak niby ma to zrobić? — Głos serwisanta robi się piskliwy z niedowierzania. — Przecież przyszedłem tu po to, żeby naprawić jego cholerny telefon!
Wracam do mojego gabinetu, zanim zasugeruje, bym dla zabicia czasu pooglądał telewizję.
Zajmuje im to następną godzinę. Dozorca korytarza zrywa całą drewnianą ościeżnicę. W końcu drzwi po prostu ni stąd, ni zowąd otwierają się z cichym trzaskiem, a on, zaintrygowany i podejrzliwy, stoi wśród połamanego drewna i zakurzonego tynku. Obaj specjaliści od napraw poszli wykonać inne zlecenia. Wychodzę za próg, przekraczając drewniane listwy, przebite wygiętymi gwoździami.
— Dziękuję — mówię.
Dozorca drapie się młotkiem po głowie.
Wysyłam list do doktora Joyce’a i kupuję owoce, by przerwać mój post. Po „uwolnieniu” zostało mi w sam raz czasu, by odbyć rendez-vous z panną Arrol.
W tramwaju, którym jadę, pełno jest ludzi dyskutujących o balonach zaporowych; większość nie ma pojęcia, do czego one służą. Z chwilą gdy tramwaj opuszcza segment właściwy i wjeżdża na stosunkowo luźno zabudowane przęsło łączące, wszyscy odwracamy się, by na nie popatrzeć. Jestem zdumiony.
Są tylko po jednej stronie. W dole rzeki tyle, że nie sposób byłoby je zliczyć. W górze rzeki ani jednego. Wszyscy w tramwaju pokazują palcami i wytrzeszczają oczy na nagromadzone balony. Wydaje się, że tylko ja gapię się jak rażony piorunem w drugą stronę, na niezmącone niebo w górze rzeki, za ukształtowanymi w iksy dźwigarami przęsła.
Ani jednego balonu.
— Dzień dobry.
— Prawda, że dobry? Wzajemnie. Jak pana głowa?
— W porządku. A pani nos?
— Nadal okropnie spuchnięty, ale już nie krwawi. Aha, pana chus teczka.
Abberlaine Arrol wsadza dłoń do kieszeni żakietu i wyciąga moją chusteczkę, świeżo wypraną i wykrochmaloną. Właśnie przyjechała tramwajem wiozącym kolejarzy.
Znajdujemy się na stacji rozrządowej, najszerszym miejscu na moście, jakie dotąd widziałem; część bocznic wystaje daleko poza obrys głównej konstrukcji mostu na szerokich, wspornikowych platformach. Wielkie lokomotywy, długie składy różnorodnych wagonów, krzepcy ustawiacze i liche, skomplikowane pojazdy do konserwacji i naprawy torów ze szczękiem przesuwają się po zagmatwanej siatce linii, punktów i bocznic niczym niezgrabne pionki w jakiejś wielkiej, powolnej grze. Para unosi się w porannym świetle, dym faluje na tle ostrych punktów nieruchomych lamp łukowych w dźwigarach; umundurowani mężczyźni biegają tam i z powrotem, krzycząc i wymachując różnokolorowymi chorągiewkami, dmuchając w gwizdki i pośpiesznie mówiąc coś do słuchawek telefonów przy torach.
Abberlaine Arrol — ubrana w długą szarą spódnicę i krótki szary żakiet, z włosami ściągniętymi pod służbową czapką — jest tutaj po to, by narysować tę chaotyczną scenę. Jej odręczne szkice i akwarele kolejowych motywów ozdabiają już kilka sal konferencyjnych i biurowych foyer; uważa się ją za obiecującą malarkę.
Wręcza mi moją chusteczkę. W jej oczach i postawie jest coś osobliwego; spoglądam na wypraną chusteczkę i wtykam ją do wolnej kieszeni. Panna Arrol uśmiecha się — do siebie, nie do mnie. Mam niepokojące wrażenie, że czegoś nie dostrzegam.
— Może mi pan ponosić sztalugi. Zostawiłam je tutaj w zeszłym ty godniu.
Przechodzimy przez kilka torów do małej zajezdni w pobliżu środka szerokiej, pokrytej plątaniną szyn platformy stacji rozrządowej. Wokół nas połączone wagony i odłączone lokomotywy przesuwają się powoli tam i z powrotem; w innych miejscach całe lokomotywy znikają pod pomostem na platformach opuszczanych na masywnych krążkach, przenoszących je do warsztatów pod torami.
— Co pan powie o naszych dziwnych balonach, panie Orr? — pyta mnie, gdy idziemy.
— Przypuszczam, że mają zatrzymać samoloty, choć nie wiem, dlaczego znajdują się tylko z jednej strony.
— Wygląda na to, że nikt tego nie wie — stwierdza w zadumie panna Arrol. — Pewnie kolejna pomyłka administracyjna. — Wzdycha. — Nawet mój ojciec nic o nich nie słyszał, a zwykle jest dość dobrze poinformowany.
W małej zajezdni Abberlaine odzyskuje swoje sztalugi; przenoszę przyrząd w kształcie litery A we wskazane przez nią miejsce. Wydaje się, że postanowiła wybrać jako temat jedną z wind lokomotywowych o dużej ładowności. Prostuje sztalugi, rozstawia swój mały składany stołek, otwiera tornister, ukazując buteleczki z farbami, zestaw ołówków, pałeczek węgla drzewnego i kredek. Lustruje scenę krytycznym okiem i wybiera czarny kawałek węgla.
— Nie odczuwa pan dodatkowych złych skutków naszej małej kraksy sprzed dwóch dni? — pyta i kreśli linię na papierze.
— Pewną odruchową nerwowość na dźwięk klaksonów w obcasach pędzących rikszarzy i nic poza tym.
— Jestem pewna, że to chwilowy objaw. — Posyła mi oszałamiająco czarujący uśmiech, po czym powraca do sztalug. — Zanim nam tak brutalnie przerwano, rozmawialiśmy o podróżowaniu, prawda?
— Tak, miałem… miałem zamiar panią zapytać, jak daleko pani podróżowała.
Abberlaine Arrol dodaje do swego szkicu parę małych kółek i łuków.
— Chyba do uniwersytetu — odpowiada, szybko nanosząc parę krzyżujących się linii na papier. — Około… — wzrusza ramionami — stu pięćdziesięciu… dwustu segmentów stąd. W kierunku Miasta.
— Ale… lądu pani stamtąd nie widziała, prawda?
— Ląd, panie Orr — odpowiada, rzucając mi spojrzenie. — Ależ jest pan ambitny. Nie, nie widziałam lądu, jeśli nie liczyć zwykłych wysepek.
— Sądzi więc pani, że nie ma żadnego Królestwa ani żadnego Miasta?
— Och, mam wrażenie, że gdzieś tam istnieją. Następne linie.
— Nigdy nie chciała ich pani zobaczyć?
— Nie mogę powiedzieć, że chciałam, przynajmniej odkąd przeszła mi ochota, by zostać maszynistą pociągu.
Cieniuje fragmenty szkicu. Widzę ciąg tworzących sklepienie iksów, sugerujących obecność osłoniętych chmurami szczytów. Abberlaine rysuje szybko. Parę pasm włosów, które wymknęły się spod czapki, skręca się na śmietankowej powierzchni jej bladego i szczupłego karku niczym zawiłe litery jakiegoś nieznanego pisma.
— Kiedyś znałam pewnego dość sędziwego inżyniera, który uważał, że w rzeczywistości wcale nie żyjemy na moście, lecz na wielkiej skale pośrodku pustyni nie do przebycia.
— Hmm — waham się, niepewny, jak potraktować jej słowa. — Być może most jest czymś innym dla każdego z nas. A co pani widzi?
— To samo co pan — odpowiada, odwracając się na chwilę do mnie. — Cholernie duży most. Co pana zdaniem tu rysuję?
Odwraca się z powrotem. Uśmiecham się i mówię:
— Och, tak na oko odrobinę mniej niż sążeń. Słyszę, jak się śmieje.
— A pan, panie Orr?
— Moje wnioski.
Tą uwagą zdobywam jeden z jej olśniewających uśmiechów. Panna Arrol powraca na chwilę do rysowania, po czym na moment z roztargnieniem unosi wzrok.
— Wie pan, czego mi najbardziej brakuje, odkąd opuściłam uniwersytet?
— Czego?
— Możliwości dokładnego oglądania gwiazd. — Kiwa głową, sprawiając wrażenie pogrążonej w zadumie. — Tutaj jest zbyt dużo światła, by dokładnie zobaczyć gwiazdy, chyba że wypłynie się w morze. Uniwersytet tkwił wśród farm i nocą było tam zupełnie ciemno.
— Farm?
— No wie pan, miejsc, gdzie uprawia się rośliny i hoduje zwierzęta — wyjaśnia i cofa się z założonymi rękami od swojego dzieła.
— Rozumiem.
Nie przyszło mi do głowy, że inne części mostu mogły zostać oddane pod uprawę; przypuszczalnie nie było to trudne. Prowadzenie gospodarstw rolnych na różnych poziomach mogło wymagać wiatrochro-nów, a lepszym środowiskiem uprawnym byłaby raczej woda niż gleba, ale istniała taka możliwość.
A zatem most mógł być całkowicie samowystarczalny żywnościowo. Moje wyobrażenie, że jego długość jest ograniczona czasem, którego pośpieszny pociąg towarowy potrzebowałby na dostarczenie każdego dnia świeżych produktów, okazało się błędne. Most może mieć dowolną długość.
Abberlaine Arrol zapala cienkie cygaro. Obutą stopą stuka w metalowy pomost. Odwraca się do mnie, znowu zakładając ręce pod zarysem osłoniętych bluzką i żakietem piersi; jej spódnica z grubego kosztownego sukna kołysze się i z powrotem nieruchomieje. Przez aromatyczny dym cygara przebija cień zapachu delikatnych perfum.
— No i jak, panie Orr?
Oglądam skończony rysunek.
Naszkicowała na nim, a potem zmieniła rozległą platformę stacji rozrządowej; linie i tory wyglądają niczym pnącza w dżungli, opadłe na jej podłoże. Pociągi to groteskowe, zdeformowane stworzenia przypominające olbrzymie larwy lub butwiejące pnie drzew; dźwigary i rury nad nimi stają się gałęziami i konarami i znikają w dymie wznoszącym się z poszycia dżungli; ogromny, piekielny las. Jedna lokomotywa przeistoczyła się w stające dęba monstrum, warczącą ognistą jaszczurkę. Mały, przerażony mężczyzna ucieka przed nią, jego ledwie widoczną twarz wykrzywia okrzyk przerażenia.
— Obrazowy — mówię po chwili namysłu. Abberlaine śmieje się niefrasobliwie.
— Nie podoba się panu.
— Mam chyba zbyt przyziemne upodobania. Ale perfekcja wykonania robi wrażenie.
— Wiem o tym — odpowiada panna Arrol. Jej głos jest piskliwy, a mina trochę smutna. Żałuję, że szkic nie podoba mi się bardziej.
Jakąż jednak zdolność wyrażania uczuć posiadają szarozielone oczy Abberlaine Arrol! Spoglądają na mnie teraz niemal ze współczuciem. Wydaje mi się, że bardzo lubię tę młodą damę.
— Narysowałam to dla pana — wyjaśnia. Sięga do swojego tornistra, wyjmuje szmatkę i zaczyna czyścić dłonie.
— Naprawdę? — Jestem bardzo zadowolony. — Dziękuję. Panna Arrol zdejmuje rysunek ze sztalug i zwija go w rulon.
— Pozwalam panu uczynić z nim, co się panu podoba — oświadcza z wymuszonym uśmiechem. — Niech pan zrobi z niego papierowy samolot.
— Nie ma mowy — odpowiadam, gdy mi go wręcza. Czuję się tak, jakbym właśnie otrzymał dyplom. Każę go oprawić i powieszę w moim mieszkaniu. Odkąd wiem, że został narysowany dla mnie, podoba mi się o wiele bardziej.
Odjazdy Abberlaine Arrol wywołują moje rozbawienie. Tym razem zabiera ją wagon techniczny: oryginalny, elegancko przeszklony i wyłożony boazerią wagon pełen skomplikowanych, lecz archaicznych przyrządów, wszystko z jasnego mosiądzu, brzęczących regulatorów balansowych oraz rolek papieru przesuwającego się pod pisakami. Staje z sykiem i grzechotaniem, otwierają się harmonijkowe drzwi i młody strażnik salutuje pannie Arrol, która wybiera si ę na lunch ze swoim ojcem. Ja dzierżę sztalugi, otrzymawszy polecenie odniesienia ich z powrotem do zajezdni. Tornister Abberlaine pęcznieje od zwiniętych w rulony rysunków kreskowych — zleconej pracy, którą w rzeczywistości przyjechała tu wykonać i którą się zajmowała, nie przerywając rozmowy ze mną, od chwili ukończenia mojego szkicu. Stawia stopę na wysokim stopniu wagonu i wyciąga do mnie dłoń.
— Dziękuję panu za pomoc.
— A ja dziękuję za rysunek.
Chwytam jej rękę. Między cholewką buta panny Arrol a rąbkiem spódnicy po raz pierwszy ukazuje się pończocha; z drobnej, lecz niewątpliwie rybackiej sieci.
Skupiam uwagę na jej oczach. Dostrzegam w nich rozbawienie.
— Mam nadzieję, że znowu panią zobaczę.
Patrzę na te śliczne worki pod szarozielonymi oczami. To faktycznie sieć rybacka; znowu zostałem złowiony. Panna Arrol ściska moją rękę. Robi mi się słabo od absurdalnej euforii.
— No cóż, panie Orr, jeśli potrafię zdobyć się na odwagę, być może pozwolę się zaprosić na kolację.
— Zrobiłbym to… z największą przyjemnością. Mam wielką nadzieję, że w najbliższej przyszłości odkryje pani w sobie niewyczerpane zasoby odwagi. — Kłaniam się lekko i w nagrodę znowu dostrzegam w przelocie tę oszałamiająco piękną nogę.
— A zatem do widzenia, panie Orr. Proszę być w kontakcie.
— Będę. Do widzenia.
Drzwi się zamykają, wagon brzęczy i oddala się z sykiem; para, którą za sobą zostawił, snuje się wokół mnie jak mgła, wywołując łzawienie oczu. Wyciągam chusteczkę.
Wyszyto na niej monogram. Panna Arrol kazała delikatną, błękitną jedwabną nicią wyhaftować w jednym rogu literę O.
Taki wdzięczny gest; jestem urzeczony. I do tego jeszcze tych parę centymetrów rozkosznej nogi w pończosze!
Po lunchu siedzę razem z Brookiem, popijając grzane wino, w sali klubowej baru U Dissy Patton, z widokiem na morze. Siedzimy rozwaleni na wiszących kanapach i przyglądamy się uszczuplonej flotylli kutrów rybackich, wyruszającej w morze głęboko pod nami. Wypływające trawlery dają sygnały rogami mgłowymi, mijając nieruchome bliźniacze statki służące do zakotwiczenia balonów zaporowych.
— Trudno powiedzieć, bym cię winił — mówi burkliwym głosem Brooke. — Zawsze uważałem, że ten facet niewiele ci pomaga.
Powiedziałem mu, że postanowiłem nie pozwolić, by doktor Joyce mnie hipnotyzował. Obaj spoglądamy na morze.
— Przeklęte balony.
Mój przyjaciel rzuca piorunujące spojrzenia na rażące swoim widokiem sterówce. W świetle słońca mienią się srebrnym niemal blaskiem, niebieskie wody zatoki są upstrzone cętkami ich cieni; kolejny wzór.
— Myślałem, że zaaprobujesz… — zaczynam i milknę, marszcząc czo ło i nasłuchując.
Brooke patrzy na mnie.
— Nie mnie aprobować lub… Orr?
— Ciii — uciszam go. Słucham hałasu w oddali, a potem otwieram jedno z okien sali klubowej. Brooke wstaje. Warkot silników nadlatujących samolotów jest teraz zupełnie wyraźny.
— Tylko mi nie mów, że te cholerne samoloty wracają! — woła za moimi plecami.
— Faktycznie wracają.
Samoloty pojawiają się w polu widzenia. Lecą niżej niż poprzednio, środkowy prawie na poziomie baru. Lecą w kierunku Królestwa w tym samym pionowym szyku jak przedtem. I znowu każdy wlecze za sobą przerywaną smugę oleistego dymu, pozostawiając na niebie gigantyczną wstęgę ciemnych plam. Srebrzystoszare kadłuby samolotów nie mają żadnych oznaczeń. W świetle słońca błyskają posrebrzane daszki kokpitów. Połączone liny balonów wydają się stanowić jedynie symboliczną przeszkodę na drodze samolotów; lecą one w odległości około ćwierci mili od mostu, gdzie liny są prawdopodobnie rozmieszczone najgęściej, a mimo to w czasie gdy je obserwujemy, muszą wykonać tylko jeden krótki skręt, żeby uniknąć zderzenia. Eskadra oddala się z warkotem, pozostawiając za sobą dym.
Brooke uderza pięścią w dłoń i mówi:
— Tupeciarze!
Wisząca ściana dymiących plam powoli płynie w stronę mostu, pchana przez stały wiatr.
Po paru wyczerpujących meczach w klubie wstępuję do ramiarza. W ciągu popołudnia rysunek panny Arrol został przymocowany do drewnianej płyty i pokryty szkłem przeciwodblaskowym.
Wieszam go tam, gdzie wychwyci poranne światło, nad biblioteczką stojącą przy naprawionych drzwiach wejściowych. Gdy prostuję rysunek na ścianie, włącza się telewizor.
Mężczyzna nadal leży, otoczony przez aparaturę. Twarz ma bez wyrazu. Oświetlenie zmieniło się trochę; pokój wydaje się teraz ciemniejszy. Niedługo trzeba będzie wymienić mu kroplówkę. Obserwuję jego bladą, obwisłą twarz. Mam ochotę postukać w szklany ekran, żeby obudzić gościa… Zamiast to zrobić, wyłączam odbiornik. Czy sprawdzanie telefonu ma jakiś sens? Podnoszę słuchawkę; słychać te same spokojne sygnały.
Postanawiam zjeść obiad w klubowym barze.
Zgodnie z telewizyjną relacją obejrzaną w barze klubu, swawolne samoloty to kosztowny figiel kogoś z innej części mostu. Po dzisiejszym, najświeższym naruszeniu przestrzeni powietrznej, balonowe „fortyfikacje” mają być wzmocnione (nie wspomniano, dlaczego balony chronią tylko jedną stroną mostu). Poszukuje się osób odpowiedzialnych za te bezprawne loty. Administracja prosi wszystkich o czujność. Odnajduję dziennikarza, z którymi rozmawiałem poprzednio.
— Naprawdę nie mogę nic do tego dodać — wyznaje.
— A Trzecia Biblioteka Miejska?
— Nie udało mi się znaleźć informacji o niej w naszym archiwum. Na tych poziomach rzeczywiście był jakiś pożar bądź eksplozja, tyle że jakiś czas temu. Jest pan pewien, że to się wydarzyło zaledwie przed paroma dniami?
— Całkowicie.
— No cóż, prawdopodobnie nadal usiłują to opanować. — Strzela palcami. — Aha, powiem panu coś, o czym nie wspomniano w audycjach.
— Co takiego?
— Odkryli, w jakim języku piszą samoloty.
— No i?
— Brajlem.
— Słucham?
— Brajlem. Językiem niewidomych; brzmi to zupełnie bezsensownie, nawet po rozszyfrowaniu, ale tak właśnie jest.
Odchylam się do tyłu na krześle, zupełnie oniemiały już po raz drugi tego dnia.
Stoję na torfowisku, pochyłej płaszczyźnie prowadzącej ku grani i szaremu, monotonnemu niebu. Jest tu zimno i hula porywisty wiatr, targający mi ubranie i kładący na ziemię szorstką, skarłowaciałą trawę i wrzosy.
Torfowisko ciągnie się w dół wzgórza, znikając w szarej dali, w miejscu, gdzie zbocze staje się strome. Monotonię tego zmatowiałego trawiastego pustkowia zakłóca jedynie cienka i prosta wstęga wody marszczonej przez zimny wiatr, przypominająca kanał.
Z grani na szczycie wzgórza dochodzi cienki dźwięk syreny.
Wzdłuż gór na tle nieba przesuwa się szary dym, szarpany przez gwałtowny wiatr. Na odległej grani pojawia się pociąg. Gdy podjeżdża bliżej, znowu rozlega się odgłos syreny — ostry, gniewny hałas. Czarna lokomotywa i parę ciemnych wagonów tworzą zmatowiałą linię wskazującą prosto na mnie.
Spoglądam pod nogi; stoję między szynami toru. Dwie cienkie metalowe linie biegną ode mnie ku zbliżającemu się pociągowi. Robię krok w bok i znowu patrzę pod nogi. Nadal stoję między szynami. Ponownie robię krok w bok. Szyny podążają za mną.
Płyną niczym żywe srebro, poruszając się, gdy ja się poruszam. Wciąż jestem między nimi. Znowu rozlega się pisk syreny.
Robię kolejny krok w bok — szyny znowu się przesuwają; mam wrażenie, że ślizgają się po powierzchni torfowiska bez oporu i bez przyczyny. Pociąg jest coraz bliżej.
Zaczynam biec, lecz szyny dotrzymują mi kroku, jedna tuż przede mną, druga tuż przy moim obcasie. Próbuję się zatrzymać, upadam i toczę się, nadał między szynami. Wstaję i biegnę w przeciwnym kierunku, pod wiatr, z oddechem palącym jak ogień. Szyny suną przede mną i za mną. Pociąg, teraz już bardzo bliski, znowu przeraźliwie gwiżdże. Z łatwością pokonuje załamania i zakręty powstałe w wyniku moich potknięć i nagłych zwrotów. Biegnę dalej, pocąc się, odczuwając paniczny strach, nie dowierzając, ale szyny płyną gładko wraz ze mną zachowują stały rozstaw z przodu i z tyłu, idealnie dostrojone do mojego rozpaczliwego, ciężkiego biegu. Pociąg zbliża się do mnie z rykiem syreny.
