Rozdział 9 Jak kamień przetaczano

Na twarzy Daphne rozprysła się kropla. Dziewczyna otworzyła oczy, a jej usta wypowiedziały: „…got!”

Cahle i staruszka wpatrywały się w nią uśmiechnięte. Gdy mrużyła oczy w świetle, poczuła, jak pani Bulgot delikatnie wyciąga coś z jej włosów. Ale jednocześnie działo się coś jeszcze. Pamięć wyciekała z jej umysłu jak woda podczas odpływu. Oblicze śmierci… wielkie słupy świata… białe płyty… mknęły ku przeszłości jak srebrne ryby i stopniowo się zacierały.

Odwróciła się w stronę sąsiedniej maty. Mau leżał nieruchomo i chrapał.

Nie ma co się tak ekscytować, pomyślała, czując lekki zawrót głowy. Było mu zimno, a ona sprowadziła go tutaj, żeby się ogrzał. Potem… coś się wydarzyło. Zarysy tego zdarzenia wciąż pozostawały w jej głowie, nie mogła ich jednak wypełnić. Oprócz…

— Była jakaś srebrna ryba? — zastanawiała się na głos.

Pani Bulgot wyglądała na bardzo zaskoczoną i powiedziała coś do Cahle, która uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

— Twierdzi, że naprawdę masz w sobie moc — powiedziała Cahle. — Wyciągnęłaś go z mrocznego snu.

— Naprawdę? Nie pamiętam. Pamiętam tylko rybę.

Daphne wciąż miała lukę w pamięci, kiedy Cahle już sobie poszła, i wciąż tkwiła w niej ryba. Wydarzyło się coś wielkiego i ważnego, w czym brała udział, a teraz pamięta tylko jakąś rybę?

Pani Bulgot leżała skulona w swoim kącie i wyglądała, jakby spała. Daphne była jednak pewna, że nie śpi. Pewnie podgląda spod powiek, które są prawie zamknięte, i tak nadstawia uszu, że za chwilę zatrzepoczą. Te wszystkie kobiety zanadto się interesują nią i Mau. Zupełnie jak plotkujące służące w domu. Było to niemądre i niepotrzebne, no naprawdę!

Mau na swojej macie wydawał się taki drobny. Drgawki ustały, a chłopak zwinął się w kłębek. To był poruszający widok, gdy tak leżał zupełnie nieruchomo.

— Ermintrudo — rozległ się jej głos w powietrzu.

— Tak? — odezwała się, po czym dodała: — Ty to ja, prawda?

— Kiedy śpi, wciąż śni o mrocznych głębinach. Dotknij go. Ogrzej. Daj mu poczuć, że nie jest sam.

Głos, który brzmiał jak jej własny, sprawił, że się zaczerwieniła. Czuła tę rozpaloną różowość, która zalewała jej policzki.

— To nie byłoby stosowne — wysyczała, nim zdążyła się ugryźć w język. Po czym chciała krzyknąć: „To nie ja! To tylko głupia wnuczka pewnej starej kobiety!”

— Więc kim ty jesteś? — zapytał głos w powietrzu. — Istotą, która potrafi czuć, ale nie potrafi dotknąć? Tutaj? W tym miejscu? Mau jest sam. Myśli, że nie ma duszy, więc tworzy ją sobie. Pomóż mu. Ocal go. Powiedz mu, że ci głupi starcy nie mają racji.

— Ci głupi star… — zaczęła Daphne i poczuła, jak wraca do niej pewne wspomnienie. — Praojcowie?

— Tak! Pomóż mu przetoczyć ten kamień! Jest dzieckiem kobiety i płacze!

— Kim jesteś? — rzuciła pytanie w powietrze.

Głos wrócił do niej jak echo.

— Kim jesteś?

I zamilkł, nie pozostawiając nawet zarysu w ciszy.

