…czy mikrofon jest włączony?
A widzisz?! Tak, a więc… nie ma się czego obawiać, wcale nie jestem speszony, w żadnym razie, naprawdę. Wszystko idzie świetnie, nad wszystkim panuję. Absolutnie cudownie, pełna kontrola. Pod każdym względem. Wiedziałem, że przez cały czas był włączony. Tylko cytuję nieśmiertelnego… Co to takiego? OK, OK… Przepraszam, to śmiertelny Jimi Hendrix, naprawdę. Zaraz, zaraz, o czym toja mówiłem? No właśnie.
Cóż, stan pacjenta jest stabilny; nie żyje. Już bardziej, kurwa, stabilny być nie może, prawda? Owszem, w porządku, rozkład i tak dalej; i tak tylko żartowałem, to tylko taki mój żarcik. Chryste, niektórzy ludzie nie mają poczucia humoru; uspokójcie się tam z tyłu.
Znowu w ruchu, panowie. Skąd dokąd? Cholernie trafne pytanie.
Cieszę się, że mnie o to zapytaliście. Czy ktoś zna odpowiedź. Nikt?
Psiamać! No dobra.
Dokąd oni mnie zabierają? Czym sobie na to wszystko zasłużyłem? A kto mnie zapytał, sukinsyny? Czy ktoś mnie pytał? Co? Czy ktoś pomyślał, by powiedzieć: — Pozwolisz, że przeniesiemy cię; jak masz na nazwisko? — Hmm? Nie. Może byłem szczęśliwy tam, gdzie mieszkałem; czy w ogóle przyszło wam to do głowy?
No cóż, możecie robić mi lewatywę, obracać jak omlet i grzebać w moim ciele, tracić czas i łatać mnie po kawałku oraz pompować we mnie Bóg jeden wie co i uciskać mnie, i szczypać całą resztę, ale nie możecie mnie usidlić, nie możecie znaleźć, nie możecie do mnie dotrzeć. Jestem tutaj, na czele, jestem dowódcą, nie do zranienia.
I cóż to za paskudna sztuczka, jakże typowe, podstępne, skrywane, zamaskowane niezrozumienie ze strony samej złej królowej. Jak mogła tak się poniżyć? (No cóż, sam pochylasz się w ten sposób…) Tak podburzyć przeciwko mnie tych przeklętych barbarzyńców, ha! Nie mogła wymyślić nic lepszego?
Pewnie nie. Nigdy nie miała bujnej wyobraźni. No chyba że w łóżku (lub innym miejscu). Nie, to nieprawda. Jestem rozdrażniony; jasny to jasny (odkryłem, że często z lekką domieszką, z drobnym odcieniem, mikroskopijnym śladem czerwieni, ale mniejsza o to).
Ale co za chamstwo, żeby wzniecić taki bunt. Oczywiście to nie przypadek, ale ty znowu swoje. Co teraz nie gra? Boże mój, czy człowiek nie może pogadać przez chwilę sam ze sobą, bez — znowu! Co się tutaj dzieje, do ciężkiej cholery? Za kogo wy mnie macie, niezdarne sukinsyny? To część…
przestaniecie wreszcie?! Koniec z biciem! To boli! To część kuracji, nieprawdaż? Gdybym naprawdę chciał, to bym wstał i porządnie zło-il wam skórę, chamy jedne, zapewniam was! Tyłek! Każ go zaszyć, łomie.
Dzięki Bogu wreszcie przestało, tylko drobny ruch poprzeczny, nic poważnego; może jestem na łodzi lub czymś podobnym. Trudno powiedzieć.
Nie, to nie łódź, kołysanie jest tłumione; coś z zawieszeniem, z amortyzatorami. Pisk? Czy słyszę głosy? (Cały czas, doktorku. To one kazały mi to zrobić. To nie moja wina. Doskonałe alibi, niewzruszona obrona).
Zgwałcona! Co za cholerny tupet! Wniosę skargę (więc każ to zaszyć, Jemimo. Jaja zaszyję. Skargę? Nie, przepraszam, to nie jest zabawne, ale mówię poważnie! Cóż za kompletnie popieprzona bzdurna wolność, co?).
Nigdy nic dla mnie nie znaczyła. Ani prawdopodobnie dla niej. Była pisarką. O tak, opowiedziałem jej kiedyś. Śmiała się i wszystko to wy-kalkulowaliśmy. Nie tylko literatura, ale i znaki, pokażę ci.
Pod każdym kolanem H, z tyłu jej tyłka +, jej nozdrza były ,s (mam nadzieję, że to nie staje się dla ciebie zbyt pogmatwane), talia)(, a najwyższa pozycja przypadła w udziale V (w planie, zwróconemu na zewnątrz) oraz ! (elewacja frontowa). Potem oczywiście przemyślała to wszystko i zwróciła uwagę, że ma także a: i zwykłe .s (aczkolwiek były to kalambury, a nie znaki — jak już powiedziałem, była pisarką). Mniejsza o to. Śmiało! Ja robiłem za j (ona za O).
No cóż, uwaga. Ruszamy. Wrum-wrum, znowu częścią maszyny, wszystko podłączone i jest dokąd pójść (Ja — żołądek, ja — żołądek? Nigdy nie sprzedawaj lodów w tym tempie, łomie. Poproszę Kanapkę z Dżemem. Mnóstwo malin). Będzie śmiech, jeżeli się zderzymy. Mam nadzieję, że nie via most (Ojej, Charonie, przepraszam za to, ale co z tym zwiększonym ostatnio ruchem…). Nie wiem, może już nie żyję, a może im się tak wydaje. Trudno powiedzieć (wcale nie). Jakbym straci! orientację. Wszystko jest trochę urazowe (Uraz? Uraza? Po prostu więcej liter; rew rewę lacja re ref reiw o’lucja ple ple ple…).
(co on gada?
— ple ple ple —
spora poprawa)
Powinieneś widzieć mnie przedtem. Wyglądałem imponująco. No cóż, tak też sądziłem. Rew la reve. Wiesz, dokowanie odbywa się po pochylni. Miał dwa jest twa. To znaczy nie jedno i, ale dwa: i i. Bądź ii (no cóż, daj spokój, możesz mieć rzymski nos to czemu nie rzymskie oczy nie rób mi z tym trudności nie jestem zdrowym człowiekiem). Tak tak. Tak po prostu.
Psiakrew, to piszczy. Mogłem się domyślić. Historia mojego pieprzonego życia. Nie ma żadnej sprawiedliwości na świecie (no cóż, jest, ale spada niczym rzęsisty deszcz z chmur warstwowych tego świata; kapryśnie, powodując sporadyczne powodzie po trwających dziesiątki lat suszach).
