Trias

Wiesz że nie muszę tu być mógłbym być w dowolnym przeklętym miejscu w jakim chcę być.

Tutaj w moim umyśle w moim mózgu w mojej czaszce (a to wszystko wydaje się teraz tak oczy…) nie (nie ponieważ „to wszystko wydaje się teraz tak oczywiste” jest takim wyświechtanym frazesem a ja mam wrodzoną, zakorzenioną i zakodowaną niechęć do komunałów (oraz banałów i morałów) Wwassi-wie ten punkt o morałach był naciągany (matematyczny nonsens bo jeżeli naciągniemy punkt, otrzymamy linię a w takim wypadku to już nie jest żaden cholerny punkt, prawda?) No bo o co do cholery chodzi? Na czym to ja skończyłem? (Niech szlag trafi te światła, i rury, i bycie obracanym i kłutym. Człowiek może stracić wątek, nieprafdasz?

Nawinąć ponownie, przewinąć; z powrotem do punktu wyjścia to był problem tożsamości umysłowej/mózgowej. AHA! Nie ma problemu (phi! cieszę się, że to załatwione) nie ma problemu one są oczywiście identyczne i całkowicie odmienne. Chodzi mi o to że jeśli twój umys nie-jes w twojej piepszonej czaszce to gdziejes, kurwa, no gdzie? A może jesteś jednym z tych wierzących idiotów?

(Po cichu:) — Nie, proszę pana.

Pewnie, że nie, proszę pana. Widzisz tę lisią norę?

Ta uwaga o naciąganym punkcie była w stu procentach uzasadniona i do rzeczy i jestem z tego cholernie dumny. Przepraszam że tyle klnę ale obecnie jestem pod wielką presją (jestem dżem w kanapce / drzemię sobie na kanapie). Nie jestem zdrowym człowiekiem. Mogę tego dowieść. Pozwól mi tylko przewinąć tu… Przewieziony w pośpiechu do szpitala; światła nad głową. Duże białe lśniące światła na niebie; operacja nagłego przypadku; sytuacja krytyczna głupie gadanie (pierdol to kolego, ja zawsze byłem krytyczny), stan stabilny (rozumiem, dopiero niedawno to wszystko zaczęło do mnie docierać), dobre samopoczucie (nie wcale nie czuję się dobrze; a ty byś się czuł?). Znowu przewinąć do przodu kropka kropka kropka.

…do diabła, panowie, posłuchajcie. Nie musicie wysłuchiwać opowieści o moich problemach (a ja na pewno nie chcę wysłuchiwać o waszych), może wienc przedstawię tu mojego pszyjaciela; mój stary kumpel, pszyjaciel, szyjaciel z dalekiej podróży niechcecie dać mu…

Stolica widmo

…spokojny chłopak. Jak już mówiłem, razem z tym facetem wracamy z dalekiej podróży i chcę mu dać prawdziwe

Stolica widmo. Prawdziwe miasto…

OK OK mów dalej do kurwy nendzy

…sukinsynu.


Stolica widmo. Prawdziwe miasto z rozmaitych rodzajów kamienia, wielkie, szare miejsce pełne uliczek i kapliczek, na przemian stare, nowe i uroczyste, pomiędzy rzeką a wzgórzami z własną kamienną mównicą, ten zamrożony przepływ, ten spękany czop antycznej materii, który go tak fascynował. Ostatecznie zamieszkał przy Sciennes Road, nie znając tego miejsca — po prostu spodobała mu się nazwa. Mieszkanie miało dogodne położenie zarówno względem Uniwersytetu, jak i względem Instytutu; gdyby przycisnął twarz do okna swojego zimnego, wysokiego pokoju, nad krytymi łupkiem dachami i dymami miasta mógłby zobaczyć skraj Crags, szarobrązowych sfałdowań terenu.

Nigdy nie zapomniał atmosfery tego pierwszego roku, poczucia wolności, jakie dawała mu samodzielność. Po raz pierwszy miał swój własny pokój, pieniądze na swoje wydatki, swoje jedzenie i miejsca, w które mógł chodzić, oraz decyzje, które mógł podejmować; było to fantastyczne, wspaniałe.