Muszę to przemyśleć, postanowiła Daphne. A może nie. Nie teraz, nie w tym miejscu, bo może jest coś takiego jak nadmiar myślenia. Bo choćby nie wiem jak bardzo pragnęła być Daphne, zza pleców zawsze wyglądała Ermintruda. Zresztą, dodały jej myśli, jest tutaj pani Bulgot, można ją więc uznać za przyzwoitkę, do tego lepszą niż kapitan Roberts, bo aż tak martwa to ona nie jest.

Klęknęła przy macie Mau. Głos miał rację: po jego twarzy spływała strużka łez, chociaż wydawało się, że chłopak jest pogrążony w głębokim śnie. Pocałowała te łzy, bo czuła, że tak powinna, a potem spróbowała wsunąć pod niego rękę, co było naprawdę trudne, a zresztą ramię zaraz jej zdrętwiało i musiała je wyciągnąć. Tyle tego romansowania, skomentowała. Przysunęła swoją matę i położyła się obok niego, co znaczyło, że mogła bez większych trudności otoczyć Mau ramieniem, lecz poza tym musiała ułożyć się w dość dziwacznej pozycji z głową na drugim ramieniu. Po chwili jednak jego ręka uniosła się i ścisnęła jej dłoń, delikatnie, i w tym momencie, pomimo niewygody, Daphne zasnęła.

Pani Bulgot odczekała do chwili, kiedy miała pewność, że Daphne już śpi, wtedy rozprostowała palce i spojrzała na srebrną rybkę, którą wyciągnęła z włosów dziewczyny. Rzucała się na jej dłoni.

Połknęła ją. To była tylko rybka ze snu, ale takie rzeczy dobrze robią na duszę.


* * *

Daphne obudziła się, gdy pierwsze światła poranka malowały już niebo na różowo. Odczuwała sztywność w mięśniach, z których istnienia wcześniej nie zdawała sobie sprawy. Jak sobie radzą małżeństwa? Była to dla niej wielka tajemnica.

Mau pochrapywał cichutko i w ogóle się nie poruszał.

Jak można pomóc takiemu chłopcu? Chciał być wszędzie i robić wszystko. Prawdopodobnie będzie więc próbował robić więcej, niż powinien, i znów wpakuje się w tarapaty, a ona będzie musiała go z nich wyciągać. Wydała westchnienie, które było starsze od niej. Ojciec oczywiście był taki sam. Potrafił przepracować całą noc nad dokumentami dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, mając do dyspozycji lokaja, który przynosił mu kawę i kanapki z pieczoną kaczką. Nierzadko pokojówki zastawały go rankiem śpiącego przy biurku z głową na mapie Dolnej Sydonii.

Babka robiła kąśliwe komentarze typu: „Mniemam, że Jego Wysokość nie ma już innych ministrów?” Ale Daphne teraz rozumiała. Był jak Mau, próbując pracą wypełnić w sobie pustkę, żeby nie zalały jej wspomnienia.

W tej chwili cieszyła się, że jest sama. Poza chrapaniem Mau i pani Bulgot słychać było tylko wiatr i szum fal rozbijających się na rafie. Na tej wyspie uznawano to za ciszę.

— Pokaż gacie! — doleciało zza drzwi.

A tak, ta przeklęta papuga. Była naprawdę irytująca. Często nie widziało jej się przez kilka dni, ponieważ zapałała głęboką, żywiołową nienawiścią do pantalonowców i ogromną frajdę sprawiało jej robienie im na złość przy każdej możliwej okazji. I akurat kiedy trafiała się chwila ciszy, a nawet duchowego uniesienia, ptaszysko pojawiało się nagle, wrzeszcząc „Pokaż… bieliznę!”

Daphne westchnęła. Czasem świat powinien być lepiej zorganizowany. Zaczęła nasłuchiwać i usłyszała, jak papuga odlatuje ku szczytowi góry.