Tak czy owak, o czym to ja mówiłem? A właśnie, znajdujemy się w maszynie, przyjemnie ulokowani i w ogóle, i dryfujemy. Miejmy nadzieję, że nie via wiesz-o-czym-myślę. To mi przypomina pewną historię. Zwyczajną, nic specjalnego. Nie ma w niej strzelaniny ani ekscytujących pogoni samochodem, ani nie dzieje się nic podobnego (przykro mi). Właściwie to nawet nie jest prawdziwa opowieść, jeśli mam być szczery, a raczej historia. Biografia… ale tak czy owak, to jest…
O trzy…
poczekaj, synu. Dokonuję tu prezentacji, więc przestań, dobrze? Chryste, nie można nawet dokończyć zdania bez…
Otrzymała
dostaniesz za chwilę za swoje, łomie, jeżeli nie zamkniesz
Otrzymała dyplom
czy to ja? Naprawdę? Czy mój głos się nie niesie czy co? O trzy…
tak, otrzymała dyplom. Wiemy. Więc mów dalej, wal śmiało, czuj się jak u siebie. Chryste, niektórzy ludzie są tak kurewsko nie
Otrzymała dyplom i literki po nazwisku; stroiła sobie niewinne żarty ze swojego nowego tytułu i znalazła inne symbole na określenie samej siebie. On opuścił pokój przy Sciennes Road i wynajmował obecnie małe mieszkanie w Canonmills. Andrea właściwie wprowadziła się do niego, choć zatrzymała mieszkanie na Comely Bank. Jej kuzynka z Inverness imieniem Shona mieszkała w nim, gdy poszła do kolegium wychowania fizycznego w Cramond, mieście, z którego pochodziła rodzina Andrei.
On nadal musiał pracować w czasie wakacji, a ona nadal spędzała swoje za granicą z krewnymi i przyjaciółmi, co wzbudzało w nim zazdrość i zawiść. Ilekroć jednak znowu się spotykali, było tak jak przedtem, i w pewnym momencie — nigdy nie zdołał określić kiedy dokładnie — zaczął myśleć o ich związku jako czymś, co może potrwać dłużej niż tylko do końca następnego semestru. Zamierzał nawet zaproponować, żeby się pobrali, ale poczucie pewnej dumy nie pozwalało tolerować myśli o tym, że w ten sposób zostanie ugłaskane państwo; kościół znacznie mniej. To, co miało znaczenie, znajdowało się w ich sercach (a raczej w umysłach), nie w jakimś rejestrze. Poza tym, przyznawał w duchu, Andrea prawdopodobnie by odmówiła.
Sądził, że przestali już być hipisami; o ile byli nimi kiedykolwiek. Moc kwiatów… No cóż, ludzie różnie to określali: zwiędła, poszła w ziarno, rozkwitła i zanikła — on sam zasugerował kiedyś, że kwiaty straciły zapach.
Andrea ciężko pracowała na dobrą ocenę na dyplomie i po promocji zrobiła sobie rok wolnego; on kończył swoje studia. Wyjeżdżała na krótkie wakacje do ludzi mieszkających w innych rejonach Szkocji, w Anglii i w Paryżu oraz na dłuższe wycieczki do Stanów, Europy i Związku Sowieckiego. Odnowiła znajomość z przyjaciółmi z Edynburga, gotowała mu, gdy się uczył, odwiedzała matkę, czasem grywała w golfa z ojcem — z którym, jak się ze zdumieniem przekonał, potrafił dość swobodnie rozmawiać — i czytała powieści po francusku.
Z ZSRR wróciła z niezłomnym postanowieniem, że nauczy się rosyjskiego. Czasem, gdy wracał do domu, zastawał ją ślęczącą nad powieściami i podręcznikami pełnymi dziwnych, na wpół znajomych liter cyrylicy, ze zmarszczonym czołem i ołówkiem nad notesem. Unosiła głowę, z niedowierzaniem spoglądała na zegarek i przepraszała, że nic mu nie przyrządziła; on mówił, żeby nie plotła głupstw, i sam robił coś do jedzenia.
Dzień rozdania dyplomów spędził w Royal Infirmary, dochodząc do zdrowia po wycięciu wyrostka robaczkowego. Jego rodzice i tak poszli na uroczystość, po to tylko, by usłyszeć, jak wyczytują jego nazwisko. Andrea zaopiekowała się nimi; świetnie się dogadywali. Nawet gdy spotkali się ich rodzice, ze zdumieniem spostrzegł, że gawędzą ze sobą jak starzy znajomi; było mu wstyd, że wstydził się własnej matki i ojca.
Stewart Mackie poznał Shonę, kuzynkę Andrei z Inverness; pobrali się na pierwszym roku studiów podyplomowych Stewarta. On był drużbą Stewarta, Andrea druhną Shony. Oboje wygłosili przemówienia na przyjęciu; jego było lepiej przygotowane, ale jej zostało najlepiej wygłoszone. Siedział i przyglądał się, jak stoi i przemawia, i zdał sobie sprawę, jak bardzo ją kocha i podziwia. Był nawet z niej dumny, aczkolwiek uważał, że duma to niestosowne uczucie. Andrea usiadła przy entuzjastycznych oklaskach. Uniósł ku niej swój kieliszek. Mrugnęła doń w odpowiedzi.
Parę tygodni później powiedziała mu, że myśli o wyjeździe do Paryża, żeby studiować język rosyjski. Najpierw pomyślał, że żartuje. Wtedy jeszcze wciąż szukał pracy. Snuł plany wyjazdu razem z nią — mógłby ewentualnie przejść przyśpieszony kurs francuskiego i poszukać tam pracy — i wtedy zaproponowano mu dobrą posadę w firmie projektującej elektrownię; musiał ją przyjąć.
— Trzy lata — powiedziała Andrea. — To tylko trzy lata.
— Tylko? — odparł.
Próbowała go znęcić perspektywą wspólnych wakacji w Paryżu, ale to nie dodało mu otuchy.
Tak czy owak, on był bezsilny, a ona zdecydowana.
Nie miał zamiaru odwozić jej na lotnisko. Za to wieczorem w przeddzień jej wyjazdu pojechali mostem do hrabstwa Fife i dalej, drogą wzdłuż wybrzeża, do małej restauracji w Culross. Wzięli jego samochód; dzięki swej świeżo uzyskanej zamożności człowieka zatrudnionego kupił na kredyt małe BMW. W czasie kolacji oboje zachowywali się sztucznie, a on wypił za dużo wina; Andrea zachowała trzeźwość przed lotem następnego dnia — uwielbiała podróżować samolotem, zawsze zajmowała miejsce przy oknie — więc prowadziła z powrotem. On zasnął w samochodzie.
Gdy się zbudził, pomyślał, że stoją przed mieszkaniem w Canonmills lub jej dawnym lokum na Comely Bank, lecz w oddali, po drugiej stronie rozciągającej się przed nimi ciemnej wody, migotały światła. Zanim Andrea wyłączyła reflektory, spostrzegł, że nad nimi wznosi się coś ogromnego, masywnego i zwiewnego zarazem.
— Gdzie my, u diabła, jesteśmy? — zapytał, przecieraaąc oczy i roz glądając się dokoła.
Andrea wysiadła z samochodu.
— W North Queensferry. Chodź i obejrzyj most — odparła, wkłada jąc żakiet.
Spojrzał sceptycznie przez okno; noc była zimna i zanosiło się na deszcz.
— Chodź! — zawołała. — To ci rozjaśni umysł.
— Rewolwer też, kurwa, by to zrobił — mruknął, wysiadając z auta. Mijali tablice ostrzegające ludzi przed przedmiotami spadającymi z mostu i takie, które oznajmiały, że teren za nimi jest prywatny, aż doszli do żwirowego kolistego placu, paru starych budynków, małej pochylni, skał porośniętych trawą i kolcolistem zachodnim oraz okrągłych granitowych filarów samego mostu kolejowego. Uderzenie deszczu niesionego przez silny wiatr sprawiło, że zadrżał. Spojrzał w górę, gdzie wicher jęczał między kratownicami konstrukcji. Wody zatoki Forth zagłuszały go, uderzając w pobliskie skały; światła boi pulsowały powoli na ciemnej rzece i w jej szerokim ujściu. Odległy most drogowy tworzył wysoką pajęczynę światła i mrukliwe tło muzyczne dla wiatru i wody. Andrea uniosła rękę.