Jego dom rodzinny znajdował się na zachodzie kraju, w jego przemysłowym sercu, które już niedomagało, pokrywało się tanim tłuszczem, spragnione energii, zatykające się, napełniające tężejącą krwią, zagrożone. Tam właśnie mieszkali — on, mama i tato oraz bracia i siostry, w obrzuconym żwirem domu, na osiedlu u stóp niskich wzgórz, z kominami zwieńczonymi sztandarami dymu i pary widocznymi nad warsztatami kolejowymi, w których pracował jego ojciec.

Ojciec hodował gołębie w gołębniku na odłogach. Na kawałku nieużytków znajdował się ponad tuzin gołębników — wszystkie wysokie, bezkształtne i zbudowane bez ładu i składu z blachy falistej pomalowanej na czarno matową farbą. Latem, gdy chodził tam pomagać ojcu lub patrzeć na łagodnie gruchające ptaki, gołębnik był bardzo nagrzany, a jego wypełnione pierzem i upstrzone odchodami klatki wyglądały jak mroczne zaświaty o intensywnej woni.

W szkole dobrze sobie radził, choć mówiono oczywiście, że mógłby spisywać się lepiej. Został prymusem z historii, gdyż tak postanowił; to mu wystarczało. Wyższy bieg wrzucał, jeżeli musiał. Tymczasem bawił się, czytał i oglądał telewizję.

Ojciec odniósł obrażenia w pracy i po wypadku leżał w łóżku przez półtora roku; matka zatrudniła się w fabryce papierosów (jego siostry i bracia byli wystarczająco dorośli, by zatroszczyć się o siebie). Ojciec powrócił do zdrowia, znowu stając się tym samym człowiekiem — może tylko trochę bardziej skorym do gniewu — a matka pracowała na pół etatu, dopóki wiele lat później nie pozbyto się jej w ramach redukcji.

Lubił swojego tatę, dopóki nie zaczął się go trochę wstydzić, jako że zaczął się wstydzić całej swojej rodziny. Ojciec żył od meczu do meczu i od wypłaty do wypłaty; miał stare płyty Harry’ego Laudera i kilku szkockich orkiestr dętych, potrafił też wyrecytować z pamięci około pięćdziesięciu najbardziej znanych wierszy Burnsa. Był oczywiście la-burzystą, wiernym do grobowej deski, nie uznającym zdrady, partactwa i kłamstw. Twierdził, że nigdy świadomie nie wypił więcej niż ćwierć kwarty w towarzystwie torysa, może z wyjątkiem paru oberżystów, których dla dobra sprawy socjalizmu uznawał raczej za konserwatystów (bądź za liberałów, którzy jego zdaniem byli uczciwi; sprowadzeni na manowce, lecz stosunkowo nieszkodliwi). Przeciwieństwo kobieciarza; człowiek, który nigdy nie unikał bójek ani nie zostawiał kolegi w potrzebie, człowiek, który zawsze nagradzał gola owacją, a faul gwizdem, i zawsze opróżniał kufel do dna.

W porównaniu z ojcem mama zawsze wyglądała jak cień. Była przy nim, gdy jej potrzebował, by prać mu ubrania, czesać włosy, kupować wszystko i tulić, gdy otarł sobie skórę na kolanie, nigdy jednak nie dowiedział się, jakim jest człowiekiem.

Z siostrami i braćmi żył w zgodzie, ale wszyscy oni byli od niego znacznie starsi (dopiero po latach odkrył, że przyszedł na świat „przez pomyłkę”) i gdy osiągnął wiek, w którym zaczęli go naprawdę interesować, sprawiali już wrażenie dorosłych. Tolerowali go, psuli i pastwili się nad nim na przemian, w zależności od swego widzimisię; uważał się za ciężko pokrzywdzonego i zazdrościł chłopcom z mniej licznych rodzin, ale z czasem zrozumiał, że częściej go psuto i mu pobłażano, niż nękano i czyniono kozłem ofiarnym. Był dzieckiem także dla nich, a zarazem kimś szczególnym. Zawsze wpadali w zachwyt, gdy odpowiadał na pytania zadawane w teleturniejach przed ich uczestnikami, i byli dumni — a także trochę zdziwieni — z faktu, że każdego tygodnia czytał dwie lub trzy książki z biblioteki. Oni także — podobnie jak rodzice — uśmiechali się przez chwilę, a potem długo marszczyli czoło, gdy widzieli jego stopnie, ignorując dost. i bdb. i uderzając palcami w ndst. z R — Religii (Boże, jaki miał mętlik w głowie przez lata, ponieważ ojciec aprobował ateizm, ale nie aprobował złych stopni z jakiegokolwiek przedmiotu) oraz WF (nienawidził — z wzajemnością — nauczyciela gimnastyki).