Dobra, pomyślała, po kolei. Najpierw więc podeszła do ogniska i podgrzała w garnku trochę solonej wołowiny. Dodała korzenie, co do których Cahle nie zgłosiła zastrzeżeń, i połówkę bardzo małej czerwonej papryki. Tylko połówkę, bo te papryczki były piekielnie ostre i od całej piekłoby ją w buzi, chociaż pani Bulgot chrupała je na surowo.

Tak czy siak, była winna staruszce mnóstwo przeżutej wołowiny.

A teraz przyszła pora na wielką próbę. Nie powinno być tak, że różne rzeczy po prostu się dzieją. Skoro podobno ma moc, musi wziąć sprawy w swoje ręce. Nie może być wiecznie dziewczyną-duchem, obijaną przez wydarzenia.

Dobrze. Powinna uklęknąć? Tutaj ludzie raczej nie klękali, ale nie chciała być niegrzeczna, nawet jeśli rozmawiała tylko ze sobą.

Dłonie razem. Oczy zamknięte? Jakże łatwo zrobić coś nie tak…

Wiadomość przyszła natychmiast.

— Nie włożyłaś dzidy do dłoni Migoczka — usłyszała w głowie własny głos, zanim jeszcze miała czas pomyśleć, od czego zacząć. O rany, ktokolwiek to jest, wie, że wciąż nazywam go w myślach Migoczkiem.

— Jesteś jakimś pogańskim bóstwem? — zapytała. — Myślałam o tym, no i bóstwa czasem rozmawiają, z ludźmi, a wydaje mi się, że tutaj tych bogów jest całkiem sporo. Chcę tylko wiedzieć, czy pojawią się jakieś grzmoty i błyskawice, bo tego strasznie nie lubię. Chyba że zwariowałam i słyszę głosy. Chociaż odrzuciłam tę hipotezę, bo ludzie, którzy naprawdę zwariowali, chyba nie uważają się za wariatów, tak więc jeśli się zastanawiam, czy oszalałam, to znaczy, że nie. Proszę mi tylko powiedzieć, z łaski swojej, z kim rozmawiam.

Czekała.

— Aha, przepraszam za słowo „pogański” — dodała.

Odpowiedź wciąż nie nadchodziła. Nie wiedziała, czy powinna poczuć ulgę, i zamiast tego postanowiła się poczuć lekko urażona. Odkaszlnęła.

— No dobrze. Niech i tak będzie — powiedziała, wstając. — Przynajmniej spróbowałam. Przepraszam, że zajmowałam czas.

Odwróciła się, żeby wyjść z chaty.

— My wzięłybyśmy noworodka i zacisnęły jego rączkę wokół dzidy, żeby wyrósł na wielkiego wojownika i zabijał dzieci innych kobiet — rzekł głos. — My tak robiłyśmy. Tak kazał klan, tak kazali kapłani, tak kazali bogowie. A potem zjawiasz się ty i co ty wiesz o naszych zwyczajach? — ciągnął dalej głos. — I tak pierwszą rzeczą, której dotyka, jest ciepło matki, a ty mu śpiewasz piosenkę o gwiazdach!

Czyżby wpadła w kłopoty?

— Słuchajcie, bardzo przepraszam za tę piosenkę o migoczących… — zaczęła.

— To była dobra piosenka dla dziecka — przerwał jej głos. — Zaczynała się od pytania.

Robiło się coraz dziwniej.

— No to zrobiłam coś nie tak czy nie?

— Jak to się dzieje, że nas słyszysz? Rozwiewa nas wiatr i nasze głosy są słabe, lecz ty, choć ze spodniowców, usłyszałaś nas mimo wszystko! Jak?

Czyżbym nasłuchiwała? — zastanawiała się Daphne. Może nigdy nie przestała nasłuchiwać po tych wszystkich dniach spędzonych w kościele po śmierci matki, kiedy to odmówiła każdą znaną modlitwę i czekała na choćby szept w odpowiedzi. Nie spodziewała się przeprosin. Nie prosiła o to, żeby czas się cofnął. Chciała tylko wyjaśnienia, które byłoby lepsze od „tak chciał Bóg”, co było dorosłą wersją „dlatego”.