Ziemia drży. Szyny skowyczą. Krzyczę i natrafiam na kanał u swego boku. Na moment przedtem, zanim lokomotywa dociera do miejsca, w którym się znajduję, rzucam się do lekko wzburzonej wody.
Pod jej powierzchnią jest powietrze. Opadam w jego gęstym cieple, obracając się powoli i widząc od spodu wodę, lśniącą niczym oleiste lustro. Ląduję miękko na omszałym dnie kanału. Jest cicho i bardzo ciepło. Nade mną nic nie przepływa.
Ściany kanału są z szarego gładkiego kamienia i biegną blisko siebie. Wyciągając ręce, mógłbym ich prawie dotknąć. Zakrzywiają się lekko, niknąc w obu kierunkach w przyćmionym, padającym z góry świetle. Przykładam rękę do jednej z nich i potykam się o coś twardego pod mchem, w pobliżu ściany.
Po usunięciu mchu ukazuje się listwa lśniącego metalu. Odgarniam następne kawałki mchu z obydwu stron; listwa jest długa niczym rura i przymocowana do dna kanału. W przekroju poprzecznym ma kształt rozmytego I. Dokładniejsze badanie wykazuje, że biegnie pod mchem w obie strony, tworząc na zielono-brązowej powierzchni ciągły, ledwie dostrzegalny grzbiet. Po drugiej stronie tunelu w pobliżu ściany widać podobną podniesioną linię mchu.
Podrywam się, pośpiesznie zgarniając mech z powrotem na kawałek szyny, którą odkryłem.
Gdy to robię, gęste ciepłe powietrze zaczyna powoli przemieszczać się wokół mnie i zza ciasnego łuku tunelu dociera słaby, piskliwy dźwięk zbliżającej się syreny.
Na lekkim kacu, czekając na porcję wędzonych śledzi w barze śniadaniowym Wysepki, zastanawiam się, czy nie powinienem zdjąć rysunku panny Arrol ze ściany.
Ten sen zaniepokoił mnie; obudziłem się zlany potem i leżałem, przewracając się z boku na bok w łóżku, wciąż mokry od potu, aż w końcu musiałem wstać. Zrobiłem sobie kąpiel i zasnąłem w ciepłej wodzie. Obudziłem się przemarznięty, przerażony, trzęsący się jak galareta, nagle pewny w zamęcie świadomości, że zostałem schwytany w pułapkę kurczącego się tunelu: kąpiel była tunelem-kanałem, a zimna woda kanału moim potem.
Czytam poranną gazetę i popijam kawę. Administracja jest krytykowana za niezapobieżenie wczorajszej „defiladzie” lotniczej. Ocenie poddaje się nowe środki, mające zapobiec dalszym naruszeniom przestrzeni powietrznej mostu.
Pojawiają się wreszcie moje śledzie; usunięte ości pozostawiły wzór na bladobrązowym mięsie. Przypominam sobie swoje opinie o ogólnej topografii mostu. Staram się nie zwracać uwagi na kaca.
Są trzy możliwości:
1. Most jest po prostu zwykłym mostem, łącznikiem pomiędzy dwoma obszarami lądu. Dzieli je bardzo duży dystans i most istnieje niezależnie od nich, lecz odbywa się na nim ruch z jednego na drugi.
2. Most to w rzeczywistości molo; ląd znajduje się tylko na jednym jego końcu.
3. Most nie ma żadnego połączenia z lądem, z wyjątkiem małych wysp pod co trzecim segmentem.
W przypadku nr 2 i 3 most mógłby być jeszcze w budowie. Może być tylko molem, gdyż nie sięgnął jeszcze odleglejszego obszaru lądu, lub — jeżeli jeszcze nie ma połączenia z lądem — mógłby być nadal budowany nie na jednym, ale na obu końcach.
Istnieje jedna interesująca ewentualność w przypadku nr 3. Most wydaje się prosty, ale przecież jest horyzont, a słońce wschodzi, zakreśla łuk i opada. Tak więc most mógłby w końcu zetknąć się z samym sobą, utworzyć zamknięty obwód, krąg opasujący kulę ziemską; mógłby być konstrukcją topograficznie zamkniętą.
Wizyta w bibliotece, którą złożyłem w drodze tutaj, żeby obejrzeć książkę napisaną alfabetem Braille’a, przypomniała mi o wciąż nie odnalezionej Bibliotece Miejskiej. Po śniadaniu czuję się zupełnie uleczony i postanawiam pójść do segmentu, w którym mieści się zarówno gabinet doktora Joyce’a, jak i legendarny księgozbiór. Przeprowadzę kolejną próbę odnalezienia tej przeklętej biblioteki.
Jest następny wspaniały dzień; łagodny, ciepły wiatr wieje w górę rzeki, pochylając liny balonów zaporowych, gdy szare sterówce usiłują dryfować w stronę mostu. Na niebo wypuszczane są dodatkowe balony; na wpół nadmuchane powłoki następnych wspierają się na dużych barkach, a niektóre trawlery wyposażone zostały już w dwa balony, tworzące na niebie gigantyczne V ze swych lin. Część balonów pomalowano na czarno.
Pogwizdując i wymachując laską, przechodzę po przęśle łączącym z jednego segmentu na następny. Obita pluszem, lecz konwencjonalna winda wynosi mnie na najwyższą dostępną kondygnację, usytuowaną jednak parę poziomów niżej od prawdziwego wierzchołka segmentu. Ciemne, wysokie i pachnące stęchlizną korytarze wydają się znajome, przynajmniej w swoim ogólnym charakterze; ich dokładny rozkład pozostaje tajemnicą.
Idę pod wiekowymi, brudnymi ze starości flagami, między niszami zajmowanymi przez uwiecznionych w kamieniu urzędników, obok pomieszczeń pełnych porozumiewających się szeptem kancelistów w eleganckich uniformach. Przechodzę przez ciemne, wyłożone białymi kafelkami szyby świetlne na zniszczonych korytarzach poprzecznych, zerkam przez dziurki od klucza w zamknięte, mroczne, opustoszałe przejścia, których podłogi toną pod parocentymetrową warstwą kurzu i śmieci. Próbuję otworzyć drzwi, ale ich zawiasy zardzewiały.
W końcu docieram do znajomego korytarza. Duża okrągła plama światła jarzy się na wykładzinie przede mną, w miejscu gdzie korytarz się rozszerza. W powietrzu umosi się woń wilgoci; przysiągłbym, że gruba ciemna wykładzina chlupocze przy każdym stąpnięciu. Teraz dostrzegam wysokie rośliny doniczkowe oraz odcinek ściany, w której powinno się mieścić wejście do windy w kształcie litery L. Plama światła na podłodze ma na środku cień, którego sobie nie przypominam. Cień się porusza.
Docieram w obręb światła. Wielkie okrągłe okno jest na swoim miejscu, nadal zwrócone w dół rzeki niczym olbrzymia, pozbawiona wskazówek tarcza zegara. Cień rzuca pan Johnson, pacjent doktora Joyce’a, który od lat nie chce zejść z pomostu wiszącego rusztowania. Czyści okno, z wyrazem wytężonego skupienia na twarzy polerując szmatą szybę na środku.
Z tyłu, nieco niżej, ale dobrze ponad trzysta metrów nad poziomem morza unosi się mały trawler.
Wisi na trzech linach, jest czarno-brązowy, pokryty smugami rdzy nad skorupą pąkli poniżej wodnicy. Powoli szybuje w kierunku mostu, wznosząc się coraz wyżej.
Podchodzę do okna. Wysoko nad dryfującym trawlerem znajdują się trzy czarne balony zaporowe. Spoglądam na wciąż polerującego szkło pana Johnsona. Pukam w szybę. Nie zwraca na to uwagi.
Trawler, nadal wędrujący do góry, zmierza prosto w wielkie okrągłe okno. Stukam w szybę, najwyżej jak tylko potrafię sięgnąć; wymachuję laską i kapeluszem i krzyczę na cały głos:
— Panie Johnson! Niech pan uważa! Za panem!
Przestaje pucować, ale tylko po to, żeby pochylić się z niezmiennie błogim uśmiechem, chuchnąć na szkło i wrócić do polerowania.
Walę w szybę na wysokości jego kolan, najwyżej jak jestem w stanie sięgnąć, nawet laską. Trawler znajduje się sześć metrów od okna. Pan Johnson radośnie pucuje dalej. Uderzam w grube szkło mosiężną gałką na końcu laski. Szyba kruszy się, pęka. Cztery metry; trawler zrównuj e się z poziomem rusztowania.
— Panie Johnson!
Okładam laską pękającą taflę szkła; w końcu rozpryskuje się na kawałki. Cofam się chwiejnie przed ich gradem. Pan Johnson patrzy na mnie wilkiem. Trzy metry.
— Za panem! — krzyczę, wyrzucając laskę, by wskazać trawler, po czym biorę nogi za pas.
Pan Johnson przygląda się, jak uciekam i odwraca się. Od trawlera dzieli go jeden sążeń. W chwili gdy łódź wbija się z chrzęstem w środek wielkiego okna, Johnson rzuca się na pomost swojego rusztowania. Stępka trawlera ociera się o jego poręcz i obsypuje go deszczem pąkli. Szyby rozlatują się w kawałki, które opadają na szeroki podest; dźwięk tłuczonego szkła konkuruje ze zgrzytem rozdzieranego metalu. Dziob-nica trawlera wsuwa się ze zgrzytem przez okno, metalowa rama gnie się niczym wielka pajęczyna, wydając okropny jęk. Otaczająca mnie konstrukcja drży cała.
Po chwili drżenie ustaje. Mam wrażenie, że trawler odbija się nieco, po czym ze zgrzytem wdziera się przez górną część wielkiej mandali i przy okazji tłucze następne szyby; pąkle i odłamki rozbitego szkła spadają na wykładzinę, uderzając w szerokie liście roślin doniczkowych niczym gwałtowny rzęsisty deszcz.
Po chwili — rzecz nie do wiary — wszystko mija. Trawler znika z pola widzenia. Szkło przestaje opadać. Dźwięki zgrzytliwej wędrówki łodzi po elewacji pozostałych pięter górnej części mostu rozchodzą się w drgającym powietrzu.
Pomost pana Johnsona kołysze się tam i z powrotem, coraz wolniej. Johnson rusza się, rozgląda i powoli wstaje. Harpuny ze szkła spadają mu z pleców jak połyskująca skóra węża. Zlizuje krew na grzbietach rąk z paru skaleczeń, których doznał, starannie zgarnia z ramion żakurzone kryształki szkła, po czym przechodzi po swej kołyszącej się jeszcze platformie i podnosi miotłę z krótką rączką. Zaczyna zmiatać kawałki szyby z rusztowania, pogwizdując pod nosem.
Od czasu do czasu spogląda z wyrazem troski na wgniecioną i pogruchotaną ramę wielkiego okrągłego okna.
Stoję i obserwuję. Johnson kończy porządkowanie pomostu, sprawdza podtrzymujące go liny, następnie bandażuje krwawiące wciąż ręce. W końcu dokładnie ogląda zniszczone okno i znajduje w nim parę szyb, które nie są stłuczone, a zarazem nie zostały jeszcze umyte; zaczyna je czyścić.
Od kolizji z trawlerem minęło dziesięć minut; nadal jestem tu sam. Nikt nie przyszedł sprawdzić, co się stało, nie słyszałem żadnych alarmów ani sygnałów ostrzegawczych. Pan Johnson dalej myje i poleruje. Przez rozbite okno wieje ciepła bryza, mierzwiąc rozdarte liście roślin doniczkowych. W miejscu gdzie były drzwi do windy, teraz jest ściana z niszami na posągi.
Wychodzę, po raz kolejny rezygnując z poszukiwań III Biblioteki Miejskiej.
Wracam do mojego mieszkania i jeszcze większej katastrofy.
Mężczyźni w kombinezonach noszą moje ubrania i ładują na wózek. Na moich oczach pojawia się kolejny mężczyzna, uginający się pod stertą obrazów i rysunków; układa je na drugim wózku i wraca do środka.
— Hej! Wolnego! Co wy wyprawiacie?
Mężczyźni zatrzymują się i patrzą na mnie, zmieszani. Usiłuję wyrwać moje koszule z rąk jednego dryblasa, ale jest zbyt silny — po prostu stoi, mrugając ze zdziwienia oczami i mocno trzymając ubrania, które zabrał z mojego pokoju. Jego kolega wzrusza ramionami i wraca do mieszkania.
— Stój! — krzyczę. — Wyłaź stamtąd!
Zostawiam głupka z moimi koszulami i wbiegam do mieszkania; panuje w nim zamęt, mężczyźni w szarych kombinezonach chodzą po wszystkich pomieszczeniach, zakładają białe pokrowce na meble, wynoszą na zewnątrz inne części wyposażenia, wyciągają książki z biblioteczek i pakują je do pudeł, zdejmują obrazy ze ścian i ozdoby ze stołów. Rozglądam się, oszołomiony i przerażony.
— Przestańcie! Co wy u diabła wyprawiacie! Dość tego! Paru odwraca się i patrzy na mnie, ale pozostali robią swoje. Jeden kieruje się do drzwi, niosąc moje trzy parasole.
— Odstaw je na miejsce! — wrzeszczę, blokując przejście. Grożę mu laską. Bierze ją ode mnie, dodaje do kolekcji parasoli i znika za drzwiami.
— Ach, pan zapewne nazywa się Orr. — Wielki łysy mężczyzna w czarnej, założonej na szary kombinezon kurtce, trzymający czarny kapelusz w jednej ręce i clipboard w drugiej, wyłania się z mojej sypialni.
— Bez wątpienia. Co się tu u diabła dzieje?
— Wyprowadza się pan, panie Orr — odpowiada z uśmiechem.
— Co takiego? Dlaczego? Dokąd? — krzyczę. Nogi mi się trzęsą w żołądku czuję niezdrowy ucisk.
— Hmm… — Łysy mężczyzna przegląda dokumenty przypięte do clip-boardu. — Aha, proszę: poziom U7, pokój 306.
— Co takiego? Gdzie to jest?
Nie wierzę własnym uszom. U7? To z pewnością oznacza poziom pod pomostem kolejowym! Ale przecież tam mieszkają robotnicy, zwykli ludzie. Co się dzieee? Czemu mi to robią? Na pewno zaszła jakaś pomyłka.
— Dokładnie nie wiem, proszę pana — odpowiada pogodnie — ale jestem pewien, że jeżeli pan dobrze poszuka, zdoła pan go znaleźć.
— Ale dlaczego mnie przeprowadzacie?
— Nie mam bladego pojęcia, proszę pana — pada radosna, śpiewna odpowiedź. — Długo pan tu mieszkał?
— Sześć miesięcy.
Z ubieralni wyciągane są następne ubrania. Znowu zwracam się do łysego mężczyzny.
— Niech pan posłucha, to moje ubrania. Co z nimi robicie?
— Zwracamy je, proszę pana — zapewnia, kiwając głową i uśmiechając się.
— Zwracacie? Dokąd? — wrzeszczę. To wszystko uchybia mojej godności, ale cóż innego mogę zrobić?
— Nie wiem, proszę pana. Przypuszczam, że tam, skąd je pan otrzymał. To nie moja specjalność, proszę pana.
— Ale to przecież moje rzeczy!
Marszczy czoło i patrzy na swój clipboard, pośpiesznie przewracając kartki. Kręci głową i uśmiecha się z pewnością siebie.
— Myli się pan.
— Ale one są moje, do cholery!
— Przykro mi, proszę pana, ale nie. Należą do dyrekcji szpitala. Tak tu jest napisane… Proszę spojrzeć. — Pokazuje mi clipboard; na kartce papieru widnieje szczegółowy wykaz ubrań zakupionych przeze mnie w sklepach na szpitalny kredyt. — Widzi pan? — rechocze. — Przestraszył mnie pan przez chwilę. Zabieranie czegokolwiek z pana rzeczy byłoby bezprawne, po prostu bezprawne. Mógłby pan wezwać policję, mógłby pan, bez dwóch zdań, gdybyśmy tknęli którąś z pana rzeczy. Nie powinien pan…
— Ale powiedziano mi, że mogę kupować, co tylko zechcę! Mam dietę! Ja…
— Proszę pana — odpowiada, przyglądając się, jak mija go następny ładunek płaszczy i kapeluszy, i odfajkowując coś w swoich papierach — nie jestem prawnikiem ani nikim takim, ale zajmuję się tego typu sprawami tak długo, że wolę o tym nie myśleć, i moim zdaniem przekona się pan, że … pozwoli pan, że się tak wyrażę… wszystkie te rzeczy faktycznie są własnością szpitala, a pan tylko ich używał. Myślę, że o tym właśnie się pan przekona.
— Ale…
— Nie wiem, czy wyjaśniono to panu, ale jestem pewien, że to właśnie by pan odkrył, gdyby miał pan zbadać tę sprawę.
— Ja… — Kręci mi się w głowie. — Niech pan posłucha. Nie możecie przerwać, tylko na chwilę? Pozwoli pan, że zadzwonię do mojego doktora. Do doktora Joyce’a… Prawdopodobnie słyszał pan o nim. On to wyjaśni. Musiała zajść…
— Jakaś pomyłka? — Łysy mężczyzna przez chwilę śmieje się dycha-wicznie. — Niemożliwe, proszę pana. Przepraszam, że przerwałem panu w ten sposób, ale nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy tak mówią. Szkoda, że nie dostaję szylinga za każdym razem, gdy to słyszę! — Kręci głową i ociera policzek. — No cóż, skoro naprawdę pan tak uważa, niech się pan lepiej skontaktuje z odpowiednimi władzami. — Rozgląda się. — Gdzieś tutaj jest… powinien być telefon.
— Nie działa.
— Na pewno działa, proszę pana. Korzystałem z niego niespełna pół godziny temu, aby zawiadomić wydział, że tu jesteśmy.
Znajduję telefon na podłodze. Jest głuchy. Gdy próbuję wykręcić numer, rozlega się jeden trzask. Łysy mężczyzna podchodzi do mnie.
— Wyłączony? — Spogląda na zegarek. — Trochę za wcześnie. — Robi kolejną adnotację. — Ci chłopcy z centrali są bardzio gorliwi, proszę pana. Bardzo, bardzo gorliwi. — Cmoka cicho i znowu kręci głową, wyraźnie pod wrażeniem.
— Proszę, niech pan chwilę poczeka. Niech pan mi pozwoli skontaktować się z moim lekarzem. On to wyjaśni. Nazywa się Joyce.
— Nie ma potrzeby, proszę pana — odpowiada radośnie, po czym znowu przegląda kartki. Przesuwa palcem po jednym z dokumentów na spodzie pliku. — Mam. Proszę tu spojrzeć.
To podpis poczciwego doktora.
— Widzi pan, on już o tym wie. To on podpisał upoważnienie.
— Tak.
Siadam i gapię się na pustą ścianę naprzeciwko.
— Teraz jest pan zadowolony?
Mam wrażenie, że łysy mężczyzna nie stara się być ani dowcipny, ani ironiczny.
— Tak — słyszę swój głos. Czuję się odrętwiały, martwy, owinięty watą, wszystkie zmys ły stępione, nerwy stargane.
— Niestety, te rzeczy, które ma pan na sobie, będą nam potrzebne — mówi, patrząc na moje ubranie.
— Nie mówi pan tego poważnie — stwierdzam znużonym głosem.
— Przykro mi, proszę pana. Mamy dla pana ładny i… mógłbym dodać. … nowy kombinezon. Chce się pan przebrać?
— To jakiś absurd.
— Wiem, proszę pana. Mimo to przepisy pozostają przepisami, prawda? Jestem pewien, że spodoba się panu. Jest zupełnie nowy.
— Kombinezon?
— Jest jasnozielony. Tworzy komplet z butami, szortami, koszulą i szorstką bielizną.
Przebieram się w mojej przebieralni. W głowie mam pustkę jak na jej ścianach.
Moje ciało wydaje się poruszać samorzutnie, wykonując ruchy, których od niego oczekuję — automatycznie, mechanicznie — a potem zatrzymując się i czekając na nowy rozkaz. Starannie składam moje ubranie; gdy składam marynarkę, spostrzegam chusteczkę, którą dała mi Abberlaine Arrol. Wyjmuję ją z kieszeni na piersi.
Gdy wracam do salonu ze stertą moich rzeczy, łysy mężczyzna ogląda telewizję. Pokazują teleturniej. Na mój widok wyłącza odbiornik i wkłada swój czarny kapelusz.
— Ta chusteczka — mówię, wskazując na wierzchołek sterty — ma na szyty monogram. Mogę ją zatrzymać?
Łysy mężczyzna ruchem ręki nakazuje jednemu ze swoich ludzi wziąć moje rzeczy. Bierze chusteczkę do ręki i spogląda na listę w swoim clipboardzie. Stuka zaostrzonym ołówkiem w pozycję w wykazie.
— Owszem, mam tutaj chusteczkę, ale bez wzmianki o tym, by był na niej ten monogram. — Potrząsa chusteczką, przypatrując się dokładnie niebieskiemu wyhaftowanemu O. Jestem ciekaw, czy każe spruć ściegi i wręczy mi nitkę. — W porządku, niech pan ją weźmie — mówi z goryczą. Biorę chusteczkę. — Ale będzie pan musiał zapłacić jej równowartość ze swojej nowej diety.
— Dziękuję.
Grzeczność przychodzi mi dziwnie łatwo.