Ich drogi się rozeszły; dziewczyny powychodziły za mąż, Sammy trafił do wojska, Jimmy wyemigrował… Chyba najlepiej powiodło się Morąg, która wyszła za kierownika sprzedaży sprzętu biurowego z Bears-den. Z biegiem lat coraz bardziej tracił z nimi wszystkimi kontakt, lecz nigdy nie zapomniał uczucia spokojnej, pełnej szacunku niemal dumy przenikającej ich gratulacje — przesyłane pocztą, telefonicznie lub przekazywane osobiście — gdy został przyjęty na uniwersytet, choć wszystkich zaskoczył fakt, że wolał studiować geologię niż anglistykę bądź historię.

Jednak tamtego roku to wielkie miasto było dla niego wszystkim. Centrum zachodnie, Glasgow i jego najistotniejsze obszary, zawsze zbyt bliskie mu, wzbudzające zbyt wiele wspomnień, wymieszanych od czasów dzieciństwa i odwiedzin u cioć i babć; było jego częścią, częścią jego przeszłości. Stara stolica, miasto starego Edwina, Edynburg; dla niego był to inny kraj, nowe cudowne miejsce; Eden w rozkwicie, Eden przed upadkiem, Eden przed od dawna upragnioną ucieczką od skomplikowanych ograniczeń dziewiczości.

Powietrze było tu inne, mimo że od domu dzieliło go zaledwie pięćdziesiąt mil; dni wydawały się lśnić — przynajmniej owej pierwszej jesieni — i nawet wiatry i mgły były czymś, na co zawsze czekał, obnażaniem i okrywaniem na przemian, którym poddawał się z radosną próżnością, jak gdyby wszystko to stworzono właśnie dla niego.

Ilekroć mógł, odkrywał tajemnice tego miasta — spacerując, jeżdżąc autobusami, wspinając się na wzgórza i schodząc po schodach, bez przerwy obserwując i patrząc, oglądając jego bruki, poznając rozplanowanie i architekturę z całą radością nowego właściciela dokonującego inspekcji swych ziem. Mrużąc oczy przed wiatrem od Morza Północnego, stawał na wulkanicznych skalach i spoglądał na wymiecione przestrzenie miasta; torował sobie drogę przez zasłony zacinającego deszczu, przemierzając pieszo stare doki i nadbrzeżną esplanadę, błąkał się wśród głazów narzutowych Starego Miasta, kroczył po będących wytworem czystej geometrii ulicach Nowego, błądził w milczącej mgle pod Dean Bridge i odkrywał wieś w obrębie miasta w wówczas jeszcze nieosobliwym stanie zniszczenia, a w rozświetlone słońcem soboty przeznaczone na robienie zakupów przechadzał się słynną, pełną zaaferowanych ludzi główną ulicą, szczerząc zęby w uśmiechu do zakorzenionego w skale zamku i królewskiego orszaku kolegiów i urzędów, inkrustowanych blanków budynków wzdłuż bazaltowego grzbietu wzgórza.

Pisał wiersze i teksty piosenek, a na uniwersytecie przemierzał korytarze z gwizdem na ustach.

Poznał Stewarta Mackiego, drobnego aberdyńczyka o cichym głosie i ziemistej twarzy, a jednocześnie kolegę ze studiów na wydziale geologii; z grupką przyjaciół doszli do wniosku, że są geologami alternatywnymi i nazwali się Rockerami. Pili piwo w Związku oraz pubach przy Rosę Street i Royal Mile, palili maryśkę i zażywali LSD. Z aparatury stereo grzmiały „White Rabbit” i „Astronomy Domine”, a pewnej nocy w Trinity z młodą pielęgniarką z Western General, której imię zapomniał następnego dnia, utracił ów techniczny cień niewinności.

Jednego wieczora, gdy był w Związku ze Stewartem Maćkiem i paroma Rockerami, poznał Andreę Cramond. Stewart i pozostali poszli bez uprzedzenia na Danube Street, do znanego burdelu. Później okazało się, że zrobili to tylko dlatego, że zauważyli, jak ta panienka o granitoworudych włosach puszcza do niego oko.

