Metamorfoza:

Oligocen

Gdy bytem miody, widywałem, jak te rzeczy opadają na moich oczach, ale wiedziałem, że są w moich gałkach ocznych i że poruszają się w taki sam sposób, w jaki sztuczne płatki śniegu poruszają się w ozdóbkach z zimowymi widokami. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, czym u licha były (powiedziałem kiedyś doktorowi, że wyglądają jak drogi na mapie — nadal wiem, co miałem na myśli — choć lepiej opisałoby je stwierdzenie, że wyglądają niczym maleńkie skręcone rurki ze szkła z kawałkami ciemnej substancji w środku), ponieważ jednak nie powodowały żadnych poważnych problemów, nie zwracałem na nie uwagi. Dopiero po latach odkryłem, że były czymś zupełnie normalnym: martwymi komórkami ze sklepienia gaiki ocznej opadającymi w cieczy wodnistej oka. Kiedyś obawiałem się, że je zamulą, ale domyśliłem się, że w moich oczach zachodzi jakiś proces, który temu zapobiega. Naprawdę szkoda — z moją wyobraźnią świetnie nadawałbym się na hipochondryka.

Ktoś opowiadał mi coś o mule — ten mały ciemnowłosy facet z laską. Powiedział mi, że cały ten kram się zapada; zaczerpnęli tyle wody ze studni artezyjskich i wypompowali tyle ropy i gazu, że całe jego kawałki po prostu pogrążają się w wodzie. Bardzo się tym denerwował. Oczywiście jest na to sposób: wtłacza się wodę morską. Kosztowniejszy niż zwykłe zasysanie potrzebnych surowców, ale niczego nie dostaje się za darmo (aczkolwiek są, rzecz jasna, rezerwy, które się cholernie szybko wyczerpują).

Jesteśmy skałą, częścią maszyny (Jakiej maszyny? Tej maszyny. Spójrz, podnieś ją, potrząśnij, zobacz, jak tworzą się ładne wzory; obserwuj, jak sypie śniegiem lub kropi deszczem, bądź wieje albo świeci) i żyjemy życiem skał; najpierw wulkanicznych w dzieciństwie, metamorficznych w kwiecie wieku, osadowych w okresie starczego zdziecinnienia. W rzeczywistości naga prawda jest jeszcze bardziej fantastyczna: wszyscy jesteśmy gwiazdami, my, wszystkie nasze układy i ten jeden jedyny układ, jesteśmy mułem nagromadzonym po dawnych wybuchach, gasnącymi gwiazdami z czasów tych pierwszych narodzin, eksplodującymi w ciszy, by wprawiać swe gazy-odłamki w ruch wirowy, gromadzić je, formować (spadajcie, nikczemni urojeni mnisi).

A więc jesteśmy mułem, jesteśmy osadem, jesteśmy pozostałościami (pianą i mętem); w niczym to jednak nie przeszkadza. Wy jesteście tym, co przeminęło, jeszcze jedną kolekcją, punktem na (rozciągniętej) linii, zwykłym czołem fali.

Wstrząs i szturchnięcie. Maszyna w maszynie w maszynie w maszynie w maszynie w… Chcesz, żebym na tym poprzestał? Szturchnięcie, wstrząs. Sny o czymś z odległej przeszłości, o czymś złożonym gdzieś w mózgu i wreszcie wypływającym na powierzchnię (kolejny szrapnel, następne odłamki).

Szturchnięcie wstrząs szturchnięcie wstrząs. W półśnie oczopląs w półśnie oczopląs.

Miasta i Królestwa i Mosty i Wieże… Jestem pewien, że zmierzam do nich wszystkich. Przecież nie mogę długo jechać, gdzieś nie docierając.

Gdzie u diabła był ten ciemny most? Wciąż go szukam.

W ciszy pędzącego pociągu widzę, jak przesuwa się za oknem.

Przy szybkiej jeździe drugorzędna architektura potrafi czasem prawie zupełnie zniknąć z pola widzenia; widać jedynie sam most, pierwotną konstrukcję, czerwoną siatkę krzyżujących się linii, błyskającą w jego światłach lub słońcu. Za nim błękitna zatoka, lśniąca w promieniach nowego dnia.

Pochyłe dźwigary przesuwają się niczym nieustannie siekące ostrza toporów, zamazując widok, dzieląc go, szatkując. Mam wrażenie, że w nowym świetle i porannej mgiełce widzę drugi most, w górze rzeki; szare echo, cień-zjawa jedynego mostu, wznoszący się z mgieł nad rzeką, prostszy i bardziej pochylony zarazem. Duch. Most-widmo; miejsce, które niegdyś znałem, ale już nie pamiętam. Miejsce do…

Po drugiej stronie, w dole rzeki, przez ciemne linie konstrukcji widzę balony zaporowe wiszące w świetle słońca, jak czarne pękate łodzie podwodne, nadęte od psującego się gazu.

Potem pojawiają się samoloty, lecące obok mnie; zmierzają w tym samym kierunku co pociąg, powoli go wyprzedzając. Są otoczone przez czarne chmury; wokół nich wybuchają ciemne kłęby dymu. Ich pulsujące światła pozycyjne zlewają się z czarnymi smugami pocisków reaktywowanej obrony przeciwlotniczej, jeszcze bardziej zamazując już i tak nieczytelny komunikat, ciągnący się za samolotami.

Niewrażliwe na atak, obojętne srebrzyste samoloty lecą dalej przez grad eksplodujących pocisków — ich szyk idealny, znaki zapisane na niebie równie kształtne i precycyjne jak zawsze, światło słońca iskrzy się na ich lśniących bulwiastych korpusach. Wszystkie trzy, od osłony piasty śmigła po płozę ogonową,wyglądają na zupełnie nie uszkodzone; linii nitów na ich kadłubach nie szpeci nawet sadza ani plamy oleju.

I wtedy, gdy są niemal za daleko, bym widział je wyraźnie przez gęstniejące kształtowniki konstrukcji mostu, gdy już doszedłem do wniosku, że muszą być naprawdę niewrażliwe albo że przynajmniej działa na moście wystrzeliwują pociski dymne, a nie szrapnele czy nawet rakiety, jeden z samolotów, ten lecący w środku, zostaje trafiony. Trafiony w ogon. Natychmiast zaczyna zwalniać, zostaje w tyle, z ogona bucha szary dym, czarne kłęby jego komunikatu przez pewien czas nadal ukazują się na niebie, po czym rzedną, w miarę jak traci dystans, i w końcu leci obok pociągu. Nie opada ani nie robi żadnych innych uników; leci tym samym ustalonym kursem, tyle że wolniej.

Jego ogon znika, pochłonięty przez dym. Mimo to leci dalej — prosto i w poziomie. Kadłub jest stopniowo trawiony przez dym.

Samolot dotrzymuje tempa mojemu pociągowi i nie zbacza z kursu, choć wokół wciąż roi się od czarnych wybuchów pocisków przeciwlotniczych, czyniących szkodę lub nie. Połowa kadłuba zniknęła; szary dym zaczyna pożerać krawędź spływu u nasady skrzydeł i tylną część osłony kabiny.

Samolot na zdrowy rozum nie nadaje się do latania; powinien runąć w dół w chwili, gdy stracił usterzenie poziome, ale leci dalej, wciąż dokładnie na wysokości pędzącego pociągu i z tą samą prędkością. Gęsta chmura szarego dymu pochłania kadłub, kabinę pilota, skrzydła, a potem rzednie, gdy i one znikają; do pożarcia pozostaje tylko kapot silnika i prawie niewidoczne śmigło.

Latający silnik: bez pilota, bez paliwa, bez usterzenia, bez elementów zapewniających nośność. Kapot znika wydech po wydechu. Lecieć za jego resztą raczy jedynie parę kłębów czarnego dymu. Silnik znikł; śmigło znika w nagłym gęstym impulsie szarości, potem widać jedynie osłonę piasty śmigła, spalającą się szybko, by pozostawić po sobie cienką szarą smugę, która rozwiewa się po chwili. Za przemykającymi pionowymi i ukośnymi elementami zamazanego przez prędkość mostu widać tylko błękitne niebo i balony.

Pociąg kolebie mną i potrząsa. Jestem na wpół świadomy.

Z powrotem zapadam w sen.

W podróży miałem powracające sny o życiu na stałym lądzie; ciągle oglądałem jednego człowieka — najpierw jako małego chłopca, potem jako nastolatka i wreszcie jako młodego mężczyznę, ale w żadnym stadium nie widziałem go wyraźnie. Tak jakby to wszystko rozgrywało się za mgłą i tylko w czerni i bieli oraz w scenerii zawalonej przedmiotami, które były czymś więcej niż obrazami, lecz nie były realne, jak gdybym obserwował to życie na zniekształconym ekranie, a jednocześnie mógł zaglądać do głowy tego człowieka, widzieć jego myśli, skojarzenia, domysły i wyobrażenia eksplodujące zeń na ekran, który obserwowałem. Wszystko to wydawało się szare i nierzeczywiste i czasami mogłem spostrzec podobieństwa między zdarzeniami w owym powtarzającym się śnie a tym, co rzeczywiście zdarzyło się w czasie, gdy żyłem na moście.

Być może to była rzeczywistość, moje uszkodzone wspomnienia odtworzone na tyle, by wystawić coś w rodzaju chaotycznego przedstawienia, i usiłujące zabawić mnie lub dostarczyć mi informacji. Przypominam sobie, że w pewnym momencie mojego snu naprawdę widziałem coś, co wyglądało jak most, ale tylko z oddali, chyba z pustego brzegu morza, a poza tym był on o wiele za mały. Potem pomyślałem, że mogłem stać pod nim, ale znowu był zbyt mały i zbyt ciemny — przebrzmiałe echo, nic więcej.

Pusty pociąg, w którym się ukryłem, przemierzał most przez wiele dni, czasami zwalniając bieg, ale nigdy się nie zatrzymując. Parę razy mogłem z niego wyskoczyć, ale mógłbym się zabić, a nadal byłem zdecydowany dotrzeć do końca tej budowli.

Miałem do dyspozycji tylko trzy opustoszałe wagony: dwa osobowe — z fotelami, małymi stołami i przedziałami sypialnymi — oraz restauracyjny. Nie było jednak kuchni, a na obu końcach tego składu znajdowały się zamknięte na klucz drzwi.

Przez większą część podróży ukrywałem się, siedząc w jednym z rozkładanych foteli tak, aby nie można mnie było zobaczyć z zewnątrz, lub leżąc na najwyższym łóżku w przedziale sypialnym i zerkając przez na wpół zaciągnięte zasłony na most za oknem.

Piłem wodę z umywalek w toaletach i marzyłem na jawie lub śniłem o jedzeniu.

Nocą do nie oświetlonych wagonów często wpadały z zewnątrz drgające snopy pomarańczowego światła. Z każdym mijającym dniem robiło się coraz cieplej, a światło słońca stawało się jaśniejsze. Miałem wrażenie, że kształt mostu za oknami nie zmienia się, zmieniali się jednak ludzie, których od czasu do czasu widziałem w przelocie przy torach; ich skóra stawała się ciemniejsza w miarę wzrostu nasłonecznienia.

Ale po paru dniach wszystko znowu wydawało się ciemnieć, gdy leżałem osłabiony głodem na rozłożonym fotelu, wstrząsany jak nie przymocowany ładunek. Zacząłem sądzić, że światło w ogóle się nie zmieniło i tylko coś w moich oczach powodowało, że ludzie wyglądali jak zjawy. Wciąż jeszcze mnie bolą.

Jednej nocy ocknąłem się ze snu o ostatnim posiłku, który zjadłem z Abberlaine Arrol, i spostrzegłem, że jest bardzo ciemno — zarówno w wagonie, jak i na zewnątrz.

Z mostu za oknem nie docierało żadne światło, w przedziale nie było widać żadnej chromowanej krawędzi mebli odbijającej jego promienie; nie potrafiłem dojrzeć także mojej własnej ręki, gdy trzymałem ją przed twarzą. Zamknąłem powieki, przycisnąłem gałki oczne i dopiero wtedy zobaczyłem fałszywe światło, którym oczy reagują na ucisk.

Wyszedłem po omacku na korytarz, otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Wraz z ciepłym powietrzem napłynął do wagonu dziwny, intensywny zapach. Z początku zaniepokoiło mnie to: nie czułem woni soli, farby ani oleju, nawet dymu i spalin.

I wtedy ujrzałem wysoko, w połowie nieba, słabą poruszającą się bardzo powoli linię światła. Pociąg nadal jechał z prędkością bliską maksymalnej — strumień powietrza wlewał się z hukiem przez okno, szarpiąc moje luźne ubranie — czymkolwiek jednak był obiekt, który widziałem, światło przesuwało się nad nim bardzo powoli; zapewne znajdował się bardzo daleko. Wał chmur oświetlony przez gwiazdy, pomyślałem, po czym zdałem sobie sprawę, że widzę ten świetlny zarys bez przerwy, bez przeszkód w postaci belek i dźwigarów dzielących pole widzenia na fragmenty.

Czyżby część mostu, w której konstrukcja nośna znajdowała się poniżej poziomu szyn? Znowu zaczęło mi się robić słabo.

Pociąg zwolnił na parę chwil i zanim znowu przyśpieszył, ponad ściszonym odgłosem jego biegu usłyszałem dalekie dźwięki ciemnej puszczy i spostrzegłem, że linia nikłego światła, którą błędnie wziąłem za utworzoną przez krawędź podświetlonego wału chmur, jest obrysem nierówno zadrzewionego pasma gór oddalonego o parę mil.

Roześmiałem się, oszalały i zachwycony, i stałem przy oknie do czasu, aż nadszedł świt i sprawił, że nad zielonym lasem miejscami wzbiły się opary mgły.

Tamtego dnia pociąg zwolnił i wjechał na obrzeża rozległego miasta. Sunął powoli po krętych torach przez wielką stację rozrządową ku długiemu, niskiemu dworcowi. Ukryłem się w kredensie z obrusami. Pociąg stanął. Usłyszałem jakieś głosy, warkot niemożliwych do zidentyfikowania maszyn w wagonach, po czym zapadła cisza. Próbowałem wydostać się z kredensu, ale został zamknięty od zewnątrz na klucz. Gdy zastanawiałem się co zrobić, za metalowymi drzwiami kredensu znów rozległy się głosy. Odniosłem wrażenie, że pociąg wypełnia się ludźmi. Po długim czasie ruszył. Tej nocy spałem w zamkniętym kredensie; następnego rana znalazł mnie tam steward.

Pociąg był pełen pasażerów: porządnie ubranych dam i dżentelmenów, którzy wyglądali tak, jakby przybyli z mostu. Mieli na sobie letnie garnitury i sukienki; pobrzękując lodem popijali koktajle przy stolikach w wagonach widokowych. Sprawiali wrażenie zdegustowanych, gdy ujrzeli, jak policjanci kolejowi prowadzą mnie przez pociąg w wymiętym, nieświeżym ubraniu, boleśnie wykręcając mi rękę na plecach. Okolica za oknem była górzysta, pełna tuneli i wysokich wiaduktów nad spienionymi potokami.

Byłem przesłuchiwany przez jednego z zastępców palacza, młodego człowieka w śnieżnobiałym uniformie, który wydawał się dziwnie czysty, jeśli zważyć stanowisko jego właściciela. Zapytał, jak dostałem się do pociągu; powiedziałem prawdę. Zaprowadzono mnie z powrotem przez pociąg i zamknięto w pustej, zakratowanej części wagonu bagażowego. Karmiono mnie dobrze, resztkami z kuchni. Zabrano mi ubranie, wyprano je i zwrócono. Chusteczka, na której Abberlaine Arrol wyszyła monogram i na której pozostawiła rozmazany czerwony wizerunek swoich warg, wróciła zupełnie czysta.

Pociąg przez wiele dni jechał przez góry, a następnie przez porośnięty trawą płaskowyż, gdzie stada zwierząt w oddali rozpierzchały się, gdy nadjeżdżał, i gdzie bez przerwy wiał wiatr. Za płaskowyżem zaczął się wspinać ku następnemu pasmu gór. Przedostał się przez nie po kolejnych smukłych wiaduktach i przez długie tunele, a potem zjeżdżał cały czas w dół, zatrzymując się po drodze w spokojnych miasteczkach pośród lasów, zielonych jezior i skalnych iglic okolonych piargami. Zakratowana i grzechocząca celka miała tylko jedno okienko, szerokie na sześćdziesiąt i wysokie na dwadzieścia centymetrów, ale mogłem przez nie wystarczająco dobrze widzieć okolicę, a świeże, rozrzedzone zapachy gór i płaskowyżów przenikały przez wielkie drzwi na końcu wagonu, spowijając mnie woniami, które zdawały się wywoływać dręczące wspomnienia z odległej przeszłości.

Oprócz powracającego snu o człowieku w mieście pełnym surowego piękna miałem też inne sny; pewnej nocy śniło mi się, że się obudziłem, podszedłem do okienka mojej celi, wyjrzałem na upstrzoną głazami równinę i zobaczyłem dwie pary słabych świateł zbliżających się do siebie na oświetlonych przez księżyc nieużytkach. W chwili gdy znieruchomiały, z łoskotem wjechaliśmy do tunelu. Innym razem wydawało mi się, że wyglądam pzez okno za dnia, gdy pociąg mknął wzdłuż wielkiego urwiska nad błękitnym, iskrzącym się morzem; na skraju urwiska rozciągały się pękate chmury, w których stale zanurzaliśmy się i z których potem wypadaliśmy. Parokrotnie — na bezchmurnych odcinkach — wydawało mi się, że głęboko w dole na powierzchni błyszczącego w słońcu morza przez mgiełkę żaru widzę dwa okręty liniowe płynące obok siebie, z przestrzenią między burtami wypełnioną kłębami szarego dymu i strzelającymi w górę płomieniami. Ale to był sen na jawie.

W końcu, po przebyciu gór, wzgórz, tundry i następnej, niżej położonej i zimniejszej równiny, zostawili mnie tutaj. To Republika zimne, koncentryczne miejsce, znane kiedyś ponoć jako Oko Boga. Dojeżdża się do niej z nieurodzajnej równiny długą groblą, która rozdziela wody wielkiego, szarego śródlądowego morza. Morze jest niemal idealnie okrągłe, a duża wyspa na jego środku również ma kształt bardzo zbliżony do koła. Pierwszym jej elementem, który ujrzałem, był mur: szary falochron w strefie niskiego przyboju, zwieńczony niewysokimi wieżami. Wydawało się, że rozciąga się łukiem w nieskończoność, znikając we mgle odległych, niosących deszcz szkwałów. Pociąg ze stukotem przejechał przez długi tunel, potem nad głęboką fosą i nad następnym falochronem. Za nim leżała wyspa i Republika, wietrzna kraina pszenicznych pól, niskich wzgórz i szarych budynków; sprawiała wrażenie wyczerpanej i pełnej energii zarazem, a szare budynki od czasu do czasu ustępowały miejsca nieskazitelnym pałacom i świątyniom najwyraźniej z wcześniejszej epoki, idealnie odrestaurowanym, lecz na pierwszy rzut oka nie wykorzystywanym. Byt także cmentarz — długi i szeroki na wiele mil, zastawiony milionami identycznych białych słupów, rozmieszczonych równomiernie na zielonym morzu trawy.

Mieszkam w dormitorium wraz z setką innych mężczyzn. Uprzątam liście z szerokich ścieżek w parku. Ze wszystkich jego stron wznoszą się wysokie szare budynki — potężne bryły na tle ziarnistego, mglistobłę-kitnego nieba. Na ich szczytach znajdują się iglice i wąskie wieżyczki; powiewają na nich transparenty, których treści nie potrafię odczytać.

Zamiatam liście nawet wtedy, gdy nie ma czego zamiatać; takie są przepisy. Gdy się tutaj znalazłem, odniosłem wrażenie, że to więzienie, ale tak nie jest, przynajmniej nie w oczywistym znaczeniu tego słowa. Wydawało mi się wówczas, że każdy spotkany człowiek jest albo więźniem, albo strażnikiem, i nawet wtedy, gdy zważono mnie, zmierzono, zbadano, dano mi mundur i zawieziono do tego dużego, anonimowego miasta, niczego to w istocie nie zmieniło. Mogłem rozmawiać z niewie-loma ludźmi — to oczywiście nie było zaskoczenie — ale ci, z którymi rozmawiałem, wydawali się zachwyceni faktem, że mogę do nich mówić w moim dziwnym, obcym języku, a zarazem dość ostrożni w wypowiedziach na temat swojej sytuacji. Pytałem, czy słyszeli o moście; niektórzy słyszeli, ale gdy powiedziałem, że przybywam stamtąd, myśleli chyba, że żartuję albo wręcz że jestem obłąkany.

I wtedy moje sny się zmieniły — zostały opanowane.

Pewnej nocy obudziłem się w dormitorium; powietrze było przesycone obrzydliwym zapachem śmierci i gęste od ludzkich pojękiwań i krzyków. Wyjrzałem przez rozbite okno; zobaczyłem błyski wybuchów w oddali, równomierną łunę wielkich pożarów i usłyszałem huk spadających pocisków i bomb. Byłem sam, dźwięki i zapachy dolatywały spoza dormitorium.

Czułem się słaby i byłem głodny jak wilk, głodniejszy niż w pociągu, który zabrał mnie z mostu. Odkryłem, że w ciągu nocy straciłem prawie połowę wagi. Szczypałem się i gryzłem w policzek, ale nie obudziłem się. Rozejrzałem się po opustoszałej sali; okna zostały zabezpieczone taśmą: czarno-białe paski tworzyły iksy na prostokątnych szybach. Na zewnątrz płonęło miasto.