— No cóż, to wszystko — stwierdza ze znajomością rzeczy i odkłada ołówek. Przypomina mi poczciwego doktora. Wskazuje na drzwi. — Pan pierwszy.
Wkładam chusteczkę do kieszeni w jaskrawozielonym kombinezonie i wychodzę przed nim z mieszkania. Wszyscy pozostali mężczyźni oprócz jednego już sobie poszli; ostatni trzyma duży arkusz zwiniętego w rolkę papieru i pustą ramę. Czeka, aż jego zwierzchnik zamknie drzwi na klucz i łańcuch, a potem szepcze mu coś do ucha. Brygadzista wyciąga zrolowany arkusz; uświadamiam sobie, że to rysunek Ab-berlaine Arrol.
— Czy to pana?
— Tak. Prezent, od przy…
— Proszę.
Wpycha mi go do rąk i odwraca się. Obaj odchodzą korytarzem. Ruszam do windy, ściskając w dłoniach rysunek. Uszedłem parę kroków, gdy rozlega się wołanie. Łysy brygadzista biegnie ku mnie, przywołując ruchem ręki.
Wymachuje mi przed oczami clipboardem.
— Nie tak szybko, kolego — mówi. — Jest jeszcze drobny problem ka pelusza z szerokim rondem.
— Dzień dobry, tu gabinet doktora Joyce’a.
— Mówi Orr. Chcę rozmawiać z doktorem Joyce’em. To bardzo pilne.
— Pan Orr! Jak miło słyszeć pana głos! Jak się pan miewa tego pięknego dnia?
— Ja… Prawdę powiedziawszy, w tej chwili czuję się okropnie. Właśnie wyrzucono mnie z mojego mieszkania. Czy mogę rozmawiać z doktorem Joy…
— Ależ to okropne, wprost okropne.
— Zgadzam się. Chciałbym o tym porozmawiać z doktorem Joy-ce’em.
— Och, potrzebna jest panu policja, panie Orr, a nie doktor… Chyba że, no cóż, chodzi mi o to, że najwyraźniej nie wyrzucono pana z balkonu, bo inaczej nie byłby pan w stanie…
— Proszę posłuchać, jestem wdzięczny za troskę, ale nie mam zbyt dużo pieniędzy na ten telefon i…
— Co, chyba nie obrabowali pana na dodatek, prawda? Prawda?!
— Nie. Czy teraz mogę rozmawiać z doktorem Joyce’em?
— Niestety nie, panie Orr. Doktor jest w tej chwili zajęty… Zaraz… Zobaczmy… Aha, chyba na posiedzeniu Komitetu Wyborczego Nowych Członków Podkomisji Komisji ds. Procedur Zakupów.
— No cóż, nie może pan…
— Nie! Ależ ze mnie głupiec. Wprowadziłem pana w błąd. To było wczoraj. Chodzi o… tamta nazwa od razu wydała mi się podejrzana… posiedzenie Stałej Podkomisji ds. Planowania i Integracji Nowych Budyń…
— Na litość boską, człowieku! Nie interesuje mnie, o jaką przeklętą komisję chodzi! Kiedy mogę z nim porozmawiać?
— No cóż, panie Orr. Powinno to pana interesować. One istnieją także dla pana dobra.
— Kiedy mogę z nim pomówić?!
— No cóż, nie wiem, panie Orr. Czy może do pana oddzwonić?
— Kiedy? Nie mogę pętać się przy tej budce telefonicznej przez cały dzień.
— Może więc zadzwonię do domu?
— Przecież właśnie o tym mówiłem! Zostałem wyrzucony!
— No cóż, a nie może pan dostać się z powrotem? Jestem pewien, że jeżeli sprowadzi pan policję…
— Drzwi zostały zamknięte na łańcuch. A wszystko to zrobiono z oficjalnego upoważnienia doktora Joyce’a. Właśnie dlatego chcę mó…
— Oooo, został pan przeniesiony, panie Orr. Rozumiem. Myślą…
— Co to był za hałas?
— Och, to tylko sygnały z centrali. Musi pan wrzucić więcej monet.
— Skończyły mi się pieniądze.
— Ajajaj. No cóż, miło się z panem rozmawiało, panie Orr. Na razie. Życzę przyjemnego…
— Halo? Halo?!
Poziom U7 znajduje się siedem poziomów poniżej pomostu kolejowego; wystarczająco blisko, by można było odróżnić pociąg miejscowy od przelotowego ekspresu i pośpiesznego towarowego po samych wibracjach, nawet bez potwierdzenia w postaci towarzyszącego im dudnienia/pisku/huku. Poziom ten jest rozległy, ciemny, przepastny i zatłoczony. Piętro niżej mieści się zakład naprawy maszyn i blacharnia; nad nim — sześć następnych poziomów mieszkalnych. Woń potu i starego dymu przenika zagęszczone powietrze. Pokój 306 należy do mnie. Mieści jedynie wąskie łóżko, rozklekotane plastikowe krzesło, stół i płytką komodę, a mimo to jest w nim ciasno. W drodze tutaj poczułem woń wspólnej toalety na końcu korytarza. Okno wychodzi na szyb świetlny niegodny właściwie tej nazwy.
Zamykam drzwi i jak automat idę do przychodni doktora Joyce’a: ślepy, głuchy, bezmyślny. Gdy docieram tam, jest już za późno, przychodnia jest nieczynna; doktor, a nawet recepcjonista poszli do domu. Strażnik kondygnacji spogląda na mnie podejrzliwie i proponuje, bym wrócił na swój poziom.
Siedzę na moim wąskim łóżku, z głową w dłoniach, i patrzę w podłogę, słuchając pisku metalu ciętego w warsztacie poniżej. Czuję ból w klatce piersiowej.
Rozlega się pukanie do drzwi.
— Proszę.
Mały, niechlujny mężczyzna w lśniącym ciemnoniebieskim płaszczu wchodzi bokiem przez próg, szurając nogami; wodzi rozbieganymi oczyma po pokoju i zatrzymuje je tylko przez chwilę na zwiniętym rysunku, leżącym na komodzie. W końcu zatrzymuje wzrok na mnie, unika jednak mojego spojrzenia.
— Praszam, kolego. Pan tu nowy, co nie?
Stoi przy otwartych drzwiach, jakby w każdej chwili był gotów przez nie wybiec. Wpycha ręce do głębokich kieszeni płaszcza.
— Owszem — odpowiadam, wstając. — Nazywam się John Orr. — Podaję mu rękę; chwytają na krótko, po czym jego ręka umyka z powrotem do swej nory. Starcza mi tylko czasu, by powiedzieć: — Bardzo mi przyjemnie.
— Lynch — mówi, zwracając się do mojej piersi. — Niech pan mi mówi Lynchy.
— Co mogę dla pana zrobić, Lynchy? Wzrusza ramionami.
— Nic. Wpadłem jak dobry sąsiad. Byłem ciekaw, czy pan czegoś nie potrzebuje.
— To bardzo miłe z pana strony. Byłbym wdzięczny za drobną radę w kwestii diety, którą mam ponoć otrzymać.
Pan Lynch, rzecz nie do wiary, spogląda mi w oczy, jego od dawna nie myta twarz wydaje się promienieć, aczkolwiek niezbyt intensywnie.
— O tak, mogę panu w tym pomóc. Nie ma sprawy.
Uśmiecham się. Przez cały czas pobytu na wyższych i bardziej wytwornych poziomach mostu żaden z moich sąsiadów nie życzył mi dobrego dnia, a tym bardziej nie zaproponował jakiejkolwiek pomocy.
Pan Lynch zabiera mnie do stołówki, w której kupuje mi kiełbasę z mączki rybnej i talerz tartych wodorostów. Jedno i drugie jest okropne, ale bardzo chce mi się jeść. Herbatę pijemy z kubków. Lynch — jak wyjaśnia — sprząta wagony i zajmuje pokój 308. Odnoszę wrażenie, że moja plastikowa bransoletka, którą mu pokazuję, i informacja, że jestem pacjentem, robi na nim przesadne wrażenie. Tłumaczy mi, jak zgłosić się rano po dietę. Jestem mu wdzięczny. Proponuje mi nawet małą pożyczkę do tego czasu, ale już jestem zbyt zobowiązany temu człowiekowi i — dziękując — odmawiam.
W stołówce panuje hałas, jest parno, tłoczno i nie ma okien; wszystko grzechocze, a zapachy nie sprzyjają trawieniu.
— Wymeldowali pana, tak po prostu, co?
— Tak. Mój lekarz się na to zgodził. Nie chciałem poddać się terapii, którą dla mnie zaplanował. W każdym razie przypuszczalnie właśnie dlatego mnie przenieśli. Ale mogę się mylić.
— Ale drań. — Pan Lynch kręci głową i patrzy srogo. — Ci lekarze.
— To rzeczywiście wydaje się dość mściwe i małostkowe, ale chyba mogę winić tylko siebie.
— Skończone dranie — stwierdza pan Lynch i pije herbatę ze swojego kubka. Siorbie; działa to na mnie w taki sam sposób jak drapanie gwoździem po tablicy do pisania; zaciskam zęby. Spoglądam na zegar nad okienkiem, w którym serwują posiłki. Spróbuję się skontaktować z Brookiem; prawdopodobnie niebawem będzie w barze U Dissy Pitton.
Pan Lynch wyciąga tytoń oraz bibułki i robi sobie skr ęta. Pociąga potężnie nosem i wydobywa z siebie gardłowe chrząkanie, wskazujące na nieżyt dróg oddechowych. Urywany kaszel, brzmiący tak jakby w jego piersi energicznie potrząsano worem z kamieniami, wieńczy papierosowe przygotowania pana Lyncha.
— Musi pan gdzieś iść, przyjacielu? — pyta, widząc, że spoglądam na zegarek. Zapala papierosa, wydobywając zeń chmurę gryzącego dymu.
— Tak. Właściwie najlepiej będzie, jak już pójdę. Mam się spotkać ze starym znajomym. — Wstaję. — Bardzo panu dziękuję. Przepraszam za ten pośpiech. Mam nadzieję, że gdy znowu będę miał jakąś gotówkę, pozwoli mi pan zrewanżować się za swoją szczodrość.
— Nie ma sprawy, przyjacielu. Jeżeli będzie pan jutro potrzebował pomocy, proszę zapukać do nas. Mam wolne.
— Dziękuję. Uprzejmy z pana człowiek. Przyjemnego dnia.
— Czołem.
Docieram do baru później, niż planowałem, z obolałymi nogami. Powinienem był przyjąć proponowane przez Lyncha pieniądze na pociąg. Zdumiewa mnie, o ileż mniej przyjemne staje się chodzenie, gdy wynika z konieczności niż ze swobodnego wyboru. Zdaję sobie również sprawę, że ludzie sądzą mnie po moim uniformie; moja twarz wydawała się w istocie niewidzialna. Mimo to kroczę z podniesioną głową, ramionami podanymi do tyłu, jak gdybym wciąż miał na sobie najlepszy płaszcz i garnitur. Sądzę, że moja laska jest teraz bardziej widoczna niż wtedy, gdy faktycznie ją trzymałem i nią wymachiwałem.
Na odźwiernym U Dissy Pitton nie robi to jednak żadnego wrażenia.
— Nie poznajesz mnie? Bywam tu prawie co wieczór. Nazywam się Orr. Popatrz. — Unoszę plastykową bransoletę identyfikacyjną, żeby zobaczył. Nie zwraca na to uwagi. Chyba jest zakłopotany faktem, że musi zajmować się mną, a jednocześnie uchylać czapki i otwierać drzwi klientom.
— Zmiataj stąd, słyszysz?
— Nie poznajesz mnie? Patrz na moją twarz, człowieku, a nie na ten przeklęty kombinezon. A przynajmniej zanieś wiadomość panu Broo-ke’owi… Jest tu jeszcze? Brooke, inżynier. Drobny, ciemnowłosy facet, lekko przygarbiony…
Niestety, odźwierny jest ode mnie wyższy i cięższy — w przeciwnym razie mógłbym spóbować wejść siłą.
— Zmiataj stąd, bo znajdziesz się w kłopotach — ostrzega, spoglądając na szeroki korytarz przed barem, jak gdyby kogoś szukał.
— Byłem tu parę dni temu. To ja oddałem Bouchowi kapelusz. Na pewno to pamiętasz. Trzymałeś go przed nim, a on do niego narzygał.
Odźwierny uśmiecha się, dotyka ręką czapki i wpuszcza do baru parę, której nie rozpoznaję.
— Posłuchaj, przyjacielu. Ostatnie dwa tygodnie miałem wolne. A te raz spierdalaj, bo pożałujesz.
— Och… Rozumiem. Przepraszam. Ale proszę. Jeżeli napiszę wiadomość, czy mógłbyś…
Nie kończę mojej prośby. Odźwierny jeszcze raz się rozgląda, stwierdza, że korytarz opustoszał, i wali mnie w brzuch ciężką ręką w rękawiczce. Cios jest oszałamiająco bolesny; gdy zginam się w pól, na moim podbródku ląduje drugie uderzenie, wstrząsając całą moją głową. Zataczam się do tyłu, jęcząc z bólu; bije mnie w oko. I chyba po tym ciosie doznaję szoku.
W oszołomieniu padam na deski podłogi. Odźwierny chwyta mnie za tył spodni i kołnierz kombinezonu i wlecze po pomoście za próg na zimne powietrze. Rzuca mnie na otwarty metalowy pomost. Dwa następne potężne ciosy spadają na mój bok; wydaje mi się, że to kopniaki.
Trzaskają drzwi. Wieje wiatr.
Leżę przez pewien czas tak, jak zostałem rzucony, niezdolny się poruszyć. Tętniący ból w moim brzuchu narasta, przyprawiając mnie o mdłości; nie widząc, gdzie jestem (chyba krew zalała mi oczy), wymiotuję kiełbasą z mączki rybnej i wodorostami.
Leżę w moim ciasnym łóżku. Mężczyzna i kobieta w pokoju nade mną sprzeczają się ze sobą. Ból rozdziera moje ciało; czuję mdłości a zarazem głód. Boli mnie głowa, zęby i szczęki, prawe oko i skroń, brzuch, wnętrzności i bok; istna symfonia bólu. Nieznośny szept będący echem moich dawnych obrażeń, głęboki kolisty ból w klatce piersiowej, do którego tak przywykłem, zupełnie zanikł w tym wszystkim.
Jestem czysty. Przemyłem usta najlepiej jak tylko mogłem i położyłem chusteczkę na rozciętej brwi. Nie jestem całkowicie pewien, jak to zrobiłem, ale się tutaj dowlokłem, oszołomiony bólem jak alkoholem.
W łóżku nie znajduję ukojenia, a jedynie nowe miejsce, gdzie mogę oceniać fale bólu, które zalewają mnie, uderzając o brzeg mojego ciała.
W końcu, w środku nocy, odpływam w sen. Lecz zostaję rzucony na łaskę oceanu płonącee ropy, a nie na spokojne morze. Przechodzę od męczarni na jawie, które racjonalizujący umysł może przynajmniej spróbować umieścić w kontekście — oczekiwania na moment, gdy ból ustanie — do na wpół świadomego transu udręki, w którym mniejsze, pierwotniejsze i głębsze sploty mózgu wiedzą jedynie, że nerwy przeraźliwie krzyczą, ciało odczuwa ból i nie ma nikogo, do kogo można by się zwrócić z wołaniem o ukojenie.
Nie wiem, jak długo tu jestem. Od dawna. Nie wiem, gdzie to miejsce się znajduje. Gdzieś daleko. Nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem. Dlatego, że zrobiłem coś niewłaściwego. Nie wiem, jak długo będę musiał tu zostać. Dłuższy czas.
To nie jest długi most, tyle że nigdy się nie kończy. Jestem niedaleko brzegu, ale nigdy tam nie dotrę. Idę, ale się nie posuwam do przodu. Szybko czy wolno, biegnąc, skręcając, zawracając, skacząc, miotając się lub zatrzymując — wszystko jedno.
Most jest wykonany z żelaza. To grube, ciężkie, rdzewiejące żelazo, dziobate i łuszczące się, pod moimi stopami wydaje głuchy, głęboki odgłos; odgłos tak stłumiony i głęboki, że ledwie go słychać, po prostu wstrząs każdego stąpnięcia wędrujący przez moje kości do głowy. Most wydaje się jednolity. Być może kiedyś nie był taki, być może kiedyś został znitowany, ale teraz jest jednym kawałkiem zardzewiałego żelastwa, zmieniającym się w jedną gnijącą masę. Mógł też, co prawda, zostać ze-spawany. Co mnie to obchodzi.
Nie jest duży. Przechodzi nad rzeczką, którą widzę przez grube żelazne pręty, wyrastające z balustrady. Rzeka wypływa prosto i powoli z mgieł, przepływa pod mostem, a potem równie prosto i powoli odpływa w taką samą przeklętą mgłę z drugiej strony.
Potrafiłbym przepłynąć tę rzekę w ciągu paru minut (gdyby nie mięsożerne ryby), a most mógłbym przejść jeszcze szybciej, nawet wolnym krokiem.
Most jest częścią okręgu, mniej więcej jego górną ćwiartką. Całość konstrukcji tworzy wielkie wydrążone koło, okrążające rzekę.
Na brzegu za moimi plecami znajduje się brukowana droga prowadząca przez moczary. Na brzegu przede mną są moje damy, odpoczywające lub bawiące się w szeregu małych pawilonów bądź w otwartych wagonach, stojących na małej łące otoczonej — widzę to, gdy mgła nieco rzednie — przez wysokie szerokolistne drzewa. Mój marsz ku nim nie ma końca. Czasem idę wolno, czasem szybko; zdarzało się, że nawet biegłem. Przywołują mnie gestami rąk, machają i powitalnie wyciągają do mnie ramiona. Ich głosy przyzywają mnie w językach, których nie potrafię zrozumieć, ale które wydają mi się dźwięczne i piękne, serdeczne i błagalne i które przepełniają mnie dziką żądzą.
Przechadzają się tam i z powrotem lub leżą wśród atłasowych poduszek w swoich małych pawilonach i szerokich wagonach. Noszą wszystkie rodzaje sukien: niektóre pozbawione ozdób i oficjalne, zakrywające je od stóp po szyje, niektóre luźne i zwiewne niczym jedwabne fale, niektóre cienkie i przezroczyste bądź pełne starannie rozmieszczonych rozcięć i dziur, żeby przeświecały przez nie ich młode ciała — białe jak alabaster, czarne jak smoła, złociste jak samo złoto — jak gdyby młodzieńczość i uświadomiona dojrzałość tych kobiet były czymś, co w nich płonie, ciepłem, które dostrzegają moje oczy.
Czasem rozbierają się dla mnie powoli, obserwując moją reakcję; ich wielkie, smutne oczy są pełne tęsknoty, ich smukłe, delikatne ręce unoszą się miękkim ruchem do ramion, rozpinając, zrzucając, zsuwając ra-miączka i warstwy materiału, jakby były kroplami wody pozostałymi po kąpieli. Wyję, przyśpieszam biegu, krzyczę.
Czasem podchodzą na sam brzeg, na sam przyczółek mostu i zdzierają z siebie ubrania, krzycząc do mnie, zaciskając małe pięści i poruszając biodrami; padają na kolana z rozłożonymi nogami, wołają do meie i wyciągają ku mnie ramiona. Wtedy ja również krzyczę i rzucam się naprzód, biegnę z całych sił, sztywny z pożądania, trzymam mojego kutasa niczym skarłowaciałe drzewce flagi, brandzlując się i wyciem wyrażając niespełnione pożądanie. Często tryskam spermą i wyczerpany padam na twardy zakrzywiony pomost i leżę tam — dysząc, szlochając, krzycząc i okładając jego żelazną powierzchnię rękami, aż w końcu zaczynają krwawić.
Od czasu do czasu kobiety kochają się na moich oczach; zawodzę wówczas i rwę włosy z głowy. Czasami zajmuje im to długie godziny delikatnego całowania i głaskania, pieszczot i lizania się; krzyczą w chwili orgazmu, ich ciała miotają się, lgną do siebie kurczowo, drgają w zgodnym rytmie. Czasem obserwują mnie, gdy to robią, i nigdy nie potrafię ocenić, czy ich wilgotne oczy nadal wyrażają smutek i tęsknotę, czy już tylko nasycenie i drwinę. Zatrzymuję się, wygrażam im pięścią i wrzeszczę:
— Suki jedne! Niewdzięcznice! Przeklęte dręczycielki! Diablice! A ja?! Chodźcie tu! Przyjdźcie. Tutaj! No dalej, wejdźcie na most! Nie?! Więc rzućcie mi linę, do kurwy nędzy!
Nie robią tego. Paradują, rozbierają się, pieprzą, śpią i czytają stare księgi, przyrządzają posiłki i pozostawiają na skraju mostu tacki z papieru ryżowego zjedzeniem, żebym mógł się posilić (czasem buntuję się jednak: wrzucam tacki do rzeki i mięsożerne ryby zjadają je razem ze strawą), lecz na most wejść nie chcą. Przypominam sobie, że czarownice nie mogą przekraczać wody.
Idę; most obraca się powoli, dudniąc i drżąc lekko, pręty wznoszące się z jego krawędzi poruszają się wolno, niczym tłoki, we mgle. Biegnę; most szybko zwiększa obroty, dostosowuje je do mojej prędkości, drżąc pod moimi stopami; słychać cichy dźwięk prętów prujących wypełnione mgłą powietrze. Zatrzymuję się; most nieruchomieje. Nadal znajduję się nad nurtem płynącej wolno rzeczki. Siadam. Most pozostaje w bezruchu. Podrywam się i rzucam w stronę brzegu, na którym znajdują się kobiety; przewracam się, pełzam na czworakach, podskakuję na jednej nodze, na boki i do przodu; most przemieszcza się z turkotem w różne strony, nigdy nie tracąc do mnie dystansu na więcej niż parę kroków i zawsze, za każdym razem, sprowadza mnie z powrotem na swój wierzchołek, na środek przęsła przerzuconego nad ospałym strumieniem. Jestem kluczem jego sklepienia.