— Lubię to miejsce — wyjaśniła i objęła go, dygocząc z zimna. Trzymał ją, lecz patrzył na stalową pajęczynę nad głową, zauroczo ny jej mroczną siłą. Trzy lata, pomyślał. Trzy lata w innym mieście.
— Runął most Tallahatchie — rzekł w końcu, bardziej do zimnego wiatru niż do Andrei.
Spojrzała na niego, wtuliła zimny nos w schludne resztki wspaniałej brody, którą wytrwale zapuszczał przez ostatnie dwa lata. i zapytała:
— Słucham?
— Most Tallahatchie. „Ode to Billy Joe” Bobbiego Gentry, pamiętasz? Zawalił się. — Wydobył z siebie krótki rozpaczliwy śmiech.
— Ktoś został ranny? — zapytała i przytknęła zimne wargi do jego szyi.
— Nie wiem — odparł, nagle bardzo posmutniawszy. — Nawet nie pomyślałem, żeby to sprawdzić. Widziałem tylko nagłówek.
Po moście przejechał z łoskotem pociąg, wypełniając nocne powietrze głosami ludzi zmierzających do innych miejsc. Zastanawiał się, czy któryś z pasażerów będzie pamiętał o starej tradycji i wyrzuci monetę ze swojego przytulnego, ciepłego wagonu, składając daremne życzenie w obojętnych wodach zimnej zatoki.
Nie powiedział o tym Andrei, ale pamiętał, że przed wieloma laty był tutaj, w tym samym miejscu. Stryj, który miał samochód, zabrał w lecie jego i jego rodziców na przejażdżkę po Trossachs, a następnie do hrabstwa Perth. Wracali tędy, zanim jeszcze w 64 roku otwarto most drogowy — chyba zanim jeszcze zaczęli go budować; był wolny dzień i długa na milę kolejka samochodów czekających na promy. Zamiast na prom, stryj przywiózł ich tutaj, żeby popatrzyli na „jeden z najwspanialszych pomników Szkocji”.
Ile miał wtedy lat? Nie wiedział. Może tylko pięć lub sześć. Ojciec trzymał go na ramionach; dotykał chłodnego granitu podpór i sięgał wyciągniętymi rączkami ku pomalowanym na czerwono blachom mostu.
Gdy wrócili, kolejka samochodów była równie długa jak przedtem. Przeprawili się więc mostem Kincardine.
Andrea pocałowała go, budząc ze wspomnień, i objęła bardzo mocno, mocniej niż przypuszczał, że jest w stanie objąć, tak mocno, że z trudem oddychał. Gdy go puściła, wrócili do samochodu.
Jechała mostem drogowym. Patrzył nad ciemnymi wodami na przyćmioną sylwetkę mostu kolejowego, pod którym wcześniej stali, i wysoko nad rzeką widział długi, przerywany ciąg świateł pociągu osobowego zmierzającego na południe. Światła niczym rząd kropek na końcu zdania, pomyślał, albo na jego początku; trzy lata. Kropki niczym bezsensowny komunikat alfabetem Morse’a; sygnał złożony jedynie z liter E, H, I oraz S. Światła migotały zza dźwigarów; znajdujące się bliżej liny mostu drogowego przemykały obok zbyt szybko, by coś zmienić w tym obrazie.
Bez cienia romantyczności, pomyślał, obserwując pociąg. Pamiętam czasy, gdy jeździły jeszcze pociągi parowe. Chodziłem na miejscowy dworzec i stałem na kładce dla pieszych nad torami do czasu, aż nadjeżdżał pociąg, wyrzucający z siebie z sykiem parę i dym. Gdy wjeżdżał pod drewniane przęsło, dym eksplodował na metalowych płytach założonych dla ochrony belek; nagły strumień pary i dymu otaczał stojącego na kładce na bardzo długie, jak się wydawało, sekundy rozkoszną niepewnością, innym, pełnym tajemnic i kłębiących się, na wpół widocznych rzeczy, światem.
Potem jednak zamknęli tę linię, rozebrali kładkę dla pieszych i przekształcili dworzec w atrakcyjną, jedyną w swoim rodzaju, przestronną rezydencję o przyjemnym południowym wyglądzie, z rozległym terenem dokoła. Jedyna w swoim rodzaju. To wystarczy niemal za wszelki komentarz.
Pociąg przepłynął przez długi wiadukt i zniknął na lądzie. Tak po prostu. Bez cienia romantyczności. Bez fajerwerków przy wyrzucaniu popiołów i węgli, bez ogonów komet z pomarańczowych iskier wylatujących z komina, nawet bez kłębów pary (następnego dnia próbował napisać o tym wiersz, ale nie udał mu się).
Odwrócił się od mostu, ziewając, gdy Andrea zwolniła, by zapłacić mostowe.
— Wiesz, ile czasu zabiera im pomalowanie go? — zapytał. Pokręciła głową i opuściła szybę, bo podjechali do kas.
— Czego, mostu kolejowego? — rzuciła, szukając w kieszeni pieniędzy. — Nie wiem… Rok?
— Źle — odparł, zakładając ręce i patrząc na czerwone światło na końcu budki. — Trzy lata. Trzy cholerne lata.
Milczała. Zapłaciła i światło zmieniło się na zielone.
Pracował, dobrze mu się powodziło. Rodzice byli z niego dumni. Dostał kredyt hipoteczny na małe mieszkanie, także w Canonmills. Firma, dla której pracował, pozwoliła, by dołożył trochę pieniędzy na zakup samochodu służbowego, skoro już wspiął się na takie wyżyny burżuazyj-nej dekadencji, miał więc większe i lepsze BMW zamiast cortiny. Andrea pisała do niego listy. Ilekroć o nich wspominał, opowiadał ten sam stary dowcip.
John Peel puszczał reggae w nocnych programach Radio One. On kupił płytę „Past, Present and Futurę” Ala Stewarta. „Post World War Two Blues” rozczulił go niemal do łez. przy „Roads to Moscow” faktycznie się rozpłakał, a „Nostradamus” go denerwował. Często odtwarzał „The Confessions of Doctor Dream”, leżąc w ciemności ze słuchawkami na uszach, rozciągnięty na podłodze, czując łupanie pod czaszką i nucąc do taktu. Pierwszy utwór na eponimicznej drugiej stronie nosił tytuł „Irreversible Neural Damage”.
Sprawy układają się w pewien wzór, zauważył w rozmowie ze Stewartem Maćkiem. Stewart i Shona przeprowadzili się do Dunfermline w hrabstwie Fife, na drugim brzegu rzeki. Shona trafiła tam po kursie nauczycieli WF w Dunfermline College of Physical Education (usytuowanym zmyłkowo, lecz przemyślnie nie w Dunfermline, lecz na drugim brzegu rzeki, koło Edynburga); wydawało się zatem rzeczą oczywistą, iż powinna uczyć w samym Dunfermline; z jednej wywłaszczonej stolicy do drugiej. Stewart nadal studiował na uniwersytecie, kończąc pracę podyplomową i chyba gotów był zostać wykładowcą.
Swemu pierwszemu dziecku dali jego imię. Nie potrafił wyrazić, jak wiele to dla niego znaczyło.