Tam, gdzie powinien się znajdować mój przydziałowy uniform, znalazłem źle dopasowane buty i stary garnitur. Ubrałem się i wyszedłem na miasto. Park, w którym miałem zamiatać, pozostał na swoim miejscu, ale był zastawiony namiotami i otoczony zrujnowanymi budynkami.

Samoloty przelatywały z warkotem nad moją głową lub przeraźliwie gwiżdżąc, pikowały w dół z pochmurnego nocnego nieba. Ziemią i powietrzem wstrząsały wybuchy; w niebo strzelały płomienie. Wszędzie unosił się zapach śmierci. Spostrzegłem martwego konia, padłego w zaprzęgu, z wozem na wpół przysypanym gruzami budynku. Był skrupulatnie ćwiartowany przez grupę chudych mężczyzn i kobiet z wytrzeszczonymi oczami.

Chmury tworzyły pomarańczowe wyspy na tle czarnego jak smoła nieba. Samoloty krążyły jak sępy nad płonącym miastem. Czasami jakiś szperacz wyławiał jeden z nich z mroku — wówczas parę kłębów dymu jeszcze bardziej zaciemniało niebo wokół samolotu — wyglądało jednak na to, że miasto jest bezbronne. Z rzadka rozlegały się nad nami przeraźliwe gwizdy pocisków; dwa razy bliskie wybuchy zmusiły mnie do poszukiwania schronienia, gdy zakurzone cegły i odłamki kamieni ze stukiem i głuchym hukiem spadały wokół mnie.

Włóczyłem się przez wiele godzin. Wracając przed świtem do dormi-torium przez ten nie kończący się koszmar, znalazłem się w pewnej chwili za dwojgiem staruszków. Szli ulicą, wspierając się wzajemnie, gdy mężczyzna nagle zgiął się wpół i upadł, pociągając za sobą kobietę. Próbowałem pomóc im się podnieść, ale mężczyzna już nie żył. Przez kilka minut nie spadały bomby ani pociski i choć wydawało mi się, że słyszę w oddali palbę z broni ręcznej, w pobliżu panował spokój. Kobieta, chuda i siwa jak jej martwy towarzysz, płakała rozpaczliwie, z jękiem wtulając twarz w wytarty kołnierz jego płaszcza, kręcąc wolno głową i powtarzając raz po raz słowa, których nie rozumiałem.

Nie przypuszczałem, że oczy wysuszonej staruszki mogą zawierać tyle łez.

Gdy wróciłem do dormitorium, pełno w nim było martwych żołnierzy w szarych mundurach. Jedno łóżko pozostało wolne. Położyłem się na nim i zbudziłem się ze swego snu.

Było to identyczne, spokojne, nietknięte miasto, z tymi samymi drzewami i ścieżkami oraz wysokimi szarymi budynkami. I ja wciąż tu byłem. Budynki, które widziałem w płomieniach lub zrujnowane, wznosiły się wokół parku, w którym pracowałem. Gdy jednak przyjrzałem się im uważnie, w paru miejscach znalazłem kamienie, których nie odnowiono i które stanowiły część pierwotnych budynków. Niektóre z tych bloków były odłupane i naznaczone wyraźnymi, choć już spatynowanymi bliznami po kulach i odłamkach.

Takie sny miałem przez wiele tygodni: zawsze bardzo podobne, nigdy identyczne. Nie wiedzieć czemu nie byłem zaskoczony, gdy odkryłem, że wszyscy miewają takie sny. To oni byli zaskoczeni — tym, że ja ich nigdy wcześniej nie miałem. Mówię im, że nie potrafię zrozumieć, dlaczego sprawiają wrażenie przerażonych swoimi snami. To była przeszłość, tłumaczę, a to jest teraźniejszość. Przyszłość będzie lepsza, nie będzie przeszłością.

Myślą, że istnieje zagrożenie. Mówię im, że go nie ma. Niektórzy ludzie zaczęli mnie unikać. Tłumaczę tym, którzy jeszcze chcą słuchać, że są uwięzieni, lecz więzienie tkwi w ich umysłach.

Zeszłej nocy siedziałem do późna, pijąc — o wiele za dużo — z kolegami z pracy. Powiedziałem im wszystko o moście i zapewniłem, że w długiej podróży tutaj nie widziałem niczego, co by im zagrażało. Większość stwierdziła, że jestem obłąkany i poszła spać. Położyłem się zbyt późno, wypiłem za dużo.

Teraz, na początku tygodnia, mam kaca. Biorę miotłę ze składu i idę do chłodnego parku, gdzie leżą liście, wilgotne lub przymarznięte do ziemi — zależnie od tego, gdzie pada światło słońca. Oni czekają na mnie w parku; czterej mężczyźni i duży czarny samochód.

W samochodzie dwaj z nich dają mi wycisk. W tym czasie pozostałych dwóch rozmawia o kobietach, które zerżnęli w ten weekend. Biją w bolesny sposób, ale bez szczególnego zapału; sprawiają wrażenie niemal znudzonych. Jeden rozcina sobie kłykieć na moich zębach i przez chwilę wygląda na zirytowanego. Wyciąga kastet, ale któryś z pozostałych mężczyzn mówi coś do niego; tamten chowa kastet i siada, ssąc skórę. Samochód z rykiem pędzi szerokimi ulicami.

Chudy siwowłosy mężczyzna za biurkiem przeprasza mnie; nie powinienem zostać pobity, ale to nic szczególnego; tak to już bywa. Twierdzi, że i tak jestem szczęściarzem. Ocieram zakrwawiony nos i opuchnięte oczy chusteczką z monogramem — to cud, że mi jej jeszcze nie ukradziono — i próbuję się z nim zgodzić.

— Gdybyś był jednym z naszych, to… — mówi i kręci głową. Stuka kluczem o blat szarego metalowego biurka.

Znajduję się w jakimś dużym budynku pod ziemią. W drodze z miasta zawiązali mi oczy. Wiem, że jestem w jakimś innym mieście, ponieważ słyszałem jego odgłosy i jechaliśmy przez nie godzinę, zanim samochód zjechał spiralnym torem do jakiegoś podziemnego, wypełnionego echem pomieszczenia. Gdy się zatrzymał, zaprowadzono mnie niezliczonymi krętymi korytarzami do tego pokoju, gdzie czekał chudy siwowłosy mężczyzna, stukający kluczem w szare biurko i popijający herbatę.

Pytam, co mają zamiar ze mną zrobić. Zamiast odpowiedzi wysłuchuję opowieści o więzieniu połączonym z komendą główną policji, w której się obecnie znajduję. Jak się domyślałem, w przeważającej części mieszczą się one pod ziemią. Mężczyzna z niekłamanym entuzjazmem wyjaśnia zasady, według których zaprojektowano je i zbudowano, ożywiając się z każdym kolejnym słowem. Więzienie-komenda główna ma kształt kilku wysokich cylindrów — odwróconych kolistych drapaczy chmur, schowanych pod powierzchnią miasta. Celowo nie określa ich dokładnej liczby, ale odnoszę wrażenie, że tych umieszczonych blisko siebie cylindrów jest od trzech do sześciu. Każdy z ogromnych, zatopionych pod ziemią bębnów zawiera setki pomieszczeń: cele, biura, toalety, stołówki, dormitoria i tak dalej, i każdy może się obracać niczym olbrzymi magazyn materiałów wybuchowych na okręcie wojennym, tak że prawie stale można zmieniać zorientowanie korytarzy i drzwi prowadzących do i z każdego b ębna. Drzwi, które jednego dnia prowadzą do windy, podziemnego parkingu, stacji kolejowej lub pewnego miejsca w jednym z pozostałych cylindrów mogą nazajutrz prowadzić do zupełnie innego cylindra lub ku litej skale. Z dnia na dzień, a nawet — w warunkach stanu podwyższonej gotowości — z godziny na godzinę tę skrzynię przekładniową z obracającymi się bębnami można przemieszczać albo na chybił trafił, albo zgodnie ze skomplikowanym zakodowanym wzorem, zupełnie dezorganizując planowanie jakiejkolwiek ucieczki i jej realizację. Informacje niezbędne do odszyfrowania tych nieprzewidzianych transformacji udzielane są policji i personelowi wyłącznie w razie uzasadnionej potrzeby, tak że nikt nie wie, jaką nową konfigurację przyjął złożony podziemny kompleks; tylko najwyżsi rangą i najbardziej zaufani urzędnicy mają dostęp do maszyn, które nadzorują owe rotacje, a mechanizmy i elektronika będące ich mięśniami i nerwami są skonstruowane w taki sposób, by żaden inżynier czy elektryk naprawiający dowolny defekt lub zakłócenie nie mógł uzyskać choćby ogólnego wyobrażenia całego systemu.

Gdy facet opisuje mi to wszystko, jego oczy są jasne i szeroko otwarte. Boli mnie głowa, widzę jak przez mgłę i muszę się wysikać, ale zupełnie szczerze przyznaję, że to spore osiągnięcie inżynieryjne.

— Nie rozumiesz? — pyta. — Nie rozumiesz, co to jest, czego jest wyobrażeniem?

Przyznaję, że nie wiem; dzwoni mi w uszach.

— Zamka! — oświadcza triumfalnie, z błyskiem w oczach. To poemat; pieśń zawarta w metalu i skale. Idealne, rzeczywiste wyobrażenie swego celu: zamek, sejf, zestaw urządzeń unieruchomiających; bezpieczne miejsce do przechowywania zła.

Rozumiem, co chce przez to powiedzieć. Tętni mi w skroniach.

Tracę przytomność.

Gdy się budzę, znów siedzę w pociągu i mam mokro w spodniach.

Miocen

— Wersje prawdy rozsiewanej, Jak plastikowe odłamki stadu, Zachodzącej większości za skórę, I działającej niektórym na nerwy… Kolejna stróżyna starej blastomy, Kolejny objaw systemu; Kwiat i kloaka naszego cukrzycowego materializmu.

Chodź i przeproś nas, Wyjaśnij, dlaczego zrobiłeś to, co musiałeś zrobić; Powiedz nam o tym, jaki ból sprawia ci bycie uprzejmym. Mówisz o: Krwawych Niedzielach, Czarnych Wrześniach, I cały czas niszczysz.

Będziemy się uśmiechać, udawać, Badać teren pod barykady. Liczyć broń, koszty operacji, A tymczasem mamrocz: „Sądzę, że to tak właśnie się stało. Jestem pewien, że jest dokładnie tak, jak mówisz”.

— …No cóż, bardzo radykalne. Sporo w tym dobrego wyczucia sytuacji. — Stewart potwierdził skinieniem głowy. — Zawsze mówiłem, że dobry wiersz jest wart tysiąca kałasznikowów. — Znowu kiwnął głową i napił się ze swojej szklanki.

— Słuchaj, dupku, powiedz mi tylko, czy masz coś przeciwko temu fragmentowi o „cukrzycowym materializmie”.

Stewart wzruszył ramionami i sięgnął po następną butelkę pilsa.

— Nie przeszkadza mi, przyjacielu. Recytuj dalej. To nowy wiersz?

— Nie, stary jak świat. Ale sądzę, że mógłbym spróbować parę wydrukować. Myślałem, że możesz się poczuć urażony.

Stewart roześmiał się.

— Boże, czasem zachowujesz się jak stuknięty sukinsyn, wiesz o tym?

— Wiem.

Znajdowali się w domu Stewarta i Shony w Dunfermline. Shona zawiozła dzieci na sobotę i niedzielę do Inverness; on przyjechał zostawić prezenty bożonarodzeniowe i porozmawiać ze Stewartem. Musiał z kimś porozmawiać. Otworzył następną puszkę exporta i dorzucił blaszkę wieczka do sporej jeż sterty w popielniczce.

Stewart nalał sobie pilsa do szklanki i podszedł do aparatury hi-fi. Ostatnia płyta skończyła się przed paroma minutami.

— Może odrobina rozrywki z dawnych lat?

— Dobra, pogrążmy się w nostalgii. Czemu nie.

Usadowił się w fotelu i obserwował, jak Stewart wertuje płyty ze swojej kolekcji; żałował, że nie zdołał wymyślić na prezent dla chłopców czegoś bardziej fantazyjnego niż bony na płyty. No cóż, o to właśnie obaj prosili. Dziesięć i dwanaście lat; pamiętał, że pierwszy singiel kupił na swoje szesnaste urodziny. Oni już mieli swoje zbiory płyt długogrających. No cóż.

— Chryste Panie — mruknął Stewart, wyciągając niebiesko-szarą okładkę; sprawiał wrażenie lekko zaszokowanego. — Czy ja naprawdę kupiłem „Deep Purple in Rock”?

— Musiałeś być nieźle nawalony — odparł.

Stewart odwrócił się i mrugnął do niego, wyjmując płytę.

— Czyżby? Nie było w tym przebłysku inteligencji?

— Zaledwie iskierka. Nastaw wreszcie tę cholerną płytę.

— Nie odtwarzałem jej dość długo, pozwól, że ją wyczyszczę… Stewart wyczyścił płytę i puścił „Can’t Stand The Rezillos”.

Mój Boże, pomyślał, nagrali ją w 1978. To rzeczywiście rozrywka z dawnych lat.

Stewart kiwał przez chwilę głową w takt muzyki, po czym usiadł w swoim fotelu.

— Lubię te subtelne melodyjne piosenki — zawołał.

Ścieżka, na której położył igłę adapteru, zawierała „Somebo-dy’s Gonna Get Their Head Kicked In Tonight”. Uniósł swą puszkę ku Stewartowi.

— Boże Wszechmogący, toż to siedem lat!

Stewart pochylił się do przodu, z dłonią przyłożoną do ucha. On pokazał na tarczę gramofonu i krzyknął:

— Powiedziałem: siedem lat… — Skinął głową w kierunku aparatury hi-fi. — Pomyśleć tylko, siedemdziesiąty ósmy.

Stewart wyprostował się w fotelu, z emfazą kiwając głową.

— E tam, siedem — zawołał. — Trzydzieści trzy i jedna trzecia!

Doszło do tego, że zarabiam na chleb opowiadaniem historii.

Najeżdżam moje sny w poszukiwaniu smakowitych kąsków dla zazdrosnego Marszałka Polnego i zgrai jego krwiożerczych aż do znudzenia podwładnych. Siedzimy w kucki dokoła ogniska z opadłych flag i białych kruków, płomienie błyskają na bandolierach i bagnetach; jemy ludzkie mięso i pijemy samogon; Marszałek Polny chełpi się słynnymi bitwami, które wygrał, wszystkimi kobietami, które zerżnął, a potem, gdy nie potrafi już wymyślić następnych kłamstw, żąda, bym mu opowiedział jakąś historię. Opowiadam mu jedną o małym chłopcu, którego tato miał gołębnik i który jako mężczyzna nigdy nie czuł się szczęśliwszy niż wtedy, gdy dostał kosza na szczycie monstrualnego gołębnika.

Marszałek Polny sprawia wrażenie niewzruszonego, więc wracam do początku.

Nim doszedłem do siebie po melodramatycznym. omdleniu w gabinecie siwowłosego mężczyzny ze stukającym kluczem i szarym biurkiem, pociąg, w którym się znajdowałem, przejechał resztę Republiki, dotarł groblą na drugi brzeg prawie idealnie okrągłego morza i przebył kawałek mroźnej tundry.

Miałem na sobie kolejny nowy ubiór; uniform członka załogi pociągu. Leżałem w małym podnoszonym łóżku i zsikałem się w spodnie. Czułem się okropnie; tętniło mi w skroniach, odczuwałem ból w różnych miejscach ciała, powrócił kolisty ucisk w klatce piersiowej. Pociąg przemieszczał się z turkotem.

Miałem być kelnerem; kimś, kto czekał i usługiwał. W pociągu znajdowali się rozmaici oficjele z Republiki, jadący z misją pokojową — nigdy nie odkryłem, kim dokładnie są ani jakiego rodzaju pokój planują zawrzeć — a ja wraz z doświadczonym głównym stewardem miałem im usługiwać w wagonie restauracyjnym, serwując napoje, przyjmując zamówienia i przynosząc potrawy. Na szczęście ci starzejący się biurokraci byli prawie przez cały czas pijani i moje początkowe gafy w trakcie szkolenia przeszły nie zauważone. Od czasu do czasu musiałem także ścielić łóżka albo zamiatać, odkurzać i pastować podłogi w przedziałach sypialnych i wagonach osobowych.

Jeśli to jest kara, myślałem sobie, to bardzo łagodna. Później się dowiedziałem, że od znacznie gorszego losu uchronił mnie fakt, że dla tych ludzi byłem głupim i głuchym analfabetą. Ponieważ nie mogłem zrozumieć żadnych rozmów ani przeczytać żadnych gazet porozkładanych w wagonach, można mnie było obdarzyć zaufaniem i wykorzystać. Oczywiście nauczyłem się trochę ich języka, lecz moje słownictwo ograniczało się niemal zupełnie do spraw związanych z podawaniem do stołu oraz rozszyfrowywaniem napisów w rodzaju Nie przeszkadzać. Robiłem, co do mnie należało. Pociąg toczył się przez wietrzną tundrę, mijając miasta o niskiej zabudowie, obozy i posterunki wojskowe.

Gdy oddaliśmy się od Republiki, pijacki luz oficjeli zmienił się w pijackie napięcie; na horyzoncie wznosiły się czarne słupy dymu i od czasu do czasu w kierunku pociągu nagle i z przeraźliwym gwizdem pikowała eskadra myśliwców. Gdy samoloty śmigały nad nami, oficjele przy stolikach odruchowo schylali głowy, po czym wybuchali śmiechem, rozpinali kołnierzyki i z uznaniem kiwali głowami w stronę szybko oddalających się cętek eskadry. Po chwili zauważali moją obecność i strzelali majestatycznie palcami, żądając następnych porcji alkoholu.

Skład pociągu ulegał w trakcie podróży zmianom. Początkowo mieliśmy parę platform z dwoma czterolufowymi działami przeciwlotniczymi, jednym tuż przed lokomotywą i drugim za wagonem służbowym, potem wagon mieszczący załogi dział oraz opancerzony wagon pełen dodatkowej amunicji. Wojskowi nie ruszali się ze swoich wagonów, a mnie nie wzywano do ich obsługi.

Później w małym mieście, gdzie w oddali wyły syreny i klaksony, a w pobliżu stacji szalał wielki pożar, odczepiono część wagonów osobowych. Zastąpiono je opancerzonymi wagonami z oddziałami wojska. Oficerowie zajęli niektóre z wagonów sypialnych.

Pogoda zmieniła się; spadł śnieg. Przejeżdżaliśmy wzdłuż szutrowych dróg, przy których w rowach leżały spalone ciężarówki; ich nawierzchnia i pobocze toru były zryte lejami po pociskach. Pojawiły się kolumny żołnierzy i ubogo wyglądających cywilów, pchających dziecinne wózki załadowane sprzętami domowymi; żołnierze zmierzali w obydwu kierunkach, cywile tylko w jednym — przeciwnym niż my. Kilka razy zatrzymywaliśmy się bez widocznego powodu i wtedy widziałem z bocznicy, jak mija nas pociąg wiozący szyny oraz dźwigi, ciągnący wagony pełne tłucznia. Mosty nad pokrytą śniegiem tundrą często były wznoszone na ruinach dawnych mostów i obsadzone saperami. Nasz pociąg przejeżdżał przez nie w żółwim tempie; wysiadałem i szedłem wzdłuż toru, by rozprostować nogi, trzęsąc się z zimna w mojej cienkiej kelnerskiej marynarce.

Zanim zdałem sobie sprawę, co się dzieje, w pociągu nie było już cywilów — jedynie oficerowie, żołnierze i załoga. Zostały też wyłącznie wagony wojskowe; mieliśmy trzy lokomotywy spalinowe z przodu i jeszcze dwie z tyłu, co trzy bądź cztery wagony rozmieszczono platformy z działkami przeciwlotniczymi i z zamaskowanymi działami polowymi i haubicami; poza tym w składzie znajdował się wagon-radiostacja z własnym generatorem, kilka platform z czołgami, samochodami sztabowymi i ciągnikami artyleryjskimi, wiele wagonów bydlęcych wypełnionych poborowymi oraz z tuzin wagonów pełnych beczek z olejem napędowym.

Teraz obsługiwałem wyłącznie oficerów. Pili więcej niż tamci i mieli skłonność do niszczenia wszystkiego, ale raczej nie rzucali sztućcami, gdy ktoś upuścił brudne talerze.

Światło słońca stało się mniej intensywne, wiatry chłodniejsze, chmury ciemniejsze i gęstsze. Nie mijaliśmy już uchodźców, a tylko ruiny miast i wsi; wyglądały jak szkice węglem: czerń pokrytych sadzą kamieni i pusta biel lepkiego śniegu. Widziałem wojskowe obozy, bocznice zastawione pociągami takimi jak nasz, składy z setkami czołgów na platformach bądź olbrzymie działa na wieloosiowych wagonach przegubowych, trzy razy dłuższych od normalnych.