Sypiam — zazwyczaj nocą, czasami podczas dnia — nad środkiem rzeki. Kilka razy czekałem aż do północy, udając przez wiele godzin, że śpię, a potem w górę! Na równe nogi! Ruszając jednym potężnym skokiem! Jednym susem!
Ale most szybko rusza za mną, nie dając się oszukać, i po paru chwilach — bez względu na to, czy biegnę, skaczę, czy się tarzam — jestem z powrotem nad nurtem rzeki. Usiłuję wykorzystać przeciwko mostowi jego bezwładność, jego pęd, jego potworną masę, więc najpierw biegnę w jedną stronę, a potem w drugą, próbując tymi raptowymi zwrotami zaskoczyć go, wystrychnąć na dudka, przechytrzyć, okpić drania, po prostu uciec mu (oczywiście zawsze staram się sprawdzać, czy jeżeli rzeczywiście ucieknę, to znajdę się na brzegu z damami — nie zapominajcie o mięsożernych rybach!), ale bez powodzenia. Most, mimo swego ciężaru, mimo swej ma-sywności, które powinny czynić go nieruchawym i bezwładnym, zawsze porusza się zbyt szybko dla mnie i nigdy nie pozwala mi się zbliżyć do któregoś z brzegów bardziej niż na sześć kroków.
Czasami wieje bryza; nie dość silna, by przegnać mgłę, ale wystarczająco mocna — jeżeli wiatr dociera z odpowiedniego kierunku — by przynieść mi woń kobiecych ciał i zapach perfum. Chwytam się za nos; odrywam paski materiału z moich łachmanów i wtykam je sobie w nozdrza. Myślałem o tym, by wepchnąć je również do uszu, a nawet żeby zawiązać sobie oczy.
Co kilkadziesiąt dni z lasu za łąką wybiegają mali, smagli i krępi mężczyźni i rzucają się na kobiety, które po krótkim pokazie oporu i kokieterii z niekłamaną rozkoszą im ulegają. Te orgie trwają całymi dniami i nocami, bez chwili przerwy; praktykuje się perwersje seksualne w każdej postaci. W nocy scenę oświetlają czerwone lampy i ogniska, a przy okazji uczestnicy orgii konsumują ogromne ilości pieczonych mięs, egzotycznych owoców i aromatycznych przysmaków oraz opróżniają wiele bukłaków wina i butelek wódki. W takich okolicznościach zazwyczaj zapomina się o mnie i nikt nie zostawia mi jedzenia na moście, więc głoduję, gdy oni sycą swą żarłoczność do granic możliwości. Siedzę wtedy i odwracam głowę, patrząc wilkiem na przejmująco wilgotne moczary i przecinającą je nieosiągalną drogę, trzęsąc się z gniewu i zazdrości, dręczony skowytem i piskami docierającymi z drugiego brzegu oraz soczystymi zapachami piekących się mięs.
Kiedyś zacząłem wrzeszczeć na nich ochrypłym głosem, skręciłem sobie kostkę, podskakując, i przygryzłem język, gdy rzucałem przekleństwa pod ich adresem; odczekałem, aż zachciało mi się srać, a potem rzuciłem w nich własnym gównem. Te nieprzyzwoite małolaty wykorzystały je w jednej z plugawych gier seksualnych.
Gdy ciemnowłose ludki ubrane w stroje satyrów odejdą z powrotem do lasu, a damy odeśpią skutki pofolgowania swym chuciom, znowu s ą takie jak przedtem, co najwyżej trochę skruszone, wręcz smutne. Przyrządzają mi specjalne dania i dają większe porcje niż zwykle, ale nadal często się denerwuję i ciskam w nie jedzeniem albo rzucam je rybom do wody. Spoglądają na mnie smutno i żałośnie i starym zwyczajem powracają do spania i czytania, spacerów, rozbierania się i kochania ze sobą.
Może most zardzewieje w końcu od moich łez i dzięki temu z niego ucieknę.
Dzisiaj podniosła się mgła. Nie na długo, ale na tyle, bym na moim moście bez końca dotarł do kresu. Nie jestem sam.
Gdy mgła się podniosła, ujrzałem, że rzeka płynie prosto w przejrzystą dal i z przejrzystej dali przypływa. Moczary ciągną się nieprzerwanie na jednym brzegu, łąka i las — na drugim. Około stu kroków w górę rzeki znajduje się następny most, identyczny jak mój — z żelaza, przypominający wycinek okręgu i zakończony na brzegach grubymi żelaznymi prętami. W środku stoi jakiś człowiek, zaciskający ręce na prętach i wpatrujący się we mnie. Za nim kolejny most i kolejny człowiek, i tak dalej i dalej; szereg odległych mostów staje się żelaznym tunelem znikającym w nicości. Każdy most ma swoją drogę przez moczary, każdy ma swoje damy w pawilonach i wagonach. W dole rzeki to samo. Mam wrażenie, że moje kobiety nie zwracają na to uwagi.
Mężczyzna na moście w dole rzeki gapił się na mnie przez chwilę, po czym zaczął biec (obserwowałem obracanie się mostu, zafascynowany jego niezawodnym funkcjonowaniem). Po chwili zatrzymał się i popatrzył najpierw na mnie, a potem na następny most w dole rzeki. Wspiął się na balustradę, przelazł po prętach na drugą stronę, po czym — po zaledwie chwili wahania — spadł. Woda pokryła się czerwoną pianą; mężczyzna krzyknął przeraźliwie i utonął.
Powróciła mgła. Krzyczałem przez pewien czas, ale nie dotarły do mnie żadne głosy ani z góry, ani z dołu rzeki.
Teraz biegnę. Jednostajnym tempem, szybko i z determinacją. Od kilku godzin. Robi się ciemno. Kobiety wydają się strapione — przebiegłem już nad trzema napełnionymi przez nie jedzeniem tackami.
Stoją i obserwują mnie, smutne i wielkookie, jakby zrezygnowane, jak gdyby to wszystko widziały już wcześniej, jak gdyby zawsze kończyło się to w ten sposób.
Biegnę i biegnę. Jesteśmy teraz z mostem jednością, częścią tego samego niezawodnego mechanizmu; uchem, przez które przesuwa się nić rzeki. Będę biegł, dopóki nie padnę, dopóki nie umrę; innymi słowy, do końca.
Moje damy płaczą teraz, aleja jestem szczęśliwy. One są usidlone, w potrzasku, sparaliżowane, stoją z pochylonymi głowami, a ja jestem wolny.
Budzę się z krzykiem, sądząc, że jestem zamknięty w lodzie zimniejszym niż powstały z wody — tak zimnym, że parzy jak stopiona skala.
To nie mój krzyk; ja milczę i tylko blacha wydaje przeraźliwe piski. Ubieram się, potykając się, idę do toalety, myję się. Ręce osuszam chusteczką. Moja twarz w lustrze jest opuchnięta i wyblakła. Parę zębów tkwi luźniej, niż tkwiły. Ciało mam posiniaczone, ale nie doznałem poważnych obrażeń.
W biurze, gdzie rejestruję się, by wystąpić o dietę, mówią mi, że przez następny miesiąc będę żył z połowy należnej sumy, żeby spłacić to, co jestem winny za chusteczkę i kapelusz. Dostaję trochę pieniędzy.
Kierują mnie do sklepu z używanymi towarami, w którym kupuję długi, znoszony płaszcz. Przynajmniej zakrywa zielony kombinezon. Tracę na to połowę moich zasobów. Ruszam pieszo do następnego segmentu, wciąż zdecydowany zobaczyć się z doktorem Joyce’em, ale niebawem robi mi się słabo i muszę pojechać tramwajem, płacąc za bilet gotówką.
— Przytułek znajduje się trzy piętra niżej, dwie przecznice w kierunku Królestwa — informuje mnie młody recepcjonista, gdy wchodzę do poczekalni gabinetu poczciwego doktora, i powraca do lektury gazety; tym razem nie proponuje mi kawy ani herbaty.
— Chciałbym się widzieć z doktorem Joyce’em. Nazywam się Orr. Pewnie pan pamięta, że wczoraj rozmawialiśmy przez telefon.
Młody mężczyzna unosi idealnie przejrzyste oczy, by obrzucić mnie znużonym spojrzeniem. Przykłada wypielęgnowany palec do gładkiego policzka i wciąga powietrze przez śnieżnobiałe, nieskazitelne zęby.
— Pan… Orr?
Odwraca się, by przeszukać kartotekę.
Znowu robi mi się słabo. Siadam na jednym z krzeseł. Recepcjonista rzuca mi piorunujące spojrzenie.
— Czy powiedziałem, że może pan usiąść?
— Nie. A czyja prosiłem o pozwolenie?
— No cóż, mam nadzieję, że ten płaszcz jest czysty.
— Pozwoli mi pan widzieć się z doktorem czy nie?
— Szukam pana karty.
— Nie pamięta mnie pan? Przygląda mi się uważnie.
— Pamiętam, ale przecież został pan przeniesiony, prawda?
— Czy to naprawdę nie wszystko jedno?
Wydaje z siebie krótki śmiech niedowierzania i kręci głową, dalej przeszukując kartotekę.
— Tak właśnie myślałem. — Wyciąga czerwoną kartę i odczytuje jej treść. — Został pan przeniesiony.
— Zdążyłem zauważyć. Mój nowy adres to…
— Nie. Chodzi mi o to, że ma pan nowego lekarza.
— Nie potrzebuję nowego lekarza. Potrzebuję doktora Joyce’a.
— Doprawdy? — Wybucha śmiechem i uderza palcem w czerwoną kartę. — No cóż, niestety, to nie zależy od pana. Doktor Joyce polecił przekazać pana innemu lekarzowi, i to wszystko, a jeśli się to panu nie podoba, trudno. — Wkłada kartę z powrotem do kartoteki. — A teraz proszę wyjść.
Podchodzę do drzwi gabinetu doktora; są zamknięte na klucz. Młody człowiek nie unosi wzroku znad gazety. Próbuję zajrzeć do środka przez matową szybę w drzwiach, a potem grzecznie pukam.
— Doktorze Joyce? Doktorze Joyce?
Młody recepcjonista zaczyna chichotać; odwracam się, by na niego spojrzeć, i w tej samej chwili dzwoni telefon. Recepcjonista podnosi słuchawkę i mówi:
— Gabinet doktora Joyce’a. Nie, niestety, doktora nie ma. Jest na dorocznej konferencji starszych administratorów. — Mówi ąc to, odwra ca się w krześle i przygląda mi się z protekcjonalną i pogardliwą miną. — Za dwa tygodnie. — Wyszczerza do mnie zęby w uśmiechu. — Potrzeb ny panu numer kierunkowy? Ależ tak, dzień dobry, sierżancie. Tak, pan Berkeley, oczywiście. A pan jak się miewa?… Och, tak? Naprawdę? Pralkę? Naprawdę? No cóż, muszę przyznać, że to coś nowego. Mm-hmm. — Młody recepcjonista przybiera wyraz profesjonalnej powagi i zaczyna notować. — A skarpet ile zjadł?… Rozumiem. Słusznie… Tak, zapisałem. Zaraz wyślę do pralni zastępcę. W porządku, sierżancie, mo gę panu życzyć udanego dnia? Żegnam.
Mój nowy lekarz nazywa się Anzano. Jego przychodnia jest dobre cztery razy mniejsza od przychodni doktora Joyce’a, znajduje się osiemnaście pięter niżej i nie ma okien z widokiem na zewnątrz. Anzano to starszy, pękaty mężczyzna o rzadkich żółtawych włosach i żółtawych zębach. Udaje mi się z nim zobaczyć po dwugodzinnym czekaniu.
— Nie — mówi. — Nie sądzę, bym mógł wiele zrobić w sprawie pana przenosin. Niech pan zrozumie, nie po to tu jestem. Prosz ę dać mi tro chę czasu, pozwolić przeczytać pana kartotekę i zachować cierpliwość. Teraz jestem bardzo zajęty. Panem zajmę się, gdy tylko będę mógł. I wtedy dopilnujemy, by znowu się pan dobrze poczuł, co pan na to?
Stara się wyglądać radośnie i zachęcająco.
— A teraz co? — pytam, czując zmęczenie. Pewnie przedstawiam sobą okropny widok; twarz mi drży i mam ograniczoną zdolność widzenia w lewym oku. Moje włosy są brudne i w dodatku tego rana nie mogłem się ogolić. Jak mogę skutecznie domagać się powrotu do poprzedniego sposobu życia, wyglądając tak, jak wyglądam — fatalnie ubrany i w każdym, jak przypuszczam, tego słowa znaczeniu pobity?
— Teraz? — Doktor Anzano wygląda na zmieszanego. Wzrusza ra mionami. — Potrzebuje pan lekarstw? Ma pan wystarczająco dużo te go, co panu… — pyta i sięga po bloczek z receptami.
Kręcę głową.
— Chodzi mi o to, jak zmieni się moja… sytuacja.
— Nie mogę wiele zrobić, panie Orr. Nie jestem doktorem Joyce’em. Nie mogę przydzielać wielkich mieszkań sobie, nie mówiąc już o moich pacjentach. — Mam wrażenie, że stary doktor jest trochę zgorzkniały i zły na mnie. — Niech pan po prostu czeka na ponowne rozpatrzenie swojej sprawy. Udzielę wszelkich rekomendacji, jakie uznam za stosowne. Coś jeszcze? Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ja nie mogę wyjeżdżać na konferencje.
— Nie, to już wszystko. — Wstaję. — Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas.
— Proszę bardzo. Proszę bardzo. Moja sekretarka skontaktuje się z panem w sprawie wizyty. Jestem pewien, że już niedługo. A jeśli będzie pan czegoś potrzebował, niech pan po prostu do mnie zadzwoni.
Wracam do mojego mieszkania.
Pan Lynch znowu zjawia się u jego drzwi.
— Dzień dobry panu — mówię.
— O kurwa. Co się panu stało?
— Sprzeczka z wytrąconym z równowagi odźwiernym. Proszę wejść. Chciałby pan usiąść na tym krześle?
— Nie mogę zostać. Przyniosłem to — wsuwa mi do ręki złożony i opieczętowany kawałek papieru. Na kopercie zostają ślady jego palców. Otwieram ją. — Poczta zostawiła go w drzwiach. Ktoś mógł go zwędzić.
— Dziękuję panu. Na pewno nie może pan zostać? Miałem nadzieję, że zrewanżuję się za wczorajszą uprzejmość, zapraszając pana dziś wieczorem na kolację.
— Przykro mi, przyjacielu, ale nie. Muszę zostać po godzinach.
— No cóż, może innym razem.
Rzucam okiem na krótki list. Jest od Abberlaine Arrol; przyznaje w nim, że dość bezczelnie wykorzystała fikcyjną kolację-randkę ze mną dziś wieczorem, by wyplątać się z jakiegoś potencjalnie śmiertelnie nudnego spotkania. Czy zgodzę się być współsprawcą po fakcie? Załącza numer telefonu w mieszkaniu swoich rodziców; mam do niej zadzwonić. Sprawdzam adres; list został przesłany z mojego poprzedniego lokum.
— OK? — pyta pan Lynch z rękami wetkniętymi w kieszenie płaszcza (kropka w kropkę takiego jak mój), jak gdyby mankiety jego spodni były pełne kradzionego ołowiu, a on rozpaczliwie próbował je podciągnąć. — Żadnych złych wieści?
— Nie, panie Lynch; prawdę mówiąc, pewna młoda dama chce, żebym zabrał ją na kolację… Muszę zatelefonować. Proszę jednak nie zapomnieć, że jest pan następny w kolejności do zaproszenia na skromną kolację.
— Jak sobie życzysz, przyjacielu.
Szczęście mnie nie opuszcza. Panna Arrol jest u rodziców. Ktoś, kogo biorę za służącego, idzie jej poszukać. Wymaga to wrzucenia kilku następnych monet; muszę założyć, że mieszkanie Arrolów ma spore rozmiary.
— Orr! Witam pana! Sprawia wrażenie zadyszanej.
— Dzień dobry, panno Arrol. Właśnie otrzymałem pani list.
— To dobrze. Ma pan czas dziś wieczorem?
— Owszem, chciałbym się z panią spotkać, ale…
— Co się stało? Pana głos brzmi tak, jakby był pan przeziębiony.
— To nie przeziębienie. To moje usta… To… Panno Arrol, bardzo bym chciał zobaczyć się z panią dziś wieczorem, ale niestety… dozna łem pewnego niepowodzenia. Zostałem przeniesiony, faktycznie zde gradowany. Doktor Joyce kazał mnie usadzić, niejako. Mówiąc ściślej, na poziomie U7.
— Och.
Ton, jakim wymawia to proste słowo, mówi mi więcej niż całogo-dzinne grzeczne uwagi o przyzwoitości, miejscach w społeczeństwie, dyskrecji i takcie. Chyba oczekuje, że powiem coś więcej, ale nie potrafię. Jak długo czekam na następne słowo? Najwyżej dwie sekundy? Trzy? To nic w mostowej skali czasu, ale wystarczająco długo, by przejść od nagłej rozpaczy na plateau złości. Czy mam odwiesić słuchawkę, odejść, skończyć z tym draństwem tak całkowicie i tak szybko jak to możliwe? Tak, teraz, by złagodzić moją gorycz… Tyle że nie ma jej we mnie. Może jednak za chwilę, żeby oszczędzić dziewczynie dalszego zakłopotania.
— W porządku, przepraszam, panie Orr. Właśnie zamykałam drzwi. Mój brat się tu kręcił. Dokąd pana przenieśli? Mogę w czymś pomóc? Chciałby pan, żebym teraz tam przyszła?
Głupiec z ciebie, Orr.
Ubieram się w rzeczy brata Abberlaine Arrol. Przyjechała tu na godzinę przed umówionym spotkaniem, z walizką pełną nie noszonych ubrań, głównie jej brata; sądzi, że jesteśmy prawie identycznej budowy. Kiedy się przebieram, Abberlaine czeka na zewnątrz. Z bólem serca ulokowałem ją w tak ordynarnym miejscu, ale nie bardzo mogła zostać w pokoju.
Opiera się plecami o ścianę korytarza, z nogą podciągniętą w górę, tak że opiera jeden pośladek na stopie, i z założonymi rękami, rozmawiając z panem Lynchem, który patrzy na nią z ostrożnym podziwem.
— Och, nie, szanowny panie — mówi — w przerwie zawsze zmieniamy strony. — Chichocze. Pan Lynch patrzy zszokowany, a potem parska śmiechem. Panna Arrol dostrzega mnie wychodzącego. — Ach, panie Orr!
— Ten sam. — Wykonuję lekki ukłon. — A raczej niezupełnie.
Abberlaine Arrol — olśniewająca w luźnych spodniach z czarnej jedwabnej surówki, pasującym do niej żakiecie, bawełnianej bluzce, na wysokich obcasach i w efektownym kapeluszu — stwierdza:
— Świetnie się pan prezentuje, panie Orr.
— Bardzo pani uprzejma.
Panna Arrol wręcza mi czarną laskę.
— Pana laska.
— Dziękuję — mówię.
Wyciąga rękę, więc podaję jej moją. Stoimy ramię w ramię, zwróceni twarzami do pana Lyncha. Czuję jej ciepło przez marynarkę od jej brata.
— Czyż nie wyglądamy pięknie, panie Lynch? — pyta, stojąc prosto, z odchyloną do tyłu głową.
Pan Lynch szura nogami.
— O taak, bardzo… bardzo… — Szuka odpowiedniego słowa. — Bar dzo… bardzo przystojna z was para.
Chciałbym myśleć, że nią właśnie jesteśmy. Panna Arrol również sprawia wrażenie zadowolonej.
— Dziękuję, panie Lynch. — Odwraca się do mnie i dodaje: — No cóż, nie wiem jak pan, ale ja konam z głodu.
— Więc jakie są teraz pana priorytety?
Abberlaine Arrol obraca w dłoniach szklankę z whisky, patrząc przez błękitne szkło ołowiowe i jasnobursztynowy płyn na światło płonącej świecy. Obserwuję, jak jej wilgotne usta lśnią w tym samym miękkim świetle.
Panna Arrol uparła się, że postawi mi kolację. Siedzimy pod oknem w restauracji Przy Wysokich Dźwigarach. Jedzenie było wyśmienite, obsługa dyskretna i sprawna, mamy przestrzeń, wspaniałe wino i doskonały widok. (Światła migoczą na całym morzu w miejscach, gdzie na trawlerach zaczepione są balony zaporowe; same sterówce są słabo widoczne, unoszą się niemal na naszym poziomie — przyćmione powierzchnie, odzwierciedlające zmasowane światła mostu niczym chmury. Widać także parę jaśniejszych gwiazd).
— Moje priorytety?
— Tak. Co jest dla pana ważniejsze: odzyskanie pozycji jednego z faworyzowanych pacjentów doktora Joyce’a czy ponowne odkrycie zaginionych wspomnień?
— No cóż — odpowiadam, dopiero teraz naprawdę o tym myśląc — z pewnością zejście na niższy poziom mostu było dość bolesne, ale przypuszczam, że w końcu mógłbym nauczyć się żyć na niższym szczeblu, jeżeli nie będzie innego wyjścia. — Wypijam mały łyk whisky. Twarz panny Arrol przybiera obojętny wyraz. — Jednakże moja niezdolność przypomnienia sobie, kim jestem, nie jest czymś… — śmieję się cicho — o czym mogę zapomnieć. Zawsze będę wiedział, że przedtem coś było w moim życiu, więc wydaje mi się, że zawsze będę tego szukał. To przypomina zapieczętowaną, zapomnianą komorę w mojej świadomości. Nie będę się czuł w pełni sobą, dopóki nie odkryję wejścia do niej.