Podróżował. Po Europie koleją z ulgowym biletem, dopóki mieścił się w limicie wieku, po Kanadzie i Stanach Zjednoczonych także pociągiem, oraz autostopem, autobusami i pociągami do Maroka i z powrotem. Ta ostatnia eskapada nie sprawiła mu przyjemności; miał tylko dwadzieścia pięć lat, ale czuł się już staro. Zaczął łysieć. Jednakże pod koniec tej wyprawy odbył wspaniałą podróż pociągiem, jadąc prawie całą dobę przez Hiszpanię od Algeciras do Irun z paroma Amerykanami, którzy mieli bodaj najlepsze prochy, jakich w życiu próbował. Oglądał, jak słońce wschodzi nad równinami La Manchy, i słuchał symfonii wygrywanych przez stalowe koła pociągu.
Zawsze znajdował wymówkę, żeby nie odwiedzić Paryża. Nie chciał jej tam widywać. Andrea od czasu do czasu wracała do kraju — zmieniona, jakby poważniejsza i bardziej ironiczna, a nawet pewniejsza siebie. Włosy miała teraz krótkie; uważał, że wygląda w nich bardzo szykownie. Wakacje spędzali na zachodnim wybrzeżu i wyspach — gdy zdołał uzyskać dodatkowe wolne. Pojechali też do Związku Sowieckiego; on po raz pierwszy, ona — trzeci. Zapamiętał oczywiście pociągi i podróżowanie nimi, ale również ludzi, architekturę i pomniki wojenne. To nie była jednak podróż taka sama jak inne. Odczuwał cały czas zniechęcenie, znał jedynie parę słów po rosyjsku, a słuchanie, jak Andrea radośnie trajkocze z napotkanymi ludźmi, sprawiło, że poczuł, iż stracił ją z powodu języka (i to obcego języka, myślał z goryczą; wiedział, że w Paryżu Andrea ma kogoś).
Pracował przy projektowaniu rafinerii oraz urządzeń wiertniczych i zrobił na tym majątek; teraz, gdy ojciec był na emeryturze, posyłał trochę pieniędzy swej matce. Kupił mercedesa, a wkrótce potem zmienił go na stare ferrari, w którym stale brudziły się świece. Ostatecznie poprzestał na trzyletnim czerwonym porsche, choć tak naprawdę wolałby nowy.
Zaczął widywać się z dziewczyną o imieniu Nicola, pielęgniarką, którą poznał, gdy wycięto mu wyrostek robaczkowy w Royal Infirma-ry. Ludzie żartowali sobie z ich imion, nazywali ich imperialistami i pytali, kiedy mają zamiar zażądać zwrotu Rosji. Nicola była niską blondynką o szczodrym, przystępnym ciele; miała mu za złe prochy i powiedziała, gdy raz zaszastał pieniędzmi i kupił trochę kokainy, że jest szalony, marnując taką ilość pieniędzy po to, by wpakować ją sobie do nosa. Kiedyś, gdy podejrzewał, że powinien wyznać jej miłość, powiedział Nicoli, że ma dla niej wiele czułości. „Czuję tę twoją czułość każdego rana, bestio” — odparła, śmiejąc się i tuląc do niego. On również się śmiał, ale zdał sobie sprawę, że był to jedyny wypadek, gdy Nicola zażartowała. Wiedziała o Andrei, ale nie rozmawiali o niej. Rozstali się po sześciu miesiącach. Potem, nagabywany, odpowiadał, że zadaje się z różnymi dziewczynami.
Pewnego dnia o trzeciej nad ranem, gdy rżnął szkolną przyjaciółkę Andrei, zadzwonił stojący przy łóżku telefon.
— No dalej — powiedziała, chichocząc — odbierz.
Nie puściła go, gdy przesuwał się powoli po łóżku do dzwoniącego aparatu. Telefonowała jego siostra Morąg, żeby powiedzieć, że przed godziną jego matka umarła na wylew w szpitalu Southern General w Glasgow.
Pani McLean i tak musiała wrócić do swego domu. Zostawiła go siedzącego na łóżku i rozmyślającego z głową ukrytą w dłoniach. Na szczęście to nie ojciec, pomyślał i znienawidził się za to.
Nie wiedział, do kogo zadzwonić. Pomyślał o Stewarcie, ale nie chciał obudzić ich najmłodszego dziecka — i tak już mieli problemy z usypianiem chłopaka. W końcu zatelefonował do Paryża. Odebrał jakiś mężczyzna; gdy w słuchawce rozległ się zaspany głos Andrei, sprawiała wrażenie, że nie wie, z kim rozmawia. Powiedział, że ma złe wieści… Odłożyła słuchawkę.
Nie mógł uwierzyć. Usiłował zadzwonić powtórnie, ale jej telefon był zajęty; telefonistka z centrali międzynarodowej również nie potrafiła się połączyć. Zostawił aparat na łóżku — przerywany sygnał rozbrzmiewał obojętnie w czasie, gdy się ubierał — po czym wyruszył porschem na długą, mroźną i rozświetloną gwiazdami przejażdżkę na północ, prawie do Cairngorms. Większość kaset, które miał wówczas w samochodzie, zawierała nagrania Pete’a Atkina, lecz słowa Clive’a Jamesa były zbyt refleksyjne i często zbyt melancholijne na porządną, szybką i bezmyślną jazdę, a kasety z reggae — głównie Bob Marley — zbyt beztroskie. Żałował, że nie ma Stonesów. Znalazł jakąś starą taśmę, o której prawie zapomniał, i nastawił swą motorolę na maksymalną głośność, raz po raz z chytrym uśmieszkiem na twarzy odtwarzając „Rock and Roli Animal” — aż do Braemar i z powrotem.
— Allo? — zajęczał nosowym głosem do reflektorów przejeżdżającego samochodu. — Allo? Ca va? Allo?
Pojechał w to miejsce w drodze powrotnej. Stał pod wielkim czerwonym mostem, który kiedyś przypominał mu kolorem włosy Andrei; jego oddech parował w powietrzu, a porsche klekotał na wolnych obrotach na żwirowym placu do zawracania. Pierwsze smugi świtu wydobyły z mroku kontury mostu, jego sylwetkę pełną arogancji, wdzięku i siły, rysującą się na tle bladego blasku zimowego nieba.
Pogrzeb odbył się dwa dni później; pośpiesznie spakowawszy torbę podróżną i trzasnąwszy słuchawką zawodzącego telefonu, zamieszkał z ojcem w komunalnej kamienicy o murach pokrytych tynkiem kamyczkowym. Nie otworzył ani jednego listu. Na pogrzeb przyjechał Stewart Mackie.
Spoglądając na trumnę matki, czekał na łzy, które nie napłynęły. Objął ojca ramieniem; wtedy dopiero uświadomił sobie, że ten człowiek jest chudszy i niższy niż dawniej i że drży niczym uderzony przed chwilą żelazny pręt.
Gdy wychodzili z cmentarza, spotkali Andreę wysiadającą z taksówki z lotniska, ubraną na czarno, z małym neseserem w ręku. Nie mógł wykrztusić słowa.
Objęła go, porozmawiała z jego ojcem, po czym wróciła i wyjaśniła mu, że po tym, jak im przerwano rozmowę, usiłowała do niego zatelefonować. Próbowała przez dwa dni; słała telegramy, kazała znajomym szukać go w mieszkaniu. W końcu postanowiła sama przyjechać; gdy tylko wysiadła z samolotu, zadzwoniła do Morąg do Dunfermline, dowiedziała się, co się stało i gdzie odbywa się pogrzeb.