Wydawało jej się wtedy, kiedy o tym rozmyślała w swoim chłodnym pokoju, że to, co się wydarzyło, w dużej mierze przypominało cud. Ostatecznie szalała wtedy straszna burza i cudem byłoby, gdyby konia nie trafił piorun i lekarz zdołał do nich dotrzeć, prawda? Tak powiedzieliby ludzie. Cóż, podczas tej ciemnej, deszczowej, huczącej nocy piorunowi udało się trafić całkiem drobnego konia pośród tych wszystkich bujających się drzew. Czy to też nie wyglądało na cud? Niemal dokładnie ten sam kształt, prawda? W każdym razie czy nie nazywa się czegoś takiego „opatrznością Bożą”?

Była bardzo uprzejma, kiedy zadawała to pytanie arcybiskupowi, i jej zdaniem babka postąpiła niedorzecznie, wrzeszcząc jak pawian i wyciągając ją z katedry za ucho.

Wciąż jednak czekała na głos, szept, słowo, które pozwoliłoby jej dopatrzeć się w tym wszystkim sensu. Chciała, żeby to wszystko… się wyjaśniło.

Spojrzała do góry na ponury dach chaty.

— Usłyszałam was, bo nasłuchiwałam.

— W takim razie posłuchaj nas, dziewczyno słysząca tych, którzy nie mają głosów.

— A wy jesteście…?

— Pramatkami.

— Nigdy nie słyszałam o Pramatkach!

— A myślisz, że skąd się wzięli mali Praojcowie? Każdy mężczyzna ma matkę, tak jak każda matka. Wydałyśmy na świat malutkich Praojców, poiłyśmy ich mlekiem, wycierałyśmy im pupy i całowałyśmy ich łzy. Nauczyłyśmy ich jeść, pokazałyśmy, które rośliny są bezpieczne, żeby wyrośli dorodni. Nauczyłyśmy ich dziecięcych piosenek, w których kryją się nauki. A potem oddałyśmy mężczyznom, którzy nauczyli ich zabijać synów innych kobiet. Tych, którym wychodziło to najlepiej, zasuszono w piasku i zabrano do jaskini. My wróciłyśmy do mrocznej toni, ale cząstka nas pozostaje tutaj, w tym miejscu, gdzie się urodziłyśmy i gdzie rodziłyśmy i często umierałyśmy.

— Praojcowie ciągle krzyczą na Mau!

— Są echem w jaskini. Raz za razem przypominają sobie okrzyki wojenne z młodości, jak gadające ptaki. Nie są źli. Kochałyśmy ich, jako synów, mężów i ojców, ale starcy często mają mętlik w głowie, a martwi nie zauważają, jak kręci się Ziemia. Ziemia musi się kręcić. Powiedz Mau, że musi przetoczyć kamień.

I odeszły. Czuła, jak wyślizgują się z jej myśli.

To, pomyślała Daphne, było niemożliwe. A zaraz potem pomyślała: W każdym razie do tej pory. Istniały naprawdę i wciąż tu są. Czułam ich obecność, kiedy rodził się Migocz, jak gdyby Zakątek ożył i cały był po mojej stronie. Może niektóre głosy są tak stare, że wszyscy je rozumieją.

Powoli wracało światło, początkowo szare jak sam świt. Daphne usłyszała w pobliżu jakiś cichy dźwięk, rozejrzała się i zauważyła stojącą w drzwiach chaty dziewczynkę, która wpatrywała się w nią z przerażeniem. Nie pamiętała imienia tej dziewczynki, bo na wyspie pojawiła się zaledwie przed kilkoma dniami, i zamierzała ją zganić, kiedy przypomniała sobie, że chociaż dziewczynka przypłynęła z kilkoma innymi osobami, żadna z nich nie należała do jej rodziny. A ona chciała na nią nakrzyczeć.