Andrea Cramond miała mieszkanie na Conely Bank, nieopodal Queensferry Road. Była edynburką jej rodzice mieszkali zaledwie milę dalej, w jednym z wielkich domów okalających Moray Place. Nosiła psychodeliczne stroje, miała zielone oczy, niezwykłe kości policzkowe, lotusa elana, czteropokojowe mieszkanie, dwieście płyt i najwyraźniej niewyczerpane zasoby pieniędzy, wdzięku i energii seksualnej. Zakochał się w niej niemal natychmiast.

Gdy po raz pierwszy spotkali się w Związku, rozmawiali o rzeczywistości, chorobie umysłowej (czytała Lainga), znaczeniu geologii (to on), współczesnym kinie francuskim (ona), poezji T.S. Eliota (ona), literaturze w ogóle (głównie ona) i o Wietnamie (oboje). Tamtej nocy Andrea musiała wrócić do domu rodziców; nazajutrz były urodziny jej ojca, a rodzinna tradycja wymagała rozpoczęcia uroczystości śniadaniem z szampanem.

Tydzień później dosłownie wpadli na siebie na szczycie Waverley Steps; on szedł na dworzec, by pojechać na weekend do domu, ona — by spotkać się z przyjaciółmi po zrobieniu świątecznych zakupów. Poszli się czegoś napić, wypili parę kolejek, a potem Andrea zaprosiła go do swojego mieszkania na skręta. Zadzwonił do sąsiada, żeby poszedł powiedzieć jego rodzicom, że się spóźni.

Miała w domu trochę whisky. Słuchali Stonesów i Dylana. Gdy ściemniło się za oknem, zasiedli na podłodze przed syczącym gazowym kominkiem i po pewnym czasie gładził ją po długich rudych włosach, a potem całował. Później znowu zatelefonował do sąsiadów i powiedział, że musi skończyć esej i nie może przyjechać do domu w ten weekend, a ona zadzwoniła do ludzi, którzy spodziewali się jej na przyjęciu, że nie zdoła przyjść; resztę weekendu spędzili w łóżku lub przed syczącym kominkiem.

Dopiero po upływie dwóch lat wyznał jej, że tamtego dnia dostrzegł ją wśród tłumów ludzi na North Bridge, obładowaną zakupami, i przeszedł obok niej dwa razy, zanim celowo wpadł na nią przy schodach. Rozmyślała o czymś, nie patrząc na otaczających ją ludzi, a on był zbyt nieśmiały, by po prostu zatrzymać ją bez żadnego pretekstu. Gdy to usłyszała, wybuchnęła śmiechem.

Pili, palili i pieprzyli się, odbyli też parę wspólnych wypraw; Andrea oprowadzała go po muzeach i galeriach i zabrała do domu rodziców. Jej ojciec, adwokat, był wysokim, siwym, imponującym mężczyzną o potężnym dźwięcznym głosie; nosił okulary konferencyjne. Matka Andrei była młodsza od swego męża; siwiejąca, elegancka i równie wysoka jak córka. Był jeszcze starszy brat Andrei, bardzo bezpośredni, również prawnik, oraz cały krąg jej szkolnych przyjaciół. Właśnie przy nich stopniowo zaczął się wstydzić swojej rodziny, swojego pochodzenia, akcentu z zachodniego wybrzeża, a nawet niektórych słów, których używał. Sprawili, że poczuł się gorszy — nie intelektualnie, lecz pod względem wykształcenia, sposobu, w jaki został wychowany — i powoli zaczął się zmieniać, próbując pogodzić różne cele, które chciał osiągnąć; wierny swojemy wychowaniu, swej klasie i przekonaniom, ale również nowemu duchowi miłości, alternatywom i realnej możliwości stworzenia pokoju i lepszego, mniej chciwego, mniej popieprzonego świata, a także wierny swojemu fundamentalnemu przekonaniu o po-znawalności i możliwości kształtowania Ziemi, środowiska, a w efekcie wszystkiego.

To przekonanie nie pozwalało mu bez reszty zaakceptować czegokolwiek innego. Poglądy jego ojca — tak wówczas sądził — były zbyt ograniczone geograficznie, klasowo i historycznie; przyjaciele Andrei byli zbyt pretensjonalni, jej rodzice za bardzo zadowoleni z siebie, a Pokolenie Miłości (czuł to już, aczkolwiek niechętnie to przyznawał) zbyt naiwne.