Zostaliśmy zaatakowani przez samoloty; z platform z działkami przeciwlotniczymi dolatywały hałaśliwie trzaski, a kłęby gryzącego dymu snuły się wzdłuż pociągu. Samoloty ostrzeliwały nas z broni pokładowej, rozbijając szyby, a bomby wybuchały ledwie o sto metrów obok. Leżałem na podłodze w kuchni razem z głównym stewardem, obejmując pudełko z przepięknymi kieliszkami z kryształu, podczas gdy wokół nas rozpryskiwały się szyby okien. Obaj patrzyliśmy z przerażeniem, jak spod drzwi kuchni wypływa fala czerwonej cieczy; sądziliśmy, że trafiony został jeden z naszych kuchmistrzów. Na szczęście było to tylko wino.

Uszkodzenia zostały naprawione i pociąg potoczył się dalej między niskimi wzgórzami, pod ciemnymi zwałami chmur. Miejscami wiatr zwiał ze szczytów śnieg i choć słońce nie wschodziło wysoko, powietrze stało się cieplejsze. Wydawało mi się, że czuję oddech oceanu; czasem pachniało siarką. Obozy wojskowe wyraźnie się rozrastały. Wzgórza stopniowo przeistoczyły się w góry i pewnej nocy, podając kolację, ujrzałem pierwszy wulkan; skutki jego działania wziąłem mylnie za jakiś straszliwy nocny atak w oddali. Żołnierze omietli tylko widok spojrzeniami i powiedzieli, żebym nie rozlewał zupy.

Teraz już przez cały czas słychać było odległe wybuchy; czasem wulkanów, czasem spowodowane przez ludzi. Pociąg toczył się z jękiem po świeżo naprawionym torze, mijając w żółwim tempie długie kolumny mężczyzn o szarych twarzach, niosących młoty kowalskie i długie łopaty.

Uciekaliśmy przed atakującym samolotami, pędząc po prostych odcinkach, mknąc z łoskotem na zakrętach — wagony przechylały się wtedy pod przyprawiającym o mdłości kątem — a potem wpadając do tuneli i gwałtownie hamując; wszystko brzęczało i upadało z trzaskiem, a ściany tunelu błyskały od iskier pryskających spod piszczących hamulców.

Wyładowywaliśmy czołgi i samochody sztabowe, zabieraliśmy rannych; wojenne gruzy były rozrzucone po wzgórzach i dolinach niczym gnijące owoce w opuszczonym sadzie. Kiedyś nocą widziałem żarzące się resztki czołgów uwięzionych w rubinowym strumieniu. Lawa spływała w dolinę u naszych stóp, jak płonące błoto; rozbite czołgi — z rozprutymi gąsienicami, z lufami zadartymi szaleńczo ku niebu — były niesione tym rozżarzonym nurtem, jak dziwne produkty samej ziemi; piekielne przeciwciała w tym czerwonym strumieniu.

Nadal serwowałem oficerom posiłki, aczkolwiek zabrakło nam już wina, a nasze zapasy stopniały do nędznych resztek. Wielu oficerów, którzy wsiedli do pociągu po wjeździe do strefy walk, gapiło się na swoje talerze całymi minutami, spoglądając z niedowierzaniem na to, co postawiliśmy im przed nosem; byli tak zmieszani i zaniepokojeni, jakbyśmy im nałożyli chochlą na talerze stertę nakrętek i śrub.

Światła w naszym pociągu paliły się przez całą dobę; ciemne chmury, ogromne bałwany wulkanicznego dymu i pyłu, nisko zawieszone słońce, bez widoku którego musieliśmy się obywać całymi dniami — wszystko to razem spowodowało, że usiane wrakami góry ogromniły się w krainę wiecznej nocy. Nic już nie było pewne. Na horyzoncie [LACUNA] mógł być chmurą deszczową lub dymu, [LACUNA Mszy pas › bieli 'm; i] na zboczu wzgórza lub równinie mogła być śniegiem k, pożary nad nami — płonący mi twierdzami na wzgórzach lub wyziewami wielkich wulkanów. Podróżowaliśmy przez cień i śmierć. Po pewnym czasie zaczęło się to nam wydawać zupełne realne.

Sądzę, że gdybyśmy jechali dalej, na dachach wagonów — oprysinych lawą, oblepionych pyłem, pogiętych i połatanych — nagromadziłoby się tyle zastygłej lawy, że nasz pociąg z góry wyglądaby jak naturalna skalna zasłona, druga skóra, ochronna warstwa wyrosła w tym nieprzyjemnym miejscu, jak gdyby metale przegubowego cielska pociągu spontanicznie powracały do pierwotnej postaci.

Atak nastąpił pośród ognia i pary.

Pociąg zjeżdżał z przełęczy. Po jednej stronie płytkiej doliny płynął rwący strumień uwolnionej lawy, niemal dotrzymujący nam tempa. Gdy dojeżdżaliśmy do tunelu pod skalnym szczytem, przed nami podniosła się rozległa zasłona z pary, a huk przypominający grzmotnego wodospadu zagłuszył hałas pociągu. Wyjechawszy z wypełnionego mgłą tunelu, zobaczyliśmy, że lodowiec blokuje przepływ lawy: zanieczyszczona woda z tafli topiącego się lodu zasilała rozległe jezioro. Spływała do niego także lawa, pchając przed sobą wielką fałdę schłodzonego wodą gruzu.

Pociąg toczył się niepewnie ku następnemu wałowi gęstej mgły. Właśnie ścieliłem łóżka w jednym z wagonów sypialnych, gdy ze zbocza góry zaczęły się staczać pierwsze, jeszcze małe kamienie; przeszedłem na drugą stronę wagonu i obserwowałem przez otwarte drzwi, jak coraz większe głazy toczą się z łoskotem po zasnutym mgłą zboczu w stronę pociągu i odbite od ziemi wpadają przez okna lub uderzają o ściany wagonów. Jeden olbrzymi głaz zmierzał prosto na mnie; uciekłem w głąb korytarza. Powietrzem targały trzaski, głuche stuki oraz huk odległych, chaotycznych wystrzałów armatnich. Poczułem wstrząs, po czym straszliwy wybuch zagłuszył wszystkie inne hałasy — lawy zmieniającej wody jeziora w parę, wystrzałów armatnich, drobnych skał walących w ściany i dach. Cały wagon przechylił się, ciskając mną o okno, a potem, gdy zamigotały i zgasły światła, przewracając na plecy. Trzask i łomot wydawały się dolatywać ze wszystkich stron naraz, a ja obijałem się jak piłka między wyginającym się dachem wagonu a jego ścianami.

Później stwierdziłem, że wagon oderwał się od reszty bombardowanego głazami pociągu i stoczył po osypisku ku gotującym się wodom jeziora. Ludzie Marszałka Polnego, plądrujący wagony, natknęli się na mnie we wraku, mamroczącego do siebie, i — tak twierdzą, ale mogą gadać, co im ślina na język przyniesie — próbującego przytwierdzić głowę głównego stewarda do tego, co zostało z jego ramion. Do ust wetknąłem mu podobno jabłko.

I znowu uratował mnie język: oni mówią tym samym co ja. Zaprowadzili mnie do Marszałka Polnego, który znajdował się w krótkim pociągu stojącym odrobinę dalej.

Marszałek Polny jest bardzo wysoki i ociężały, ma nieproporcjonalnie długie nogi, wielki tyłek, okrągłą twarz i proste, farbowane na czarno włosy. Preferuje krzykliwe mundury o bardzo wysokim albedo. Gdy zaprowadzono mnie, wciąż na wpół przytomnego, przed jego oblicze, siedział przy biurku w swoim wagonie, słuchając muzyki z radia i zajadając kandyzowane pigwy z małego talerza. Zapytał, skąd przyjechałem; pamiętam jak przez mgłę, że powiedziałem mu prawdę, którą uznał za niezwykle zabawną.

— Będziesz moim lokajem — powiedział. — Lubię posłuchać ciekawej opowieści przy obiedzie.

Gdy ludzie Marszałka kończyli grabić i mordować, siedziałem zamknięty w małej celi w jednym z wagonów. Kiedy mnie przeszukiwali, zabrali chusteczkę. Parę dni później widziałem Marszalka wycierającego sobie w nią nos.

Obserwowałem, jak zbrukani krwią żołnierze Marszałka wracają z mojego pociągu, niosąc broń i kosztowności; nadciągnął wiatr i przerzedził parę w kotle doliny. Jezioro wyschło prawie całkowicie; strumień lawy i lodowiec zetknęły się w końcu, wywołując szereg potężnych eksplozji, które wyrzucały kawałki lodu i skały na dziesiątki metrów w powietrze. Nasz mały pociąg uciekł, brzęcząc i stukocząc, od wraku na torze i kataklizmu w dolinie.

Pociąg Marszałka Polnego był krótszy i gorzej wyposażony niż ten, który jego ludzie wciągnęli w zasadzkę. Jeżeli nie mieliśmy osłony gęstych chmur, podróżowaliśmy tylko nocą, za dnia ukrywając się w tunelach lub nakrywając lokomotywę i wagony siatką maskującą. Przez parę pierwszych dni w pociągu panowało napięcie, lecz potem, mimo ucieczki w ostatniej chwili przed bombami myśliwca bombardującego i jeżącego włos na głowie przejazdu po wielkim zakrzywionym wiadukcie, który był już uszkodzony i znajdował się pod ciągłym obstrzałem ciężkiej artylerii, w miarę oddalania się od miejsca zasadzki niepokój hałastry w pstrokatych mundurach wyraźnie zmalał.

Osłabła również aktywność wulkanów; teraz mijaliśmy jedynie fu-marole, gejzery i jeziorka z gotującym się błotem, zdradzające istnienie otchłani ognia pod tymi mroźnymi ziemiami.

To Marszałek Polny wpadł na pomysł zakwaterowania około tuzina swoich świń we wspaniałych salonkach; jednocześnie kazał umieścić jeńców w paru pełnych gnoju bydlęcych wagonach z tyłu pociągu. Świnie kąpano co tydzień w marszałkowskim basenie z wirami wodnymi, który zajmował dużą część jego wagonu. Dwaj żołnierze zostali na stałe odkomenderowani do opieki nad trzodą, trudniąc się utrzymaniem czystości w gniazdach z prześcieradeł i koców, które zwierzęta umości-ły sobie w swoich łóżkach, przynoszeniem im posiłków — jadły to samo co my — i ogólnie dbając o ich pomyślność.

Wrzucanie schwytanych żołnierzy do sadzawek z gotującym się błotem było na porządku dziennym, robiono to po prostu dla rozrywki. Marszałek Polny wiedział, że te praktyki wzbudzają we mnie wielki niepokój.

— Ore — mówił (tak właśnie wymawiał moje nazwisko) — czyżbyś nie lubił naszych niewinnych zabaw?

Uśmiechałem się, skrywając prawdziwe uczucia.

Dni stały się jaśniejsze, uśpione wulkany ustąpiły miejsca niskim wzgórzom i sawannie. Marszałek Polny, pozbawiony swojego wrzącego błota, wymyślił nową rozrywkę: zawiązywał krótką linę na szyi jeńca i zmuszał go do biegu przed pociągiem. Sam przejął stery i chichotał, operując dźwigniami i ścigając swoją zwierzynę. Jeńcy zwykle wytrzymywali mniej więcej osiemset metrów, nim potykali się i upadali na podkłady bądź próbowali uskoczyć w bok; w takim wypadku Marszałek po prostu przyśpieszał i wlókł ich wzdłuż toru.

Nad ostatnią sadzawką z wrzącym błotem kazał owinąć ofiarę liną, wrzucić, a gdy już się ugotowała, wyciągnąć. Potem rozkazał swoim ludziom narzucić łopatami więcej błota na skręconą postać, a gdy już wyschło, zostawić zdeformowany posąg na popielistym brzegu słonego, cuchnącego morza.

Jechaliśmy po dnie osuszonego morza do miasta położonego na wielkim, kolistym urwisku, gdy na niebie pojawiły się bombowce. Pociąg przyśpie szył, zmierzając do tunelu usytuowanego pod zrujnowanym miastem; na sze nieliczne działa przeciwlotnicze zostały obsadzone ludźmi.

Trzy bombowce średniej wielkości leciały ku nam wzdłuż toru/ spełna trzydzieści metrów nad szynami. Gdy znajdowały się er metrów od nas, zaczęły zrzucać bomby — ostatni samoloty. Przyglądałem się temu z wypukłego pleksiglasowe?’ nu obserwacyjnego Marszałka, gdzie otwierałem butelk Maszynista zahamował i rzuciło nami do przodu. Marszałek ,iy przecisnął się obok mnie, kopniakiem otworzył wyjście awaryjne i wyskoczył z pociągu. Skoczyłem za nim, uderzając z głuchym jękiem w zbocze pokrytego pyłem nasypu w chwili, gdy seria bomb zadudniła po wagonach niczym buty żołnierzy po betonie podczas musztry. Wał podskakiwał jak trampolina; z nieba spadł grad kamieni i kawałków pociągu. Leżałem skulony, zatykając uszy palcami.

Znajdujemy się teraz w opuszczonym mieście — Marszałek Polny, ja i dziesięciu żołnierzy; wszyscy, którzy przeżyli. Mamy trochę broni i jedną świnię. Ruiny pełne są odbijających echo, obwieszonych flagami sal i kamiennych iglic; obozujemy w bibliotece, ponieważ to jedyne miejsce, w którym możemy znaleźć opał. Miasto j est zbudowane z kamienia i ciemnego, ciężkiego drewna, które tylko żarzy się bladoczerwono i nic więcej, nawet podsypane prochem wydobytym z nabojów. Wodę czerpiemy z zardzewiałego zbiornika na dachu biblioteki, chwytamy też i zjadamy niektóre z bladoskórych nocnych zwierząt, które przemykają niczym zjawy wśród ruin, szukając czegoś, czego, jak się wydaje, nigdy nie znajdują. Żołnierze narzekają, że te płochliwe, ale i łatwowierne stworzenia nie nadają się na obiekt prawdziwych polowań. Kończymy posiłek. Dłubią w zębach bagnetami; jeden z nich podchodzi do wyłożonej książkami ściany i ściąga z jej urodzajnej powierzchni parę starych tomów. Przynosi je do ogniska, skręcając okładki i marszcząc strony, żeby się lepiej paliły.

Opowiadam Marszałkowi o barbarzyńcy i zaczarowanej wieży, zauszniku, czarnoksiężniku, królowej-wiedźmie i okaleczonych kobietach; podoba mu się.

Potem Marszałek wychodzi z dwoma swoimi ludźmi i ostatnią świnią do swojego pokoju. Myję naczynia i słucham żołnierzy skarżących się na monotonne wyżywienie i nieciekawe rozrywki. Wkrótce mogą się zbuntować; Marszałek Polny nie ma jednak ciekawych pomysłów na przyszłość.

Zostaję wezwany do marszałkowskiej kwatery, przypuszczalnie dawnego gabinetu. Mieści się w nim wiele stołów i jedno łóżko. Żołnierze wychodzą, szczerząc do mnie zęby w uśmiechu. Zamykają drzwi.

— Włóż ją — mówi Marszałek z uśmiechem.

To suknia; czarna suknia. Potrząsa nią, wycierając jednocześnie nos w chusteczkę, którą zabrał mi, gdy zostałem schwytany.

— Włóż ją — powtarza.

Świnia leży na jego łóżku, brzuchem do dołu, parskając i kwicząc, z nogami przywiązanymi liną do czterech słupków łóżka. W powietrzu czuć woń perfum.

— Wkładaj — nakazuje Marszałek.

Przyglądam się, jak odkłada moją chusteczkę. Wkładam sukienkę. Świnia chrząka.

Marszałek rozbiera się; wrzuca swój mundur do starego kufra. Ściąga duży karabin maszynowy z pokrytego książkami stołu i wciska mi do rąk. Podnosi taśmę z nabojami, jakby to był gruby złoty naszyjnik, pasujący do mojej długiej sukni.

— Spójrz na te kule — (spoglądam na kule). — To nie są ślepaki, widzisz? Zobacz, jak bardzo ci ufam, Ore. Rób, co ci mówię.

Jego szeroka twarz jest gładka od potu; ma cuchnący oddech.

Mam mu wpychać lufę karabinu między pośladki w czasie, gdy będzie dosiadał świnię; tego właśnie chce. Już jest podniecony — na samą myśl o tym. Smaruje jedną rękę smarem karabinowym, wspina się na kwiczącą świnię i klepie ją tłustą dłonią w zad. Stoję u stóp łóżka z karabinem w ręku.

Ten człowiek mnie mierzi. Żaden z nas nie jest jednak głupcem. Na kołnierzykach mosiężnych naboi widzę słabe regularne nacięcia; trzymano je w szczękach klucza, otworzono i opróżniono z prochu. Prawdopodobnie wypalono także spłonki.

Przy łbie świni leży poduszka. Marszałek Polny pochyla się nad zwierzęciem; chrząkają oboje. Jego ręka spoczywa w pobliżu poduszki. Myślę, że leży pod nią jeszcze jeden karabin.

— Teraz — mówi, chrząkając.

Chwytam lufę karabinu obiema rękami, podnoszę nad głową i tym samym ruchem opuszczam go niczym kowalski młot na głowę Marszałka. Moje ręce, ramiona i uszy mówią mi, że nie żyje, zanim jeszcze powiedzą mi to moje oczy. Nigdy przedtem nie czułem ani nie słyszałem, jak pęka czaszka, ale metal karabinu i przesycone zapachem perfum powietrze w pokoju przeniosły ten sygnał zupełnie wyraźnie.

Ciało Marszałka wciąż się rusza, ale tylko dlatego, że świnia szarpie się pod nim. Zaglądam pod poduszkę, gdzie ludzka krew miesza się ze świńską plwociną i znaaduję tam długi, bardzo ostry nóż. Biorę go i otwieram kufer, do którego Marszałek włożył swój mundur; zabieram rewolwer z kolbą z masy perłowee i trochę amunicji, sprawdzam, czy drzwi są zamknięte na klucz, po czym przebieram się z powrotem w swój kelnerski uniform. Zabieram również jedną z opończy Marszałka, a następnie podchodzę do okna.

Jego zardzewiała rama piszczy, nie tak głośno jednak jak świnia. Stoję już na parapecie, gdy sobie przypominam o chusteczce i ją także wyciągam z munduru nieboszczyka.

W mieście jest mroczno; jego skołowani, błąkający się mieszkańcy czmychają w poszukiwaniu schronienia, gdy biegnę cicho wśród ruin.

Pliocen

Wróciła. Wróciła też pani Cramond, wyglądająca na drobniejszą i starszą. Spodziewał się, że sprzeda dom, ale tego nie zrobiła; za to Andrea wprowadziła się do niej, sprzedawszy mieszkanie na Comely Bank, które przez te lata wynajmowała studentom. Matka i córka żyły ze sobą w niezwykłej zgodzie. Dom był rzecz jasna dostatecznie duży dla nich obu. Dużą suterenę sprzedały jako mieszkanie z osobnym wejściem.

Po powrocie Andrei nastały dobre czasy. Przestał zamartwiać się swoją łysiną, w pracy wszystko szło dobrze — wciąż myślał o dołączeniu do spółki pozostałych dwóch kolegów — a jego ojciec był chyba szczęśliwy na zachodnim wybrzeżu, spędzając czas głównie w klubie dla emerytów, w którym najwyraźniej zwrócił uwagę kilku wdów (z wielkim bólem serca dawał się namówić na wyjazd do Edynburga choćby na weekend, a gdy się tam znalazł, wciąż spoglądał na zegarek i skarżył się, że teraz właśnie omija go gra w karty z chłopakami, a teraz bingo, a teraz staromodne tańce. Spoglądał pogardliwie na wykwintne dania, najlepsze, jakich mogli dostarczyć czołowi edynburscy kuchmistrze, i wymownie wzdychał z tęsknoty za leguminą i tanimi potrawami, które będą jedli tamci).

A Edynburg mógł znowu stać się stolicą, aczkolwiek w ograniczonym sensie tego słowa. Zanosiło się na decentralizację.

Zauważył, że ma lekką nadwagę; po prostu drobne drżenie ciała w pasie i na piersiach, ilekroć wbiegał po schodach; trzeba było się z nim uporać, zaczął więc grać w sąuasha. Nie lubił jednak tego. Tłumaczył, że woli mieć swoje własne pole w grze. Poza tym Andrea stale z nim wygrywała. Przestawił się więc na badmintona; pływał też w Commonwealth Pool dwa lub trzy razy w tygodniu. Nie chciał jednak biegać; wszystko miało swoje granice.

Chodził na koncerty. Andrea wróciła z Paryża z katolickimi upodobaniami. Ciągnęła go do Usher Hall, żeby słuchać Bacha i Mozarta, puszczała płyty Jacques’a Brela, gdy zatrzymywał się w domu przy Moray Place, kupowała mu w prezencie albumy Bessie Smith. On wolał muzykę Motels i Pretenders, Marthę Davis śpiewającą „Total Control” i Chrissie Hynde wołającą: „ffUCKoff!” Uważał, że muzyka klasyczna w ogóle na niego nie działa, dopóki pewnego dnia nie przyłapał się na tym, że usiłuje zagwizdać uwerturę do „Wesela Figara”. Rozwinął w sobie upodobanie do skomplikowanych utworów na klawesyn; dobrze nadawały się do słuchania podczas jazdy samochodem, o ile odtwarzało sieje wystarczająco głośno. Po raz pierwszy wysłuchał „Warren Ze-von” i żałował, że nie usłyszał albumu tego gościa wtedy, gdy się ukazał. Łapał się również na tym, że na przyjęciach podskakuje jak nastolatek i tańczy pogo do muzyki Rezillos.