Poruszając się bardzo ostrożnie, przykucnęła i wyciągnęła ręce. Mała wyglądała, jakby od ucieczki dzieliło ją jedno uderzenie serca.

— Jak masz na imię?

Dziewczynka wbiła wzrok w swoje stopy i wyszeptała coś, co zabrzmiało jak „Blibi”.

— Ładne imię — powiedziała Daphne i łagodnie przyciągnęła dziecko do siebie. Gdy drobnym ciałkiem zaczął wstrząsać szloch, zanotowała w pamięci coś, co musi powiedzieć Cahle. Ludzie zjawiali się teraz codziennie i ci, którzy potrzebowali opieki, opiekowali się innymi. Nie było to nic strasznego, ale choć wszyscy mieli co jeść i gdzie spać, były jeszcze inne rzeczy, nie mniej ważne, które schodziły na dalszy plan, kiedy wszyscy byli zajęci.

— Znasz się na gotowaniu, Blibi? — zapytała. Nastąpiło coś w rodzaju stłumionego przytaknięcia. — Świetnie! A widzisz tego chłopaka, co śpi na macie? — Kolejne przytaknięcie. — Świetnie. Świetnie. Chcę, żebyś go przypilnowała. Zachorował. Mięso w garnku będzie gotowe, kiedy słońce wzejdzie na szerokość dłoni nad drzewa. Idę popatrzeć na kamień. Powiedz mu, że musi jeść. Aha, i ty też musisz jeść.

Jak ja skończę? — zastanawiała się, pośpiesznie opuszczając Zakątek. Spałam w tym samym pokoju co młody mężczyzna bez oficjalnej przyzwoitki (czy pani Bulgot się liczy?), warzę piwo, chodzę praktycznie naga i pozwalam bogom mówić moimi ustami, jak wyrocznia delfińska w starożytnej Grecji, chociaż głosów Pramatek prawdopodobnie nie można uznać za bogów, a tak w ogóle to była wyrocznia delficka. No i ściśle mówiąc, ja go przecież tylko pielęgnowałam, więc prawdopodobnie było to dopuszczalne…

Przerwała i rozejrzała się. Kogo to obchodzi? Na tej wyspie guzik to kogokolwiek obchodziło. Kogo więc przeprasza? Po co te usprawiedliwienia?

„Przetoczyć kamień?” Dlaczego wszyscy chcą, żeby on ciągle coś robił? Słyszała o tym kamieniu. Znajdował się w małej dolince na zboczu góry, gdzie nie wolno się zapuszczać kobietom.

Nie było powodu, żeby wybierać się tam od razu, Daphne była jednak wściekła na wszystkich, a oprócz tego chciała pobyć na świeżym powietrzu i zrobić coś na przekór. Za tym kamieniem pewnie kryły się szkielety, ale co z tego? Wielu jej przodków spoczywało w krypcie kościoła i jakoś nigdy nie próbowali się stamtąd wydostać i nigdy z nikim nie rozmawiali. Babka miałaby coś do powiedzenia na ten temat, gdyby tak się stało! Poza tym był środek dnia, a oni na pewno wychodzą w nocy — tylko że oczywiście czystym przesądem byłoby wierzyć, że w ogóle wychodzą.

Ruszyła w drogę. W górę prowadziła wyraźna ścieżka. Las nie był zbyt wielki, jak słyszała, a ścieżka wiodła przez sam jego środek. Nie było tam tygrysów ludojadów, olbrzymich goryli, dzikich prehistorycznych jaszczurów… tak naprawdę nie był zbyt interesujący. Ale cechą lasów, które mają tylko kilka kilometrów kwadratowych powierzchni, jest to, że kiedy są wciśnięte między przecinające się dolinki i każda rosnąca roślina walczy z każdą inną żywą rośliną o każdy nędzny skrawek słońca i kiedy widzi się najwyżej na odległość kilku metrów w każdym kierunku, i nie można ustalić po odgłosach morza, gdzie się jest, bo odgłosy morza są zbyt ciche, a zresztą dobiegają zewsząd dookoła, wtedy las nie tylko wydaje się ogromny, ale też zdaje się cały czas rosnąć. Wtedy zaczynamy wierzyć, że nienawidzi nas tak bardzo jak my jego.