On wierzył w naukę, w matematykę i fizykę, w rozsądek i zrozumienie, w przyczynę i skutek. Kochał elegancję oraz czysto przedmiotową logikę myśli naukowej, która brała się co prawda ze stwierdzenia „Przypuśćcie…”, lecz która z tego bezstronnego, nie ograniczonego niczym punktu wyjścia potrafiła wyprowadzić pewność, niezbite fakty. Wydawało się, że u podstaw wszystkich religii legło bezwarunkowe stwierdzenie „Uwierzcie”, i z tej przerażającej stanowczości mogły powstać jedynie obrazy strachu i dominacji, coś nadrzędnego, lecz zbudowanego z nonsensów, duchów i starożytnych chimer.

W tym pierwszym roku przeżył parę trudnych chwil; z przerażeniem odczuwał zazdrość, gdy Andrea sypiała z kimś innym, i przeklinał wychowanie, które mówiło mu raz po raz, że mężczyzna powinien być zazdrosny, a kobieta, w przeciwieństwie do niego, nie ma prawa pieprzyć się na lewo i prawo. Zastanawiał się, czy powinien zaproponować, by zamieszkali razem (rozmawiali o tym).

Tamto lato musiał spędzić na zachodzie, pracując dla Corporation Cleansing Department i zamiatając pokryte liśćmi i upstrzone psimi kupami ulice west-endu. Andrea była za granicą, najpierw z rodziną w willi na Krecie, a potem w odwiedzinach u krewnych swojej przyjació łki w Paryżu, ale na początku następnego roku znowu — ku jego zaskoczeniu — byli razem, właściwie nie zmienieni.

Postanowił zrezygnować z geologii; wprawdzie wszyscy inni studiowali literaturę angielską lub socjologię (tak mu się przynajmniej wydawało), on jednak chciał robić coś użytecznego. Rozpoczął studia dyplomowe w dziedzinie projektowania technicznego. Część przyjaciół Andrei próbowała przekonać go do studiów anglistycznych, ponieważ sprawiał wrażenie, że coś wie o literaturze (nauczył się o niej rozmawiać, a nie po prostu się nią cieszyć) i pisał wiersze. Dowiedziano się o tym za sprawą Andrei; on sam nie chciał ich publikować. Kiedyś zobaczyła niektóre z nich porozkładane w jego pokoju i wysłała do swojego przyjaciela, a ten wydrukował je w „Radical Road”. Gdy zaskoczyła go numerem magazynu, wymachując mu nim — prezentem dla niego — triumfalnie przed nosem, poczuł się tyleż zażenowany, co i dumny. Nie, był zdecydowany robić coś, co przyniosłoby światu prawdziwy pożytek. Przyjaciele Andrei mogli sobie nazywać go hydraulikiem, jeśli chcieli; on powziął decyzję. Nadal przyjaźnił się ze Stewartem Maćkiem, stracił jednak kontakt z pozostałymi Rockerami.

W niektóre piątki wyjeżdżał z Andreą do drugiego domu jej rodziców w Gullane, położonego nad wydmowym brzegiem zatoki na wschód od miasta. Dom był duży, jasny i przewiewny i stał w pobliżu pola golfowego z widokiem na odległy brzeg hrabstwa Fife po drugiej stronie szaroniebieskiej wody. Zostawali tam na weekend i spacerowali po plaży i wydmach; od czasu do czasu kochali się w ich zaciszu.

Czasem, w naprawdę pogodne dni, szli do samego końca plaży i wspinali się na najwyższą wydmę; był przekonany, że zdołają zobaczyć trzy długie czerwone wierzchołki Forth Bridge, który w dzieciństwie robił na nim straszne wrażenie i który — stale jej to powtarzał — miał kolor jej włosów.

Nigdy go jednak stamtąd nie zobaczyli.

Po kąpieli siedziała po turecku na podłodze, przeciągając szczotką po długich, gęstych, rudych włosach. Jej niebieskie kimono odbijało światło kominka, a twarz, nogi i ramiona lśniły, świeżo wyszorowane, w pomarańczowej poświacie.

Stał przy oknie, spoglądając w wypełnioną mgłą noc, z rękami przytkniętymi niczym końskie okulary z obu stron twarzy, gdy przyciskał nos do zimnego szkła.

— I jak myślisz? — zapytała.

Milczał przez chwilę, a potem odsunął się od okna i zasunął zasłony z brązowego aksamitu. Odwrócił się do niej i wzruszył ramionami.