— Co takiego? — zapytała Andrea.

— Mam zamiar kupić lotnię.

— Skręcisz sobie kark.

— Co mi tam. To wygląda na niezłą zabawę.

— Co, leżenie w respiratorze?

Nie kupił lotni; doszedł do wniosku, że nie są jeszcze wystarczająco bezpieczne. Zamiast tego skakał ze spadochronem.

Andrea spędziła parę miesięcy odnawiając dom przy Moray Place, nadzorując malarzy i stolarzy i malując wiele rzeczy własnoręcznie. Lubił jej w tym pomagać, pracować do późna w nocy w starym ubraniu poplamionym farbą, słuchając jej gwizdania w drugim pokoju lub rozmawiając, gdy oboje malowali. Przeżyli jedną noc panicznego strachu, gdy wyczuł maleńki guz w jej piersi, ale okazało się, że jest nieszkodliwy. Czasami w pracy męczył mu się wzrok od wpatrywania się w plany i rysunki. Wizytę u okulisty odkładał, gdyż podejrzewał, że usłyszy, iż potrzebuje okularów.

Stewart miał krótki romans na uniwersytecie z jakąś studentką, o którym dowiedziała się Shona. Mówiła o odejściu od Stewarta, praktycznie wyrzuciła go z domu. Stewart, zmartwiony i skruszony, przyjechał przenocować w jego domu. On pojechał do Dunfermline, żeby zobaczyć się z Shoną i spróbować załagodzić kryzys, opisać rozr-”warta i to, jak sam zawsze ich podziwiał, a nawet zazdrościł aury spokojnej, trwałej miłości, którą razem emanowali. Czuł się dziwnie, siedząc i próbując przekonać Shonę, by nie opuszczała swojego męża tylko dlatego, że przespał się z inną kobietą, chwilami było to prawie nierzeczywiste, komiczne niemal. Wydawało mu się to absurdalne; tamten weekend Andrea spędzała w Paryżu, zapewne razem z Gustavem, a on tej nocy miał się spotkać w Edynburgu z wysoką jasnowłosą spadochroniarką. Czy to świstek papieru stanowił różnicę, wspólne zamieszkanie, dzieci, czy po prostu wiara w solenne przyrzeczenia, instytucję, zasady religii?

Jakoś zażegnali ten kryzys — przypuszczalnie nie dzięki niemu. Shona wspominała o tym tylko od czasu do czasu, gdy była pijana i z coraz mniejszą goryczą. Mimo to on przekonał się, jak kruchy będzie nawet najtrwalszy z pozoru związek, jeżeli człowiek naruszy uzgodnione reguły.

Raz kozie śmierć, pomyślał i wszedł w spółkę z pozostałą dwójką. Oni znaleźli pomieszczenia biurowe w Pilrig, a on musiał znaleźć księgowego. Wstąpił do Partii Pracy; brał udział w kampaniach pisania listów dla Amnesty International. Sprzedał saaba i kupił rocznego golfa GTi; obciążył hipotekę mieszkania.

Gdy mył saaba przed odstawieniem go do salonu, znalazł biały jedwabny szalik, którego używali tamtego dnia na wieży. Nie chciał go zostawiać jakiemuś przypadkowemu znalazcy, więc gdy zeszli wtedy na dół, wypłukał go w potoku, potem jednak zgubił; przypuszczał, że szalik wypadł z samochodu.

Odnalazł się, wymięty i brudny, pod fotelem pasażera. Wyprał go i zdołał usunąć wszystkie ślady stóp, ale plama krwi, zaschniętej w postaci nierównego koła niczym efekt nieudolnego farbowania, nie chciała zejść. Nie bacząc na to, oddał go Andrei. Powiedziała, by go zatrzymał, po czym rozmyśliła się, zabrała szalik i tydzień później zwróciła mu go bez plamy, prawie jak nowy, i z wyszytymi jego inicjałami. Zrobiło to na nim wrażenie. Nie chciała mu zdradzić, jak go razem z matką wyczyściły. Powiedziała, że to rodzinna tajemnica. Dbał o niego i nigdy nie wkładał, gdy wiedział, że się upije, żeby przypadkiem nie zostawić go w jakimś barze.

— Fetyszysta — stwierdziła Andrea.

Legendarne referendum pod hasłem „Podejmij decyzję” zostało skutecznie zmanipulowane. Mnóstwo prac ciesielskich w starym gimnazjum poszło na marne.

Andrea tłumaczyła teksty z rosyjskiego i pisała artykuły o literaturze rosyjskiej dla czasopism. On nie miał o tym pojęcia, dopóki nie przeczytał w „Edinburgh Review” długiego artykułu o Zofii Tołstoj i Nadiezdzie Mandelsztam. Był zażenowany, oszołomiony niemal, gdy go studiował; to musiała być ta sama Andrea Cramond; pisała w ten sam sposób, jak mówiła, i czytając wydrukowane s łowa, słyszał rytm jej mowy.

— Czemu mi nie powiedziałaś? — zapytał, czując się zraniony. Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i odparła, że nie chciała się chwalić. Napisała też parę artykułów dla czasopism w Paryżu. Tak na marginesie. Znowu brała lekcje gry na fortepianie — zarzuciła je w szkole średniej — i chodziła na wieczorne zajęcia z rysunku i malarstwa.

Była również w swego rodzaju spółce: zainwestowała trochę pieniędzy w feministyczną księgarnię, którą otworzyło parę jej starych znajomych. Do przedsięwzięcia dołączyły inne kobiety i teraz było ich w sumie siedem. Jej brat uważał, że to finansowe szaleństwo. Andrea czasem pomagała w księgarni; on chodził tam w pierwszej kolejności, ilekroć chciał kupić konkretną książkę, ale zawsze czuł się w tym miejscu dość nieswojo i rzadko tam wpadał. Jedna z kobiet zadenuncjowa-ła Andreę na zebraniu za pocałowanie go na pożegnanie, po tym jak kupił parę książek; Andrea po prostu wyśmiała ją, potem jednak poczuła, że postąpiła w sposób niegodny siostry. Przeprosiła za śmiech, ale nie za pocałunek. Odkąd mu o tym opowiedziała, odwiedzając księgarnię, uważał, by nie całować ani nie dotykać Andrei.

— Cholera jasna — mruknął, gdy we wczesnych godzinach rannych, siedząc w łóżku, oglądali w telewizji kolejne przybliżenia wyników wyborów. Andrea pokręciła głową i sięgnęła po butelkę, stojącą na szafce przy łóżku.

— Nie przejmuj się, chłopcze. Napij się whisky i spróbuj nie myśleć o tym. Pomyśl o swojej najwyższej stawce podatkowej.

— Pierdolić stawkę podatkową. Wolałbym mieć czyste sumienie niż dodatnie saldo na rachunku bankowym.

— Ejże, bo twój księgowy będzie się przewracał w swojej szafie do akt.

Kolejny powracający do studia urzędnik obwieścił zwycięstwo kolejnego torysa; rozległy się zwierzęce ryki entuzjazmu. Pokręcił głową.

— Ten kraj naprawdę schodzi na psy — powiedział szeptem.

— Z pewnością dostał się w ręce suki — zauważyła Andrea, mieszając whisky w swojej szklance i ze zmarszczonym czołem patrząc przez nią na ekran telewizora.

— No cóż… przynajmniej jest kobietą — odparł ponuro.

— Może i jest kobietą, ale nie jest, kurwa, siostrą.

Szkocja głosowała na laburzystów, z SNP na trzecim miejscu tuż za torysami, ale i tak otrzymała czcigodną posłankę Margaret Thatcher.

Znowu pokręcił głową.

— Cholera jasna.

Firma dobrze funkcjonowała: musieli odprawiać zleceniodawców z kwitkiem. Po niespełna roku jego księgowy namawiał go do kupna większego domu i większego samochodu.

— Aleja lubię moje małe mieszkanie — skarżył się Andrei.

— Więc je zatrzymaj, ale kup dom — odparła.

— Przecież nie mogę mieszkać w obu naraz! A zresztą, zawsze uważałem, że posiadanie dwóch domów w sytuacji, gdy ludzie tracą dach nad głową, jest niemoralne.

— Więc pozwól, by ktoś zamieszkał w mieszkaniu albo w tym domu, który kupisz, ale pamiętaj, kto dostanie wszystkie te dodatkowe pieniądze, które będziesz płacił, jeżeli nie zrobisz tego, co radzi twój księgowy.

— Och.

Sprzedał mieszkanie i kupił dom w Leith, koło Links, z widokiem na Forth z najwyższego piętra. Miał pięć sypialni i duży podwójny garaż: kupił nowego golfa GTi i rangę rovera, żeby uszczęśliwić swojego księgowego i zapełnić garaż; napęd na cztery koła przydawał się w podróżach służbowych, gdy musieli odwiedzać place budowy. Tamtego roku sporo współpracowali z firmami z Aberdeen, więc mógł wpadać do rodziny Stewarta. Podczas kolejnej podróży wylądował w łóżku z jego siostrą, rozwiedzioną nauczycielką. Nigdy nie powiedział o tym Stewartowi, nie do końca pewny, czy tamten nie miałby coś przeciwko temu. Powiedział natomiast Andrei.

— Nauczycielka — stwierdziła z szerokim uśmiechem. — Pouczające doświadczenie?

Powiedział jej o swej niechęci do wyjawienia prawdy Stewartowi.

— Chłopcze — odparła, chwytając go za podbródek i patrząc nań bar dzo poważnie — jesteś idiotą.

Pomogła mu odmalować dom i zmusiła do zupełnie nowego doboru kolorów.

Pewnego wieczoru stał na drabinie, malując wyszukaną gipsową różę na suficie, gdy poczuł nagły, oszałamiający przypływ deja vu. Odłożył pędzel. Andrea była w sąsiednim pokoju i gwizdała pod nosem. Rozpoznał melodię: „The River”. Stał na drabinie w pustym, odbijającym echo pomieszczeniu i wspominał, jak rok wcześniej, ubrany w identyczne poplamione farbą ubranie, stał w szerokim pokoju pełnym okrytych prześcieradłami mebli w domu przy Moray Place, słuchając jak ona gwiżdże w drugim pokoju i czując się ogromnie, tak po prostu, szczęśliwy. Jestem szczęśliwym sukinsynem, pomyślał. Mam tak wiele, otacza mnie tyle dobrych rzeczy. Wciąż chcę więcej, przypuszczcalnie chcę więcej, niż mógłbym wykorzystać. W rzeczywistości pragnę rzeczy, które uczyniłyby mnie tylko nieszczęśliwym, gdybym je miał. Ale nawet to jest OK, to także składa się na zadowolenie.

Gdyby moje życie było filmem, pomyślał, puściłbym teraz napisy końcowe. Stopniowo zanikający obraz tego błogiego uśmiechu, mężczyzny na drabinie w pustym pokoju, czyniącego wszystko lepszym, odnawiającego, udoskonalającego. Cięcie. Koniec filmu.

No cóż, powiedział sobie w duchu, to nie film, chłopcze. Przepełniła go fala czystej radości, prostego zachwycenia tym, że jest tam, gdzie jest, i tym, kim jest, i że zna ludzi, których zna. Rzucił pędzel w kąt pokoju, zeskoczył z drabiny i pobiegł do Andrei. Właśnie rozprowadzała wałkiem farbę na ścianie.

— Boże, myślałam, że spadłeś z drabiny. Co tak zęby szczerzysz?

— Właśnie sobie przypomniałem — odparł, wyjmując jej z ręki wałek i ciskając go za siebie — że jeszcze nie ochrzciliśmy tego pokoju.

— No cóż, my też nie. Muszę zapamiętać, że zapach farby tak na ciebie działa.

Tym razem dla odmiany kochali się pod ścianą. Koszula przykleiła się Andrei do świeżej farby; śmiała się do łez.

Stał się kinomanem. W czasie ostatniego festiwalu oboje obejrzeli więcej filmów niż sztuk i koncertów i wtedy nagle uświadomił sobie, że nie widział setek filmów, o których słyszał i które chciał zobaczyć. Zapisał się do towarzystwa miłośników filmu, kupił magnetowid i chodził po wypożyczalniach wideo w poszukiwaniu kaset. Ilekroć sprawy służbowe wiodły go do Londynu, starał się znaleźć czas na jak najwięcej wizyt w kinie. Podobało mu się prawie wszystko; po prostu lubił chodzić do kina.

Szkocka grupa Tourists wyłansowała parę przebojów; ich wokalistka została potem żeńską połową zespołu Eurythmics. Ludzie pytali, czy jest z nią spokrewniony.

— Takiego szczęścia to ja nie mam — odpowiadał, wzdychając. Słyszał słodkie głosy, widział zgrabne tyłki. Andrea robiła skoki w bok, a on próbował nie być zazdrosny. To nie zazdrość, mówił sobie; już raczej zawiść. I strach. Jeden z nich może okazać się milszym, życzliwszym i lepszym człowiekiem ode mnie i bardziej oddanym.

Kiedyś Andrea nie kontaktowała się z nikim przez prawie dwa tygodnie, nawiązawszy z młodym wykładowcą z Heriot Watt szalony romans, który na przestrzeni dwunastu dni przeszedł od miłości-od-pierwszego-wejrzenia do stadium trzaskania drzwiami, rzucania bibelotami i tłuczenia szyb w oknach. Gdy to wszystko się działo, on tęsknił za Andrea. W drugim tygodniu wziął wolne i pojechał na północny zachód. Rangę rover i GTi zostały uzupełnione przez motocykl ducatti; miał ze sobą jed-nosobowy namiot, śpiwór do wysokogórskiej wspinaczki i cały sprzęt wycieczkowy najwyższej klasy. Z rykiem silnika ruszył w góry zachodniej Szkocji i spędzał całe dnie na samotnych wędrówkach. Gdy wrócił, Andrea zakończyła już romans z wykładowcą. Rozmawiał z nią przez telefon, ale wyglądało na to, że dziwnie nie ma ochoty się z nim zobaczyć; zadręczał się tym, źle sypiał. Kiedy wreszcie po tygodniu ją zobaczył, wokół lewego oka miała zanikającą żółtą plamę. Zauważył to tylko dlatego, że przez zapomnienie Andrea zdjęła w pubie ciemne okulary.

— Czy dlatego właśnie nie chciałaś się ze mną zobaczyć? — zapytał.

— Proszę, nic nie rób — odparła. — To już skończone i z radością bym go udusiła, ale tknij go palcem, a już nigdy się do ciebie nie odezwę.

— Nie wszyscy z nas — wyjaśnił ozięble — tak szybko uciekają się do przemocy. Mogłaś mi zaufać. Przez ostatni tydzień byłem chory z niepokoju.

Potem żałował, że to powiedział, gdyż Andrea załamała się, objęła go i wybuchnęła płaczem. Zdał sobie sprawę, przez co musiała przejść; czuł, że przysporzenie jej dodatkowej zgryzoty było nikczemne i samolubne. Gdy szlochała na jego piersi, gładził ją po włosach.

— Chodź do domu, dziewczyno.

W góry i na wyspy wyjeżdżał jeszcze parę razy, wyrywając się z Edynburga przy okazji jej podróży do Paryża i zatrzymując się po drodze w obie strony u swego ojca. Pewnego dnia biwakował o zachodzie słońca na zboczach Beinn a’ Chaisgein Mor — w pobliżu stała chata, ale przy dobrej pogodzie wolał rozbić namiot — spoglądając na Fionn Loch i na małą groblę, po której przejedzie nazajutrz ku górom po drugiej stronie, gdy nagle pomyślał, że przez te wszystkie lata tak jak on nigdy nie był w Paryżu, tak Gustave nigdy nie odwiedził Edynburga.

Ech! Może były to tylko skutki działania ostatniego skręta, ale w tej sekundzie, chociaż odgradzało ich tysiąc mil oraz wszystkie te nie dzielone z sobą lata, poczuł się dziwnie bliski temu Francuzowi, którego nigdy nie poznał. Posłał śmiech w chłodne górskie powietrze; wiatr poruszał ścianami namiotu niczym oddech.

Jednym z jego najwcześniejszych wspomnień było wspomnienie gór i wyspy. Razem z rodzicami i najmłodszą siostrą pojechali na wakacje na Arran; miał wtedy trzy lata. Gdy parowiec, przebierając łopatkami koła wodnego, płynął po iskrzącej się rzece ku odległej sinej bryle wyspy, ojciec zwrócił mu uwagę na Śpiącego Rycerza, pasmo górskie na północnym krańcu wyspy, przypominające spoczywającego żołnierza w hełmie, potężnego, lecz pokonanego. Nigdy nie zapomniał tego widoku ani mieszaniny towarzyszących mu dźwięków: krzyku rybitw, plaśnięć łopatek koła wodnego parowca, muzyki zespołu akordeonistów grającego gdzieś na pokładzie, śmiechu ludzi. Zawdzięczał mu także swój pierwszy nocny koszmar: mama musiała go zbudzić w łóżku, które dzielił z siostrą w pensjonacie, gdyż płakał i piszczał. W jego śnie wielki kamienny rycerz przebudził się i zbliżał powoli, straszliwie, miażdżąc wszystko po drodze, by zabić jego rodziców.

Pani i panna Cramond wykorzystywały swój duży dom do maksimum: urządzały wieczory towarzyskie, przyjmowały gości. Ich przyjęcia stały się dość głośne. Udzielały gościny różnym ludziom: poetom czytającym swe wiersze na uniwersytecie, malarzowi próbującemu sprzedać jakieś dzieło miejscowej galerii, pisarzowi, którego księgarnia zaprosiła na podpisywanie nowej książki. W niektóre wieczory w ich domu znajdowała się cała grupa ludzi, których nie znał; zazwyczaj wyglądali na mniej zamożnych niż znajomi Andrei, mieli znacznie większy apetyt i skłonności do picia. Podejrzewał, że pani Cramond spędza pół dnia piekąc ciasta, ąuiches i chleb. Obawiał się, że nawet we wdowim stanie spędza życie w kuchni, szykując potrawy dla gości, ale Andrea powiedziała, żeby nie był idiotą; jej matka uwielbiała patrzeć, jak innym smakuje coś, co sama zrobiła. Pogodził się z tym, lecz części przelotnych gości tego domu, tym wpychającym ciastka i nadliczbowe butelki wina do kieszeni płaszczy, przyglądał się z przeświadczeniem, że jest świadkiem wyzysku rekompensacyjnego.

— Ci ludzie to intelektualiści — powiedział kiedyś Andrei. — Zakładasz tu salon, stajesz się przeklętą sawantką!

Tylko się uśmiechnęła.

Andrea kupiła od znajomej cztery syjamskie kotki. Jeden zdechł; dwóm samczykom nadała imiona Franklin i Phineas, a smukłej kotce — Tłusta Freddie; on uważał, że to przejaw przeklętej nostalgii. Ktoś dał pani Cramond spaniela wabiącego się Król Karol; nazywała go Cromwellem.

Same przygotowania do wizyty w ich domu wystarczały, by dobrze się poczuł; jazda tam przyprawiała go o niemal dziecinny dreszcz emocji; to miejsce było jego drugim domem, przytulnym i gościnnym. Czasami, zwłaszcza gdy już zdążył opróżnić parę kieliszków, musiał zwalczać w sobie niedorzeczną ckliwość na myśl o więzi łączącej matkę z córkę.

Dodał citroena CX do rangę rovera i GTi, po czym sprzedał wszystkie trzy i kupił audi ąuattro. Wyjechał służbowo do Jemenu. Stał pośród ruin dawnego Mocha, portu na wybrzeżu Morza Czerwonego; widział, jak ciepły wiatr znad Afryki przemieszcza ziarnka piasku wokół jego stóp i czuł niezmienną i surową obojętność pustyni, jej spokojne trwanie, ducha tych starożytnych ziem. Gładził dłonią zniszczone, dziobate ze starości kamienie i przyglądał się, jak tam, gdzie spadały fale, niebieskie, eksplodujące bielą pięści grzmią na otwartej złocistej dłoni brzegu.

Wszystko toczyło się swoim torem; Lennon padł od kul, Dylan popadł w bigoterię. Nigdy nie potrafił rozstrzygnąć, co go bardziej przygnębiło. Pracował w Jemenie, gdy Izraelczycy najechali południowy Liban, ponieważ w Londynie zastrzelono jakiegoś człowieka, oraz wtedy, gdy Argentyńczycy zeszli na ląd w Port Stanley. O tym, że jego brat, Sammy, służy w oddziałach specjalnych, dowiedział się dopiero wtedy, gdy tamten popłynął na Falklandy. Wróciwszy do Edynburga, pokłócił się z przyjaciółmi: jego zdaniem Argentyńczycy powinni oczywiście zatrzymać te cholerne wyspy, ale nie mógł zrozumieć, jak lewicujące partie mogą popierać imperializm faszystowskiej junty. Dlaczego zawsze słuszność musiała być po którejś stronie? Czemu po prostu nie powiedzieć: przekleństwo waszemu i naszemu domowi?

Jego brat powrócił zdrów i cały. On nadal sprzeczał się o tę wojnę: z Sammym, swoim tatą i przyjaciółmi radykałami. Gdy nadeszły wybory, zaczął myśleć, że jego koledzy mieli jednak rację.

— No nie! — zawołał w rozpaczy. Kolejny raz zdrowa większość labu-rzystowska zniwelowana, głosy przechwycone przez SDP, kolejna zaskakująca wygrana konserwatystów. Eksperci przewidywali, że torysi zdob ędą mniej głosów niż ostatnio, ale powiększą stan posiadania o sto mandatów, a może i więcej. — O kurwa!