Zdołał jedynie wykrztusić słowo „dziękuję”. Odwrócił się do ojca i objął go, a potem zapłakał, wylewając na kołnierz ojcowskiego płaszcza więcej łez, niż przypuszczał, że mieści się w jego oczach; nad matką, nad ojcem, nad samym sobą.
Andrea mogła zostać tylko na jedną noc — musiała wrócić, żeby się przygotować do paru egzaminów. Trzy lata wydłużyły się do czterech. Czemu nie przyjechał do Paryża? W domu pokrytym tynkiem kamyczkowym spali osobno. Ojciec był lunatykiem i miewał koszmarne sny; ktoś musiał spać w tym samym pokoju, by budzić go z nich i chronić przed zranieniem, gdyby zaczął chodzić we śnie.
Później zawiózł ją do Edynburga; zjedli lunch u jej rodziców i zabrał ją na lotnisko.
— Kim jest twój przyjaciel, ten co odebrał telefon w Paryżu? — zapytał, a potem żałował, że nie ugryzł się w język.
— To Gustave — odpowiedziała dość swobodnie. — Polubiłbyś go.
Życzył jej przyjemnego lotu.
Obserwował, jak samolot startuje ku akwamarynowemu niebu rześkiego zimowego popołudnia; jechał nawet trochę za nim, gdy droga skręciła na południe, pochylony nad kierownicą porsche’a, przyglądając się przez przednią szybę, jak samolot wspina się na nieskazitelny błękit bezchmurnego nieba.
Stracił go z oczu w momencie, gdy lśniący stalowy ptak zaczął zostawiać za sobą widoczną smugę pary.
Czuł tchnienie starości. Przez pewien czas prenumerował „The Times”, równoważąc to lekturą „Morning Star”. Od czasu do czasu spoglądał na logo widniejące na pierwszej stronie „Times’a” i wydawało mu się, że może niemal chwytać w locie Czasy Obecne i słyszeć szelest obracanych jałowych kartek; Przyszłość stawała się Teraźniejszością, Teraźniejszość — Przeszłością. Prawda tak banalna, tak oczywista i powszechnie akceptowana, że jakoś potrafił ją przedtem ignorować. Włosy czesał tak, żeby łysina — wielkości dwupensówki zaledwie — nie była zbyt widoczna. Przerzucił się na „Guardiana”.
Spędzał teraz więcej czasu z ojcem. Przyjeżdżał w niektóre weekendy do jego nowego komunalnego mieszkanka i raczył staruszka opowieściami ze wspaniałego świata inżynierii lat siedemdziesiątych: opowiadał o rurociągach, kruszarkach szczękowych i włóknach węglowych, zastosowaniu laserów, rentgenografii, wykorzystaniu wyników badań kosmicznych. Opisywał gwałtowną siłę, niewiarygodną energię elektrowni poddawanej czyszczeniu parą, gdy rozpala się świeżo zainstalowane kotły, wtłacza do nich wodę, rurociągi wypełniają się parą nienasyconą i wszystkie luźne odpryski spoin, upuszczone rękawice, narzędzia, nakrętki i śruby bądź gnijące ogryzki jabłek są wyrzucane wielkimi rurami do atmosfery. W ten sposób usuwa się zanieczyszczenia z całej instalacji, zanim kotły zostaną połączone z samymi turbinami, z tysiącami ich delikatnych i kosztownych łopatek i precyzyjnie dopasowych elementów. Kiedyś widział obuch młota kowalskiego wyrzucony na ćwierć mili przez parę; przebił ścianę furgonetki. Takiego hałasu nie powstydziłby się nawet concorde; zupełnie jakby nastąpił koniec świata. Ojciec uśmiechał się, przytakując z zadumą ze swojego fotela.
Nadal widywał się z Cramondami; często przesiadywali z mecenasem do późna, niczym dwaj starcy, i debatowali o świecie. Pan Cra-mond wierzył, że prawo, religia i strach są potrzebne i że silny rząd, nawet jeżeli jest zły, jest lepszy niż brak rządu. Dyskutowali, ale zawsze w przyjacielski sposób; nigdy nie potrafił do końca wyjaśnić, dlaczego się ze sobą zgadzają i jak im się to udaje; chyba dlatego, że żaden z nich niczego nie traktował zupełnie poważnie. Zgadzali się, że to wszystko jest grą.
Zmarł Elvis Presley, ale on bardziej przejął się śmiercią Groucho Marca w tym samym tygodniu. Kupił albumy Clash, Sex Pistols i Damned, ciesząc się, że wreszcie dzieje się coś innego i anarchicznego, mimo że sam częściej słuchał Jam, Elvisa Costello i Bruce’a Springsteena. Na uniwersytecie poza Stewartem znal jeszcze innych ludzi, z członkami paru małych radykalnych partii włącznie. Zaprzestali prób nakłonienia go, by się do nich przyłączył, po tym jak wytłumaczył, że jest całkowicie niezdolny do stosowania się do linii partii. Gdy Chiny najechały Wietnam i musieli dowieść, że przynajmniej jedno z tych państw nie jest socjalistyczne, uznał wynikłe z tego teologiczne skrzywienia za szalenie zabawne. Parę młodszych osób poznał dzięki grupie poetyckiej na uniwersytecie, w której spotkaniach sporadycznie uczestniczył; znał kilku wybrańców z dawnej paczki Andrei, a w jego nowej firmie było paru ludzi, których polubił. Był młody, dobrze sytuowany i dość atrakcyjny, choć wolałby być wyższy oraz mieć włosy w bardziej wyraźnym odcieniu brązu (i nie mieć łysiny wielkości pięćdziesięciopensówki — skutek inflacji); stracił już rachubę kobiet, z którymi poszedł do łóżka. Przyłapał się na tym, że co dwa lub trzy dni kupuje butelkę laphroaig lub macallana; co parę miesięcy kupował prochy i zwykle wypalał skręta, żeby zasnąć. Zrezygnował z whisky na parę tygodni, chcąc sprawdzić, czy nie wpada w alkoholizm, po czym ograniczył się do jednej butelki tygodniowo.
Dwaj ludzie z firmy, których lubił, próbowali namówić go do wejścia z nimi w spółkę w ich własnym przedsiębiorstwie; nie mógł się zdecydować. Rozmawiał o tym z panem Cramondem i ze Stewartem. Adwokat powiedział, że to w zasadzie dobry pomysł, ale oznacza ciężką pracę; ludzie oczekiwali obecnie, że wszystko przyjdzie samo. Stewart roześmiał się i odparł:
— No cóż, czemu nie?
Mógł równie dobrze zarabiać forsę dla siebie jak dla kogoś innego; płacić podatki laburzystom i zatrudnić cwanego księgowego, gdyby to-rysi doszli do władzy. Stewart miał jednak własne, poważniejsze problemy; od lat nie czuł się dobrze i w końcu stwierdzono u niego cukrzycę. Gdy się spotykali, pił butelkowanego pilsa i wodził tęsknym spojrzeniem za kuflami wypełnionymi mocnym piwem.
Nadal nie wiedział, czy przyłączyć się do spółki. Napisał do Andrei, która odpowiedziała mu przez telefon:
— Zrób to.
Powiedziała też, że niebawem wróci. Studia skończone, rosyjski opanowany w zadowalający ją sposób. Pomyślał: Uwierzę, że wróciła, gdy ją zobaczę.