— Dość gęsta. Mogłoby nam się udać, ale jazda nie byłaby zbyt przy jemna. Zostaniemy?

Powoli czesała włosy, zwieszone z jednej strony przechylonej głowy, ostrożnie i cierpliwie przeciągając po nich szczotką. Słyszał niemal jej myśli. Był niedzielny wieczór; powinni opuścić dom na wybrzeżu i wracać do miasta. Gdy zbudzili się tego rana, była mgła i przez cały dzień czekali, aż się podniesie, ale tylko coraz bardziej gęstniała. Andrea zadzwoniła do rodziców; mgła zasnuła również miasto i, według informacji centrum meteorologii, całe wschodnie wybrzeże, więc nie uciekliby przed nią po wyjeździe z Gullane. Od Edynburga dzieliło ich jedynie około dwunastu mil, ale przy takiej pogodzie była to znaczna odległość. Andrea nie znosiła jazdy we mgle i uważała, że on jeździ zbyt szybko niezależnie od warunków (dopiero co, przed sześcioma miesiącami, zdał egzamin — w jej samochodzie — i uwielbiał szybką jazdę). Dwaj jej znajomi mieli tego roku kraksy samochodowe. Niegroźne, ale jednak… Wiedział, że Andrea jest przesądna i wierzy, że nieszczęścia chodzą trójkami. Nie chciała wracać, mimo iż następnego rana miała seminarium.

Płomienie migotały na kłodach drewna na rozległym ruszcie kominka.

Andrea skinęła głową.

— OK, ale nie wiem, czy mamy wystarczająco dużo jedzenia.

— Chrzanić jedzenie. Mamy jakieś prochy? — odparł, siadając obok niej. Skręcił w palcach pasmo jej włosów i uśmiechnął się do niej szeroko. Stuknęła go szczotką w głowę.

— Nałogowiec.

Zakwilił i przetoczył się po podłodze, trąc skronie. Po czym, widząc, że to nie poskutkowało — Andrea nadal spokojnie szczotkowała włosy — znowu usiadł w fotelu. Spojrzał na stary odbiornik radiowy z adapterem.

— Chcesz, żebym znowu nastawił „Wheels of Fire”? Pokręciła głową.

— Nie…

— Może „Electric Ladyland”?

— Nastaw coś… starego — odparła, marszcząc brwi w świetle kominka i patrząc na brązowe fałdy aksamitnych zasłon.

— Starego? — zapytał ze zdziwieniem i udawaną odrazą.

— Taak. Mamy „Bringing It Al] Back Home”?

— Och, Dylan — mruknął, przeciągając się i przeczesując długie włosy palcami. — Chyba nie. Sprawdzę. — Przywieźli ze sobą skrzynkę pełną płyt. — Hmm. Nie… nie ma jej tu. Zaproponuj coś innego.

— Sam wybierz. Coś starego. Jestem w nostalgicznym nastroju. Coś z dawnych dobrych czasów. — Roześmiała się, gdy to powiedziała.

— To są dawne dobre czasy — zaprotestował.

— Gdy płonęła Praga, a w Paryżu panował spokój, mówiłeś coś innego — przypomniała.

Westchnął, patrząc na stare płyty długogrające.

— Taak, wiem.

— Prawdę mówiąc — ciągnęła — gdy ten przyjemniaczek Nixon został wybrany, też mówiłeś coś innego. Albo gdy May Dały…

— OK, OK. Więc czego chcesz posłuchać?

— Dobra, nastaw jeszcze raz „Ladyland” — odparła, wzdychając. Podszedł z płytą do adapteru.

— Chcesz coś zjeść na mieście? — zapytała.

Nie był pewien. Nie chciał opuszczać przytulnego domu; przyjemnie było z nią sam na sam. Poza tym nie mógł sobie pozwolić na ciągłe wizyty w restauracjach; to Andrea płaciła za większość posiłków.

— Mógłbym, mógłbym — odparł, zdmuchując kurz z igły pod ciężkim bakelitowym ramieniem. Zaprzestał już żartów z wiekowego radio-adapteru.

— Zobaczę, co jest w lodówce — powiedziała, prostując się. Wstała z podłogi i wygładziła kimono. — Działka jest chyba w mojej torebce.

— Wspaniale — mruknął. — Zrobię nam niesamowitego skręta.