— To się już staje nudne — zauważyła Andrea, sięgając po whisky. Na ekranie telewizora pojawiła się rozpromieniona zwycięstwem Margaret Thatcher.

— Precz! — zawołał, chowając się pod pościel. Andrea uderzyła w przycisk pilota; ekran zgasł. — O Boże — jęknął spod kołdry. — I nie mów mi o mojej najwyższej stawce podatkowej.

— Przesłyszałeś się, chłopcze.

— Powiedz, że to tylko zły sen.

— To tylko zły sen.

— Naprawdę?

— Diabła tam, to rzeczywistość. Mówiłam ci po prostu to, co chciałeś usłyszeć.

— Ci kretyni! — wołał gniewnie do Stewarta. — Kolejne cztery lata z tą wariatką u władzy! Chryste kurewsko-wszechmogący! Zgrzybiały błazen w spódnicy otoczony przez zgraję ksenofobijnych reakcjonistów!

— Nie wybranych ksenofobijnych reakcjonistów — zauważył Stewart. Ronald Reagan właśnie został wybrany na następną kadencję; poło wa ludzi, którzy mogli wziąć udział w wyborach, nie głosowała.

— Dlaczego nie głosują na mnie? — pienił się ze złości. — Mój tato mieszka o rzut beretem od Coulport, Faslane i Holy Loch. Jeśli upstrzony plamami wątrobowymi palec tego pyszałka naciśnie guzik, mój stary zginie. Przypuszczalnie zginiemy wszyscy: ty, ja, Andrea, Shona i dzieci. Wszyscy, których kocham… Więc dlaczego, do kurwy nędzy, nie głosują na mnie?

— Nie dla anihilacji bez reprezentacji — stwierdził Stewart z zadumą, po czym zapytał: — Skoro już mowa o nie wybranych reakcjonistach, to czym, twoim zdaniem, jest Politbiuro?

— Czymś, kurwa, o niebo odpowiedzialniejszym od tej ekipy szowinistycznych bezmózgowców.

— Co prawda, to prawda. Punkt dla ciebie.

Dom przy Moray Place, rezydencja pani i panny Cramond, był teraz dość popularny, szczególnie w czasie festiwalu. Nie można było do niego wejść, nie potykając się o jakiegoś dobrze zapowiadającego się artystę lub nowy głos w szkockim powieściopisarstwie albo paru markotnych pryszczatych chłopaków, którzy całymi dniami wąchali klej, zażywali AMP we wszystkich pokojach i rekwirowali revoxa. Nazywał to Salonem Ostatniej Szansy. Andrea zaczęła żyć uregulowanym trybem, który uznała za z gruntu wspaniały, nadal pracując w księgarni, tłumacząc rosyjskie książki, pisząc artykuły, grywając na fortepianie, rysując i malując, obcując z ludźmi i urządzając przyjęcia, odwiedzając przyjaciół, wczasując się w Paryżu, chodząc z nim na filmy, koncerty i sztuki oraz na przedstawienia operowe i baletowe ze swą matką.

Obserwował ją pewnego dnia na lotnisku, po kolejnym wypadzie do Paryża; pewnym krokiem, z podniesioną głową wychodziła ze stanowiska kontroli celnej. Była ubrana w szeroki jasnoczerwony kapelusz, ja-skrawoniebieski żakiet, czerwoną spódnicę, niebieskie pończochy i czerwone buty z błyszczącej skóry. Oczy miała roziskrzone, skórę rumianą; gdy go ujrzała, rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu. Miała trzydzieści trzy lata i wyglądała lepiej niż kiedykolwiek. Poczuł wówczas dziwny amalgamat uczuć; na pewno miłość, ale też przyprawiony zazdrością podziw. Zazdrościł Andrei jej szczęścia, pewności siebie, spokoju, z jakim podchodziła do życiowych problemów i udręk, umiejętności traktowania wszystkiego tak, jak można by traktować dziecko wymyślające historyjki, w które samo naprawdę wierzy — nie protekcjonalnie, lecz z tym samym, niby poważnym zmarszczeniem czoła, z identyczną mieszaniną ironicznej obojętności i serdeczności, miłości wręcz. Przypomniał sobie swoje rozmowy z mecenasem i dostrzegł w Andrei coś z osobowości jej ojca.

Jesteś szczęściara, pomyślał, gdy wzięła go pod ramię w hali przylotów. Nie z powodu mnie i pod jednym względem nie aż taką szczęściarą jak ja, ponieważ poświęcasz mi więcej czasu niż komukolwiek innemu, ale poza tym… Niech to trwa, pomyślał. Nie pozwól, by jacyś idioci wysadzili świat w powietrze, i nie pozwól, by stało się coś równie strasznego. Spokojnie, chłopcze; do kogo ta mowa?

Niedługo potem sprzedał motocykl.

Tamtej zimy jego ojciec upadł i złamał kość biodrową. W szpitalu sprawiał wrażenie bardzo drobnego i wątłego, i znacznie starszego niż dotąd. Wiosną musiał przejść operację przepukliny; tuż po wyjściu ze szpitala znowu się przewrócił. Złamał nogę i obojczyk. „Muszę tylko dolewać do niej więcej wody” — wyjaśnił synowi i odrzucił propozycję zamieszkania z nim w Edynburgu, ponieważ to tutaj miał przyjaciół. Morąg i jej mąż także zaproponowali, że go wezmą do siebie, a Jimmy pytał w liście z Australii, czyby nie przyjechał na parę miesięcy, ale stary nie chciał ruszać się ze swojego miejsca. Tym razem był w szpitalu dłużej, a gdy puścili go do domu, nie potrafił odzyskać utraconej wagi. Każdego rana przychodziła do niego pomoc domowa. Pewnego dnia znalazła go, na pozór śpiącego, z bladym uśmiechem na twarzy, przed kominkiem. Miał również problemy z sercem. Lekarz powiedział, że prawdopodobnie nic nie czuł.

Wszystkim zajął się sam, co nie znaczy, że było dużo do zrobienia. Wszyscy jego bracia i siostry zdołali przyjechać na pogrzeb, nawet Sammy — po uzyskaniu urlopu okolicznościowego — oraz Jimmy, aż z Darwin. Zapytał Andreę, czy mogłaby zostać w domu. Odparła, że nie ma nic przeciwko temu; zrozumiała. Gdy było już po wszystkim, z przyjemnością wrócił do niee, do Edynburga i pracy. Nigdy do końca nie wyzbył się uczucia odrętwienia, które go nachodziło, gdy myślał o ojcu, i choć nie ronił łez, wiedział, że go kochał, i nie czuł się winny z powodu tego oszczędnego żalu.

— Mój biedny sieroto — powiedziała Andrea i dała mu ukojenie. Firma rozrosła się; zatrudnili więcej ludzi. Kupili wspaniałe nowe biura na Nowym Mieście. Spierał się z pozostałymi wspólnikami o zarobki pracowników. Powiedział, że wszyscy powinni mieć udział w zyskach; wszyscy powinni być wspólnikami.

— Spółki pracowniczej ci się zachciewa? — zapytali pozostali dwaj. Uśmiechali się wyrozumiale.

— Czemuż by nie, u diabła?

Obaj tamci byli zwolennikami SDP; udział pracowników w zyskach był jedną z ulubionych idei Związku. Nie zgodzili się, ale wprowadzili system premiowy.

I wtedy pewnego dnia Andrea wysiadła z samolotu z Paryża z poważną miną, a on poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. O nie, pomyślał. O co chodzi? Co się stało?

Cokolwiek było powodem, nie chciała o tym rozmawiać. Powiedziała, że wszystko jest w porządku, ale pozostała poważna i zadumana, śmiała się rzadko i często unosiła roztargnione spojrzenie, przepraszała i trzeba było powtarzać jej swoje ostatnie słowa. Martwił się. Myślał o tym, żeby zadzwonić do Gustave’a do Paryża i zapytać, co u licha z nią jest, co się tam stało.

Nie zadzwonił. Niepokoił się i próbował zabawić Andreę, zabierając ją na obiad, do kina bądź w odwiedziny do Stewarta i Shony; starał się urządzić romantyczny wieczór, z kolacją w Loon Fung, koło swojego dawnego mieszkania w Canonmills, a potem jazdą taksówką do Canny Man’s, ale nic nie pomagało. Nie potrafił dociec, o co chodzi. Martwili się wspólnie z panią Cramond i każde na własną rękę usiłowało wydobyć prawdę z Andrei. I właśnie matce się udało, aczkolwiek dopiero po trzech miesiącach i kolejnych dwóch wizytach w Paryżu. Andrea wyjaśniła matce, o co chodzi, po czym znowu wróciła do Francji. Pani Cramond zatelefonowała do niego.

— SM — powiedziała.

Gustave miał stwardnienie rozsiane.

— Czemu mi nie powiedziałaś? — zapytał Andreę.

— Nie wiem — odparła apatycznie. — Nie wiem. I nie wiem, co robić. On nie ma nikogo, kto mógłby się nim właściwie zaopiekować…

Te słowa go zmroziły. Biedak, pomyślał szczerze, zaraz jednak przyłapał się na refleksji: To taki powolny proces, dlaczego nie mógłby umrzeć szybko? Znienawidził się za tę myśl.

Kolejna sprzeczka: w czasie strajku 84 roku nie chciał przekroczyć linii górniczych pikiet. Firma straciła kontrakt.

Andrea spędzała coraz więcej czasu w Paryżu. Do domu przy Moray Place przychodziło teraz mniej ludzi. Ilekroć wracała z Francji, wyglądała na zmęczoną i choć nadal była nieskora do gniewu i wciąż wyrozumiała dla ludzi, nie była również skora do śmiechu i wzbraniała się przed przyjemnościami dla samej przyjemności. Gdy się kochali, wydawało mu się, że wyczuwa w niej dodatkową czułość, świadomość wielkiej wartości i nietrwałości takich chwil. Ich współżycie było mniej radosne niż dawniej, lecz nabrało jakoś dodatkowej treści, samo w sobie stało się czymś w rodzaju języka.

Czasami, gdy Andrea przebywała w Paryżu, siedząc sam jeden w dużym domu, czytając lub oglądając telewizję, lub pracując przy desce kreślarskiej, czuł się osamotniony; jeżeli był dostatecznie trzeźwy, wyprowadzał audi ąuattro z garażu i jechał do North Queensferry, by usiąść pod wielkim mrocznym mostem i słuchać, jak woda pluska o kamienie i z łoskotem przejeżdżają pociągi. Zapalał skręta lub po prostu oddychał świeżym powietrzem. Jeżeli litował się nad samym sobą, to tylko nieśmiało, tytułem próby; drugą częścią swej osobowości przypominał jastrzębia bądź orła — głodnego, okrutnego i o fanatycznym, bystrym spojrzeniu. Litość nad samym sobą trwała tylko sekundy; potem spadał na nią drapieżny ptak i rozszarpywał na strzępy.

Ów ptak był prawdziwym światem, najemnikiem wysłanym przez jego zażenowane sumienie, gniewnym głosem wszystkich ludzi na świecie, tej ogromnej większości, której wiodło się gorzej niż jemu; był po prostu zdrowym rozsądkiem.

Ku swemu słusznemu niemal przerażeniu człowieka znającego się na rzeczy odkrył, że mostu nie malowano w całości przez okres trzech lat. Robiono to po kawałku i cały cykl trwał od czterech do sześciu lat. Upada jeszcze jeden mit, pomyślał; można się było tego spodziewać.

Andrea spędzała teraz w Paryżu prawie połowę czasu. Prowadziła tam drugie życie, miała drugi komplet przyjaciół; część z nich poznał, gdy przyjeżdżali do Edynburga; wydawca czasopisma, kobieta, która pracowała w UNESCO, wykładowca z Sorbony. Sympatyczni ludzie. Wszyscy oni byli również przyjaciółmi Gustave’a. Powinienem tam pojechać, ganił siebie w duchu, powinienem pojechać, zaprzyjaźnić się. Za późno. Czemu jestem taki głupi? Potrafię zaprojektować budowlę wytrzymującą trzydziestometrowe fale przez trzydzieści lat lub dłużej i uczynić ją równie mocną i bezpieczną jak konstrukcja dowolnego innego projektanta o tej samej masie i zbudowana za te same pieniądze, ale jestem ślepy jak kret, gdy chodzi o rozsądne postępowanie w moim własnym życiu. Jeżeli istnieje projekt mojej egzystencji, to umyka mojej uwadze. Jaki tytuł nosiła ta stara piosenka Family? „Odpowiedź tkacza”. Tak… A gdzie twoja odpowiedź, łomie?

Kupił toyotę MR2 oraz najnowszy model audi ąuattro, rozpoczął kurs latania, nabył aparaturę dźwiękową złożoną ze szkockich podzespołów, sprawił sobie minoltę 7000, gdy tylko pojawiła się na rynku, uzupełnił sprzęt hi-fi odtwarzaczem płyt kompaktowych i myślał o kupnie motorówki. Z paroma z dawnych przyjaciół Andrei wypływał z basenu jachtowego w Port Edgar na południowym brzegu zatoki Forth i żeglował w górę rzeki do dwóch wielkich mostów.

Zaczął tracić cierpliwość do ąuattro i MR2. Zawsze był jakiś lepszy samochód: ferrari, aston martin, lamborghini albo porsche z krótkiej serii bądź jakikolwiek inny wóz… Postanowił zaprzestać eksperymentów i wybrał ponadczasową elegancję. Sprzedał audi i toyotę i dzięki lokalnemu pośrednikowi znalazł zadbanego jaguara MK II 3.8.

Kazał w nim zrobić nową tapicerkę z czerwonej skóry. Specjaliści przemontowali silnik, zmienili krzywki, tłoki, zawory i gaźnik oraz zamontowali elektroniczny zapłon; całkowicie zmienili zawieszenie, zamontowali mocniejsze hamulce, nowe felgi z asymetrycznymi oponami i nową skrzynię biegów, zdolną przenieść zwiększony moment obrotowy. Wyposażył go w nowe pasy bezpieczeństwa, klejoną szybę przednią, silniejsze reflektory, elektrycznie opuszczane szyby z przyciemnionego szkła, otwierany dach oraz urządzenia antywiamaniowe, którym powierzyłby także sejf główny (o czym jednak stale zapominał). Potem samochód spędził następne trzy dni w kolejnej firmie, otrzymując nową aparaturę dźwiękową z odtwarzaczem płyt kompaktowych włącznie. Opowiadał wszystkim, że potrafi poprzebijać bębenki i że nie znalazł jeszcze nawet wszystkich głośników.

— Wygląda na to, że połowę bagażnika zajmuje wzmacniacz. Nie wiem, co pierwsze stracę pod wpływem drgań: słuch czy lakier na karoserii — powiedział Stewartowi. (Kazał ją zabezpieczyć przed rdzą i przemalować — dwanaście ręcznie nakładanych warstw).

— Chryste Panie — mruknął Stewart, gdy usłyszał, ile kosztowało zainstalowanie nowych podzespołów silnika. — Można by za to kupić nowy samochód.

— Wiem — przyznał. — Nowy samochód można kupić także za cenę rocznego ubezpieczenia oraz kompletu nowych opon do tej maszyny. Mam więcej forsy niż oleju w głowie.

Okazało się, że nic nie działa jak należy. Samochód wydawał denerwujące stuki, w domowym odtwarzaczu płyt kompaktowych od czasu do czasu występowało jakieś zwarcie, aparat fotograficzny trzeba było w ogóle wymienić, prawie wszystkie kupione przez niego płyty miały chyba rysy na powierzchni, a zmywarka do naczyń stale zalewała kuchnię. Przyłapał się na tym, że staje się zapalczywy, a uliczne korki doprowadzały go do furii; miał wrażenie, że przepełnia go narastające zniecierpliwienie i nie potrafi unikać gruboskórności. Owszem, dał pieniądze na pomoc dla głodującej Etiopii, ale gdy usłyszał o płycie Band Aid, przyszło mu na myśl powiedzenie radykałów, przyrównujące datki na cele dobroczynne w kapitalizmie do leczenia nowotworu plastrem.

Festiwal 1985 roku nie zdołał tchnąć weń nowego ducha. Andrea uczestniczyła w części imprez, ale nawet wtedy gdy była przy nim, w fotelu obok w sali koncertowej lub kinie, albo w samochodzie, czy też u jego boku w łóżku, nie była z nim naprawdę, nie całą sobą. Część jej myśli pozostawała dla niego zakryta, nie miał do nich dostępu. Andrea nadal nie chciała o tym rozmawiać. Okrężną drogą dowiedział się, że w chorobie Gustave’a nastąpiły powikłania; próbował poruszyć ten temat, ale ona nie chciała o tym słyszeć. Oburzał go fakt, że są rzeczy, o których nie mogą mówić. Sam był sobie winien, nigdy nie chciał rozmawiać o Gustavie. Teraz nic już nie dało się zrobić.

Śnił o umierającym mężczyźnie w innym mieście i czasem wydawało mu się, że widzi go, leżącego w szpitalnym łóżku otoczonego aparaturą.

W połowie festiwalu Andrea wróciła do Paryża. Sam nie był w stanie stawić czoła kulturalnemu odpowiednikowi nalotu tysiąca bombowców, więc pożyczył bonneville’a od znajomego i poleciał na Skye.

Padał deszcz.

Firma rosła w siłę, ale on zaczął tracić nią zainteresowanie. No bo co ja w sumie robię? — pytał samego siebie. Jeszcze jedna pieprzona cegła w murze, jeszcze jeden tryb w maszynie, co najwyżej trochę lepiej naoliwiony niż większość. Tłukę szmal dla spółek naftowych, ich akcjonariuszy i dla rządów wydających go na broń, która może nas wszystkich zabić tysiąc razy zamiast tylko pięćset. Nawet nie funkcjonuję na poziomie zwykłego porządnego robotnika, jak mój tato. Jestem pieprzonym szefem, zatrudniam ludzi, jestem (a raczej byłem) naprawdę przedsiębiorczy i pełen inicjatywy. W rzeczywistości sprawiam tylko, że to wszystko funkcjonuje odrobinę lepiej, niż mogłoby fukcjonować, gdyby mnie tu nie było.

Przestał pić whisky, przez pewien czas ograniczał się do wody mineralnej. Ze środków pobudzających zrezygnował niemal całkowicie, gdy uświadomił sobie, że już go to nie bawi. Palił jedynie wtedy, gdy jeździł zobaczyć się ze Stewartem. Wtedy było jak za dawnych czasów.

Zaczął regularnie zażywać kokainę; stało się to porannym poniedziałkowym rytuałem i naturalnym początkiem wieczoru spędzanego poza domem i trwało do czasu, aż pewnej nocy przed wyjściem do baru — przygotowywał sobie parę obfitych porcji — zobaczył w wiadomościach telewizyjnych reportaż o głodzie w Afryce. Odwrócił spojrzenie od widoku dziecka o martwych oczach i skórze jak skrzydło nietoperza; spojrzał na lustro na stoliku, nad którym przykucnął, i zobaczył własne oczy patrzące przez lśniące kryształki białego proszku. W zeszłym tygodniu wpakował sobie do nosa towar wart trzysta funtów. Odrzucił brzytwę na blat.

— Cholera — mruknął pod nosem.

Kiepski rok, dodał w duchu. Jeszcze jeden kiepski rok. Znów zaczął palić papierosy. W końcu pogodził się z tym, że potrzebuje okularów. Łysina na jego głowie osiągnęła wielkość korka do wanny. Miał wrażenie, że czuje młodzieńcze zobojętnienie a zarazem ostatnie pilne potrzeby starości. Miał trzydzieści sześć lat, ale czuł się jak osiemnastola-tek zbliżający się do siedemdziesiątki.

W listopadzie Andrea powiedziała mu, że myśli o tym, by zostać w Paryżu i opiekować się Gustave’em. Gdyby jego rodzina nalegała, być może musieliby wziąć ślub. Miała nadzieję, że on to rozumie.

— Przykro mi, kochanie — powiedziała zdławionym głosem.

— Tak — odparł. — Mnie też. O cholera, chyba naprawdę nie mogę narzekać. Miałem ciekawe życie i wogle, ale nie mam ochoty rezygnować z tego wszyskiego akurat teraz. Szermierz chyba na zawsze pozostanie szermierzem. Cholernie niewielu dożywa tego wieku, wierzcie mi. Jestem wyjontkowy. To fakt. Przypuszczalnie nie udałoby mi sie to bez tego małego próżniaka na moim ramieniu, ale nie mówcie mu tego. Nie musze wbijać go w jeszcze wienkszą durne — i bez tego jest wystarczajonco zarozumiały. A jednak nie znalazł rozwiązania naszego małego problemu, znaczy starzeje sie. Mały gnojek nie był aż tak cwany.