Podążanie szlakiem nie miało sensu, bo bardzo szybko zamienił się w setkę ścieżek, które co chwilę się rozwidlały i znowu schodziły. W zaroślach coś szeleściło i czasem stworzenia najprawdopodobniej dużo większe od świń uciekały galopem szlakami, których ona nie widziała. Owady dookoła robiły zum i bzz, ale nie były tak straszne jak wielkie pająki, które plotły pajęczyny w poprzek ścieżek i wisiały tam, większe od dłoni i ziejące wściekłością. Daphne przeczytała w jednej z książek o wyspach Wielkiego Południowego Oceanu Pelagialnego, że „prócz nielicznych przykrych wyjątków pająk im większy i bardziej przerażający, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że jest jadowity”. Widziała owe Przykre Wyjątki wszędzie i była przekonana, że niektóre z nich ostrzą sobie na nią zęby.

…i nagle zajaśniało przed nią światło dnia. Pobiegłaby ku niemu, ale zauważyła — szczęście jej nie dopisało — Przykry Wyjątek wykorzystujący sieć jako trampolinę i musiała ominąć go bardzo ostrożnie. Dobrze się stało, bo choć koniec ścieżki oferował ogromne ilości otwartej przestrzeni, panował tam absolutny niedobór miejsca dla stóp. Za małą polaną, na tyle dużą, by mogły tam usiąść i obserwować świat dwie osoby, zaczynało się urwisko opadające aż do morza. Nie był to całkowicie urwisty spadek, bo zanim wpadłoby się do wody, najpierw odbiłoby się kilka razy od wystających skał.

Daphne skorzystała z okazji, żeby wziąć kilka wdechów niezawierających muszek. Miło byłoby zobaczyć jakiś żagiel na horyzoncie. Co więcej, uznała, że byłoby to narracyjnie pożądane. Przynajmniej mogła się jednak zorientować, że dzień zbliża się ku końcowi. Nie bała się specjalnie duchów innych ludzi, ale nie uśmiechał jej się wieczorny spacer przez las.

A powrót nie powinien chyba być zbyt trudny. Musiała tylko podążać ścieżką opadającą w dół za każdym razem, kiedy się na taką natknie. Co prawda wybór ścieżki wiodącej do góry przy każdej okazji, a przynajmniej każdej wznoszącej się ścieżki niezablokowanej przez Przykry Wyjątek o szczególnie perfidnej powierzchowności, zupełnie się nie sprawdził, lecz logika musiała w końcu zatriumfować.

W pewnym sensie tak się stało. Po zmianie ścieżki wyszła na niewielką dolinkę tuloną w ramionach góry i tam ujrzała przed sobą ów słynny kamień. To nie mogło być nic innego.

Gdzieniegdzie w dolince rosły drzewa, ale wyglądały żałośnie, na wpół uschnięte. Ziemia pod nimi pokryta była ptasimi odchodami.

W niewielkiej odległości od głazu ustawiono na trójnogu z trzech dużych kamieni wielką misę, również z jakiegoś kamienia. Zajrzała do niej z pewną nieśmiałością, ponieważ, mówiąc wprost, był to ten rodzaj wielkiej kamiennej misy, w której można by się spodziewać kilku czaszek. Coś w jej mózgu szepnęło: Złowieszczo wyglądająca dolina + na wpół uschnięte drzewa + złowrogie wrota = czaszki w misie, być może nadziane na dzidy. Poczuła jednak, że samo przysłuchiwanie się tej myśli jest nie fair wobec Mau, Cahle i całej reszty. Ludzkie czaszki nigdy nie pojawiły się podczas codziennych rozmów. Co ważniejsze, nigdy nie pojawiły się w obiadowym menu.