Zaczął się uczyć gry w golfa — za namową Stewarta.
Skompensował to, wstępując po latach do Amnesty International i posyłając ANC czek na pokaźną sumę po tym, jak jego firma pracowała nad zleceniem dla RPA. Sprzedał porsche i kupił nowego saaba turbo. Pewnej pogodnej czerwcowej soboty jechał do Gullane, by spotkać się i zagrać z adwokatem w Muirfield, raz za razem odtwarzając taśmę złożoną wyłącznie z „Because the Night” i „Shot by Both Sides” nagranych jeden po drugim, gdy ujrzał jego pogiętego niebieskiego bristola 409 wciąganego na ciężarówkę pomocy drogowej. Przejechał jeszcze kawałek dalej, wmawiając sobie, że auto ze spalonym przodem i rozbitą przednią szybą nie należało do Cramonda, po czym zawrócił na bocznej drodze i ruszył z powrotem do miejsca, w którym dwaj bardzo młodzi policjanci mierzyli drogę, uszkodzone pobocze i rozwalony kamienny mur.
Pan Cramond zmarł za kierownicą; atak serca. Pomyślał, że nie jest to taka straszna śmierć, o ile przy okazji nikogo się nie zabija.
Jedyna rzecz, której nie wolno mi powiedzieć Andrei, pomyślał, to to, że nie możemy się dalej spotykać w ten sposób. Czuł się nieco winny, że kupił czarny garnitur na pogrzeb jej ojca, podczas gdy na pogrzeb własnej matki założył jedynie opaskę na rękę.
Do krematorium jechał z nerwowym uciskiem w żołądku; miał kaca po wypiciu prawie całej butelki whisky poprzedniej nocy. Czuł, że bierze go przeziębienie. Gdy wjechał przez szarą okazałą bramę, z jakiegoś powodu wiedział, że Andrei tam nie będzie. Poczuł się chory i był gotów zawrócić i odjechać dokądkolwiek. Spróbował zapanować nad oddechem, sercem i pocącymi się dłońmi i wjechał saabem na szeroki, idealnie utrzymany plac, kierując się ku grupie samochodów zaparkowanych przed niskimi budynkami krematorium.
Na pogrzebie swej matki czuł się inaczej, a przecież tak naprawdę nie był w zbyt bliskich stosunkach z mecenasem. Może pomyślą, że jest jeszcze pijany; wziął wprawdzie prysznic i wyczyścił zęby, ale prawdopodobnie przez pory skóry czuć było woń whisky. Mimo nowego garnituru czuł się niechlujny. Zastanawiał się, czy nie powinien był kupić wieńca; wcześniej nie pomyślał o tym.
Rozejrzał się dokoła. Nie było jej, rzecz jasna. Miało to ukryty sens: gdy oczekiwał jej tutaj, przy samochodach, nie wiedzieć czemu nie mogła się pojawić; gdy nie spodziewał się jej ujrzeć przy grobie swojej matki, nagle się zjawiła. Wszystko to stanowi składnik bogatego wzorca życia, pomyślał, poprawiając czarny krawat, po czym podszedł do otwartych drzwi. Pamiętaj, synu, dodał w myślach, to kurewski kraj.
Andrea oczywiście była na miejscu. Sprawiała wrażenie starszej, ale piękniejszej; pod oczami miała drobne zmarszczki, których wcześniej nie zauważył; maleńkie mięsiste fałdy sprawiały, że wyglądała tak, jakby dorastała mrużąc oczy podczas pustynnej burzy. Wzięła go za rękę, pocałowała i trzymała przez chwilę, a potem puściła; chciał powiedzieć, że pięknie wygląda, że w czerni jest jej bardzo do twarzy — kiedy jednak ganił siebie w duchu za kretyńskie pomysły, usta mamrotały coś równie bezmyślnego, lecz łatwiejszego do przyjęcia. Nie dostrzegł łez w jej doskonale umalowanych oczach.
Nabożeństwo było krótkie, w zaskakująco dobrym guście. Pastor znał mecenasa; słuchając jego zwięzłego, lecz najwyraźniej szczerego pa-negiryku, czuł szczypanie w oczach. Chyba się starzeję, pomyślał; albo to wiek, albo nadmierna wrażliwość wywołana wypiciem zbyt dużej ilości mocnego alkoholu. Człowiek, którym byłem dziesięć lat temu, kpiłby z faktu, że pochwały wypowiedziane przez pastora pod adresem adwokata z wyższej warstwy klasy średniej wzruszyły go niemal do łez.
Mimo to po mszy rozmawiał z panią Cramond. Gdyby jej nie znal, pomyślałby, że jest pod wływem narkotyków: wydawała się promienieć, źrenice miała rozszerzone, skórę jaśniejącą energią zrodzoną ze śmierci; nie zroszone łzami zdumienie, stan szoku wywołany odebraniem mężczyzny, który przez ponad połowę jej życia był połową jej życia; coś wykraczającego poza natychmiastowość żalu. Przyszła mu na myśl chwila tuż po zranieniu, gdy oko widziało, jak młotek miażdży palec lub ześlizgujący się nóż kaleczy ciało, ale jeszcze przed wypłynięciem krwi bądź dotarciem sygnału bólowego do mózgu. Uznał, że matka Andrei znajduje się teraz w takim półcieniu, pogrążona w oleistych spokojnych wodach oka cyklonu. Wyjeżdżała nazajutrz, na wakacje do siostry w Waszyngtonie.
Ostatnie słowa, jakie do niego wypowiedziała, brzmiały:
— Zaopiekujesz się Andreą? Oboje byli sobie tacy bliscy. Ona nie chce ze mną pojechać. Zaopiekujesz się nią?
— Jeżeli na to pozwoli… Zdaje się jest ktoś w Paryżu, mogłaby…
— Nie — przerwała mu pani Cramond i dodatkowo zaprzeczyła stanowczym ruchem głowy (gestem, który odziedziczyła po niej córka; nagle zobaczył jedną w drugiej). — Nie, jesteś tylko ty. Ty — powiedziała i ścisnęła mu rękę, zanim wsiadła do bentleya swojego syna. — Teraz będziesz dla niej najbliższą osobą — dodała szeptem.
Przez chwilę stał, zakłopotany, a potem poszedł poszukać Andrei. Stała przed krematorium, na parkingu, niedbale oparta o czarną limuzynę właściciela zakładu pogrzebowego. Gdy podszedł do niej, zapalała mentolowego papierosa; zmarszczył brew i rzekł:
— Nie powinnaś palić. Pomyśl o swoich płucach. Posłała mu miażdżące spojrzenie.
— Okazuję solidarność — odparła z goryczą. — Mój stary też się teraz pali. — Na jej szczęce drgnął mały mięsień.
— Och, Andrea — powiedział, nagle przepełniony współczuciem. Wyciągnął do niej rękę, ale ona cofnęła się, odwracając od niego i mocniej otulając się płaszczem. Przez chwilę stał nieruchomo; wiedział, że parę lat temu takie odrzucenie dotknęłoby go i przypuszczalnie odwróciłby się na pięcie i odszedł. Czekał, i ona wróciła do niego, ciskając papierosa na żwir i rozgniatając go jednym ruchem czarnego buta.
— Zabierz mnie stąd, chłopcze. Rozwesel mnie, Szkocie. Gdzie porsche? Nie mogłam go znaleźć.