Tak czy owak oto jestem, siedzę w łóżku, obserwuje monitory szpitalnej telewizji i snuje brzytkie myśli, usiłujonc doprowadzić do tego, żeby mi stanął. Wspominam Angharienne i to co robiliśmy. Numery, które wykręcaliśmy! Nie dalibyście chyba wiary, ale gdy człowiek jest młody, chce wszystkiego skosztować. No cóż, jak to mówią, młodym jest się tylko raz (mały zausznik nie zgadza się z tym, ale musi jeszcze dowieść, że jest inaczej). Sądzę, że trzysta lat z okładem to niezły wynik, ale nadal nie czuję się gotowy umrzeć, psiakrew. Wygląda jednak na to, że nie pozostaje mi nic innego. Zausznik próbował paru sztuczek (on też nie ma wyboru, jest skazany na mnie), ale jak dotąd żadna nie podziałała i wydaje mi się, że małemu sukinsynowi zabrakło pomysłów. Sądzę, że teraz, gdy naprawdę przydałaby mi się jego pomoc, on wszystko spieprzy. Twierdzi, że nadal trzyma parę srok za ogon, cokolwiek ma to znaczyć. Albo naukę latania, albo torturowanie kogoś. Mały darmozjad siedzi na stoliku przy moim łóżku. Jest pomarszczony i szary na gębie. Nie siedział na moim ramieniu od czasu, gdy zdobyliśmy latający zamek (nazywa go statkiem, ale on lubi wszystko gmatwać. Sypialnię nazywa mostkiem kapitańskim). Otóż wróciliśmy do czarnoksiężnika, który pomógł mi dostać się w Zaświaty, i oni dwaj — czarnoksiężnik i maleńki zausznik — stoczyli bitwę. Walczyli na młoty i szczypce, a ja musiałem się przyglądać z kąta, unieruchomiony jakimś urokiem, który rzucił na nas cholerny kurdupel. W końcu zausznik wygrał, ale potem, akurat wtedy, gdy mógłbym się pozbyć małego darmozjada, ten stwierdził, że nie potrafi zrobić tego, co chciał zrobić, czyli zająć ciała czarnoksiężnika. Okazało się, że to niemożliwe, wbrew zasadom; coś takiego. Mogłem wynieść go z Zaświatów, ale on nie mógł zająć żywego ciała, musiał zostać w obiekcie nieożywionym. Był tym bezgranicznie oburzony i oszołomiony. Został podstępnie uwięziony w ciele małego zausznika i nic na to nie mógł porazić. Zdenerwował się mocno i zaczął demolować magiczną piwnicę czarnoksiężnika. Myślałem przez chwilę, że może dobrać się i do mnie, ale tego nie zrobił. Po pewnym czasie uspokoił się, wrócił na moje ramię i zdjął ze mnie urok. Już wyjaśniłem, że naprawdę byliśmy związani ze sobą na dobre i złe i tym razem obaj po prostu musieliśmy to wykorzystać do maksimum.

Być może tak było najlepiej, nigdy nie wiadomo. Wątpię, czy przeżyłbym tak długo bez niego. Niektóre z jego pomysłów były całkiem niezłe. Pierwszym były odwiedziny u tej młodej czarownicy, z którą załatwiałem interes na krótko przedtem, zanim wyratowałem zausznika z Hadesu. Angharienne — tak miała na imię. Zausznik uważał, że mógłbym dojść z nią do jakiegoś porozumienia. Ona z początku była dość niezdecydowana, myślała, że zausznik stara się ją wykołować, zamierza zająć jej ciało lub coś takiego, ale odbyli tę piekielnie skomplikowaną rozmowę i oboje rzucali jakieś czary i wpadli w ten swój trans (było to cholernie nudne). Ocknęli się rozpromienieni i w najlepszej zgodzie. Zausznik wyjaśnił mi, że zawrzemy próbne trójstronne porozumienie. W każdym razie chyba w ten sposób zostałem starym szermierzem.

— Co ty wyprawiasz? Próbujesz wskrzesić umarlaka?

— Milcz, ty… To nie twoja sprawa.

— Oczywiście, że moja. A jeśli dostaniesz zawału lub czegoś podobnego?

— Czemu więc nie wyczarować dla mnie jakiejś kurwy?

— Wykluczone. Wtedy na pewno byś wykorkował. Przestań, to takie niestosowne u mężczyzny w twoim wieku. Umysłowo możesz być nadal cofnięty w rozwoju, ale wiekowo jesteś zaawansowany.

— To mój wacuś i moje życie.

— Moje również! I nie możesz igrać z jednym, jeżeli to zarazem oznacza igranie z drugim. Miej poczucie proporcji, człowieku.

— Och, ja wcale nie chcę go walić, chcę jedynie zobaczyć, czy potrafię go jeszcze postawić. No dalej, pokaż nam jakiś nieprzyzwoity film, dobra?

— Nie. Obserwuj monitory.

— Po co?

— Po prostu obserwuj. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Jeszcze nie wszystko stracone.

— Powinniśmy byli poszukać tego Źródła Młodości i tyle.

— Ach… prawdopodobnie byś się do niego po prostu zeszczał.

— O kurwa — mówię i leżę tam z założonymi rękami, użalając się nad sobą.

Latający zamek stoi na stoku. Wylądowaliśmy nim tutaj przed wieloma tygodniami, odwiedziwszy wcześniej planetę, na której twierdzą, że potrafią sprawić, by ludzie żyli wiecznie. Cokolwiek zrobili, nie podziałało to na mnie i małego zausznika (powiedzieli, że nie mają doświadczenia z czymś takim jak my, szermierzem i zausznikiem). Chciałem pojechać do jednego z tych fantastycznych miast tu, na Ziemi, i zażyć niektóre z magicznych narkotyków, które obecnie się stosuje. Parę tygodni radosnego palenia jak w młodości, potem szybko i bezboleśnie wyciągasz kopyta, a jeszcze po drodze masz ubaw po pachy… Zausznik nie bawił się jednak tak jak trzeba. Skierował zamek tutaj, na środek pustkowia, na to zimne i wietrzne zbocze wzgórza, i odprawił wszystkich wartowników, służących i w ogóle, a nawet przepędził parę pra-wnucząt i rozdał połowę magicznych przyborów, jakie mieliśmy: kryształowych kulek, które przepowiadają przyszłość, zaczarowanych pistoletów maszynowych, magicznych pocisków i tego rodzaju rzeczy. Chyba chciał wywołać we wszystkich wrażenie, że gotujemy się na śmierć, ale nie oddał wszystkich porządnych rzeczy. Zachował sam latający zamek oraz parę drobiazgów, takich jak żakiet, który fruwa, Uniwersalnego Tłumacza oraz parę ton niewidzialnej platyny pod pokładem. Znalazł nawet parę nowych baterii do starego sztyletu — „pocisku nożowego”, jak go nazywa. Jego baterie wyczerpały się około stu lat temu i potem był tylko dość tępym nożem, który trzymałem przez sentyment. Maleńki zausznik był wtedy na niego zły jak osa. „Mówiłem ci, że to tylko marna kopia” — przypomniał, ale ostatnio znalazł do niego nowe baterie i uczynił odpowiedzialnym za bezpieczeństwo strażnikiem u drzwi latającego zamku. Chuj jeden wie dlaczego. Być może dziwaczeje na starość.

Nadal nie potrafię przestać myśleć o mojej żonie. Ukatrupiłem ją prawie pół wieku temu, ale wciąż widzę jej urodziwą twarz, jakby wyki-towała dopiero wczoraj. Okazało się, że nie była taka młoda, na jaką wyglądała. Nigdy nie odkryłem, ile naprawdę miała lat, ale zausznik uważa, że co najmniej tysiąc. Nie starzała się powoli, jak nawet wiedźmy powinny się starzeć. Zaczarowałem ją tak, że do samej śmierci wyglądała jak dwudziestolatka. Wypaliła się przez to. Trudno powiedzieć, że ją winiłem, ale w końcu to człowieka dopada. Stała się posążkiem, maleńką rzeźbą z ciemnego drewna, twardą, ponurą i starą. Zostawiłem instrukcje, by zasadzono ją w tym lesie w pobliżu miejsca, w którym się urodziła; niebawem wyrosło z niej tam maleńkie drzewo. Zausznik twierdzi, że prawdopodobnie zmieni się ono z małego i pomarszczonego w duże, wysokie i młodsze, a potem się skurczy, jakby cofało się w przeszłość, aż stanie się nasieniem, a potem nawet on nie wie, co będzie. Ma smutną minę, mówiąc mi to wszystko, gdyż wie, że kiedy umrę — gdy obaj umrzemy, ponieważ on nie potrafi żyć beze mnie — po prostu rozsypie się w proch i tyle. Po śmierci nie czeka go nawet egzystencja w Zaświatach. Ma biedak pecha. Prawdopodobnie nie wpuszczą go nawet do piekła po tym, co się stało, gdy byłem tam ostatnim razem. Mały zausznik wciąż chichocze, gdy wspominamy dawne dzieje i to, jak go ratowałem. Chyba musieli tam zmienić cały system rządzenia, odkąd ten typ Charon zmienił się w kamień; dwójka bohaterów zwanych Wirgiliusz i Dantek chwilowo przejęła władzę; wciąż tam są. Cholera wie, jakie zgotują mi przyjęcie, gdy zjawię się u niebezpiecznych bram czy co tam teraz mają. Prawdopodobnie wpuszczą mnie bez problemu, ale założę się, że przygotowali coś naprawdę paskudnego. W każdym razie teraz już rozumiecie, dlaczego nie mam specjalnej ochoty kopnąć w kalendarz.

— A-ha.

— A-ha co?

— Wydawało mi się, że masz obserwować monitory.

— Obserwuję, obserwuję, tylko że… Chwilunia! Kto to, kurwa, jest?

— Na pewno nikt taki, kto nam dobrze życzy.

— O psiakrew!

Ze stoku schodzi muskularny blondyn z kurewsko wielkim mieczem. Jest cholernie szeroki w ramionach, ma coś w rodzaju metalowych pasków na całym ciele, wielkie buty i wąziutką przepaskę na biodra. Na głowie coś jakby hełm z głową warczącego chyba wilka. Podnoszę się w łóżku, już teraz czując strach. Jestem ostatnio sztywny jak kołek (z wyjątkiem miejsca, w którym chciałbym być sztywny) i z moim reumatyzmem, i w ogóle, z drżącą ręką, słabym wzrokiem i tak dalej, naprawdę nie wyobrażam sobie załatwiania porachunków z jakimś młodym, wyćwiczonym wojownikiem z paskudnie wielkim mieczem.

— Co się stało z tą pieprzoną strefą zakazaną? Myślałem, że ludzie powinni zapadać w sen, gdy spróbują się zbliżyć do latającego zamku!

— Hm, to pewnie przez ten jego hełm — odpowiada zausznik. — Prawdopodobnie zawiera jakieś ekranowanie neuralne. Zobaczmy, czy laser zdoła sobie poradzić z tym facetem.

Wielki umięśniony niedźwiedź maszeruje po zboczu, bezczelnie wpatrując się w zamek, ze ściągniętymi wielkimi jasnymi brwiami, napinającymi się pod skórą muskularni, wymachując ogromnym mieczem. Nagle robi zaskoczoną minę i zaczyna nim wymachiwać jeszcze szybciej, tak że otaczają go rozmazane smugi. Chwilę później następuje błysk i monitor gaśnie.

— No nie! Co teraz?

Próbuję zejść z łóżka, ale moje stare mięśnie zmieniły się chyba w galaretę lub coś w tym rodzaju i pocę się jak tłusty wieprz. Monitor znowu ożywa, pokazując drzwi zamku od środka.

— Hmm — mruczy mały zausznik, jak gdyby był diabelnie przejęty. — Nieźle. Zaręczam, że posiada pewną ograniczoną zdolność przewidywania: wiedział, że laser wystrzeli do niego. Przypuszczalnie tylko z pa-rosekundowym wyprzedzeniem, ale wystarczająco wcześnie. Trudno będzie go powstrzymać. Ta sztuczka z laserem też była ładna, prawdopodobnie ma w mieczu jakieś pole zwierciadlane. Odbicie światła z powrotem w kierunku kamer mogło być przypadkowe, ale jeśli nie było, to tupeciarz z niego. Prawdziwy przeciwnik. Słucham?

— Nie mogę się ruszyć! Zrób coś! Pierdol rolę wspaniałego przeciwnika. Zabierz nas daleko od tego sukinsyna! Wpraw zamek w ruch!

— Niestety, mamy za mało czasu — odpowiada mały zausznik, zupełnie spokojny. — Zobaczymy, czy pocisk nożowy zdoła go zatrzymać.

— Pięknie, kurwa! Czy to cała nasza obrona?

— Niestety, tak. On oraz parę niezbyt inteligentnych i szczelnych komór powietrznych.

— To wszystko? Ty głupi sukinsynu. Dlaczego, do kurwy nędzy, pozwoliłeś odejść wszystkim wartownikom i…

— Błąd w ocenie, jak przypuszczam, łobuzie — stwierdza zausznik, ziewając.

Wskakuje mi na ramię i obaj obserwujemy drzwi zamku. Spod metalowej powierzchni wylania się ostrze miecza i wycina w nich koło. Blaszana tarcza spada na posadzkę i wielki jasnowłosy sukinsyn przechodzi przez otwór.

— Pola — cicho mówi zausznik, kiwaaąc mi głową przy uchu. — Te drzwi komory powietrznej były zbrojone włóknami. Przecięcie ich bez przygotowania wymagało użycia paru porządnych pól wspomagających brzeszczot. Ten chłopak wyposażył się w broń nie lada… Choć oczywiście mogło być zupełnie inaczej.

— Gdzie się podział ten skubany sztylet?! — krzyczę; jestem kompletnie sparaliżowany, gotowy zesrać się do łóżka.

Wielki syukinsyn ciężko stąpa korytarzem zamku. Wygląda na diabelnie ostrożnego, lecz zdecydowanego i wymachuje mieczem, jakby miał poważne zamiary. Posyła w bok groźne spojrzenie.

Maleńki sztylet zbliża się do niego, ale robi to stanowczo za wolno, prawie tak, jakby się wahał. Blondas wciąż patrzy na niego groźne. Sztylet zatrzymuje się w locie, a potem po prostu spada na podłogę i toczy się w kąt.

— No nie! — wrzeszczę.

— Mówiłem ci, że to tandetna imitacja. Na pewno wyposażyli go w obwód IFF. Przypuszczalnie miecz naszego przyjaciela dostarczył mu fałszywego sygnału „swój”. Autentyki to wolni strzelcy, wystarczająco sprytni, by samodzielnie podejmować decyzje i właśnie dlatego, rzecz jasna, są zupełnie nieprzydatni dla takich jak ty czy ja.

— Przestań ględzić jak jakiś pieprzony handlarz bronią i zrób coś! — krzyczę na małego zausznika, ale on tylko wzrusza drobnymi szarymi ramionami i wzdycha.

— Obawiam się, że już za późno, koleś.

— Ty się obawiasz! — krzyczę mu prosto w twarz. — To nie na ciebie czekają w Hadesie, przyjacielu. Trzysta lat. Na pewno wymyślili dla mnie coś naprawdę bolesnego i okropnego. Trzysta lat, kurwa!

— Uspokój się, człowieku. Nie potrafisz stawić czoła śmierci z godnością?

— Pieprzę godność! Ja chcę żyć!

— Hmm. Dobrze — stwierdza mały zausznik, gdy wielki sukinsyn znika z ekranu. Gdzieś za drzwiami sypialni rozlega się łomot i drży podłoga.

— No nie! — Moczę łóżko, tak po prostu, nie mogę się powstrzymać. — Mamusiu, tatusiu!

Drzwi otwierają się z hukiem. Wielki jasnowłosy sukinsyn stoi w progu, wypełniając sobą cały otwór. Jest jeszcze większy, niż wyglądał na monitorze. Jego pieprzony miecz jest prawie taki długi jak ja. Kurczę się w łóżku i dygoczę cały. Wojownik musi pochylić głowę, gdy przechodzi przez próg, by uniknąć uderzenia hełmem z głową wilka w sufit.

— W…w… w czym problem, dryblasie? — pytam tego typa.

— W niczym, mój synu — odpowiada i podchodzi do łóżka. Prawdziwy człowiek-góra. Unosi nade mną miecz.

— Błagam, daj mi jeszcze jedną szansę, kolego. Możesz mieć wszystko, co…

Chlast.

Wstrząs, jakiego jeszcze nigdy nie czułem; jakby Bóg uderzył mnie w twarz albo przepłynął przeze mnie prąd o napięciu miliarda woltów. Gwiazdy, światło i zawroty głowy. Widzę, że miecz spada na mnie, błyskając w świetle, widzę wyraz malujący się na twarzy wielkiego skubań-ca i słyszę cichutki pisk przy uchu — cichutki dziwny odgłos, przypominający chichot. Mógłbym przysiąc… jak chichot, naprawdę.

Stary oferma w urzku nie rzyu. Czaszka rozłópana jak gnijoncy kokos. Te maue stwożenie na jego ramienic znikneuo w kuembie dymó. Za-krenciuo mi sie w guowie i zobaczyuem gwiazdy. Mugbym przysionc, że facet w łurzku wyglondau inaczej nirz wtedy gdy wszeduem do pokojó. Jego wuosy nie byuy takie szaroblond, prawda?

— No cóż… Na szczęście zadziałało to cholerne przenoszenie. Jak się czujesz, rycerzu?

To cheum sie odezwau. Usiaduem na urzku i zdiouem go, rzeby spojżeć na guowe wilka.

— Trohe dziwnie — odparuem.

— Nieswojo — powiedziau cheum, a malótka guowa wilka pokiwaua do mnie i wyszczeżyua zemby w óśmiechu. — Trudno się dziwić. Przyjdziesz do siebie. Mój wielki intelekt przetrwał transkrypcję zupełnie nie naruszony, więc nie przypuszczam, by po wiernym przesłaniu tak ogromnej biblioteki umysłu była choćby minimalna szansa na uszkodzenie broszury twojej świadomości. A teraz do rzeczy. Obwody statku w końcu uświadomiły sobie fakt, że na pokładzie znajduje się intruz. Nie pogodzą się z tym, że jesteś prawowitym właścicielem, a ja potrzebuję jeszcze trochę czasu, by przestawić obwody telepatyczne w tym komicznym hełmie, więc zjeżdżajmy stąd, zanim statek zwieje. O ile pamiętam, to pociąga za sobą wybuch termojądrowy, a wątpię, bym nawet ja lub ten cudowny miecz, który trzymasz w r ękach, zdołał ochronić cię przed nim, więc pora iść.

— Rozómie, pszyjacielu — odpowiadam i wstaje zakuadajonc cheum spowrotem. Czóuem sie świetnie, jeśli nie liczyć mojej guowy. Tak jakbym miau sen i wuaśnie sie obódził, rozomiesz? Coś o tym, że byuem starym czuowiekiem. Jak ten w urzku. Mniejsza o to. Wykombinóje to puźniej. Lepiej wydostać sie z zamkó, skoro guowa wilka tak muwi. Podniosuem muj miecz i pobieguem do dżwi wyjściowych. Znowó, kórwa, bez skarbó, ale pszecierz nie morzna zdobyć wszyskiego. Nie ma bidy. Jest jeszcze caua masa innych zamkuf, czarodziejuf i staryh barba-żyńcuf i wszelkih…

Rzyć nie ómierać, co?

Czwartorzęd

— Wyobraź sobie, że miałem tę cholerną płytę przez trzy lata, zanim zdałem sobie sprawę, że Fay Fife to kalambur. No wiesz, „Skąd jesteś?” „Jestem z hrabstwa Fife” — wyznał Stewartowi, kręcąc głową.

— Kapuję — odparł Stewart.

— Boże, czasami jestem takim głupcem — powiedział szeptem, przyglądając się ze smutkiem swojej puszce exportu.

— Kapuję — powtórzył Stewart, pokiwał głową i wstał, by obrócić płytę na drugą stronę.

Wyjrzał przez okno na miasto i odległe drzewa w górskiej dolinie. Jego zegarek wskazywał 2:16. Robiło się już ciemno. Przypuszczalnie byli blisko przesilenia zimowego. Pociągnął następny łyk.

Wypił już pięć lub sześć puszek i wyglądało na to, że będzie musiał przenocować u Stewarta lub wrócić do Edynburga pociągiem. Pociąg, pomyślał. Od lat nie jechał koleją. Byłoby fajnie pojechać pociągiem z Dunfermline i przejechać po starym moście; mógłby wyrzucić monetę i zapragnąć, by Gustave skończył ze sobą albo żeby Andrea zaszła w ciążę i chciała wychować swoje dziecko w Szkocji, albo… Przestań, idioto, upomniał siebie w duchu. Stewart znowu usiadł. Rozmawiali o polityce. Zgodzili się, że gdyby naprawdę zależało im na tym, w co ponoć wierzyli, byliby teraz w Nikaragui, walcząc za sandinistów. Rozmawiali o dawnych czasach, dawnej muzyce, dawnych znajomych, nigdy jednak o niej. Rozmawiali o programie gwiezdnych wojen, do którego realizacji właśnie przystąpiła Wielka Brytania. Nie był to dla nich abstrakcyjny temat; obaj znali naukowców, którzy pracowali nad komputerowymi układami optycznymi; Pentagon interesował się ich badaniami.

Rozmawiali o nowej katedrze parapsychologii na uniwersytecie oraz o programie na temat śnienia na jawie, który obaj widzieli w telewizji parę tygodni wcześniej (powiedział, że oczywiście był interesujący, ale pamiętał czasy, gdy teorie Danikena też były „interesujące”).

Rozmawiali o historii, przytaczanej w ubiegłym tygodniu w telewizji i w prasie, o rosyjskim inżynierze — emigrancie politycznym mieszkającym we Francji, który rozbił samochód w Anglii; znaleziono w nim sporo pieniędzy i podejrzewano, że Rosjanin popełnił we Francji jakieś przestępstwo. Najwyraźniej zapadł w śpiączkę, ale wyglądało na to, że zdaniem lekarzy symuluje.