Z misy unosił się mdły, kwaśny zapach szatańskiego napoju. Był zwietrzały, ale nawet w czasach swej świeżości nie mógł być zbyt dobry. Straszne było przyznać się do tego, ale warzenie piwa naprawdę szło jej wyśmienicie. Wszyscy tak twierdzili. Ma do tego smykałkę, powiedziała Cahle, a przynajmniej częściowo powiedziała, a częściowo pokazała na migi. Dodała, że umiejętność warzenia tak doskonałego piwa oznacza, iż uda jej się znaleźć bardzo dobrego męża. Jej zamążpójście wciąż wydawało się ważnym tematem rozmów w Zakątku. Zupełnie jakby znalazła się w powieści Jane Austen, tylko że z dużo bardziej skąpo ubranymi bohaterami.

Było tu wietrznie i zimniej niż w niższych partiach wyspy. Wolałaby tutaj nie nocować.

No dobra, czas powiedzieć, co się ma do powiedzenia.

Dziarskim krokiem podeszła do głazu, wzięła się pod boki i zawołała:

— Hej, wy, słuchajcie no! Co nieco wiem o przodkach! Mam mnóstwo przodków! Jednym z nich był król, więc wy możecie się przy nim schować! Jestem tu w sprawie Mau! Stara się, jak może, a wy tylko wydajecie mu rozkazy! Robi cudowne rzeczy, otarł się o śmierć, a wy nawet mu nie podziękujecie! Tak się należy zachowywać?

No, tak się zachowują twoi przodkowie, podpowiedziało jej sumienie. Co powiesz o tym, w jaki sposób gapią się na ciebie z portretów w Długiej Galerii? Co powiesz o tym, że twój ojciec wydaje tyle pieniędzy na dom tylko dlatego, że wybudował go jego prapraprapradziadek? Właśnie, co powiesz o swoim ojcu?

— Wiem, co się dzieje z ludźmi, których się zastrasza — krzyknęła jeszcze głośniej. — W końcu zaczynają myśleć, że są do niczego! Nieważne, że pracują tak ciężko, że zasypiają przy biurku, to ciągle za mało! Tracą pewność siebie, robią się nerwowi i podejmują złe decyzje, a to prowadzi do dalszego zastraszania, bo, widzicie, despota nigdy nie zmieni swojego zachowania, choćby nie wiem co się działo, a mój… a osoba, która jest tyranizowana, zrobi wszystko, żeby to się skończyło, ale to się nigdy nie kończy! Nie zamierzam tego dłużej tolerować, rozumiecie? Jeśli natychmiast się nie poprawicie, będą kłopoty, rozumiecie?

Krzyczę do skały, pomyślała, gdy jej głos odbił się echem od góry. Czego od niej oczekuję? Że mi odpowie?

— Czy ktoś mnie słucha? — wrzasnęła i pomyślała: Co zrobię, jeśli ktoś mi odpowie „tak”? A skoro już o tym mowa, co zrobię, jeśli powie „nie”?

Nic się nie stało, co można było uznać za obraźliwe, zważywszy na to, ile zadała sobie trudu, by się tu dostać.

Właśnie spotkał mnie afront ze strony jaskini pełnej martwych starców.

Ktoś za nią stał. Ktoś, kogo nadejścia nie słyszała. Ale była zła na różne rzeczy, a w tej chwili przede wszystkim była zła na siebie za to, że krzyczała do skały, i cokolwiek za nią stało, mogło się spodziewać paru ostrych słów.