Pojechali saabem do Gullane; Andrea chciała zobaczyć miejsce, w którym umarł jej ojciec, więc zatrzymali się przy nadal rozkopanym rowie i nie naprawionym jeszcze murze. Obserwował ją w lusterku wstecznym, stojącą i patrzącą na rozdartą darń, jak gdyby oczekiwała, że zobaczy, jak trawa zarasta rany. Dotknęła rozoranej ziemi i kamieni polnego muru, po czym wróciła do samochodu, ścierając pył i ziemię z bladych, wypielęgnowanych palców. Powiedziała, że brat uważa jej chęć przyjazdu tutaj za objaw choroby.
— Ty nie uważasz, że jestem chora, prawda?
Odparł, że nie, nie jest. Pojechali dalej, do zimnego, pustego domu na wydmach z oknami wychodzącymi na zatokę.
Andrea odwróciła się i przytuliła do niego, ledwie znaleźli się za progiem; gdy próbował ją pocałować, delikatnie i czule, wpiła się wargami w jego usta, jej paznokcie wryły się w jego czaszkę, w plecy przez marynarkę, w pośladki przez spodnie czarnego garnituru; wydała z siebie skowyt, którego nigdy dotąd nie słyszał z jej ust, i ściągnęła mu marynarkę z ramion. Postanowił dopasować się do tej rozpaczliwej, wywołanej udręczeniem reakcji erotycznej, ale zamiar zaprowadzenia Andrei w jakieś wygodniejsze miejsce niż narażony na przeciągi hall z zimną terakotą i szorstką wycieraczką już po chwili stał się nieaktualny — jakby jego ciało obudziło się w odpowiedzi na to, co się działo, jak gdyby ogarnęła go błyskawicznie gorączka. Nagle poczuł, że trawi go równie silna żądza, dzikość i absurdalne zepsucie, zapragnął jej bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Opadli na wycieraczkę, Andrea przyciągnęła go do siebie, nie zdejmując płaszcza ani bielizny. Oboje doszli w ciągu kilku sekund i dopiero wtedy się rozpłakała.
Mecenas zostawił mu swoje kije golfowe. Nie mógł się nie uśmiechnąć; to był miły gest. Żonie — która miała własne pieniądze — zostawił dom przy Moray Place. Syn dostał jego wszystkie książki prawnicze i dwa najcenniejsze obrazy; Andrea miała otrzymać resztę, z wyjątkiem paru tysięcy przeznaczonych dla dzieci jej brata, kilku siostrzenic i siostrzeńców oraz sum zapisanych na cele charytatywne.
Cramond junior był zajęty podziałem majątku, więc razem z Andrea zawieźli panią Cramond na Prestwick, na nocny samolot do USA. Obejmował szczupłe ramiona Andrei i przyglądał się, jak samolot pnie się w górę, kreśląc łuk nad ciemną Clyde i biorąc kurs na Amerykę. Nalegał, by poczekali, aż zniknie z pola widzenia, więc stali i obserwowali, jak jego migające światła coraz bardziej maleją na tle łuny kończącego się dnia. Mniej więcej nad przylądkiem Kintyre, gdy prawie całkowicie stracił go z oczu, odrzutowiec wydostał się z mroku ziemi w światło kryjącego się za horyzontem słońca; nagle rozbłysła wlokąca się za nim smuga pary — wspaniały róż na tle intensywego ciemnego błękitu. Andrea wstrzymała oddech, po czym zaśmiała się cicho, po raz pierwszy, odkąd dowiedziała się o śmierci ojca.
W samochodzie, jadąc na północ wzdłuż głębokiej, ciemnej rzeki, wyznał, iż nie wiedział, że smuga pojawi się tak nagle, a po chwili wahania powiedział jej o tym, jak rok wcześniej próbował jechać za odrzutowcem lecącym do Paryża.
— Sentymentalny głupiec — powiedziała i pocałowała go.
Odwiedzili jego ojca, a potem zrobili sobie parę dni wolnego; ona musiała wracać do Paryża dopiero za dwa tygodnie, a on nie miał żadnych pilnych obowiązków w pracy, więc przez parę następnych dni po prostu jeździli, dokąd chcieli, nocując w małych hotelach i pensjonatach i nie wiedząc, dokąd wyruszą następnego rana. Pojechali na Muli, Skye, przylądek Wrath, do Inverness, Aberdeen i Dunfermline — gdzie zatrzymali się u Stewarta i Shony — po czym ominęli mosty i miasto, by przez Culross i Stirling, Blyth Bridge i hrabstwo Peebles dotrzeć na szkocko-angielskie kresy. W trakcie podróży wypadły jej urodziny; kupił jej w prezencie bransoletkę z białego złota.
Ostatniego dnia — wracali do Edynburga z Jedburgh — Andrea ujrzała w oddali basztę.
— Pojedźmy tam — zaproponowała.
Zdołali dojechać na odległość pół mili; zaparkowali przy wąskiej, pustej drodze, ona włożyła swoje kickersy, on zabrał aparat fotograficzny i poszli najpierw przez pole, a potem przez las i gęste kępy orlicy ku baszcie stojącej na rozległym wierzchołku porośniętego trawą skalnego wzgórza. Widząc ją z drogi, nie zdawał sobie sprawy, że jest taka ogromna.
Jej ciemne kamienie wydawały się piętrzyć nieskończenie; ciężka, szara nadbudówka z drewna, wieńcząca szczyt, mieściła coś, co wyglądało jak platforma widokowa pod strzelistym stożkowym dachem z drewna. Wyobrażał sobie, że do takiego miejsca będzie wiodła wygodna droga z parkingiem, sklepem z pamiątkami, bramkami z kołowrotem, urzędnikami, biletami i działalnością handlową. Tymczasem chyba nie było nawet ścieżki. Stali i zadzierając głowy, patrzyli na wieżę. Widok ze zbocza wzgórza był imponujący. Zrobił parę zdjęć.
Andrea odwróciła się do niego z uśmiechem.
— Przypomnij mi, jak się nazywa to miejsce?
Popatrzył na niesioną przez siebie mapę i wzruszył ramionami.
— Chyba Penielhaugh — odparł. Andrea roześmiała się.
— Penile-haugh. Ciekawe, czy można wejść do środka. Podeszła do małych drzwi, zapartych trzema dużymi głazami. Próbowała je przetoczyć.
— Życzę powodzenia — powiedział.
Odepchnął kamienie od drzwi i przetoczył je dalej. Drzwi się otworzyły. Andrea klasnęła w dłonie i weszła do środka.
— Niesamowite — stwierdziła, gdy dołączył do niej.
Wieża była pusta, stanowiła po prostu kamienną rurę. Wewnątrz panował mrok, klepisko było pokryte gołębimi odchodami i maleńkimi, miękkimi piórami; w ciemnościach rozległo się echo słabego gruchania zaniepokojonych ptaków. Nagły trzepot skrzydeł zabrzmiał niczym cichnące niepewne oklaski. Wysoko nad ich głowami parę ptaków przecięło w locie mgliste smugi światła odbitego od drewnianej kopuły. Wąskie schody — kamienie sterczące z muru — wznosiły się spiralnie w zwieńczony światłem mrok.
— Zdumiewające miejsce — wyszeptał.
— Jak słodki jest ten dźwięk… Tolkienowski, jak mawiano — zauważyła i zadarłszy głowę, patrzyła w górę z otwartymi ustami.