— My, inżynierowie, jesteśmy przebiegłymi sukinsynami — powie dział Stewartowi.

Rozmawiali w istocie niemal o wszystkim, oprócz tego, o czym naprawdę chciałby rozmawiać. Stewart próbował poruszyć ten temat, ale on za każdym razem przyłapywał się na tym, że ucieka od niego; program o śnieniu na jawie wypłynął w ich rozmowie, ponieważ był ostatnią rzeczą, o którą posprzeczał się z Andreą. Stewart nie naciskał go. Może po prostu musiał porozmawiać, o czymkolwiek.

— Jak tam wasze dzieciaki? — zapytał.

Stewart miał w domu coś do jedzenia i zapytał, czy nie zechciałby czegoś przegryźć, ale on nie czuł się głodny. Wypalili kolejnego skręta, on opróżnił kolejną puszkę; rozmawiali. Popołudniowy mrok gęstniał coraz bardziej. Po pewnym czasie Stewart poczuł się zmęczony i stwierdził, że utnie sobie drzemkę. Nastawi budzik i wstanie, by zrobić herbatę. Po zjedzeniu jakiegoś posiłku mogliby pójść na piwo.

Słuchał starych nagrań Jefferson Airplane przez słuchawki, ale płyta była porysowana. Przejrzał księgozbiór swojego przyjaciela, popijając z puszki i dopalając resztki skręta. W końcu podszedł do okna i stał przy nim, spoglądając nad łupkowymi dachówkami na park, górską dolinę, zrujnowany pałac i opactwo.

Światło powoli znikało z zachmurzonego nieba. Paliły się uliczne latarnie, a drogi były zapchane zaparkowanymi lub powoli poruszającymi się samochodami, niewątpliwie pełnymi amatorów świątecznych zakupów. Wyprane ze światła niebo wisiało ciężko nad doliną. Zastanawiał się, jak wyglądało to miejsce, gdy pałac był jeszcze siedzibą królów.

I Królestwo Fife. Obecnie niewielki obszar, wtedy jednak wystarczająco rozległy. Rzym też był mały na początku, ale to go nie powstrzymało; jak wyglądałby świat, gdyby jakaś część Szkocji — zanim jeszcze zaistniało państwo o tej nazwie — rozkwitła tak jak dawniej Rzym. Nie, wtedy nie było tutaj przeszłości, spuścizny historycznej. Ateny, Rzym, Aleksandria miały biblioteki, gdy my mieliśmy jedynie forty. Nie byliśmy dzikusami, ale też daleko było nam do miana cywilizowanych. Gdy staliśmy się gotowi odegrać swoją rolę, było już za późno; zawsze działaliśmy za wcześnie albo byliśmy spóźnieni, a najlepsze rzeczy zrobiliśmy dla innych.

Czuł, że przemawia przez niego sentymentalny szkocki nacjonalizm. Może lepiej kształtować świadomość klasową? No cóż, rzeczywiście.

Jak ona mogła to zrobić? Mniejsza o fakt, że to był jej dom — tu właśnie mieszkała jej matka, jej pierwsi przyjaciele, tutaj ukształtowało się tyle jej najwcześniejszych wspomnień i jej charakter — jak mogła zostawić to, co miała? Mniejsza o niego; chętnie pominąłby siebie w tym równaniu, ale ona miała tyle — do zrobienia i do przeżycia… Jak mogła to zrobić?

Poświęcenie się, kobieta w cieniu mężczyzny, dbająca o niego, stawiająca się na drugim mieescu: było to sprzeczne ze wszystkim, w co wierzyła Andrea.

On nadal nie potrafił rozmawiać z nią o tym w należyty sposób. Serce zabiło mu szybciej; odstawił puszkę, rozmyślając. Tak naprawdę nie wiedział, co takiego chce powiedzieć, wiedział jedynie, że chce z nią rozmawiać, trzymać w ramionach, po prostu być z nią i wyrazić wszystko, co do niej czuje. Powinien wyznać jej wszystkie swoje uczucia, to, co myślał o Gustavie, o niej, o sobie. Było to ważne, psiakrew.

Opróżnił puszkę, wrzucił do niej peta, po czym starannie zgniótł czerwoną blachę. Ze zgiętego aluminiowego narożnika skapnęło na jego dłoń trochę piwa. Wytarł ręce. Powinienem jej powiedzieć. Powinienem porozmawiać z nią teraz. Co robiła tego wieczoru? Były w domu, prawda? Tak, są obie. Jakaś impreza, na którą zostałem zaproszony, ale chciałem się zobaczyć ze Stewartem. Zadzwonię do niej. Podszedł do telefonu.

Zajęty. Prawdopodobnie kolejna godzinna rozmowa z Gustave’em; nawet gdy była tutaj, wydawało się, że połowę czasu spędza z nim. Odłożył telefon i z walącym sercem i pocącymi się dłońmi chodził po pokoju. Musiał się wysikać. Poszedł do łazienki, a potem umył ręce, wypłukał usta jakimś płynem. Nie czuł się nawet oszołomiony ani pijany. Znowu spróbował uzyskać połączenie; identyczny sygnał. Stanął przy oknie. Gdyby przysunął się do szyby i popatrzył prosto w dół, ujrzałby swojego jaguara. Biała obła zjawa na ciemnej ulicy. Znowu spojrzał na zegarek. Czuł się świetnie: całkowicie trzeźwy. Gotów do jazdy.

Czemu nie? — pomyślał. Wystartować białym juguarem w zmierzch, pojechać na autostradę i zalać most drogowy hałasem zwiększającego obroty silnika; arogancki uśmiech i bolesny ryk w uszach biednego sukinsyna pobierającego od ciebie opłatę… Cholera; pełne strachu i obrzydzenia, bardzo thompsonowskie. Trzymaj, chłopcze. Lektura tej cholernej książki zawsze sprawiała, że potem jechało się odrobinę szybciej. Ponosisz winę za słuchanie „White Rabbit” przed paroma minutami. To właśnie przebrało miarę. Nie, daj sobie spokój z jazdą. Zbyt dużo wypiłeś.

Diabła tam. Wszyscy to robią o tej porze roku. Psiakrew, lepiej jeżdżę po pijanemu niż większość ludzi na trzeźwo. Po prostu nie przejmuj się, dasz sobie radę. Przecież znasz drogę. W mieście jedź bardzo ostrożnie, na wypadek, gdyby jakiś dzieciak wybiegł na jezdnię, masz przecież spowolnione reakcje, a potem spokojnie autostradą. Z dozwoloną prędkością lub nawet wolniej, żadnego przeganiania miejscowego rajdowca-małolata w fordzie capri ani robienia brzydkich niespodzianek okularnikom w BMW. Po prostu nie daj się zastraszyć, po prostu zachowaj skupienie, nie myśl o Czerwonych Rekinach czy Walach Białych, wypróbowując zawieszenie na betonowych murkach bądź sztucznych zaspach na bezkolizyjnych skrzyżowaniach. Po prostu nie przejmuj się, słuchaj muzyki. Może cioci Joanie. Czegoś kojącego. Nie usypiającego, lecz spokojnego, nie za bardzo ekscytującego, niczego takiego, co prawa stopa słyszy i zaraz dociska pedał do deski. Nic w tym guście… Ostatni raz spróbował się dodzwonić. Potem poszedł odwiedzić Stewarta, który spał spokojnie i tylko obrócił się na drugi bok, gdy on zaglądał do sypialni, z dala od blasku świata w korytarzu. Skreślił parę słów do przyjaciela i zostawił kartkę przy budziku. Zabrał swoją starą kurtkę motocyklową i szalik z monogramem i opuścił mieszkanie.

Wydostanie się z miasta zajęło mu trochę czasu. Wcześniej spadł przelotny deszcz; ulice były mokre. Gdy przemykał się jaguarem wśród samochodów, puścił „Steeltown” Big Country; miał wrażenie, że pasuje do miejsca narodzin Carnegiego. Nadal czuł się świetnie. Wiedział, że nie powinien prowadzić i wolał nie myśleć, co wykazałby alkomat, ale przecież jedna — trzeźwa — część jego świadomości obserwowała i oceniała jego poczynania; i dojechałby, poradziłby sobie, gdyby się nie zdekoncentrował i nie miał pecha. Gdy zmierzając do autostrady, zobaczył przed sobą pusty odcinek drogi, obiecał sobie, że więcej tego nie zrobi. Tylko ten raz, bo przecież to ważne. I będę bardzo ostrożny.

W tym miejscu jezdnia miała dwa pasma; pozwolił, by samochód dał susa naprzód, i wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy siła bezwładności wcisnęła go w fotćl.

— Uwielbiam słuchać warczenia tego silnika — mruknął pod nosem.

Wyciągnął kasetę z nagraniami Big Country z japońskiego odtwarzacza, bocząc się na siebie za przekroczenie dozwolonej prędkości. Pozwolił, by przód auta opadł; zwolnił.

Coś niezbyt wrzaskliwego i ekscytującego na dojazd i przejazd przez wielki szary most. „Bridge Over Troubled Water”? — pomyślał, uśmiechając się szeroko. Nie miałem tego w samochodzie od wieków, żołnierzu.

Miał natomiast nagrania Lone Justice i „How Will the Wolf Survive?” Los Lobos na drugiej stronie taśmy; podniósł kasetę i rzucił na nią okiem, gdy zbliżał się do autostrady. Nie, pragnął usłyszeć Meksy-kanów z Teksasu natychmiast, a nie chciał czekać, aż taśma się przewinie. W takim razie pozostają tylko Pogues. „Rum Sodomy the Lash”; cholernie fajne melodie do monotonnej jazdy. Nie szkodzi, że z odrobiną wrzasków. Przynajmniej nie pozwalają człowiekowi zasnąć. Tylko nie próbuj dostosowywać tempa jazdy do muzyki. No, proszę…

Wjechał na M90 i skierował się na południe. Niebo nad pstrokatymi chmurami było ciemnoniebieskie. Bardzo łagodny wieczór; prawie nie czuł chłodu. Jezdnia wciąż była mokra. Śpiewał razem z Pogues i starał się nie jechać zbyt szybko. Poczuł pragnienie; w kieszeni drzwi leżała zwykle puszka coca-coli lub im bru, ale tym razem nic nie znalazł; zapomniał włożyć nową. Ostatnio zapominał o zbyt wielu rzeczach. Po tym, jak paru kierowców błysnęło mu ostrzegawczo, włączył światła mijania.

Wjechał na wzgórze między Inverkeithing a Rosyth i zobaczył światła obrysowe mostu drogowego: nagłe białe błyski na iglicach dwóch wielkich wież. Widok naprawdę żenujący; wolał stare czerwone światła. Zjechał na lewy pas, by przepuścić forda sierrę i obserwował, jak znikają jego tylne światła. Normalnie nie puściłbym ci tego płazem, kolego — pomyślał.

Rozparł się w fotelu i uderzał palcami w kierownicę w takt muzyki. Droga zmierzała ku schodkowemu wycięciu w skałach; w światłach reflektorów błysnął znak wskazujący drogę do North Queensferry. Mógł tam zjechać, znowu stanąć pod mostem kolejowym, ale przedłużanie tej podróży nie miało sensu; byłoby kuszeniem losu.

Po co ja to robię? — zastanawiał się. Czy to naprawdę coś zmieni? Nie znoszę ludzi, którzy jeżdżą po pijanemu, więc czemu u diabła sam to robię?

Pomyślał, by zawrócić, pojechać jednak drogą do North Queensferry. Znajdował się tam dworzec kolejowy; mógłby zaparkować, wsiąść od pociągu w dowolną stronę… ale minął już ostatni zjazd przed mostem. Do diabła z tym. Może zatrzyma się po drugiej stronie, w Dalme-ny, i zaparkuje tam, zamiast ryzykować kosztowne malowanie karoserii po stłuczce w godzinach przedświątecznego szczytu w Edynburgu. Wróci po przeklęty wóz rano. I nie zapomni o włączeniu wszystkich alarmów.

Droga opuściła skalny przełom. Zobaczył South Queensferry, przystań jachtową w Port Edgar, szyld z napisem VAT 69 tamtejszej desty-larni, światła fabryki Hewlett Packarda oraz most kolejowy, ciemny w resztkach światła odbitego przez zwierciadło nieba. Za nim następne światła: port przeładunkowy ropy naftowej Hound Point, którego podwykonawcami zostali i, jeszcze dalej, światła Leith. Puste metalowe kości starego mostu kolejowego przypominały barwą zaschniętą krew.

Ty pieprzona królewno, pomyślał. Wspaniała z ciebie konstrukcja. Tak delikatna z tee odległości, tak masywna i silna z bliska. Wdzięk i elegancja; doskonałość formy. Most wysokiej klasy; granitowe filary, najlepsza stal okrętowa i nie kończące się malowanie… Rzucił okiem na jezdnię mostu, łagodnie wznoszącą się ku podwieszonemu szczytowi. Nawierzchnia była nieco wilgotna, ale nie widział powodów do niepokoju. Żadnych problemów. Tak czy owak, nie jechał zbyt szybko; trzymał się lewego pasa i zerkał na most kolejowy w dole rzeki. Na przwe-ciwległym krańcu wysepki pod jego środkowym segmentem mrugnęło jakieś światło.

Pewnego dnia jednak nawet ty przestaniesz istnieć. Nic nie trwa wiecznie. Może właśnie to chcę powiedzieć Andrei. Być może pragnę powiedzieć: „Nie, oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu. Musisz jechać. Nie mogę mu tego skąpić. To samo zrobiłabyś dla mnie, a ja dla ciebie. Tylko że szkoda, to wszystko. Jedź. Wszyscy jakoś to przeżyjemy. Może dobra…”

Uzmysłowił sobie, że jadąca przed nim ciężarówka zjeżdża nagle na prawy pas i ujrzał przed sobą jakiś samochód. Stał, porzucony na lewym pasie. Wstrzymał oddech i nadepnął na pedał hamulca, próbując jednocześnie skręcić, ale było już za późno.

Nigdy się nie dowiedział, jak długo trwała ta chwila, zdążył tylko zrozumieć, że samochód przed nim to MG i że nikogo w nim nie ma — drobna fala ulgi na tsunami przerażenia — i że uderzy weń, i to mocno. Dostrzegł w przelocie tablicę rejestracyjną: VS coś tam. Czyżby numer z zachodniego wybrzeża? Ośmiokątny symbol MG na bagażniku zepsutego auta płynął ku pozbawionemu maskotki-emblematu pyskowi jaguara, gdy ten przechylił się, wbił w jego karoserię i jednocześnie zaczął się ślizgać. On próbował zwiotczeć, rozluźnić się i po prostu poddać się sile bezwładności, ale ze stopą dociskającą pedał hamulca do podłogi nie było to możliwe. Pomyślał: Ty głup…

Wykończony na zamówienie biały jaguar, numer rejestracyjny 233FS, uderzył w bagażnik MG. Mężczyzna kierujący jaguarem został rzucony do przodu i w górę, gdy jego samochód przekoziołkował. Pas bezpieczeństwa wytrzymał, ale małe koło kierownicy uderzyło go w klatkę piersiową niczym młot kowalski.

Niskie faliste wzgórza pod ciemnym niebem; dolna powierzchnia obniżających się czerwonych chmur wydaje się powtarzać łagodne kontury ziemi. Powietrze jest gęste i ciężkie; pachnie krwią.

Podłoże jest rozmokłe, ale nie od wody. Jakąkolwiek wielką bitwę stoczono tutaj, na tych wzgórzach, które wydają się ciągnąć bez końca, ziemia została skąpana we krwi. Wszędzie leżą ciała — wszystkich gatunków zwierząt i ludzi wszystkich kolorów skóry i ras. W końcu natrafiam na niskiego, ciemnowłosego mężczyznę zajmującego się zwłokami.

Ma na sobie łachmany. Ostatnim razem spotkaliśmy się w… Moc-ca? (Occam? Coś w tym rodzaju), gdy chłostał fale swoim żelaznym batogiem. Teraz chodzi o ciała. Martwe ciała; sto smagnięć każde, jeżeli jeszcze jest co chłostać. Obserwuję go przez pewien czas.

Jest spokojny i metodyczny, bije każdego trupa dokładnie sto razy, zanim przejdzie do następnego. Nie preferuje żadnego gatunku, płci, wielkości ani koloru skóry; każde zwłoki okłada z taką samą determinacją i siłą. O ile to możliwe, po plecach, ale poza tym tak, jak leżą. Jedynie wtedy, gdy są w pełnej zbroi, dotyka ich, pochylając się sztywno, żeby ściągnąć przyłbicę lub rozpiąć pasek na piersi.

— Cześć — mówi.

Stoję w pewnej odległości, na wypadek gdyby miał rozkaz wychło-stać wszystkich na polu bitwy — bez względu na okoliczności.

— Pamiętasz mnie? — pytam. Gładzi swój cholerny bicz.

— Tego nie mogę powiedzieć — odpowiada. Mówię mu o mieście nad morzem. Kręci głową.

— Nie, to nie ja.

Przez chwilę grzebie niemrawo w swoich brudnych szatach, po czym wyciąga małą kartę. Wycierają strzępem swojego ubrania, a następnie wysuwa do mnie rękę. Z duszą na ramieniu robię krok naprzód.

— Weź ją — mówi, kiwając głową. — Miałem ci ją dać. Proszę. Pochyla się do przodu. Biorę kartę i cofam się. To trójka karo.

— Do czego służy? — pytam.

Wzrusza ramionami i wyciera dłoń trzymającą bicz o postrzępiony rękaw.

— Nie wiem.

— Kto ci ją dał? Skąd wiedzieli…

— Czy naprawdę musisz zadawać wszystkie te pytania? — pyta, krę cąc głową.

Jest mi wstyd.

— Chyba nie. — Unoszę kartę do góry. — Dziękuję.

— Nie ma za co.

Już zapomniałem, jak łagodnie brzmiał jego głos. Odwracam się, by odejść, po czym oglądam się na niego.

— Jeszcze jedno. — Ruchem głowy wskazuję na ciała zaśmiecające ziemię jak opadłe liście. — Co tu się wydarzyło? Co się stało z tymi wszystkimi ludźmi?

Wzrusza ramionami.

— Nie słuchali swoich snów — odpowiada i powraca do swojego za dania.

Znowu ruszam ku odległej linii światła, która wypełnia horyzont niczym żyła białego złota.

Opuściłem miasto w niecce wyschniętego morza; oddalałem się od niego po torze kolejowym w tym samym kierunku co pociąg Marszałka Polnego, zanim został zaatakowany. Pościgu nie było, ale gdy szedłem, słyszałem odgłosy wystrzałów armatnich dochodzące z miasta.

Krajobraz stopniowo stawał się mniej surowy. Natrafiłem na wodę, a po pewnym czasie i drzewa owocowe. Klimat ocieplił się. Czasem widywałem ludzi, podróżujących samotnie, jak ja, bądź w grupach. Trzymałem się od nich z daleka, a oni unikali mnie. Gdy stwierdziłem, że mogę bezpiecznie chodzić i znajdować żywność i wodę, sny pojawiały się każdej nocy.

Zawsze chodziło o tego samego bezimiennego mężczyznę i to miasto. Sny pojawiały się i znikały. Widziałem wiele, niczego jednak wyraźnie. Wydaje mi się, że dwa razy omal nie przypomniałem sobie imienia mężczyzny. Zacząłem sądzić, że moje sny są rzeczywistością i każdego rana budziłem się pod drzewem lub jakimiś skałami, oczekując przebudzenia w następnym wcieleniu, innym życiu; na początek wystarczyłoby czyste szpitalne łóżko… Ale nie. Zawsze byłem tutaj, na umiarkowanie ciepłych nizinach, które w końcu zmieniły się w pole bitwy i na których dopiero co spotkałem człowieka z biczem.

Na horyzoncie widzę światło.

Zmierzam ku niemu. Przypomina słońce schowane za brzeg chmur deszczowych; długie, przesłonięte powieką oko ze złota. Ze szczytu wzgórza spoglądam na niskiego, pokrzywionego człowieka. Wciąż tam jest, batoży jakiegoś padłego w boju rycerza. Może powinienem się położyć i pozwolić, żeby mnie też wysmagał; czy to możliwe, by śmierć była jedynym sposobem przebudzenia się z tego strasznego snu?

To wymagałoby wiary. Nie wierzę w wiarę. Sądzę, że istnieje, ale nie sądzę, by działała. Nie wiem, jakie obowiązują tu reguły. Nie mogę ryzykować zaangażowania się bez reszty w niepewne przedsięwzięcie.

Dochodzę do miejsca, gdzie kończą się chmury, a ciemne zbocza ustępują miejsca niskiemu urwisku. Dalej jest piasek.

Nienaturalne miejsce, myślę sobie, spoglądając na brzeg ciemnej chmury. Jest zbyt wyraźne, zbyt jednolite, a granica pomiędzy cienistymi spadkami terenu z armiami zabitych i złotym piaszczystym nieużytkiem zbyt dokładnie określona. Gorący podmuch od strony piasku porywa intensywną woń stęchlizny znad pola bitwy. Mam przy sobie butelkę wody i trochę owoców. Moja kelnerska marynarka jest cienka, dawny płaszcz Marszałka Polnego brudny. Nadal mam chusteczkę, trzymam ją jak glejt.