— To brzmi jak opis grobowca. Nie boi się pan tego, co pan tam znajdzie?
— To biblioteka. Jedynie głupcy i nikczemnicy boją się bibliotek.
— Zatem wolałby pan znaleźć swoją bibliotekę niż odzyskać mieszkanie?
Abberlaine Arrol uśmiecha się. Potwierdzam skinieniem głowy, obserwując ją. Gdy weszła do restauracji, zdjęła kapelusz, ale włosy nadal ma upięte; jej głowa i szyja wyglądają przepięknie. Te przyciągające wzrok zmarszczki pod oczami wciąż mnie fascynują; są niczym maleńka osłona, którą postawiła; rząd worków z piaskiem pod tymi rozbawionymi, szarozielonymi oczyma; pewna, bezpieczna, niewzruszona.
Abberlaine Arrol wpatruje się w swoją szklankę. Już mam wypowiedzieć uwagę o malej bruździe, która właśnie utworzyła się na jej czole gdy gasną światła.
Zostajemy ze świecą na naszym stoliku; pozostałe stoliki jarzą się i migoczą własnymi płomykami. Zapalają się przyćmione światła awaryjne. W tle słychać stłumiony pomruk. Za oknami zaczynają znikać światła na trawlerach. Balony nie są już widoczne w odbitym świetle mostu; cała konstrukcja tonie zapewne w ciemnościach.
Samoloty. Nadlatują bez świateł, warcząc, od strony Miasta. Wstajemy oboje i patrzymy przez okno; inni biesiadnicy gromadzą się obok nas, spoglądając w mrok nocy, osłaniając rękami słabe światła awaryjne i świece, z nosami przyciśniętymi do chłodnego szkła jak uczniowie przed sklepem ze słodyczami. Ktoś otwiera okno.
Samoloty słychać niemal tuż obok nas.
— Widzi je pan? — pyta Abberlaine.
— Nie.
Warkot silników rozlega się bardzo blisko. Samoloty są zupełnie niewidoczne, lecą bez świateł pozycyjnych. Nie ma księżyca, a gwiazdy nie są wystarczająco jasne, by je ukazać.
Przelatują obok, najwyraźniej niewzruszone brakiem światła.
— Myśli pan, że się im udało? — pyta panna Arrol, wciąż spoglądająca w mrok nocy. Jej oddech zasnuwa szyb ę mgłą.
— Nie wiem — wyznaję. — Nie zdziwiłbym się.
Zagryza dolną wargę; pięści mocno przyciska do ciemnego okna, na jej twarzy maluje się wyraz niecierpliwego wyczekiwania. Wygląda teraz bardzo młodo.
Światła znowu się zapalają.
Samoloty zostawiły swoje niewyraźne przesłanie; kłęby dymu są ledwie widoczne, ciemność na tle ciemności. Panna Arrol siada i podnosi szklankę. Gdy sięgam po swoją, pochyla się jak spiskowiec nad stołem i cicho mówi:
— Za naszych nieustraszonych lotników, bez względu na to, skąd przybywają.
— I bez względu na to, kim są — odpowiadam i trącam jej szklankę moją.
Gdy wychodzimy, słaba woń oleistego dymu jest ledwie wyczuwalna w mieszaninie przyjemniejszych zapachów samej restauracji; dwuznaczny sygnał samolotów przenika konstrukcję mostu niczym krytyk dzieło.
Czekamy na pociąg. Panna Arrol pali cygaro. W komfortowej poczekalni gra muzyka. Abberlaine przeciąga się w swoim fotelu i tłumi lekkie ziewnięcie.
— Przepraszam — mówi, po czym dodaje: — Panie… Posłuchaj; jeśli pozwolisz mi mówić do siebie John, będziesz nazywał mnie Abberlaine, a nigdy Abby?
— Oczywiście, Abberlaine.
— Więc dobrze… John. Rozumiem, że nie jesteś w pełni zachwycony swoim nowym lokum.
— Lepsze to niż nic.
— Oczywiście, ale…
— Jednak nie aż tak. A bez Lyncha byłbym jeszcze bardziej zagubiony, niż jestem.
— Hmm. Tak też myślałam.
Wygląda na zatroskaną. Z natężeniem wpatruje się w jeden ze swoich lśniących czarnych butów na wysokim obcasie. Pociera wargi palcem, poważnie spogląda na swoje cygaro. Palec pieszczący jej usta unosi się w powietrze.
— Mam pomysł — mówi Abberlaine, teraz jej uśmiech jest figlarny.
— Kazał je zbudować mój pradziadek ze strony ojca. Chwileczkę, znajdę kontakt. Chyba… — Rozlega się głuchy stłumiony odgłos. — …Psia-kość!
Panna Arrol chichocze. Słyszę pośpieszne ocieranie — podejrzewam, że szorstkiego jedwabiu o gładką skórę.
— Dobrze się czujesz?
— Świetnie. Po prostu uderzyłam się w goleń. A zatem ten kontakt. Chyba jest… Nie. Psiakrew, nic nie widzę. Ty pewnie nie masz zapałek, prawda? Ostatnią zużyłam do zapalenia cygara.
— Przykro mi, ale nie mam.
— Wiem. Mógłbyś mi podać swoją laskę?
— Oczywiście. Proszę. Czy to?… Chwyciłaś?…
— Tak, dziękuję. Mam ją.
Słyszę, jak stukając laską i szurając stopami, posuwa się w ciemnościach. Stawiam walizkę na podłodze i wytężam wzrok. Widzę tylko niewyraźne błyski światła w jednym kącie. Głos Abberlaine Arrol powraca z oddali.
— Miało być w pobliżu przystani. Dlatego właśnie kazał je zbudo wać. Potem dobudowali na jego szczycie centrum sportowe. Był zbyt dumny, by zgodzić się na wykup i odszkodowanie, więc pozostało w rodzinie. Ojciec stale mówi o sprzedaniu go, ale dostalibyśmy za nie niewiele. Używamy go po prostu jako magazynu. Na suficie zbierała się wilgoć, ale już usunięto uszkodzenie.
— Rozumiem.
Słucham słów dziewczyny, ale słyszę jedynie odgłosy morza; fale muskają skały lub pobliskie mola. Czuję je również — powietrze przenika odrobina jego świeżej wilgoci.
— Nareszcie, do cholery — mówi stłumionym głosem Abberlaine.
Pstryknięcie i wszystko zostaje odkryte. Stoję w pobliżu drzwi dużego dwupoziomowego mieszkania, pozbawionego właściwie ścian działowych i pełnego starych mebli i skrzyń. Z wysokiego suftu z plamami po zaciekach zwisają pęki lamp o skomplikowanej konstrukcji; ze starych, wyłożonych boazerią ścian łuszczy się lakier. Wszędzie porozkładane są białe prześcieradła, na wpół zakrywające masywne kredensy, szafy, kanapy, fotele, stoły i komody. Mniejsze meble są całkowicie zakryte, owinięte i związane niczym wielkie, zakurzone, białe prezenty. Tam, gdzie poprzednio znajdowały się nieuchwytne strefy światła, teraz jest jeden długi ekran czerni nocy zaglądającej przez nie zasłonięte okiennicami szyby. Abberlaine Arrol — nadal w płaskim szerokim kapeluszu — pojawia się, klaszcząc w dłonie, by pozbyć się z nich kurzu z pokoju obok.
— No, tak jest trochę lepiej. — Rozgląda się dokoła. — Nieco zaku rzone i zapuszczone, ale jest ciche i zapewnia większą intymność niż twój pokój na U7 lub gdziekolwiek indziej.
Oddaje mi laskę, po czym zaczyna chodzić wśród nagromadzonych mebli, unosząc gwałtownie prześcieradła i pokrowce, zaglądając pod spód i wzniecając tumany kurzu w trakcie sprawdzania zawartości wielkiego pokoju. Kicha i mówi:
— Gdzieś tu powinno być łóżko. — Ruchem głowy wskazuje okna. — Może warto zamknąć okiennice. Tutaj nigdy nie robi się bardzo jasno, ale rano słońce mogłoby cię obudzić.
Przedostaję się do wysokiego okna, obsydianowej tafli oprawionej w spękaną białą farbę. Ciężkie okiennice skrzypią; w dole widzę przerywaną linię białych przybrzeżnych fal i parę świateł w oddali — w większości to pławy nawigacyjne i stawy portowe. U góry, tam gdzie spodziewałem się zobaczyć most, jest tylko ciemność — bezgwiezdna i nieprzenikniona. Fale błyskają niczym milion stępionych noży.
Abberlaine znalazła łóżko.
— Może być trochę wilgotne, ale poszukam więcej prześcieradeł. Parę powinno leżeć w tych skrzyniach.
Łóżko jest olbrzymie, z rzeźbionym wezgłowiem z dębowego drewna, przypominającym parę ogromnych, rozpostartych skrzydeł. Abberlaine odchodzi przez tumany kurzu, by przeszukać komody i skrzynie. W tym czasie ja wypróbowuję łóżko.
— Abberlaine, to naprawdę bardzo uprzejme z twojej strony, ale czy jesteś pewna, że nie wpakujesz się przez to w kłopoty? — pytam. Od odległej skrzyni dolatuje potężne kichnięcie. — Na zdrowie — mówię.
— Dziękuję. Nie, nie jestem pewna — odpowiada, wyciągając z komody koce i pliki gazet — ale gdyby nawet, co jest nieprawdopodobne, mój ojciec dowiedział się o tym i rozgniewał, z pewnością potrafiłabym go przekabacić. Nie martw się. Tutaj nikt nigdy nie przychodzi. No. — Odkrywa dużą pikowaną kołdrę oraz parę prześcieradeł i poduszek. Chowa twarz w kołdrze, oddychając głęboko. — Tak, wydaje się wystarczająco sucha.
Przynosi zwiniętą w kłąb pościel i zaczyna ścielić wielkie łóżko. Proponuj ę pomoc, ale zostaję przegoniony.
Zdejmuję płaszcz i idę poszukać łazienki. Jest ze sześć razy większa od pokoju 306 na poziomie U7. Sama wanna wygląda tak, że mógłby w niej pływać pokaźnej wielkości jacht. Spłuczka w muszli klozetowej spłukuje, umywalka również nie jest zatkana, prysznic i bidet sprawnie rozpylają wodę. Przystaję przed lustrem, odgarniam włosy do tyłu, wygładzam koszulę i sprawdzam, czy w zębach nie utkwiły mi kawałki jedzenia.
Gdy wracam do głównego pokoju, łóżko jest już pościelone. Olbrzymie dębowe skrzydła unoszą się nad białą puchową kołdrą. Abberlaine zniknęła. Drzwi wejściowe do mieszkania delikatnie kołyszą się tam i z powrotem.
Zamykam je i gaszę większość świateł. Znajduję starą lampę i stawiam ją na skrzyni obok mojego olbrzymiego, zimnego łóżka. Zanim zgaszę światło, leżę przez pewien czas, wpatrzony w wielkie puste kręgi, które dawno wyschnięta woda pozostawiła na tynku nad moją głową.
Wyblakłe i zmatowiałe resztki dawnej bolączki patrzą na mnie niczym antyczne malowane wyobrażenia stygmatu na mojej piersi. Sięgam ręką ku starej lampie i włączam mrok.
Spaua u ómaruyh, muwi do mnie ten stary sókinsyn, gdy prubowauem wydósić z niego jakieś informacje. Ty pierdolony stary zboczeńcó, mu-wie, i tak majone jurz trohe dość i podcinam mó kapkę garduo. Pytau-em cie gdzie jes ta piepszona Spionca Krulewna a nie o to, jak sie lóbi dópczyć. Nie, nie, muwi pryskajonc ślinom i zalewajonc krfiom cały panceż, nie, muwi, powiedziauem Wyspa Ómaruych. Na niej wua śnie znajdziesz Śpioncom Krulewne, ale uwarzaj i stszerz sie… i wtedy ten sókinsyn wziou i wykorkowau. Tszeba mieć tópet, co? Byuem bardzo zuy, ale taki jes los, a tego rodzajó sytóacje majom być dla nas prubom. Nie pamientam gdzie ósuyszauem o tej Spioncej Krulewnie, ale gdzieś mósiauem suyszeć. Ostatnio miauem sporo przygót z cauom tom magiom i wogle. Na świecie jes dziś peuno magikuf czarodziejuf i czarownic. Nie morzna wejść do niekturych miast nie potykajonc sie o jakiegoś sókinsyna odprawiajoncego swoje czary lób żócajoncego zaklen-cia albo zmieniajoncego kogoś w rzabe, brudnom szmatę, splowaczke czy coś takiego. Cfane gnojki, ale myszle, że czuowiek może mieć magi wyrzej ószu. Niekture dópki mószom rozżócać gnuj, bódować domy, sadzić nasiona i robić tego typu żeczy, co nie? Żeczy, na kture magia nie dziaua za dobże. Świetnie nadaje sie do okrywania zuota i zmieniania lodzi w pszedmioty, w kture woleliby sie nie zmieniać i do zmósza-nia lodzi, rzeby zapominali o wszyskim i do tego typu żeczy, ale nie do naprawy telepioncego sie koua abo wyplókania buota z twojej nory po tym, jak żeka rozsadziła wauy. Nie pytajcie się mnie jak dziaua magia, morze nie jest jej tyle rzeby starczyuo dla wszyskich lub lodzie, kturzy mogom to robić, wyczarowójom żeczy, kture likwidójom to, co zrobili inni, ale tak czy siak magia nie morze być taka wspaniaua jak sie jom zahwala, bo pszypószczam że wtedy świat byuby códowny i szczenśliwy i wogle, a lodzie rzyliby w pokójó i zgodzie i tak dalej. Prendzej mi tu kaktós wyrośnie. W karzdym razie wcale tak nie jes i moim zdaniem dobrze sie stauo, bo inaczej lodzie tacy jak ja nie byliby potrzebni (i by-uoby kórefsko nudno).
Obecnie caukiem nieźle sobie radze. Jak to muwiom, na ósógi jest durze zapotszebowanie, gluwnie dlatego, że wszyscy ci czarodzieje som tak kórefsko chytrzy, że zapominajom, że som żeczy, kture miecz potrafi zauatfić a zaklencie nie, zwuaszcza gdy tfuj pszeciwnik spodziewa sie zaklencia a nie miecza! Mam magicznom zbroje i zaczarowany nurz, ktury myszli, że jest sztyletem, oraz podobne żeczy, ale nie lobie ich urzywać za czensto. Moim zdaniem lepiej polegać na wuasnym ramieniu i ostrym bżeszczocie.
Pierwszy zjawia się za dnia, nocą się nie przyda,
Drugi tylko w ciemności — w świetle go nie widać;
Środkowy bliźniakiem jest córki, nie syna,
Piąty — nigdy podwójny, trójca to postać jedyna;
Ostatni jest na początku, nie w środku ani na ostatku,
A wszystkie w pochwie spoczywają. Masz ty plaster, gagatku?
Nie przejmójcie się, to tylko ten piepszony sztylet beukocze. Nawiasem muwionc odpowiada to opisowi norza. Tyle że ten gópek nie potrafi zaczarować pisma. Ma terz holernie idiotyczny piskliwy guosik, czasem naprawdę dziaua mi na nerwy, ale pszy paro okazjach sie pszydau. Widzi w ciemności i potrafi odrurznić pszyjaciela od wroga i parę razy pszy innyh okazjah wyskoczyu z moih ronk i pofrónou jak ptak do gardua jakiegoś sókinsyna, ktury mi bróździł. Pszydatny gadrzet. Daua mi go jedna dziefczyna. Órodziwa młudka, na kturom napalił sie jeden magik, a ona nie miaua ohoty sie zabawić. Wynajento mnie, rzebym ukatrópi starego gnoja, i muoda czarownica dala nam sztylet w nagrodę. Powiedziaua, rze to tylko kopia, ale pohodzi z pszyszuości to wzio-nem, mug sie pszydać. Nie byua to moja jedyna zapuata. Wyobrarzacie sobie te wiedźmy? W urzku terz som fantastyczne. Kiedyś musze jom odszókać.
W karzdym razie gdzieś ósuyszauem o tej Śpioncej Krulewnie i pru-bowauem sie dowiedzieć gdzie jom wypiepszono, ale to nie byuo uatfe. W końcó shwytauem tego starego sókinsyna, ktury opowiedziau nam o Wyspie Omaruyh, ale puźniej zabiuem go, zanim zdonżyu powiedzieć nam wszysko, co móg. Jestem, kórwa, zbyt porywczy. To muj problem, zawsze tak byuo, ale, jak to muwiom, nie morzna naóczyć starego psa nowych sztóczek. Nie hodzi o to, rze jestem stary. Rzeby być szermie-żem, tszeba być muodym i sprawnym (morze to wuaśnie czarownica… ale mniejsza o to). O czym ja? Acha, o Wyspie Omaruyh.
No, muwionc krutko, po wielo ekscytójoncych pszygodach i wogle skończyuo sie na tym, rze zmósiuem tego czarnoksienrznika, rzeby wy-czarowau drogę do czegoś, co zwom Zaświatami. Oznaczauo to pieczenie kotuf rzywcem na wolnym ognió przez coś ze tszy tygodnie, ale pszy-najmniej poskótkowauo. Czarnoksienrznik dau mi wskazufki i parę rad i wogle, ale wtedy miauem mentlika w guowie, bo popszedniej nocy piłem wino i nie do końca rozómiauem co do mnie muwił, a do tego by-uem cauy podniecony, gdyrz miauem wreście znaleść sie w Zaświatah. — Strzeż się Lete, rzeki zapomnienia, młodzieńcze — muwi czarnoksienrznik, a ja stoję tam w piwnicy jego zamkó ze zwieszonom guowom i mysz-le, szkoda, rze nie powiedziaues mi tego zeszuej nocy, zanim zaczouem hlać. Czego sie mam stszec? — pytam, a on kszyczy: — Lete!
W pożondku, pszyjacielu — powiedziauem i stanouem na tym dziwnym polo w ksztaucie gwiazdy, kture namalowau na poduodze piwnicy.
Niesamowite miejsce, pomyślauem sobie. Wszyscy ci lodzie wrzesz-czoncy, piszczoncy, skamloncy i zgżytajoncy zembami, pszykóci łańcó-hami do ścian i tóneli. Taki kórefski chauas, a ja mam kaca. Wkóży-uem sie niewonsko i prubowauem zabić paro tyh chauaśliwyh sókinsy-nuf, ale nawet wtedy gdy ih siekuem na miazgę, nadal darli gemby, miotali sie i wogle — strata czasó. Szeduem dalej tymi tónelami i wi-dziauem wszyskie te puononce jamy i lodowate kaurze z wżeszczoncy-mi w nih lódźmi. Miecz miauem pod renkom i rzauowauem że nie za-bruem ze sobom bótelki szkockiej, bo byuem śmiertelnie spragniony.
Mósiauem kórwa iść pszes wiele mil. Myślauem, rze morze za chwile nadjedzie jakiś pociong, ale gdzie tam, byuy tylko wszyskie te sókin-syny wyjonce i wżeszczonce bez pszerwy oraz peuno dymu, puomieni, lodó i świszczoncyh wiatruf i sam kórwa nie wiem czego jeszcze. Myślauem rzeby sie napić wody z jednej z tyh lodowatych sadzawek, ale pamientauem o tej rzece Lete czy jak jej tam, to dauem sobie spokuj.
Po jakimś czasie zrobiuo sie ciszej. Wszeduem tym tónelem na coś bardziej pszypominajoncego światuo dzienne, hoć byuo dość pszyćmio-ne i pszygnembiajonce. W końcu wylondowauem ó stup tego wielkiego órwiska wyhodzoncego na żeke z hmórami, mguom i wogle w karzdym miejscu. W poblirzó nie ma rzywego dóha, nawet jednego z tyh toczon-cyh piane sokinsynuf pszykotych iańcóhami do ścian czy coś. Zaczyna mi sie wydawać, że czarnoksienrznik wpóścił nas w maliny. Dalej jestem holernie spragniony, a wokuł ani śladó pabó czy czegoś w tym ro-dzajó, tylko te skauy i ta żeka pszepuywajonca powoli. Pouazilem tro-he wzdlórz bżegó i znalazuem tego ofermę wtaczajoncego wielki okron-guy guaz na górkę. Sondzonc po koleinie wyrytej w zboczó robił to jurz sporo razy. — Cześć, uomie — muwie do niego — szókam promó. Gdzie tó morzna wsionść na jakiegoś parowca? Jes tó w tyh stronah jakieś molo? — Sókinkot nawet sie nie odwrucil. Wtoczyu ten pierdolony kamol na sam szczyt. Ale wtedy kamień stacza sie z powrotem na duł, a ten ciemny gnojek goni za nim i zaczyna go znowu wtaczać na gure. — Hej, ty — muwie (bez skótkó). — Cześć. Gdzie jes to piepszone molo? Walno-uem sókinsyna w tyuek na puask moim mieczem, stanouem z pszodu durzego kamienia ktury wtaczau na górkę i oparuem się na nim, rzeby go zatszymać.
Takie mam jurz piepszone szczenście — ten dópek nawet nie muwiu jak sie nalerzy. Szwargotau nie po naszemó. O kórwa, pomyślauem. Prubowauem powiedzieć mó na migi czego szókam, wienc mó powie-dziauem, że mó pomogę wtoczyć kamień po zboczó, jerzeli mi powie. Podstempny sókinsyn zmósił mnie najpierw do wyphania kamienia na górkę. Wtoczyuem go na sam szczyt. Pszytszymau go tam, a ja znalazuem parę mauych kamieni, żeby go nimi ónieróhomić. Facet byu zahwy-cony. Pokazóje na bżeg żeki i muwi: — Karen — lub coś podobne, a potem daje sósa we mgue, zostawiajonc kamol na szczycie.