Potem, gdy już zatelefonowała do swoich rodziców, żeby powiedzieć, że wrócą jutro, grali w karty. Nast ępnie Andrea wyjęła karty do tarota i wróżyła mu. Interesowała się tarotem, astrologią, znakami słonecznymi oraz przepowiedniami Nostradamusa; nie wierzyła w nie specjalnie, po prostu ją ciekawiły. On uważał, że było to gorsze niż bezgraniczna wiara w ich prawdziwość.

Podczas czytania z kart rozzłościła się na niego; był sarkastyczny. Zdenerwowana, złożyła karty.

— Chcę tylko wiedzieć, jak to działa — próbował wyjaśnić.

— Dlaczego?

Andrea rozciągnęła się za nim na kanapie, sięgnęła ręką w dół i podniosła okładkę płyty, której używali do przygotowywania skrętów.

— Dlaczego? — powtórzył ze śmiechem, kręcąc głową. — Dlatego, że to jedyny sposób zrozumienia czegokolwiek. Najpierw, czy to działa? Potem, jak?

— Być może, najdroższy — stwierdziła, śliniąc papierową bibułkę — nie wszystko musi być zrozumiane. Być może nie wszystko może być zrozumiane, w odróżnieniu od równań i wzorów.

Stale do tego wracali. Emocje kontra logika. On wyznawał coś w rodzaju jednolitej teorii pola świadomości; emocje, uczucia i logiczna myśl istniały po to, by je zrozumieć łącznie jako całość, byt niewspółmierny co prawda w swoich hipotezach i wynikach, jednak funkcjonujący na tych samych fundamentalnych zasadach. Wszystko w ko ńcu zostanie zrozumiane; było to tylko kwestią czasu i dociekań. Wydawało mu się to tak oczywiste, że miał ogromne i prawdziwe kłopoty ze zrozumieniem punktu widzenia innych ludzi.

— Gdybym o tym decydował, nie pozwoliłbym nikomu, kto wierzy w znaki zodiaku, Biblię lub uzdrawianie przez wiarę czy coś takiego, ko rzystać z energii elektrycznej i jeździć samochodami, autobusami oraz pociągami i latać samolotami ani używać niczego, co wykonano z two rzyw sztucznych. Chcą wierzyć, że świat działa według ich zwariowanych regułek? W porządku, niech żyją w ten sposób, ale dlaczego u diabła mie libyśmy im pozwalać korzystać z owoców ludzkiego geniuszu i ciężkiej pracy, z rzeczy produkowanych tylko dlatego, że ludzie lepsi od nich mie li kiedyś rozsądek i nadzieję, by… Przestaniesz się ze mnie śmiać?

Rzucił jej piorunujące spojrzenie. Andrea trzęsła się z bezgłośnego śmiechu, z różowym drżącym językiem wysuniętym, by polizać następną bibułkę. Zwróciła się do niego z błyszczącymi oczyma, wyciągnęła rękę i powiedziała:

— Czasami jesteś taki zabawny.

Chwycił jej dłoń i pocałował ją ceremonialnie.

— Tak się cieszę, że cię bawię, moja droga.

Nie uważał, że powiedział coś zabawnego. Czemu się z niego śmiała? Ostatecznie musiał jednak przyznać, że tak naprawdę jej nie rozumiał. Nie rozumiał kobiet. Nie rozumiał mężczyzn. Nawet dzieci trudno było mu zrozumieć. Naprawdę rozumiał tylko siebie i resztę wszechświata. Nie do końca rzecz jasna, ale na tyle dobrze, by wiedzieć, że to, co zostało do odkrycia, miałoby sens; pasowałoby, można by to stopniowo i cierpliwie dobierać po kawałku, niczym elementy bezkresnej układanki, bez prostych brzegów i bez końca w polu widzenia, ale takiej, w której zawsze będzie miejsce na dopasowanie absolutnie każdego kawałka.