Skaczę z ostatniego wzgórza na złocistą skarpę, rozbryzgując gorący piasek i ześlizgując się na dno pustyni. Powietrze jest gorące i suche, wolne od zapachów pola bitewnego, lecz pełne śmierci innego rodzaju; niesie jej zapowiedź w samej swej jałowości, przepływając nad miejscem, gdzie nie ma wody, strawy ani cienia.

Ruszam dalej.

Raz wydawało mi się, że umieram. Szedłem i czołgałem się, nie znajdując nigdzie cienia. W końcu upadłem na osuwające się zbocze wydmy. Wiedziałem, że nie zdołam się podnieść bez wody, bez płynu, bez czegoś do picia. Słońce tworzyło białą dziurę w niebie tak intensywnie błękitnym, że aż bezbarwnym. Na próżno czekałem, aż nadciągną chmury. W końcu pojawiły się ciemne, szerokoskrzydłe ptaki. Krążyły nade mną, wznosząc się wraz z niewidocznym prądem termicznym, wyczekując.

Obserwowałem je przez na wpół sklejone powieki. Wzlatywały wielką spiralą nad pustynię, jak gdyby nad moją głową wisiała jakaś ogromna, niewidzialna śruba, a one były po prostu skrawkami czarnego jedwabiu przyklejonymi do jej gwintu, obracającymi się wolno wraz z wielkim walcowatym trzonem.

I wtedy spostrzegam, że na szczycie wydmy pojawia się jeszcze jeden człowiek. Jest wysoki, muskularny i ma na sobie lekką zbroję; złociste ramiona i nogi barbarzyńcy są nagie. Niesie olbrzymi miecz i zdobiony hełm, który trzyma w zagięciu ramienia. Mimo swych rozmiarów wydaje się przezroczysty i nierealny. Przenikam wzrokiem jego ciało; może to duch? Miecz połyskuje w świetle słońca, lecz jest to stłumiony blask. Rycerz chwieje się; nie widzi mnie. Drżącym ruchem przykłada rękę do czoła, a potem wydaje się rozmawiać z hełmem. Słaniając się, schodzi ku mnie; jego obute stopy zagłębiają się w piekącym piasku. Nadal sprawia wrażenie, że mnie nie dostrzega. Włosy ma pobielałe od słońca; skóra na jego twarzy, ramionach i nogach łuszczy się. Miecz ciągnie teraz za sobą po piasku. Zatrzymuje się przy mych stopach, wpatrzony w dal. Chwieje się. Czyżby przyszedł mnie zabić tym wielkim mieczem? Może przynajmniej czeka mnie szybka śmierć.

Stoi, wciąż się chwiejąc, ze wzrokiem utkwionym w mglistą dal. Mógłbym przysiąc, że stoi zbyt blisko mnie, za blisko moich stóp, jak gdyby jego stopy w jakiś niewytłumaczony sposób znalazły się w moich. Leżę i czekam. On stoi nade mną, usiłując utrzymać się na nogach; gdy tak próbuje zachować równowagę, nagle wysuwa w bok rękę. Hełm spoczywający w zagięciu ramienia spada na piasek. Rozlega się krzyk zdobiącej go wilczej głowy.

Wojownik przewraca oczami, błyskają ich białka. Zgina się wpół. Zamykam oczy, przygotowany na to, że przygniecie mnie, padając.

Nic nie czuję. Nic też nie słyszę; barbarzyńca nie upada na piasek obok mnie, a gdy otwieram oczy, nie ma śladu ani po nim, ani po hełmie, który upuścił. Znowu gapię się w niebo, na splątaną podwójną spiralę krążących ptaków, zwiastunów śmierci.

Ostatkiem sił zrzuciłem z siebie opończę i marynarkę i obnażyłem klatkę piersiową przed niewidzialną, obracającą się śrubą na niebie. Przez pewien czas leżałem na wydmie z rozpostartymi rękami i nogami; nieopodal wylądowały dwa ptaki. Nie poruszyłem się.

Jeden z nich uderzył mnie haczykowatym dziobem w rękę, a potem odskoczył do tyłu. Leżałem nieruchomo, czekając.

Gdy rzuciły mi się do oczu, chwyciłem je za szyje. Ich krew była gęsta i słona, ale mnie przypominała smakiem życie.

Widzę most. Z początku jestem przekonany, że mam halucynacje. Potem wydaje mi się, że to fatamorgana, coś, co wygląda jak most odbity w powietrzu i tylko w moich spieczonych, opętanych oczach przybiera jego postać. Podchodzę bliżej, po zboczach pokrytych lgnącymi do stóp, układającymi się w fałdy kryształkami i przez bijący od nich żar. Na głowie mam chusteczkę chroniącą głowę przed słońcem. Most — długa, nierówna linia stalowych wierzchołków — iskrzy się w oddali.

Przez cały dzień powoli zbliżam się doń, odpoczywając tylko przez krótki czas, gdy słońce jest w zenicie. Czasami wspinam się na szczyt długiej wydmy, by sprawdzić, czy most nadal tam jest. Dzieli mnie od niego parę mil, gdy moje omamione oczy dopuszczają wreszcie do mnie prawdę: most jest w ruinie.

Główne segmenty w większości są nienaruszone, ale elementy łączące, owe przęsła, owe mostki w obrębie mostu zawaliły się bądź zostały zniszczone, a wraz z nimi zniknęła część okalających je budowli. Most bardziej przypomina zbiór odizolowanych ośmioboków niż ciąg spłaszczonych sześciokątów. Jego stopy nadal stoją, kości wciąż się wznoszą, lecz ramiona łączące zniknęły.

Nie widzę żadnego ruchu, żadnych błysków światła. Wiatr rozdmuchuje piasek nad wydmami, ale od wysokiego ochrowego szkieletu mostu nie dociera żaden dźwięk. Stoi w piasku — pobladły, wychudzony i poszczerbiony — a powolne złociste fale otulają granitowe cokoły jego podpór i dolne budynki.

W końcu, wdzięczny losowi, wkraczam w cień mostu. Palący wiatr z jękiem przelatuje między wysokimi dźwigarami. Natrafiam na schody i wspinam się po nich. Jest gorąco i znowu czuję pragnienie.

Poznaję to miejsce. Wiem, gdzie jestem.

Nigdzie nie ma ludzi. Nie widzę wprawdzie szkieletów, ale też nie znajduję nikogo, kto przeżył. Na pomoście kolejowym dostrzegam parę starych, przyrdzewiałych do szyn wagonów i lokomotyw; w końcu stały się częścią mostu. Piasek doleciał nawet tutaj, kładąc się żółtozłotym cieniem przy szynach i zwrotnicach.

Moja dawna spelunka, a jakże. U Dissy Pitton. Lokal uległ zniszczeniu; liny, którymi przymocowano do sufitu stoły i krzesła, w większości zostały poprzecinane. Kanapy, fotele i stoły leżą na zakurzonej podłodze niczym zwłoki z odległej przeszłości. Parę zwisa jeszcze krzywo na linach przyczepionych w dwóch lub jednym narożu; kaleki wśród nieboszczyków. Idę do Sali z Widokiem na Morze.

Kiedyś siedziałem tu razem z Brookiem. Dokładnie w tym miejscu. Wyglądaliśmy przez okno, a on skarżył się na balony zaporowe; wtedy przeleciały samoloty. Pustynia błyszczy teraz w jaskrawym słońcu.

Gabinet doktora Joyce’a; nie, nie jego. Nie poznaję żadnego mebla, ale z drugiej strony on stale się przeprowadzał. Żaluzje, nadymające się delikatnie w rozbitych oknach, wyglądają identycznie.

Długi spacer prowadzi mnie do opuszczonego letniego mieszkania Arrolów. Jest do połowy zanurzone w piasku. Drzwi stoją otworem. Widać jedynie wierzchołki wciąż przykrytych prześcieradłami mebli. Kominek skrył się pod falami piachu; łóżko również.

Powoli wchodzę z powrotem na pomost kolejowy i stojąc, spoglądam na iskrzące się piaski wokół mostu. U moich stóp leży pusta butelka. Chwytam ją za szyjkę i zrzucam z pomostu. Opada łukiem na piasek, obracając się w locie i migocząc w świetle słońca.

Później nadciąga wiatr; przelatuje ze świstem przez most, omiata mnie i smaga. Tulę się w kącie, obserwując, jak ostrze wiatru zlizuje farbę z blach niczym jakiś bezkresny jęzor. — Poddaję się — mówię mu.

Piasek zdaje się wypełniać mi mózg. Czuję się tak, jakby moja czaszka była dnem klepsydry.

— Poddaję się. Nie wiem. Rzecz lub miejsce. Ty mi to powiedz.

To chyba mój własny głos. Wiatr się wzmaga. Nie słyszę, co mówię, ale wiem, co próbuję powiedzieć. Nagle nabieram pewności, że śmierć ma dźwięk — słowo, które każdy może wypowiedzieć i które przyniesie mu wieczny spoczynek. Staram się przypomnieć sobie to słowo, gdy nagle coś zgrzyta i obraca się w oddali i czyjeś ręce wynoszą mnie z tego miejsca.

Wyjaśnijmy jedną rzecz do końca: to wszystko sen. Pod każdym, dowolnym względem. Obaj o tym wiemy. Tyle że ty nie masz wyboru.

Znajduję się w długim, pustym, odbijającym echo pomieszczeniu; leżę w łóżku. Podłączono mnie do kroplówek. Od czasu do czasu przychodzą i przyglądają mi się jacyś ludzie. Powierzchnia sufitu przypomina czasami biały tynk, czasami szary metal, czasami czerwoną cegłę, a czasami nitowane arkusze stali pomalowane na kolor krwi. W końcu uświadamiam sobie gdzie jestem: wewnątrz mostu, w środku jego wydrążonych metalowych kości.

Jakiś płyn sączy się do mego ciała przez nos i wypływa cewnikiem. Czuję się bardziej jak roślina niż jak zwierzę, ssak, małpa, człowiek. Część maszyny. Wszystkie procesy uległy spowolnieniu. Muszę znaleźć drogę powrotu — rozwalić zbiorniki, pociągnąć za sznurek, zamknąć przepustnicę?

Niektórzy z tych ludzi wyglądają znajomo.

Jest tutaj doktor Joyce. Nosi białą marynarkę i zapisuje uwagi w clipboardzie. Jestem pewien, że przed chwilą ujrzałem przelotnie Abberlaine Arrol, ale była w stroju pielęgniarki.

To pomieszczenie jest długie i odbija echo. Czasem czuję woń żelaza i rdzy oraz farby i lekarstw. Zabrali mi kartę, którą dostałem w prezencie i szalik… To znaczy chusteczkę.

Wracamy do przytomności, co? Doktor Joyce uśmiecha się do mnie. Unoszę na niego wzrok: Kim i gdzie jestem? Co się ze mną dzieje?

Opracowaliśmy nową terapię, mówi doktor jak do szczególnie tępego dziecka. Chciałby pan, żebyśmy ją wypróbowali? Chciałby pan? Mogłaby poprawić pana stan. Proszę to podpisać.

Dawaa, dawaa. Jeśli chcesz, podpiszę własną krwią. Duszę bym ci oddał, gdybym sądził, że ją mam, ale nie przejmuj się. A może płat mózgu z paroma miliardami neuronów? Porządnie dotarty, doktorku. Pierwszy troskliwy właściciel (chrząknięcie). Nawet nie brałem go do kościoła w niedziele…

Sukinsyny; to przecież maszyna.

Muszę opowiedzieć wszystko, co pamiętam, maszynie, która wygląda jak metalowa walizka na smukłym wózku.

Trochę to trwa.

Sam na sam z maszyną. Przez pewien czas był tu chłopak o ziemistej cerze, pielęgniarka, a nawet poczciwy stary doktor, ale już sobie poszli. Zostałem tylko ja i ta maszyna. Zaczyna mówić.

— No cóż — stwierdza…

Posłuchaj, każdy może się pomylić. Czy to nie ma być sezon… Nie, mniejsza o to. Już wszystko w porządku. Byłem w błędzie. Mea culpa, do cholery. Jestem Joe Contrite. Chcesz mojej krwi?

— No cóż — stwierdza maszyna — twoje sny na końcu były prawidłowe. Te ostatnie, po twoim wyjeździe. To naprawdę jesteś ty.

— Nie wierzę ci — odpowiadam.

— Uwierzysz.

— Czemu?

— Ponieważ jestem maszyną, a ty ufasz maszynom, rozumiesz je, a one cię nie przerażają. Na ludzi reagujesz inaczej.

Zastanawiam się nad tym, po czym zadaję kolejne pytanie:

— Gdzie jestem? Maszyna odpowiada:

— Twoje prawdziwe ja, twoje ciało znajduje się obecnie na oddziale neurochirurgicznym Southern General Hospital w Glasgow. Zostałeś przeniesiony z Royal Infirmary w Edynburgu… jakiś czas temu.

Maszyna sprawia wrażenie niepewnej.

— Nie wiesz? — pytam.

— To ty nie wiesz — odpowiada. — Przenieśli cię. To wszystko, co oboje wiemy. Może przed trzema miesiącami, może przed pięcioma lub nawet sześcioma. Kiedykolwiek. — W twoim śnie stanowiło to około dwóch trzecich drogi. Terapie i lekarstwa, które na tobie wypróbowy-wali, zaburzyły twoje poczucie czasu.

— Czy masz… czy ja… mam pojęcie, jaki dziś dzień? Jak długo byłem nieprzytomny?

— To już trochę łatwiejsze pytanie. Siedem miesięcy. Gdy Andrea Cramond odwiedziła cię ostatnim razem, wspomniała coś o tym, że za tydzień są jej urodziny i jeżeli masz się przebudzić, byłby to najlepszy…

— OK — mówię do maszyny. — To oznacza początek lipca. Jej urodziny wypadają dziesiątego.

— Więc już wiesz.

— Hm. I pewnie nie znasz mojego nazwiska, co?

— Zgadza się. Milczę przez chwilę.

— Czy w takim razie masz zamiar się przebudzić? — pyta.

— Nie wiem. Czy są inne możliwości? Jaki mam wybór?

— Zostać pod powierzchnią lub się wynurzyć — wyjaśnia maszyna. — Proste jak drut.

— Ale w jaki sposób? Próbowałem to zrobić w drodze tutaj, zanim dotarłem na pustynię. Próbowałem obudzić się w…

— Wiem. Niestety, w tym nie mogę ci pomóc. Nie wiem, jak to zrobisz, wiem tylko, że potrafisz, jeśli zechcesz.

— Psiakrew, sam nie wiem. Czyja naprawdę tego chcę?

— Trudno tu cokolwiek powiedzieć — zauważa maszyna.

Nie wiem, czym mnie faszerują, ale w tej chwili wszystko jest mgliste. Maszyna wydaje się rzeczywista, gdy tutaj jest, ale ludzie nie sprawiają takiego wrażenia. Tak jakby moje oczy zasnuły się mgłą, jakby ciało szkliste pociemniało, jakby w końcu się zamuliły. Reszta moich zmysłów została zaatakowana w podobny sposób: wszystko, co słyszę, brzmi niedorzecznie, jest zniekształcone, nic nie ma wyraźnego zapachu ani smaku. Chyba nawet moje myśli biegną wolniej. Leżę — słaby człowiek o płytkim oddechu, usiłujący sięgnąć głęboko myślami.

Po pewnym czasie, nicość. Żadnych ludzi, żadnej maszyny, żadnego widoku, dźwięku, smaku, zapachu ani dotyku, żadnej świadomości własnego ciała. Wszędzie szarość. Tylko wspomnienia. Zasypiam.

Budzę się w pokoiku z jednymi drzwiami; w jednej ścianie osadzono ekran. Pokój ma kształt sześcianu, jest pomalowany na szaro i pozbawiony okien. Siedz ę w dużym skórzanym fotelu. Fotel wygląda znajomo; w domu w Leith, w gabinecie, znajduje się podobny. Na prawej poręczy, w miejscu gdzie spadł kawałek spopielonego skręta, powinna być wypalona maleńka dziurka… Nie, tam jej nie ma. To pewnie nowy fotel. Spoglądam na swoje ręce. Na prawej widać drobną bliznę. Mam na sobie buty firmy Mephisto, dżinsy firmy Lee i koszulę w kratkę. Nie mam brody. Czuję się chudszy niż kiedykolwiek.

Wstaję i rozglądam się po pokoju. Sam ekran; brak regulatorów. Pod sufitem ukryte oświetlenie. Ściany z szarego betonu, ciepłego w dotyku. Na jego powierzchni brak pęknięć; całkiem nieźle wylany. Zastanawiam się nieprzytomnie, kto był wykonawcą. Drzwi są zwyczajne, zrobione z drewna. Otwieram je.

Za progiem znajduje się podobny pokój. Nie ma w nim ekranu ani fotela; jedynie łóżko. To łóżko szpitalne; puste — sztywne białe prześcieradła i szary koc odwinięty w jednym rogu, niczym zaproszenie.

Z pokoju, z którego dopiero co wyszedłem, dochodzi jakiś hałas.

Jeżeli tam wejdę, myślę, i znajdę jakiegoś starca, który wygląda jak ja, jakoś się stamtąd wydostanę, odnajdę tę maszynę i złożę skargę.

Przechodzę do pokoju z fotelem. Nie znajduję ucharakteryzowa-nego Keira Dullei. Pokój jest pusty, ale ekran monitora ożył. Siadam w fotelu i oglądam.

To znowu ten mężczyzna w łóżku. Tyle że tym razem wszystko jest w kolorze; lepiej go teraz widzę. Dla odmiany leży na brzuchu, w innym łóżku, w innym pokoju. W rzeczywistości to mała sala z trzema łóżkami; dwa z nich zajmują starsi mężczyźni z obandażowanymi głowami. Wokół łóżka mojego człowieka rozstawiono parawan, ale ja jestem nad nim i patrzę z góry. Wyraźnie widać jego łysinę. Sięgam dłonią do mojej głowy: łysy płat. Oczywiście włosy na moich rękach nie są czarne, lecz ciemnobrązowe. Cholera.

Wszystko to wygląda przytulniej niż dawniej. Na małej szafce przy łóżku stoją żółte kwiaty w wazonie. Nie ma wykresu na poręczy łóżka; może już tego nie praktykują. Nadgarstek mężczyzny otacza plastikowa bransoletka. Nie potrafię odczytać, co na niej jest napisane.

Odgłosy w oddali; rozmawiający ludzie, śmiech jakiejś kobietki, brzęk butelek lub czegoś metalowego oraz coś, co mogłoby być skrzypieniem kół toczących się po podłodze. Pojawiają się dwie pielęgniarki; wchodzą za parawan i odwracają mężczyznę na plecy. Strzepują poduszki i podnoszą go trochę wyżej, trajkocząc do siebie niemal bez przerwy. Ku mojej wściekłości nie słyszę, co mówią.

Pielęgniarki wychodzą. Na obrazie monitora zaczynają się gromadzić ludzie podchodzący do pozostałych zajętych łóżek; zwyczajni ludzie: młode małżeństwo odwiedzające starszego mężczyznę, starsza kobieta rozmawiająca z drugim staruszkiem. Na razie nie ma nikogo do mojego człowieka. Nie wygląda jednak na to, by się tym przejmował.

Potem pojawia się Andrea Cramond. Z tego podniesionego punktu obserwacyjnego wygląda dziwnie, ale to na pewno ona. Ma na sobie białe spodnium z jedwabnej surówki, czerwone buty na wysokich obcasach i czerwoną jedwabną bluzkę. Kładzie żakiet — czy przypadkiem nie kupiłem go jej u Jennera w zeszłym roku? — na poręczy łóżka, po czym podchodzi do mężczyzny i schyla się, żeby go pocałować — najpierw w czoło, a następnie lekko w usta; chwilę zatrzymuje dłoń na jego głowie, odgarniając mu włosy z czoła. Siada na krześle z boku, z nogą założoną na nogę, łokciem wspartym na udzie i podbródkiem na dłoni. Patrzy na mężczyznę. Ja spoglądam na nią.

Na tej opanowanej, lecz zatroskanej twarzy zarysowało się parę nowych bruzd; tak mi się wydaje. Drobne zmarszczki pod oczyma pozostały, teraz jednak widać pod nimi lekkie cienie. Włosy ma dłuższe niż dawniej. Oczu nie widzę wyraźnie, widzę za to te kości policzkowe, ten wspaniały nos, szerokie brwi, mocną szczękę i delikatne usta.

Andrea pochyla się i chwyta mężczyznę za rękę, nadal się weń wpatrując. Czemu jest tutaj? Czemu nie jest w Paryżu?

Wybacz, że zapytam, kochanie. Czensto tu pszychodzisz?

(Czy to dzieje się teraz, czy w przeszłości?)

Po chwili, nadal trzymając go za rękę i wpatrując się w jego bladą, pozbawioną wyrazu twarz, Andrea powoli opuszcza głowę na białe, założone prześcieradło koło ręki mężczyzny i skrywa twarz w jego wy-krochmalonej bieli. Drżą jej ramiona — raz, dwa razy.

Ekran w pokoju ciemnieje, a potem gasną światła. Światła w sąsiednim pokoju z łóżkiem w środku pozostają włączone.

Podejrzewam, że to moja podświadomość próbuje mi coś powiedzieć. Subtelność nigdy nie była jej silną stroną. Wzdycham, opieram dłonie na poręczach skórzanego fotela i powoli wstaję.

Rzucam ubranie na podłogę przy łóżku. Na poduszce leży krótka, zawiązywana z tyłu koszula nocna. Wkładam ją, wchodzę do łóżka i zasypiam.

Загрузка...