Nastempna wuczenga wzdlórz bżegó tej holernej zamglonej żeki i widzę wielkie ptaszysko leconce pszes mgue. Przyglondam sie jak lon-duje na kawale skauy, do kturej pszykóty byu ten facet, i wbija sie prosto w niego, rozprowa mó bżóh i zaczyna rzreć jego kiszki. Gość,wyu i darsie tak, że trópa by zbudził, ale gdy tam doszuem, pewnie spuoszy-uem bestie, bo zwiaua. Wspiouem sie, rzeby zobaczyć jak sie miewa ten facet, ale on od razó wyzdrowiau. Tam, gdzie ożeu czy co to tam byuo pił swojo cherbatke, nie miau nawet blizny. — Pszepraszam, pszyjacielu, czy tom drogem dojdę do parowca? — się gżecznie pytam.
Nastempny zafajdany códzoziemiec. Znowó sprubowauem na migi, ale wyglondauo na to, rze nie kapowau, i tylko dar sie i tszons kajdanami. Strata czasó. To tak, jakbyście prubowali duóbać w nosie w renkawicach na renkach. Ptaszysko wruciuo i zaczeuo skszeczeć i pikować w mojom guowe. Nie byuem w nastroju do dórnyh zabaw, to zdzieliuem go mieczem i odciouem mó jedno skszyduo. Wpad do żeki i odpuynou skszeczonc i tszepoczonc skszyduem. Facet na skale terz zaczou sie miotać i pobżenkiwać łańcuhami. — Nie pszejmoj sie, uomie — powiedziauem i zszeduem z powrotem ze skauy.
Rządnego molo, nic. Stauem patszonc sie na drugi bżeg żeki i myślauem o tym, rzeby sie z niej napić wody.
Mój pierwszy jest u chłopca, nigdy u dziewczyny,
Drugi w futerale, zupełnie bezczynny;
Środkowy dobrany jest do pary…
— Zamknij sie, do kórwy nendzy — rozkazauem sztyletowi, Potrzon-sajonc nim przed oczyma, bo byuem zuy jak diabli, że ciongle buon-dziuem, a ueb mnie bez ustanku potwornie bolau.
Jego pierwszy jest w łodzi, lecz to żaden kłopot;
Następny na statku, lecz nie na Limpopo.
Trzeci w Złotym Jabłku, nie w Złocistym Fezie,
Czwarty w zatoce Forth, nie na Peloponezie.
Piąty nie w zatoce, lecz…
— Jeszcze raz wystawisz ueb, mauy sókinsynu, a bendziesz gadau do krabuf i ryb, kapójesz? — powiedziauem do sztyletu i wtedy zobaczy-uem tego gościa w uodzi puynoncej przez mgue. Szkaradny wielki só-kinsyn obrany w czarne uahy. Stau w uodzi z zauorzonymi renkami i wyglondau na cholernie wkóżonego. Nie widziauem jak poroszą sie udź — pszypószczam, że dzieńki magi. Dryblas wycionga udź Ha bżeg, obok mnie. Wsiadam do niej. Wycionga duoń. Ściskam jom. — Oplata, konusie — mówi nie howajonc renki. No, no, pomyślauem sobie.
Dobyuem mojego miecza. Z tymi códzoziemskimi dziwakami nie morzna sie pierdolić. Pszyuorzyuem mó ostsze do gardua, ale hyba sie tym nie pszejou. — Ty jesteś Karen? — sie pytam. — Charon — odpowiada, jakby byu kimś innym. — Nie mam pszy sobie forsy, pszyjacielu; morze zapiszesz to na muj rahónek, OK? — Dryblas nie zrozómiau jednak i krenci guowom. — Powinieneś mieć monety na powiekach, Wszyscy umarli muszą mieć opłatę dla przewoźnika. — Wspaniale, myślę. Znam te wykrenty. — Ale ja nie jestem ómarlakiem — muwie gościowi. Miau-em wrarzenie, rze sie nad tym zastanawia. — Strażnicy są teraz tacy nieórwiska wyhodzoncego na żeke z hmórami, mguom i wogle w karzdym miejscu. W poblirzó nie ma rzywego dóha, nawet jednego z tyh toczon-cyh piane sókinsynuf pszykótych lańcohami do ścian czy coś. Zaczyna mi sie wydawać, że czamoksienrznik wpóścił nas w maliny. Dalej jestem holernie spragniony, a wokut ani śladó pabó czy czegoś w tym ro-dzajó, tylko te skauy i ta żeka pszepuywajonca powoli. Pouaziłem tro-he wzdłórz bżegó i znałazuem tego ofermę wtaczajoncego wielki okron-guy guaz na górkę. Sondzonc po koleinie wyrytej w zboczó robit to jurz sporo razy. — Cześć, uomie — muwie do niego — szókam promó. Gdzie tó morzna wsionść na jakiegoś parowca? Jes tó w tyh stronah jakieś molo? — Sókinkot nawet sie nie odwrucił. Wtoczyu ten pierdolony kamol na sam szczyt. Ale wtedy kamień stacza sie z powrotem na dul, a ten ciemny gnojek goni za nim i zaczyna go znowu wtaczać na gure. — Hej, ty — muwie (bez skótkó). — Cześć. Gdzie jes to piepszone molo? Walno-uem sókinsyna w tyuek na puask moim mieczem, stanouem z pszodu durzego kamienia ktury wtaczau na górkę i oparuem się na nim, rzeby go zatszymać.
Takie mam jurz piepszone szczenście — ten dópek nawet nie muwiu jak sie nalerzy. Szwargotau nie po naszemó. O kórwa, pomyślauem. Prubowauem powiedzieć mó na migi czego szókam, wienc mó powiedziauem, że mó pomogę wtoczyć kamień po zboczó, jerzeli mi powie. Podstempny sókinsyn zmósił mnie najpierw do wyphania kamienia na górkę. Wtoczyuem go na sam szczyt. Pszytszymau go tam, a ja znałazuem parę mauych kamieni, żeby go nimi ónieróhomić. Facet byu zahwy-cony. Pokazóje na bżeg żeki i muwi: — Karen — lub coś podobne, a potem daje sósa we mgue, zostawiajonc kamol na szczycie.
Nastempna wuczenga wzdłórz bżegó tej holernej zamglonej żeki i widzę wielkie ptaszysko leconce pszes mgue. Przyglondam sie jak lon-duje na kawale skauy, do kturej pszykóty byu ten facet, i wbija sie prosto w niego, rozprówa mó bżóh i zaczyna rzreć jego kiszki. Gość.wyu i darsie tak, że trópa by zbudził, ale gdy tam doszuem, pewnie spuoszy-uem bestie, bo zwiaua. Wspiouem sie, rzeby zobaczyć jak sie miewa ten facet, ale on od razó wyzdrowiau. Tam, gdzie ożeu czy co to tam byuo pił swojo cherbatke, nie miau nawet blizny. — Pszepraszam, pszyjacielu, czy tom drogem dojdę do parowca? — się gżecznie pytam.
Nastempny zafajdany códzoziemiec. Znowó sprubowauem na migi, ale wyglondauo na to, rze nie kapowau, i tylko dar sie i tszons kajdanami. Strata czasó. To tak, jakbyście prubowali duóbać w nosie w renkawicach na renkach. Ptaszysko wruciuo i zaczeuo skszeczeć i pikować w mojom guowe. Nie byuem w nastroju do dórnyh zabaw, to zdzieliuem go mieczem i odciouem mó jedno skszyduo. Wpad do żeki i odpuynou skszeczonc i tszepoczonc skszyduem. Facet na skale terz zaczou sie miotać i pobżenkiwać łańcuhami. — Nie pszejmój sie, uomie — powiedziauem i zszeduem z powrotem ze skauy.
Rządnego molo, nic. Stauem patszonc sie na drugi bżeg żeki i myślauem o tym, rzeby sie z niej napić wody.
Mój pierwszy jest u chłopca, nigdy u dziewczyny,
Drugi w futerale, zupełnie bezczynny;
Środkowy dobrany jest do pary…
— Zamknij sie, do kórwy nendzy — rozkazauem sztyletowi, potrzon-saaonc nim przed oczyma, bo byuem zuy jak diabli, że ciongle buon-dziuem, a ueb mnie bez ustanku potwornie bolau.
Jego pierwszy jest w łodzi, lecz to żaden kłopot;
Następny na statku, lecz nie na Limpopo.
Trzeci w Złotym Jabłku, nie w Złocistym Fezie,
Czwarty w zatoce Forth, nie na Peloponezie.
Piąty nie w zatoce, lecz…
— Jeszcze raz wystawisz ueb, mauy sókinsynu, a bendziesz gadau do krabuf i ryb, kapójesz? — powiedziauem do sztyletu i wtedy zobaczyuem tego gościa w uodzi puynoncej przez mgue. Szkaradny wielki só-kinsyn obrany w czarne uahy. Stau w uodzi z zauorzonymi renkami i wyglondau na cholernie wkożonego. Nie widziauem jak poroszą sie udź — pszypószczam, że dzieńki magi. Dryblas wycionga udź na bżeg, obok mnie. Wsiadam do niej. Wycionga duoń. Ściskam jom. — Oplata, konusie — mówi nie howajonc renki. No, no, pomyślauem sobie.
Dobyuem mojego miecza. Z tymi códzoziemskimi dziwakami nie morzna sie pierdolić. Pszyuorzyuem mó ostsze do gardua, ale hyba sie tym nie pszejou. — Ty jesteś Karen? — sie pytam. — Charon — odpowiada, jakby byu kimś innym. — Nie mam pszy sobie forsy, pszyjacielu, morze zapiszesz to na muj rahónek, OK? — Dryblas nie zrozómiau jednak i krenci guowom. — Powinieneś mieć monety na powiekach, wszyscy umarli muszą mieć opłatę dla przewoźnika. — Wspaniale, myślę. Znam te wykrenty. — Aleja nie jestem ómarlakiem — muwie gościowi. Miau-em wrarzenie, rze sie nad tym zastanawia. — Strażnicy są teraz tacy niedbali — muwi i przyglonda mi sie. — Chyba jednak jest coś, co możesz dla mnie zrobić, jeżeli umiesz się posługiwać tym żelastwem. — Zrozó-miauem, rze miau na myśli muj miecz. — Czego sobie rzyczysz, pszyja-cielu? — pytam.
Tak wienc zauatwiuem sobie pszeprawe pszez żeke za cenę psiej gu-owy. Facet potszebowau guowy psa imieniem Cerber, ktury mieszkau na drogim bżegó, na Wyspie Ómaruyh. Powiedziau, że pies nie zaówa-rzy jej brakó, a on potszebuje galionó na swom udź wiosuowom. Moim zdaniem to dość dziwna prośba, ale pszypószczalnie lodzie tutaj, pozostawieni w Styksie, stajom sie trohe ekscentryczni i stóknienci.
Po drogiej stronie żeki takrze mgliście i mroczno. Zostawiłem Karena stojoncego w swojej uodzi i poszeduem drogom w stron ę tego dórzego nibypauacu na órwiskó, majone oczy otwarte na tego wielkiego psa Cerbera. I dobże zrobiłem. Sókinsyn skoczyu na mnie na tym dórzym dziedzińcu na samym órwiskó. Piepszona bestia miaua tszy uby! Warczaua i śliniua sie. Zrozumiauem co dryblas miau na myśli muwionc, że nie za-uwarzy brakó guowy. Z obcienciem jednej nie miauem problemu. Zasta-nawiauem się ile mósieli puacić podatkó pogłuwnego — jeden czy trzy? A potem zastanawiauem sie, czy sókinsyn nie pszeszkodzi mi i czy ueb, ktury mó wuaśnie odciouem, nie odrośnie. Piepszyć to, pomyślauem.
Jego pierwsze jest u psów, lecz nie znajdziesz go w kotach;
Następne w zębach, a także w garotach,
Trzecie w szczekaniu, ale nie w kąsaniu,
Natomiast czwarte…
— Proszę, pszyjacieló! Aport! — Kszyknouem do dórzego psa i wy-ciongnouem mauy sztylet, gdy jeszcze szfargotau, i cisnouem go z ór-wiska. Pies żóciu sie za nim.
Spojżauem z órwiska i zobaczyuem, jak Cerber ódeża w skauy na dole. Byuem z siebie holernie zadowolony, dopuki ta piepszona gu-owa, kturom wuaśnie odciouem, nie stoczyua się ze skrajó órwiska turz obok mnie. Hciauem ją zuapać, ale spadua i terz roztrzaskaua się na kamieniah ó stup órwiska. Sókinsyn! — pomyślauem. Straciuem ruw-nierz mauy sztylet. Do wielkiego pauacó wyrószyuem w kiepskim na-strojó. W środkó byuo ciemno jak w grobie. Nie moguem szókać tego, co miauem znaleźć, bo strasznie walnouem guowom w jakieś holernie niskie nadprorze. Zobaczyuem gwiazdy — jakbym tryknou marmórowy posong czy coś. Ledwie widziauem na oczy. Hyba krwawiua mi guowa, juha spuywaua mi do oczó. Uaziuem po omacku i prubowauem wyczóć gdzie u diabua jestem, wpadajonc na wszysko, przeklinajonc, miotajonc sie i wogle. Zaraz potem rozleg sie syk i dźwienk stszau pszelatójoncyh obok mnie i szczerbioncych powieszh-nie kolómn, ścian i wybżószeń na kamieniach. Dalej prawie nic nie wi-dziauem, ale zdouauem dostszec w mrokó jakiegoś śmiesznie wyglon-dajoncego sókinsyna syczoncego na mnie i prubujoncego trafić we mnie z uóku. O kórwa, pomyślauem. Szkoda, że nie mam jurz przy sobie tego mauego sztyletó.
Jej pierwszy jest z marmuru, ale nie z krzemienia,
Drugi ze skamieliny, lecz nie widać w nim skostnienia.
Trzeci cieszy się popytem, ale…
— Pszestań, kórwa, szfargotać i hodź tó! — Wuaśnie zobaczyuem, rze mauy sztylet ónosi się kouo mojej renki. Zuapauem go i żóciuem, a potem dauem nora za kamienne wybżószenie. Ktokolwiek syczau, wydau odguos jakby sie dósiu, a potem pszestau syczeć. Poszeduem i pszyjżau-em sie tej szkaradnej kobiecie, ktura stszelaua do mnie z uókó. Nadal nie widziauem jak tszeba, ale powinniście zobaczyć jej wuosy. Przypo-minajom sie opowieści o szczórah! Pewnie ih nie myua od lat. Zostawieni jom leżoncom tważom we wuasnej krwi. Mauy sztylet tkwiu w jej gardle. Wyciongnouem go. Pszysiegam, rze krew tej potwornej kobiety paliua jak kwas czy coś takiego. Mniejsza o to, pomyślauem. Szókaj Śpioncej Krulewny.
— Hwileczke, do kórwy nendzy!
Znowó zmószony do ócieczki bombardowaniem! W końcó znalazuem coś w rodzajó maleńkiej komnaty — jedyne pomieszczenie w cauym pauacu, w kturym coś stauo. Reszta byua pósta. Rządnych strasznych kobiet ani paskódnych wielkih psuf z nadliczbowymi guowami, ale skarbó terz nie byuo. Wiedziauem rze to wszysko będzie kolejnom caukowitom stratom czasó i nie byuem specjalnie zadowolony, ale pszynajmniej, pomyślauem, powinna tó być ta śliczna śpionca dziewczyna. Miaua być diabelnie pienkna. Powinien obódzić jom pocaunek. To, co mam jej zamiar zrobić, powinno jom naprawdę, kórwa, orzywić, myślauem.
Ale to jest menszczyzna! O w mordę! Pokuj i menszczyzna lerzoncy w urzkó, cauy blady na tważy i óśpiony. Naokouo zgromadzono wielkie spszenty pszypominajonce metalowe kófry lerzonce na bokah a do niego pszywionzane byuy kawaueczki sznórka. Piepszyć cauom resztę. Jurz mam poderżność sókinsynowi garduo, tak po prostu, ze wzglendow zasadniczyh, gdy nagle zaczyna do mnie muwić kawauek ściany i pojawia sie na nim ten malónek, tyle rze sie rósza! To tważ kobiety — niebżytkiej panienki z ródymi wuosami. — Nie rób tego — muwi. — A ty kim, kórwa, jesteś? — pytam jej, nie zabijajonc faceta, tylko pod-hodze do tego obrazo i rozmawiam z nim. — Nie zabijaj go — muwi dziewczyna. Stókam w obraz, ale on dźwienczy jak szkuo. Whodze do pokojó za ścianom, ale on terz jest posty. Pszeklente pomieszczenia nie majom okien ani nic podobnego. — Czemó nie? Czemó nie mam go ukatrópić? — zapytauem kobietę. — Dlatego, że on stanie się tobą. Ty zabijesz siebie, a on znowu będzie żył, w twoim ciele. Po prostu odejdź, proszę. Nie patrz w twarz Meduzy i nie zabieraj … — muwi i wtedy obraz robi sie dziwny, a jej guos cihnie, pszypomina syk tamtej okropnej kobiety. Tszasnouem obrazek końcem miecza, ale tylko sie stok. Do-stauem kawaukiem szkua prosto w guowe i znowó zaczouem krwawić.
— Chodu — muwie, ocierajonc krew z czoua. Odwruciuem sie do wyjścia i wtedy zobaczyuem ten maleńki zuoty posonrzek rzaby czy czegoś takiego, stojoncy na krawendzi okna. Podniosuem go. Warzyu wystar-czajonco durzo, rzeby być ze zuota, wienc wuorzyuem go do kieszeni moih bryczesuf i stwierdziuem rze jak to muwiom pora spadać. Zostawiłem tego ofermę lerzoncego w urzkó zópeunie mó sie nie napszyk-szajonc. I tak wyglondau jak pulrzywy, wienc co mi tam, kórwa. Mysz-lauem o tym, rzeby poszókać tej panienki z obrazo, ale byuem coraz bardziej zmenczony i jeszcze nic nie jaduem ani piuem, wienc stwierdziuem, że czas wracać do domó. Wracauem po ciemkó i omal sie nie wywaliłem na zwuokach tej okropnej kobiety. Wtedy pszypomniauem sobie o Karenie. Pomyślauem, że z tego pszeklentego psa zostauo pewnie niewiele, nawet gdybym zdouau zejść pod te órwisko. Odciouem wienc guowe tej strasznej kobiecie i pszewiesiuem jom sobie pszes ramie. Jej wuosy byuy jak wenrze, nie rzartóje.
Wruciuem tam, gdzie w uodzi wiosuowej czekau Karen, cauy czarny, szkaradny. Dalej miau zauorzone rence i patszyu gniewnie i pogardliwie.
— Cześć, Karen — mówię. — Psa tam nie byuo. Wystarczy ci w zamian gu-owa tej kobiety? — Podniosuem ueb kobiety do gury i pomahauem nim do niego. Facet zamar. Nie ówieżylibyście. Sókinsyn na moih oczah zmie-niu sie w kamień. Wielki dópek pszebił dno swojej łodzi jak posong i osiad na piasku pod wodom. Udź opadua na dno obok niego. — Do kór-wy nendzy — zawouauem i wżóciuem guowe okropnej kobiety do wody.
Takie jurz moje, kórwa, szczenście, co? Czemó to mnie spotyka? — zasta-nawiauem sie. Ósiaduem na bżegó. Miauem ohote sie rozpuakać. Dosze-duem do wniosku, rze mam zuy dzień, ani ksztyny szczeńścia.
I wtedy wydauo mi się, rze ósuyszauem jakiś hauas dolatójoncy z mojej kieszeni. Wyciongnouem z niej zuoty posonrzek i popatszyuem na niego. Dalej wyglondau jak rzaba, hoć wydawauo sie, rze ma skszy-dua czy coś takiego na gzbiecie. W karzdym razie spojzauem najpierw na niego, potem na żeke i pomyślauem: co tam, pszepuyne jom. Mu-siauem zostawić magicznom zbroje i panceż i wogle. Zawiesiuem miecz pszywionzany do mojego pasa na gzbiecie, a pasem obwionzauem zuoty posonrzek, a potem wszeduem do wody i zaczouem puynonć. Skarpety z wetknientym w jednom magicznym sztyletem dalej miauem na sobie. Nie potrafię puywać jak nalerzy, ale ómiem puywać pieskiem, rozómiecie? W końcó dotaruem na drogi bżeg. Woda w żece miaua nie-zuy smak, a ja byuem spragniony. Stanouem na bżegu blisko dórzej skauy, do kturej pszykuty byu menszczyzna. Ani śladó martfego orua. Facet na skale terz byu jednak martfy. Wyglondauo na to, rze coś w nim spóhuuo i wytrysneuo z niego dokoua jak jakiś rak czy coś. Wyglondauo mi to na wontrobe. Miauem wrarzenie, że zuoty posonrzek znowó robi szóm, tylko holernie niewyraźny. Zastanawiauem sie, czy naprawdę coś muwi czy terz to wcześniejsze walniencie w ueb powodo-wauo, że suysze guosy. A jednak wydawauo sie, rze posonrzek hauasó-je. Pszyuorzyuem go sobie do óha. I to byu powarzny buond.