Kiedyś, gdy był całkiem mały, tato zabrał go do zajezdni kolejowej, gdzie pracował. Przeprowadzano tam kapitalne remonty lokomotyw i tato pokazał mu wielkie, wysokie silniki parowe, rozbierane i na powrót składane, czyszczone i naprawiane. Pamiętał, że stał i przyglądał się masywnej lokomotywie podczas próby spoczynkowej, z wysiłkiem rozpędzającej się do maksymalnej prędkości na ukrytych w podłodze wyjących rolkach ze stali, z rozmazanymi tarczami wirujących kół wielkości człowieka, drżącym powietrzem rozgrzanym od jej blach, parą kłębiącą się wokół lśniących szprych; dźwignie i łączniki, pręty i tłoczy-ska błyskały w światłach rozbrzmiewającej echem, trzęsącej się zajezdni, a dym z komina lokomotywy pulsował i uderzał jak młot w wielkiej rurze z nitowanej blachy, która odprowadzała go na dach zajezdni. Było to przerażająco hałaśliwe, uderzająco potężne, nieopisanie żywe przeżycie; był przerażony, a zarazem pogrążony w ekstazie, przepełniony grozą, zachwytem i podziwem dla czystej, oszałamiającej, ujarzmionej potęgi maszyny.

Ta moc, ta kontrolowana energia użytkowa, ten metalowy symbol wszystkiego, czego można było dokonać pracą, rozsądkiem i przy użyciu materii, pobrzmiewały w nim echem wspomnień przez lata. Budził się ze swych snów dyszący, spocony, z łomocącym sercem, niepewny, czy czuje strach, czy podniecenie, czy też jedno i drugie. Wiedział jedynie, że po zobaczeniu tego łomocącego, nieruchomego silnika wszystko jest możliwe. Nigdy nie zdołał w zadowalający dla siebie sposób opisać tego pierwotnego przeżycia, nigdy też nie próbował wytłumaczyć tego uczucia Andrei, gdyż nigdy nie potrafił w pełni wytłumaczyć go sobie.

— Proszę — powiedziała, podając mu skręta i zapalniczkę. — Sprawdź, czy potrafisz wykrzesać z niej ogień.

Zapalił skręta i wydmuchnął kółko dymu w jej stronę. Andrea roześmiała się i machnięciem dłoni odegnała zwiewny szary naszyjnik od swoich świeżo umytych włosów.

Wypalili resztki jego doprawionego opium skręta. Wyjęli chrupki, a Andrea przyrządziła wspaniałą jajecznicę, której smak zapamiętał na zawsze i którego później już nigdy nie zdołała odtworzyć. Poszli chichocząc do najbliższego hotelu na szybkiego drinka przed zamknięciem, po czym chichocząc wrócili tą samą drogą do domu; zaczęli się podszczypywać, potem obmacywać, później całować i w końcu pieprzyli się na trawie przy poboczu drogi, niewidoczni (i bardzo zziębnięci i zapalczywi) we mgle, poczas gdy sześć metrów dalej raz po raz rozbrzmiewały głosy ludzi i powoli prześlizgiwały się reflektory samochodów.

Wróciwszy do domu, wysuszyli się i ogrzali; Andrea zrobiła następnego skręta, a on przeczytał gazetę sprzed sześciu miesięcy, którą znalazł na półce z czasopismami, naśmiewając się z rzeczy, które ludzie uznawali wtedy za ważne.

Poszli do łóżka, wypili resztki laphroaig przywiozionej przez An-dreę i siedzieli, śpiewając takie piosenki jak „Wichita Lineman” i „Ode to Billy Joe” ze zmienionymi słowami — niezależnie od tego, czy zachowywały rytm wiersza czy nie — by nadać im szkockie brzmienie („Jestem monterem pracującym na linii Radcy Hrabstwa”… „…i wrzucić je do błotnistej wody z Forth Road Bridge”…).

W poniedziałek w porze lunchu jechał lotusem z powrotem, wolniej niż chciał i szybciej niż jej się podobało. W piątek zaczął pisać wiersz i teraz, jadąc, próbował go dokończyć, ale reszta słów po prostu nie przychodziła mu do głowy. Był to swego rodzaju antyrymowany, antymiłosny wiersz, po części efekt jego śmiertelnej odrazy do piosenek rymujących „broń” i „skroń” i plotących bzdury o miłości trwającej dłużej niż góry i morza (morze/przestworze/Boże, szanse/niuanse/kwadranse)…

Wersy, które już ułożył, lecz których nie potrafił uzupełnić we mgle, brzmiały tak:


Pani, ta miękka skóra,

Twoje i moje kości

Obrócą się w proch,

nim zniknie następna góra.

Ani oceany, ani rzeka,

nawet strumień nie wyschnie,

Nim wyschną nasze oczy

i serca zmienią się w kamień.

Загрузка...