On podszedł do spiralnych schodów. Na wrzecionowanych, nieco zardzewiałych prętach osadzona została wąska metalowa poręcz. Ma półtora wieku, jeśli jest oryginalna, pomyślał.
Więcej. Jest jeszcze starsza. Potrząsnął nią, niezdecydowany.
— Myślisz, że są bezpieczne? — zapytała cichym głosem Andrea. Znowu popatrzył w górę. Wyglądało na to, że do szczytu baszty jest ładnych parę metrów. Pięćdziesiąt? Siedemdziesiąt? Pomyślał o kamieniach, które przetoczono pod drzwi. Andrea również spojrzała w górę, chwyciła opadające piórko i popatrzyła na nie. Wzruszył ramionami.
— Raz kozie śmierć. — Ruszył po kamiennych schodach. Andrea po śpieszyła za nim. Zatrzymał się. — Pozwól, że pójdę trochę z przodu. Je stem cięższy.
Wszedł po następnych dwudziestu paru stopniach, stawiając stopy blisko muru i nie wspierając się na żelaznej poręczy. Andrea szła za nim, zachowując dystans.
— Przypuszczalnie wszystko w porządku — poinformował w połowie drogi, zerkając na krążek ciemnej, upstrzonej ziemi na dole. — Pewnie się okaże, że miejscowa drużyna rugby trenuje tutaj codziennie, wbiega jąc i zbiegając po tych schodach.
— Zapewne.
Nie powiedziała nic więcej.
Dotarli na szczyt. Wyszli na szeroką ośmiokątną platformę z pomalowanego na szaro drewna; grube belki, mocne deski oraz solidne poręcze. Oboje ciężko oddychali. Serce waliło mu jak młot.
Był bezchmurny dzień, wiatr muskał ich włosy. Wdychali świeże, chłodne powietrze i chodzili po przewiewnym kręgu, rozkoszując się widokiem. Zrobili parę zdjęć.
— Myślisz, że widać stąd Anglię? — zapytała Andrea.
Spoglądał na północ, ciekaw, czy plama na horyzoncie, po drugiej stronie odległych wzgórz, wisi nad Edynburgiem. Postanowił przy najbliższej okazji kupić lornetkę. Rozejrzał się.
— Oczywiście — odparł. — Boże mój, w naprawdę bezchmurny dzień prawdopodobnie zobaczyłabyś stąd swoją matkę.
Andrea objęła go w pasie i przytuliła się, układając głowę na jego piersi. Pogładził ją po włosach.
— Naprawdę? — zdziwiła się. — A Paryż?
— Tak, może Paryż także. — Popatrzył w jej zielone oczy. — Sądzę, że Paryż widać prawie z każdego miejsca.
Nie odezwała się, tylko objęła go jeszcze mocniej. Pocałował ją w czubek głowy.
— Naprawdę wracasz?
— Tak — odparła, a on poczuł skinienie jej głowy ocierającej się o jego pierś. — Wracam.
Przez chwilę patrzył na krajobraz w oddali, obserwując, jak wiatr porusza wierzchołkami zwartego szeregu świerków. Wydał z siebie krótki śmiech — nagłe wzruszenie ramionami — z odgłosem uwięzionym w piersi.
— O co chodzi? — zapytała, nie unosząc wzroku.
— Właśnie sobie pomyślałem… Przypuszczam, że gdybym poprosił cię o rękę, odmówiłabyś, prawda?
Pogładził ją po włosach. Powoli podniosła głowę.
— Też tak przypuszczam — odpowiedziała powoli, mrugając oczami i przenosząc spojrzenie z jednego jego oka na drugie.
Maleńka zmarszczka pojawiła się na jej czole między bardzo ciemnymi brwiami.
Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
— Mniejsza o to — rzekł.
Andrea objęła go znowu, tuląc głowę do jego piersi.
— Przykro mi, kochanie. Gdybym miała za kogoś wyjść, to tylko za ciebie. Ale po prostu nie nadaję się na żonę.
— Co mi tam. Ja chyba też nie jestem materiałem na męża. Po prostu nie chcę znowu rozstawać się z tobą na tak długo.
— Nie sądzę, byśmy musieli się rozstawać.
Wiatr zwiał lśniące włosy Andrei na jego twarz; łaskotały go w nos.
— Nie chodzi jedynie o Edynburg, chodzi również o ciebie — wyjaśniła cichym głosem. — Potrzebuję własnego miejsca, obawiam się, że czuły głos i ładny tyłek łatwo sprowadzą mnie na manowce, ale… No cóż, decyzja należy do ciebie. Jesteś pewien, że nie chcesz poszukać sobie miłej żonki? — Spojrzała na niego, uśmiechając się szeroko.
— Jak cholera — odparł i potwierdził skinieniem głowy.
Andrea zaczęła go lekko całować. Oparł się o jeden z szarych słupów drewnianej nadbudówki, ściskając ją za pośladki, penetrując językiem wnętrze jej ust i myśląc: No cóż, jeżeli ten cholerny słup nie wytrzyma, do diabła z tym, może już nigdy nie będę taki szczęśliwy. Można skończyć w gorszy sposób.
Andrea odsunęła się od niego ze znajomym ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
— Namówiueś mie do tego, zuotousty draniu. Roześmiał się i przyciągnął ją z powrotem.
— Ty nienasycona ladacznico.
— Wyzwalasz we mnie to, co najlepsze.
Pieściła jego jądra przez dżinsy, gładziła po wzwiedzionym członku.
— Wydawało mi się, że masz okres…
— Dobry Boże, człowieku, chyba nie obawiasz się odrobiny krwi?
— Oczywiście że nie, ale nie wziąłem żadnych chusteczek ani…
— Czemu mężczyźni są tak cholernie wybredni? — mruknęła, gryząc go w pierś przez koszulę i wyjmując cienki biały szalik z kieszeni swoje go żakietu niczym magik wyciągający królika. — Użyj tego, jeżeli mu sisz się wytrzeć.
Zamknęła mu usta pocałunkiem. Wyciągnął jej koszulę ze spodni i spojrzał na szalik trzymany w drugiej ręce.
— To jedwab — powiedział.
Andrea rozsunęła zamek jego rozporka.
— Bez wątpienia, kochanie. Zasługuję na to, co najlepsze.
Potem leżeli nieruchomo, drżąc nieco na wietrze chłodnego lipcowego dnia, przenikającym przez drewnianą konstrukcję. Powiedział Andrei, że otoczki jej sutek są jak różowe podkładki, same brodawki jak małe beżowe śruby, a maleńkie pomarszczone żłobki na ich czubkach przypominają rowki na śrubokręt. Śmiała się cicho, sennie, rozbawiona takimi porównaniami. Spojrzała na niego z figlarną miną.
— Naprawdę mnie kochasz? — zapytała, udając, że w to nie wierzy. Wzruszył ramionami.
— Niestety, tak.
— Jesteś głupcem — zbeształa go łagodnie, unosząc dłoń, by bawić się kosmykiem jego włosów, i uśmiechając się.
— Tak sądzisz — odparł, pochylił się i pocałował ją w czubek nosa.
— Owszem. Jestem niestała i samolubna.
— Jesteś szczodra i niezależna.
Odgarnął jej z oczu zdmuchnięte przez wiatr włosy. Roześmiała się i pokręciła głową.
— No cóż, miłość jest ślepa — zauważyła.
— Tak mówią — westchnął. — Sam tego nie widzę.