— No cóż, mój chłopcze, to cholernie przyzwoite z twojej strony, że przyszedłeś mnie wybawić z piekielnej otchłani. Nie sądziłam, że sen-telepatia o Śpiącej Królewnie zadziała między światami ani że ci się uda. Powinnam jednak była wiedzieć, że możesz bez trudu uchodzić za ducha. Nigdy, nawet w najlepszej formie nie byłeś szczególnie bystry, prawda? Wiesz, mogłabym przysiąc, że te skały wyglądają na metamorficzne, a nie na wulkaniczne… No cóż, chodź, mój mały Orfeuszu, zabierzmy cię stąd, zanim zamienisz się w słup soli lub coś innego. Proponuję…
Ajamyszle: O nie!…
Jego pierwszy jest z…
— O mój Boże, liryczny nóż-pocisk. Jak u diabła lub gdzie indziej dostałeś go w swoje ręce? A może to on dostał cię w swoje? Nieważne. Jeżeli istnieje coś, czego nie mogę znieść, to maszyny, które mają niewyparzone gęby: Milczeć!
I sztylet zamknou gembe. Jurz sie wiencej nie pojawiu. A maleńka zuota rzaba, kturom pszyuorzyuem do óha, nie jest jurz zuota. Siedzi mi teraz na ramieniu i wyglonda jak mauy kot ze skszyduami a jej gu-os bżmi…
— Znajomo? — pyta. — Ależ mój chłopcze, masz całkowitą rację!
— O kórwa!
Zaniechane poszukiwania… Zapach soli i rdzy. Ciemność. Zapomniany pod tą budowlą jak coś, co wyrzucono na śmietnik, wędrujący w świetle i cieniu w zasięgu odgłosu morza… Budzę się powoli, nadal pogrążony w nieokrzesanych myślach tego barbarzyńcy; moje są poplątane. Miękkie, szare światło sączy się przez okiennice w tę rozległą, zawaloną sprzętami przestrzeń, ukazując kontury zasłoniętych mebli i sycąc moją walczącą świadomość, jak gdyby była kiełkiem przeciskającym się przez lgnącą do niego glinę.
Zimne prześcieradła skręciły się na moim ciele niczym liny; drzemiąc jeszcze, próbuję się dla wygody obrócić na drugi bok, ale nie potrafię. Jestem w pułapce, związany; natychmiast ogarnia mnie paniczny strach i nagle budzę się, zlany zimnym potem, siedząc na łóżku. Ocieram twarz i rozglądam się po ciemnym i cichym pokoju.
Otwieram okiennice. Morze obmywa skały dziesięć metrów niżej. Drzwi łazienki zostawiam otwarte, żeby słyszeć podczas kąpieli jego powolny donośny oddech.
Śniadanie jem w skromnym barze przy Concourse Edgar. Kelnerzy zmiatają okruchy z sąsiedniego stołu długimi białymi ścierkami. Mewy krzyczą i krążą w powietrzu, tłocząc się wokół sterczącego poza obrys mostu budynku, w miejscu gdzie wyrzucane są kuchenne resztki. Skrzydła ptaków błyskają biało; ścierki kelnerów z trzaskiem uderzają w blaty stołów. Przyszedłem tu via pokój 306, chcąc sprawdzić, czy nie było do mnie jakiejś poczty; nic. Z dołu dolatywał przeraźliwy pisk urządzeń blachami.
Siedzę długo nad ostatnią filiżanką kawy.
Wędruję z jednej strony mostu na drugą. Większość trawlerów ma teraz dwa balony zaporowe. Niektóre muszą być zakotwiczone bezpośrednio w dnie morza; pomarańczowe boje znaczą miejsca, w których ich liny stykają się z falami.
Na lunch jem kanapkę i piję kawę w kubku z woskowanego papieru; siedzę na ławce, patrząc w górę rzeki. Pogoda się zmienia; pod chmurzącym się niebem robi się coraz zimniej. Gdy fale wyrzuciły mnie tutaj na brzeg, była wczesna wiosna; teraz zbliża się koniec lata. Myję ręce w toalecie dworca tramwajowego i jadę tramwajem — niewygodnym — do segmentu, w którym powinna znajdować się zaginiona biblioteka. Szukam i szukam, sprawdzam w każdym szybie windowym, ale w żadnym nie ma windy w kształcie L ani starego windziarza. Moje pytania wprawiają napotkanych ludzi w zakłopotanie.
Powierzchnia zatoki jest teraz szara — podobnie jak niebo. Balony napinają liny. Nogi mnie bolą od ciągłego wchodzenia po schodach. Deszcz pryska na brudne szyby wysokiego korytarza, w którym przysiadłem, by odzyskać siły.
Poniżej wierzchołka mostu, w mrocznym, przeciekającym korytarzu znajduję małe białe piłki leżące pod stłuczonym świetlikiem; mają na całej powierzchni okrągłe zagłębienia i są bardzo twarde. Gdy tam stoję, przez rozbity świetlik wlatuje następna piłka i spada na podłogę korytarza. Przyciągam z niszy nadjedzony przez mole fotel, ustawiam go pod świetlikiem, wspinam się nań i wystawiam głowę przez stłuczoną szybę.
W oddali stoi wysoki starszy mężczyzna o białych włosach. Ma na sobie pumpy, sweter i czapkę. Robi zamach długim, cienkim kijem, celując w coś, co leży przed jego stopami. Biała piłka szybuje w powietrzu w moją stronę.
— Uwaga! — krzyczy mężczyzna; chyba do mnie. Macha ręką. Piłka odbija się w pobliżu świetlika. Mężczyzna zdejmuje czapkę i stoi z rękami na biodrach, patrząc na mnie. Schodzę z fotela i odnajduję schody prowadzące na szczyt mostu. Gdy tam docieram, po mężczyźnie nie ma śladu. Jest tam jednak trawler, otoczony przez robotników i oficjeli. Leży pod uszkodzoną wieżą radiową, sflaczałe balony zaporowe zwisają z dźwigarów niczym złamane skrzydła. Pada deszcz i wieje silny wiatr; łopoczą i lśnią nieprzemakalne kombinezony i płaszcze.
Wczesny wieczór, mroczny i wilgotny; mam otarte stopy i burczy mi w brzuchu. Kupuję następną kanapkę i zjadam ją w tramwaju. Odbywam długi, męczący spacer do mieszkania Arrolów po opadających monotonnie spiralnym ruchem schodach. Gdy docieram na właściwe piętro, bolą mnie nogi. Na opustoszałym korytarzu czuję się jak złodziej. Klucz do mieszkania trzymam przed sobą niczym maleńki sztylet.
W mieszkaniu jest ciemno i zimno. Zapalam parę świateł. Szare wody rozbijają się z hukiem o podpory mostu; wilgotny, słony zapach wypełnia chłodne pokoje. Zamykam okna, które zostawiłem otwarte rano, i kładę się na łóżku, tylko na chwilę, lecz zaraz zasypiam. Powracam na torfowisko, na którym niesamowite pociągi wpędzają mnie do wąskich tunelów. Przyglądam się, jak barbarzyńca grasuje w podziemnym świecie bólu i cierpienia; nie jestem nim, stoję przykuty do murów, krzyczę do niego… Podbiega, ciągnąc za sobą swój miecz. Znowu jestem na obracającym się żelaznym moście, biegnę z mozołem po rdzewiejącym to-rusie, przez który przepływa rzeka. Biegnę i biegnę w deszczu aż do bólu nóg…
Znowu się budzę, mokry od potu, a nie od deszczu. Czuję skurcze w napiętych mięśniach. Rozlega się dźwięk dzwonka. Rozglądam się nieprzytomny za telefonem. Dzwonek znowu dzwoni, dwa razy, i uświadamiam sobie, że to przy drzwiach.
— Panie Orr? John?
Wstaję z łóżka i przygładzam włosy. Abberlaine Arrol stoi w progu w długim ciemnym płaszczu, uśmiechając się szeroko jak figlarna uczennica.
— Cześć, Abberlaine, wejdź.
— Jak się czujesz? — Wchodzi majestatycznie, rozgląda się po pokoju, po czym odwraca się i unosi ku mnie głowę. — Wszystko w porządku?
— Tak, dziękuję. Mogę ci zaproponować miejsce w jednym z twoich foteli?
Zamykam drzwi.
— Możesz mi zaproponować kieliszek jednego z naszych win — odpowiada ze śmiechem. Okręca się dokoła, powodując, że płaszcz się wydyma. Mocna woń zaprawionych piżmem perfum i alkoholu przepływa obok mnie. Oczy Abberlaine iskrzą się. — Są tam — wskazuje skrzynię na wpół zakrytą białym prześcieradłem. — Przyniosę kieliszki — dodaje i rusza do kuchni.
— Ubiegłej nocy wyszłaś dość niespodziewanie — mówię, otwierając skrzynię; zawiera butelki z winem i mocniejszymi alkoholami. Z kuchni dolatuje brzęk szkła.
— Co zrobiłam? — pyta, wracając z dwoma kieliszkami i korkociągiem. Wybieram niezbyt stary rocznik i niezbyt kosztowną z wyglądu butelkę.
— Oglądałem to mieszkanie, a gdy tu wróciłem, ciebie już nie było. Abberlaine wręcza mi korkociąg. Wygląda na zakłopotaną.
— Naprawdę? — odpowiada wymijająco i marszczy czoło. — Boże mój. — Uśmiecha się, wzrusza ramionami i opada na nakrytą prześcieradłem kanapę. Wciąż ma na sobie płaszcz, ale widzę nogi w czarnych pończochach, czarne buty na wysokich obcasach i odrobinę czerwieni przy szyi i rąbku płaszcza. — Byłam na przyjęciu — wyjaśnia.
— Naprawdę? Otwieram butelkę.
— Mhm. Chcesz obejrzeć mój strój?
— Czemu nie?
Wstaje, wręczając mi kieliszek. Rozpina guziki czarnego płaszcza, zsuwa go z ramion i rzuca na fotel. Robi piruet.
Ubrana jest w ciasno opiętą sukienkę z jaskrawoczerwonego atłasu; sukienka sięga jee do kolan, ale ma rozcięcie aż do szczytu uda. Gdy Abberlaine się obraca, widzę odcinek białego szczupłego ciała pomiędzy gęstą czernią brzegu pończochy a skrajem czarnej koronki powyżej. Sukienka ma wysoki kołnierz, który prawie całkowicie skrywa wąską czarną tasiemkę na szyi. Ramiona są wywatowane, biust… nie.
Abberlaine staje z rękami wspartymi na biodrach, zwrócona twarzą do mnie. Jej ramiona są nagie, a pokrywający je ciemny puszek tworzy na nich czarną obwódkę. Starannie umalowana twarz wydaje się rozbawiona; wspólnie stroimy sobie żarty. Nagle odwraca się i wsadza rękę do kieszeni płaszcza. Wyciąga z niej coś, co początkowo biorę za następną parę pończoch, są to jednak rękawiczki w tym samym kolorze. Naciąga je prawie do ramion. Wydobywa z siebie głęboki gardłowy chichot i robi następny obrót.
— Co o tym sądzisz?
— Rozumiem, że to nie było oficjalne przyjęcie? Nalewam wina.
— Coś w rodzaju balu maskowego. Poszłam tam jako kobieta lek kich obyczajów, a wyszłam na ciężkiej bani.
Śmiejąc się, unosi dłoń do ust. Gdy bierze kieliszek, składa mi głęboki ukłon.
— No cóż, wyglądasz olśniewająco, Abberlaine — mówię śmiertelnie poważnie.
Wzdycha i przeczesuje palcami włosy, po czym odwraca się, odchodzi miarowym krokiem i stuka w stary, wysoki kredens z ciemnego, mocno polakierowanego drewna, przesuwając po nim długie, odziane w rękawiczkę palce. Wypija łyk wina. Przyglądam się, jak krąży wśród zakrytych i odkrytych mebli w pokoju, otwierając drzwiczki, zaglądając do szuflad, unosząc rogi prześcieradeł, przesuwając dłonią po ich zakurzonych szybach i gładząc intarsje. Przez cały czas nuci coś i popija małymi tykami z kieliszka. Przez chwilę czuję się zapomniany, ale nie znieważony.
— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko mojej wizycie — mówi, zdmuchując kurz z abażuru stojącej lampy.
— Oczywiście, że nie. Miło cię zobaczyć.
Odwraca się; znowu ten uśmiech. Potem spogląda, marszcząc czoło, na szare morze i chmury deszczowe za wysokimi oknami i układa dłonie na swych nagich ramionach. Popija z kieliszka; to dziwny, osobliwie wzruszający odruch; oszczędny, tulący, prawie dziecinny gest, zupełnie mimowolnie czarujący.
— Zimno mi. — Odwraca się, by spojrzeć na mnie. W jej oczach jest coś żałobnego niemal. — Możesz zamknąć okiennice? Mam wrażenie, że tam jest strasznie zimno. Zapalę w kominku, dobrze?
— Oczywiście.
Odstawiam kieliszek, podchodzę kolejno do okien i powoli zatrzaskuję długie deski okiennic przed mrocznym dniem. Abberlaine przekonuje stary syczący gaz, by się zapalił, a potem kuca przed kominkiem z wyciągniętymi ku niemu rękami w rękawiczkach. Siadam w pobliżu na okrytym prześcieradłem fotelu. Dziewczyna obserwuje płomienie. Kominek pali się z sykiem.
Po chwili Abberlaine budzi się chyba z jakiegoś snu na jawie i pyta, wciąż patrząc w ogień:
— Dobrze spałeś?
— Tak, dziękuję. Było bardzo wygodnie.
Abberlaine zostawiła kieliszek na kominku; podnosi go i pije. Jej pończochy mają krzyżykowy wzór, małe iksy w większych iksach; rozciągnięte pismo przejrzystego materiału, ukształtowanego na jej nogach w postaci linii rozkładu naprężeń; tu rozciąganie, rozświetlone widocznym pod spodem ciałem; rozluźnienie tam, gdzie pończochy ciemnieją; zwięzła gramatyka iksów zagęszczonych na bladej skórze dziewczyny.
— Dobrze — mówi cicho. Powoli kiwa głową, wciąż urzeczona ogniem, czerwona sukienka odbija pomarańczowe płomienie niczym rubinowe zwierciadło. — Jak dobrze — powtarza.
Ciepło ognia ogrzewa jej skórę; zapach perfum powoli wypełnia przestrzeń między nami. Abberlaine bierze głęboki oddech, wstrzymuje go, po czym wypuszcza powietrze, wciąż wpatrując się w syczący ogień.
Opróżniam swój kieliszek i podnoszę butelkę; podchodzę do dziewczyny i siadam obok, by nalać wina nam obojgu. Woń jej perfum jest słodka i mocna. Abberlaine siada na podłodze z nogami ułożonymi w jedną stronę, wsparta na jednej ręce. Przygląda się, jak napełniam kieliszki. Odstawiam butelkę, obserwując jej twarz; szminka rozmazała się trochę w kąciku ust. Dostrzega moje spojrzenie. Powoli unosi brew.
— Twoja szminka… — Wyciągam z kieszeni chusteczkę, na której wyhaftowała mój monogram. Abberlaine pochyla się, by pozwolić mi zetrzeć gorszący czerwony ślad. Gdy dotykam ust przez materiał chust ki, czuję na palcach jej oddech.
Proszę.
— Obawiam się, że zostawiłam jej trochę na sporej liczbie kołnierzy. — Jej głos jest teraz cichy i niski, przypomina niemal pomrukiwanie.
— Och — odpowiadam z udawaną dezaprobatą, kręcąc głową. — Ja nie całowałbym kołnierzy.
Abberlaine kręci głową.
— Nie?
— Nie.
Przysuwam się bliżej, by delikatnie trącić jej pełny kieliszek swoim.
— Więc co byś całował?
Jej głos nie staje się cichszy; przyjmuje natomiast inne brzmienie: konspiracyjne, znaczące, wręcz ironiczne. To jest wystarczające zaproszenie, co wcale nie znaczy, że od razu się na nią rzuciłem.
Całuję ją lekko, obserwując jej oczy (a ona odpowiada lekkim pocałunkiem i obserwuje moje). Jej skóra ma delikatny smak wina i czegoś pikantnego; wyczuwam także ślad papierosowego dymu. Napieram nieco do przodu i kładę wolną dłoń na talii Abberlaine, czując przez gładki czerwony atłas ciepło jej ciała; ogień syczy gorliwie, ogrzewając mi plecy. Powoli sunę wargami po jej wargach, poznając smak ust, muskając zęby. Spotykaaą się nasze języki. Abberlaine odchyla się na chwilę w bok, tak że myślę, iż się odsuwa (marszczy czoło), ale ona tylko szuka ręką miejsca, by odstawić kieliszek; potem chwyta mnie w ramiona i zamyka oczy. Jej oddech na moim policzku staje się szybszy i teraz całuję ją namiętniej, pozostawiwszy kieliszek na oparciu fotela.
Włosy Abberlaine są delikatne i pachną tymi samymi perfumami, talia jest w dotyku jeszcze szczuplejsza niż wygląda, piersi przesuwają się pod czerwonym atłasem, podtrzymywane (lecz nie zamknięte) przez coś, co nosi pod sukienką. Pończochy są gładkie w dotyku, uda ciepłe; obejmuje mnie, ściska mocno, a potem odpycha, chwyta moją głowę w dłonie i patrzy na mnie, przenosząc swe bystre spojrzenie z jednego mojego oka na drugie. Jej sutki tworzą małe czerwone wzgórki atłasu. Usta ma wilgotne, pomazane czerwienią szminki. Przez chwilę drży ze śmiechu i przełyka ślinę, wciąż oddychając z trudem.
— Nie przypuszczałam, że będziesz taki… namiętny — mówi zdysza nym głosem.
— Nie sądziłem, że tak łatwo dasz się oszukać. Po chwili:
— Tutaj. Tutaj. Nie w łóżku, tam będzie zbyt zimno, tutaj.
— Nie musisz czegoś najpierw zrobić?
— Słucham? Och, nie, nie. Tylko… och chodź, zdejmij tę cholerną marynarkę… Mam się rozebrać?
— No cóż, może nie?
Ciało Abberlaine Arrol jest pokryte czernią, skrępowane i ożebrowane obsydianowymi jedwabiami. Jej pończochy łączą się z czymś w rodzaju sznurowanego z przodu jedwabnego gorsetu; następny krzyżykowy wzór tworzy kroksztyn od łona do punktu tuż poniżej miejsca, w którym oddzielny biustonosz z czystego jedwabiu, ażurowy jak pończochy, obejmuje jej kształtne, jędrne piersi. Pokazuje mi, gdzie się go rozpina z przodu; reszta — wystarczająco luźna — jej kombinacji: czarna siatka nad jeszcze czarniejszymi włosami, zostaje. Całujemy się powoli, nie ruszając się jeszcze, po tym. jak wszedłem w nią po raz pierwszy; Abberlaine siedzi na mnie, oplótłszy moje biodra odzianymi w pończochy nogami. Rękami w długich rękawiczkach ściska moje ramiona.
— Jesteś cały posiniaczony — mówi szeptem (jestem zupełnie nagi), gładząc ślady kopniaków i uderzeń pięści z dręczącą delikatnością, która przyprawia mnie o gęsią skórkę.
— Głupstwo — odpowiadam, całując jej piersi (brodawki są prawie tak różowe jak goździki, grube i długie, z małymi fałdami i różowymi zmarszczkami na czubkach; ich otoczki gładkie, podniesione i okrągłe) — zapomnij o tym. — Przyciągam ją do siebie, tak że leżę teraz na stercie swoich rzeczy i czerwonej sukience Abberlaine.
Ruszam się pod nią powoli, przyglądając się jej sylwetce na tle płomieni syczącego kominka. Abberlaine unosi się nade mną w pozycji jeźdźca, wsparta dłońmi o moją klatkę piersiową, ze spuszczoną głową; rozpięty stanik zwisa podobnie jak jej gęste czarne włosy.
Całe jej ciało jest zawarte w bieliźnie, stroju absurdalnym na kobiecie, której sam oddech wystarczał, by uczynić ją bardziej pociągającą — nie potrzebowała nic innego; tylko siła napędzająca te kości, ciało oraz umysł, który zamieszkuje to wszystko, czym ona jest. Myślę o kobietach w wieży barbarzyńcy z moich snów.
Iksy; ów wzór zawarty we wzorze, pokrywający jej nogi, następne zespolenie poza naszym własnym. Zygzaki koronek kombinacji, krzyżująca się tasiemka utrzymująca jedwab na jej ciele; te paski i sznurki, ramiona okryte jak nogi; język, architektura. Wsporniki i rury, cięgna; ciemne linie podwiązek przecinające jej krągłe udo, biegnące pod majtkami do czarnego brzegu pończochy. Kesony, rury konstrukcji nośnej, inżynieria tych delikatnych materiałów służąca zamknięciu, ukryciu i ujawnieniu zawartej w nich miękkości.
Abberlaine krzyczy, wypręża grzbiet, z głową odrzuconą do tyłu, włosami wiszącymi między łopatkami, rozczapierzonymi palcami, wyciągniętymi z tyłu ramionami. Podnoszę ją, nagle uświadomiwszy sobie, że jestem w niej, wewnątrz tej budowli z ciemnych materiałów. W momencie gdy wyprężam się, przejmując jej ciężar, uzmysławiam sobie obecność mostu, wznoszącego się nad nami w szarości wieczoru, z własnymi wzorami, krzyżującymi się elementami i masą iksów, własnymi stopami, nogami i zrównoważonymi naprężeniami, własnym charakterem, powierzchownością i życiem; nad nami, nade mną, napierającego. Usiłuję utrzymać ten przygniatający ciężar — Abberlaine wygina się jeszcze bardziej, krzycząc; ściska mnie dłońmi za kostki, po czym osuwa się w dół, jęcząc jak rozpadająca się budowla, a mój zaborczy dodatek do ciała dziewczyny (prawdziwy człon konstrukcji) drga własnym szybkim rytmem.
Abberlaine opada na mnie, dysząc i rozluźniając mięśnie rąk i nóg. Leży na mnie i ciężko oddycha, jej pachnące włosy łaskoczą mnie w nos.
Wszystko mnie boli. Jestem wyczerpany. Czuję się tak, jakbym właśnie zerżnął most.
Zostaję w niej. Po chwili czuję ucisk na wiotczejącym członku. To wystarcza. Znowu zaczynamy się ruszać, tym razem wolniej, delikatniej.
Później, w łóżku, które było zimne, ale które szybko się ogrzewa, ostrożnie zdejmuję resztki czarnego materiału (dochodzimy do wniosku, że dzięki temu dokładniej określimy strefy zintensyfikowanego programu pieszczot). Ten ostatni raz trwa najdłużej i zawiera, niczym najlepsze dzieła, wiele różnych partii i zmian tempa. Jednak jego punkt kulminacyjny wywołuje we mnie przygnębienie; coś odbiera mu całą radość, czyni przerażającym, straszliwym.
Abberlaine leży pode mną. Ręce zaciska na moich plecach, pod koniec oplata mnie szczupłymi, mocnymi nogami, napierając na krzyż i pośladki.
Mój orgazm jest ledwie wyczuwalny; drobna wydzielina gruczołów, obcy sygnał z odległych obszarów. Krzyczę, ale nie z rozkoszy, nawet nie z bólu. Ten uścisk, ta presja, to panowanie nade mną, jak gdybym był ciałem do ubrania, zawinięcia, opasania i zapaczkowania, oblico-wania i obszycia galonem, przeszywają mnie czymś druzgocącym: wspomnieniami. Dawnymi i świeżymi, bladymi i odrażającymi zarazem; strach przed uwięzieniem i nadzieja na uwolnienie zwierzęcia i maszyny oraz zazębiających się struktur; początek i koniec.
Schwytany w pułapkę. Zdruzgotany. Chwilowa śmierć i to uwolnienie. Dziewczyna trzyma mnie jak klatka.
— Muszę już iść. — Abberlaine wyciąga dłoń, gdy wraca od kominka ze swoimi rzeczami; chwytam ją i ściskam. — Żałuję, że nie mogę zostać — dodaje, patrząc ze smutkiem i przyciskając kurczowo nieliczne wiotkie części garderoby do bladego ciała.
— Nie ma sprawy.
Tylko na parę godzin. Rodzina oczekuje jee teraz. Ubiera się, pogwizdując, nie zażenowana. Z daleka dolatuje dźwięk rogu mgłowego. Za okiennicami jest zupełnie ciemno.
Szybka wycieczka do łazienki; znajduje grzebień, wymachuje nim triumfalnie. Jej włosy są niesamowicie splątane i musi cierpliwie siedzieć w płaszczu na skraju łóżka, podczas gdy ja ostrożnie rozczesuję je i na nowo wygładzam. Abberlaine wsuwa rękę do kieszeni płaszcza i wyciąga z niej małą paczkę cienkich cygar oraz zapałki. Marszczy nos.
— W całym mieszkaniu pachnie seksem — oznajmia, wyjmując cygaro.
— Niemożliwe, naprawdę?
Odwraca się, by na mnie spojrzeć, i podaje mi paczkę; kręcę głową.
— Hmm. Oburzające zachowanie — oświadcza, zapalając cygaro.
Czeszę jej włosy, usuwając splątane owoce owego zachowania. Abberlaine wydmuchuje kółka z dymu cierpliwie ku sufitowi. Kładzie dłoń na mojej ręce i przesuwa ją razem z grzebieniem. Wzdycha.
Pocałunek przed wyjściem; umyta twarz, oddech pachnący szarym dymem.
— Zostałabym, gdybym mogła.
— Nie przejmuj się. Przecież byłaś tu przez pewien czas. Najważniejsze, że przyszłaś.
Chciałbym powiedzieć więcej, ale nie potrafię. Ten paniczny strach przed zmiażdżeniem, schwytaniem w pułapkę, wciąż mi towarzyszy, niczym echo wciąż rozbrzmiewające w głębi mojej świadomości. Całuje mnie na odchodnym.
Po jej wyjściu leżę przez chwilę w dużym, stygnącym łóżku, słuchając rogów mgłowych. Jeden buczy całkiem blisko; jeżeli mgła się nie rozwieje, chyba nie będę mógł zasnąć. W powietrzu unosi się słaby, zanikający ślad dymu. Wyblakłe kręgi na suficie wyglądają jak kółka dymu odciśnięte tam niczym piętno przez cygaro Abberlaine Arrol. Oddycham głęboko, usiłując wychwycić ostatnie ślady jej perfum. Ma rację; w pokoju rzeczywiście pachnie seksem. Czuję pragnienie i głód. Jest dopiero środek wieczoru; wstaję i biorę kąpiel, a potem ubieram się z uczuciem przyjemnego zmęczenia. Gaszę światła, otworzywszy już drzwi od frontu, gdy spostrzegam poświatę w drzwiach po drugiej stronie zagraconego pokoju. Zamykam drzwi i idę zbadać, co się stało.
To dawna biblioteka, z pustymi półkami. W jednym jej końcu stoi włączony telewizor. Mam wrażenie, że serce podeszło mi do gardła, ale po chwili zdaję sobie sprawę, iż obraz jest inny niż zwykle. Ekran jest biały, przedstawia gruboziarnistą pustkę. Podchodzę, by wyłączyć telewizor, ale zanim jestem w stanie to zrobić, coś ciemnego przesłania pole widzenia, po czym się cofa. Ręka. Obraz drga. a potem zastyga na mężczyźnie w łóżku. Jakaś kobieta odsuwa się sprzed kamery; staje na skraju kadru. Podnosi szczotkę i przeciąga nią powoli przez włosy, wpatrując się w coś, co pewnie jest lustrem na ścianie. Poza tym obraz zmienił się tylko trochę: fotel został przesunięty, a pościel nie jest ułożona tak starannie jak przedtem.
Po pewnym czasie kobieta odkłada szczotkę, pochyla się do przodu z ręką przy czole, po czym znowu się odsuwa. Podnosi szczotkę i w postaci ciemnej rozmazanej plamy przesuwa się przed kamerą. Nie jestem w stanie dokładnie się przyjrzeć jej twarzy.
Mam sucho w ustach. Kobieta pojawia się ponownie przy chorym, ubrana w ciemny płaszcz. Stoi i patrzy na mężczyznę, a potem pochyla się i całuje go w czoło, odgarniając zeń jednocześnie kosmyk jego włosów. Podnosi torebkę z podłogi i wychodzi. Wyłączam telewizor.
Na ścianie kuchni wisi telefon. W słuchawce słychać znajomy sygnał, niezbyt regularny, chyba trochę częstszy niż poprzednio.
Wychodzę z mieszkania i windą jadę na pomost kolejowy.
Jest mglisto; światła wycinają z gęstej mgły żółte i pomarańczowe stożki. Obok, pobrzękując i gwiżdżąc, przejeżdżają tramwaje i pociągi. Wędruję po zewnętrznej stronie dźwigara mostu, z dłonią na wysokiej poręczy na skraju chodnika. Mgła przepływa powoli przez kratownice dźwigarów; z ukrytego w niej morza dolatuje buczenie rogów mgłowych.
Mijają mnie ludzie, głównie kolejarze. Wyczuwam we mgle parę oraz swąd spalonego węgla i oleju napędowego. W kolejowym hangarze siedzą wokół stołów umundurowani ludzie czytający gazety, grający w karty i popijający z dużych garnuszków. Idę dalej. Most drży pod moimi stopami, a skądś przede mną dolatuje zgrzytliwy, metaliczny łoskot. Rozbrzmiewa echem na całym moście, odbijając się od dobudowanych konstrukcji architektonicznych, przewalając przez stężałe od mgły powietrze. Kroczę przez gęstą ciszę, po czym, jeden po drugim, rozlegają się dźwięki rogów mgłowych. Słyszę, jak przejeżdżające w pobliżu pociągi i tramwaje zwalniają i się zatrzymują. Przede mną ożywają syreny i klaksony.
Idę samym skrajem mostu przez jarzącą się mgłę. Nogi znowu mnie bolą, w piersi czuję tępe, jakby współczujące pulsowanie. Myślę o Abberlaine; wspomnienie o niej powinno poprawić mi samopoczucie, ale tak nie jest. To się stało w domu, w którym straszy; duchy tego bezsensownego zakłócenia na linii i nie zmieniające się niemal obrazy były tam cały czas, na wyciągnięcie ręki, na przekręcenie wyłącznika, przypuszczalnie nawet wtedy gdy po raz pierwszy ją pocałowałem, nawet w chwili gdy zacisnęła ramiona i nogi na moim ciele, a ja krzyczałem z przerażenia.
Pociągów teraz nie słychać; od paru minut nie przejechał obok mnie ani jeden. Klaksony i syreny konkurują z wyjącymi rogami mgłowymi.
Owszem, z rozkoszą snułbym to świeże wspomnienie, rzeczywiście bardzo słodkie i dobre, ale coś we mnie nie chce do tego dopuścić; staram się odtworzyć zapach, dotyk i ciepło Abberlaine, ale pamiętam jedynie tę kobietę spokojnie szczotkującą włosy, patrzącą w niewidoczne lustro i szczotkującą bez ustanku. Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał pokój, ale widzę go tylko w czerni i bieli, jedynie łóżko w nieładzie, a w nim mężczyznę.
Pociąg mija mnie we mgle, błyskając światłami, kierując się w stronę wciąż wyjących syren.
Co teraz? Och, więcej, o wiele więcej tego samego, mówi ta świeżo zaspokojona część mojej świadomości; proszę o całe noce i dnie tego, tygodnie i miesiące. Ale czego konkretnie? Następnej rozrywki, czegoś poza zaginionymi bibliotekami, niepojętymi misjami lotniczymi i zmyślonymi snami?
Tak czy inaczej, nie wyobrażam sobie, by z tego wyniknęło wiele dobrego.
Idę dalej, w kłębiące się mgły, w narastający zgiełk syren, wrzasków i trzaskającego ognia w płonącym wraku pociągu.
Najpierw spostrzegam płomienie, wznoszące się we mgle niczym grube, drżące maszty. Dym kłębi się jak zagęszczony cień we mgle. Krzyczą ludzie, błyskają światła. Paru kolejarzy mija mnie biegiem, kierując się w stronę wraku. Widzę tył pociągu, który przejechał obok mnie przed paroma minutami; to pociąg ratowniczy, załadowany żurawiami, wężami i z wagonami szpitalnymi w składzie. Powoli przesuwa się po torze, znikając za wagonami towarowymi następnego pociągu, stojącego dwa tory dalej, bliżej mnie; parę pierwszych jego wagonów wygląda normalnie, nadal stoją na szynach, ale trzy następne wypadły z toru, ich koła spoczywają w metalowych korytach, zgrabnie zakleszczone zgodnie z zamysłem projektantów mostu. Wagon za nimi stoi ukośnie względem toru, każda z jego osi obejmuje swymi kołami jedną szynę. Każdy następny wagon jest bardziej uszkodzony od poprzedniego. Płomienie nadal wznoszą się przede mną; znajduję się blisko ich źródła, czuję na twarzy żar, przebijający się przez mgłę. Zastanawiam się, czy nie powinienem się wycofać; przypuszczalnie nie jestem tu potrzebny. We mgle trudno się zorientować, ale chyba znajduję się przy końcu tego segmentu, w miejscu, gdzie most zwęża się niczym rozdęta klepsydra, aż do mostu w moście, którym jest przęsło łączące.
Tutaj, gdzie sieć zwrotnic prowadzi tory z głównego segmentu mostu w kierunku przewężenia na przęśle łączącym, z którego tylko parę linii dociera do następnego segmentu, wagony są porozrzucane na torach. Po tej stronie wykolejonego pociągu jest nieznośnie gorąco; strumienie wody z pociągu ratowniczego z drugiej strony wraku spadają łukiem na płonące wagony towarowe, sycząc na ich rozgrzanym drewnie i metalowych ramach. Kolejarze z gaśnicami chodzą tam i z powrotem, inni rozwijają brezentowe węże i podłączają je do hydrantów. Płomienie kołyszą się i drżą; ogień syczy pod uderzeniami wody. Przyśpieszam kroku, by uciec od żaru płomieni. Woda płynie korytami przy szynach i kanałami spustowymi pomostu, parując pod ciężkimi falami ciepła, jeszcze bardziej zagęszczając mgłę i wznoszący się czarny dym.
Coś zapaliło się nad płonącym pociągiem i spada ognistymi kroplami na piec roztrzaskanych wagonów.
Gdy mijam jedną z syren zawodzących we mgle na stanowisku przy torze, muszę zatkać uszy rękami. Obok mnie z krzykiem przebiegają następni kolejarze. Ogień płonie teraz za moimi plecami, wypełniając swym trzaskiem zaśmieconą przestrzeń dźwigara. Przede mną roztrzaskany pociąg leży na boku, poskręcany i przekrzywiony, rzucony w poprzek torów niczym coś spuszczonego z góry, niczym martwy wąż; korpusy rozbitych wagonów to jego połamane żebra.
Za nim widzę jeszcze jeden pociąg — większy i z długimi przeszklonymi wagonami zamiast wagonów towarowych o pełnych ścianach. Ludzie tłoczą się wokół ich rozdartych blach w miejscu, gdzie zlewają się z długim, wciąż masywnym kształtem lokomotywy pociągu towarowego, wbitej w jeden z długich wagonów. Widzę ludzi wyciąganych z wraku. Obok toru leżą nosze; w pobliżu słychać następne klaksony, zagłuszające rogi mgłowe. Obłędna energia tej rozpaczliwej sceny zatrzymuje mnie w miejscu; obserwuję akcję ratowniczą. Z pociągu osobowego wynoszone są następne jęczące i zakrwawione osoby. We wraku za mną następuje eksplozja; ludzie biegną ku tej nowej scenie katastrofy.
— Ty! — krzyczy do mnie jeden z ratowników; klęczy przy noszach, trzymając zakrawionę ramię jakiejś kobiety, podczas gdy drugi mężczyzna zawiązuje na nim opaskę uciskową. — Pomóż nam i chwyć nosze z jednej strony, dobrze?
Przy torach leży ich z dziesięć, może dwanaście; ratownicy podbiegają i je wynoszą, lecz wiele osób leży dalej w oczekiwaniu na swoją kolej. Przechodzę przez balustradę z chodnika na torowisko, podchodzę do noszy i pomagam kolejarzowi zanieść rannego do pociągu ratowniczego, w którym odbierają go sanitariusze.
W rozbitym pociągu towarowym słychać następny wybuch. Gdy wracamy z następną ofiarą, pociąg ratowniczy został już odsunięty dalej od groźby wybuchów; musimy nieść nosze z jęczącym i krwawiącym człowiekiem o dwieście metrów dalej, do końca pociągu towarowego, gdzie wyręczają nas sanitariusze. Wracamy biegiem do pociągu osobowego.
Następny ranny równie dobrze może już nie żyć; krew wylewa się z niego, gdy tylko go podnosimy. Kierujący nami urzędnik kolejowy nakazuje zanieść go nie do pociągu ratowniczego, lecz do innego, usytuowanego po przeciwnej stronie.
To ekspres, zatrzymany przez wypadek, zabiera niektóre z ofiar do najbliższego szpitala. Wnosimy naszego rannego. W pomieszczeniu, które przypomina komfortowy wagon restauracyjny, jakiś lekarz wędruje od ofiary do ofiary. Układamy naszego pacjenta na białym obrusie. Zaczyna bryzgać krwią w chwili, gdy lekarz dociera do naszego stołu. Naciska szyję mężczyzny i przytrzymuje rękę; nawet nie zauważyłem, że to stamtąd płynie krew. Doktor spogląda na mnie; jest młodym człowiekiem. Sprawia wrażenie przerażonego.
— Niech pan tu przytrzyma — mówi; muszę przyłożyć dłoń do szyi mężczyzny i czekać na powrót lekarza. Mój współnoszowy wybiega z wagonu. Zostaję z mężczyzną leżącym na obiadowym stoliku. Jego krew spływa mi po rękach, gdy zmniejszam ucisk lub próbuję znaleźć lepszy punkt oparcia na poszarpanym kawałku skóry wyrwanym z jego szyi. Uciskam, napieram, robię, co mi każą, i patrzę na twarz mężczyzny, bladego od upływu krwi, nieprzytomnego, lecz mimo to cierpiącego, uwolnionego od wszystkich masek, jakie przywdziewał na spotkanie ze światem, sprowadzonego do czegoś żałosnego i zwierzęcego w swojej agonii.
— OK, dzięki.
Lekarz wrócił z pielęgniarką; mają bandaże, sączek, butelki i igły. Przejmują opiekę.
Odchodzę między skowyczącymi rannymi. Trafiam do wagonu osobowego, opuszczonego i nie oświetlonego. Robi mi się słabo i siadam na chwilę, po czym, gdy wstaję, udaje mi się jedynie dojść chwiejnym krokiem do toalety na końcu wagonu. Myję ręce, czekając aż moje serce dostosuje się do wymagań, które stawia mu ciało. Gdy czuję się gotów znowu wstać, pociąg rusza.
Gdy zwalnia, wracam do wagonu restauracyjnego; pielęgniarki i pomocnicy ze szpitala wciskają się do środka i biorą nosze. Trzy pielęgniarki i dwaj pomocnicy zmierzający ku najbliższym drzwiom każą mi zejść z drogi; niosą ranną rodzącą kobietę. Muszę cofnąć się w stronę toalety.
I siedzę w niej, myśląc.
Nikt mnie nie niepokoi. W pociągu robi się bardzo cicho. Wagon wpada parę razy w drgania i szarpie. Słyszę krzyki za półprzezroczystym oknem, ale wewnątrz panuje cisza. Idę do wagonu restauracyjnego; teraz wygląda inaczej — jest świeży, czysty i pachnący pastą do podłóg. Gasną światła. Białe stoliki wyglądają upiornie w świetle rzucanym przez lampy mostu, nadał zasnutego mgłą.
Czy powinienem teraz wysiąść? Poczciwy doktor chciałby, żebym to zrobił, Brooke także; podobnie — mam nadzieję — chciałaby Abberlaine Arrol.
Ale po co? Wszystko, co robię, to kolejne gry: z doktorem, z Broo-kiem, z mostem, z Abberlaine. Wszystkie bardzo ciekawe, a z nią wspaniałe, jeśli nie liczyć tego powracającego echem wspomnień przerażenia…
Mam więc jechać? Mógłbym. Czemu nie?
I oto znajduję się w przedmiocie przeistoczonym w miejsce, łączniku przemienionym w siedzibę, w środkach, które stały się celem, i na szlaku przekształconym w miejsce przeznaczenia… W tym długim symbolu fallicznym, wetkniętym między nogi naszej wielkiej żelaznej ikony. Jakże kusząca jest perspektywa pozostania tu i wyjazdu, śmiałego wojażu bez pozostawionej w domu kobiety. Miejsce i przedmiot oraz przedmiot i miejsce. Czy to naprawdę jest takie proste? Czy kobieta jest miejscem, a mężczyzna tylko przedmiotem?
Na Boga, młody człowieku-ja-chłopcze, oczywiście, że nie! Ho, ho, ho, cóż za niedorzeczny pomysł! To wszystko jest znacznie bardziej ucywilizowane… A jednak, właśnie dlatego, że wydaje mi się to takie niesmaczne, podejrzewam, że być może coś w tym jest. Cóż więc reprezentuję sobą, siedząc tutaj, w pociągu, wewnątrz symbolu? Dobre pytanie, odpowiadam sobie. Dobre pytanie. I wtedy pociąg znowu rusza.
Siedzę przy stole, obserwując ciąg wagonów za oknem; powoli nabieramy prędkości i zostawiamy za sobą drugi pociąg, stojący na bocznym torze. Potem znowu zwalniamy; przyglądam się miejscu, w którym doszło do zderzenia. Poprzewracane wagony towarowe leżą bezładnie obok toru, skręcone szyny sterczą z uszkodzonego pomostu niczym wygięte druty, a dymiące rumowisko dopala się w ulatującej do góry mgle w jasnym świetle lamp łukowych. Wagon trzęsie się delikatnie, gdy pociąg przyśpiesza.
Światła migocą we mgle; nie zwalniając, przejeżdżamy przez główną stację segmentu, obok innych pociągów, obok lokalnych tramwai, wśród świateł ulic, przejazdów i okolicznych budynków. Wciąż nabieramy szybkości. Gdy pociąg zbliża się do końca segmentu, światła zaczynają rzednąć. Obserwuję je jeszcze przez chwilę, po czym idę na koniec wagonu, do miejsca, gdzie znajdują się drzwi. Otwieram okno i wpatruję się w mgłę przemykającą obok z łoskotem odmierzanym przez niewidoczną konstrukcję mostu, odtwarzającym szaleńczy pęd pociągu w zależności od gęstości węzłów dźwigara i zabudowy wzdłuż toru. Światła ostatnich paru budynków zostają w tyle. Rozluźniam szpitalną bransoletkę identyfikacyjną i powoli, liżąc skórę, gdy się zatrzymuje, przesuwam ją po przegubie. W końcu, nie bacząc na ból, ściągam ją z ręki, kalecząc dłoń.
Przejeżdżamy po przęśle łączącym. Oczywiście wciąż pozostaję w dozwolonych granicach określonych na bransoletce, małej plastikowej obróżce z moim nazwiskiem. Po tak długim czasie, bez niej czuj ę się dziwnie. Jak nagi.
Wyrzucam bransoletkę przez okno, w mgłę; ginie mi z oczu w chwili, gdy traci kontakt z dłonią.
Zamykam okno i wracam do przedziału, by odpocząć i zobaczyć, jak daleko zajadę.