— Jeden z moich przodków brał udział w Wojnie Dwóch Róż — obwieściła wyniośle, nie oglądając się za siebie — i podczas tej wojny trzeba było nosić czerwoną albo białą różę, żeby pokazać, po której jest się stronie, ale on był bardzo przywiązany do różowej odmiany zwanej Lady Lawinia, którą wciąż hodujemy w domu, skończyło się więc na tym, że walczył jednocześnie z jedną i drugą stroną. Przeżył, bo wszyscy sądzili, że zabicie szaleńca przynosi pecha. I tyle musicie wiedzieć o mojej rodzinie: może i jesteśmy uparci jak osły i głupi, ale potrafimy walczyć. — Odwróciła się. — Nie waż mi się zakradać… O!

Rozległo się pnap. Wpatrywał się w nią pantalonowiec z wyrazem oburzenia na dziobie. Nie to jednak najbardziej rzucało się w oczy. Nie był sam. Było ich co najmniej pięćdziesiąt i nadlatywały kolejne. Zrobiło się głośno, bo te pokraczne ptaszyska charakteryzowała aerodynamika cegły i próbując wylądować blisko Daphne, dekoncentrowały się i w większości przypadków rozbijały na innych pantalonowcach w obłokach piór i wśród wściekłego kłapania dziobami: Pnap! Pnap!

Było trochę jak podczas śnieżycy. Na początku w głowie mamy tylko gry i zabawy, wokół nas roztacza się zimowa kraina jak z bajki i wydaje nam się, że skoro śnieg jest miękki, to i nieszkodliwy. A potem uświadamiamy sobie, że nie widzimy już ścieżki, robi się ciemno, a śnieg przysłania niebo…

Jeden z wielkich ptaków w wyniku czystego zbiegu okoliczności wylądował na głowie Daphne i szponami jak ręce starców szukał oparcia. Wrzasnęła na niego i udało jej się go przepłoszyć. Ptaszyska wciąż jednak ją otaczały, przepychając się i kłapiąc na siebie dziobami. Z trudem zbierała myśli w tej burzy hałasu, smrodu i piór, najwyraźniej jednak ptaki nie zamierzały jej atakować. Chciały po prostu być tam, gdzie ona, gdziekolwiek to było.

O tak, ten smród. Nic nie śmierdziało gorzej niż mnóstwo pantalonowców z bliska. Pomijając wydzielany przez nie typowy intensywny ptasi odór, nie ma chyba drugiej żywej istoty, której tak paskudnie cuchnie oddech. Czuła, jak ten swąd trze o jej skórę niczym szczotka do szorowania. I cały czas kłapały dziobami, przy czym każdy starał się kłapać głośniej od pozostałych, toteż prawie nie słyszała okrzyku wybawcy.

— Pokaż gacie! Kiedyś byłem pijaczyną, teraz jestem łajdaczyną!

Ptaki wpadły w popłoch. Nie znosiły papugi tak bardzo jak ona ich. A kiedy pantalonowiec chce się szybko ulotnić, stara się pozbyć wszystkiego, czego nie potrzebuje w podróży.

Daphne kucnęła i splotła ręce nad głową, gdy lunął deszcz kości i rybich odpadków. Chyba najgorszy był hałas, ale kiedy się nad tym zastanowić, wszystko było najgorsze.

Obok niej przemknął w podskokach złocistobrązowy kształt z kokosami w dłoniach. Kopniakami torował sobie drogę wśród panikujących ptaków, aż dobrnął do wielkiej kamiennej misy pełnej pantalonowców jak kwiaty w wazonie. Uniósł łupiny wysoko nad misę i jednym energicznym ruchem roztrzaskał jedną o drugą.

Wylało się piwo, nasycając powietrze swoim aromatem. W jednej chwili dzioby ptaków zwróciły się ku misie, podążając za piwem jak wskazówka kompasu za północą. Daphne natychmiast została zapomniana.

— Chciałabym umrzeć — oświadczyła ogólnie światu, wyciągając z włosów kości. — Nie, chciałabym zażyć przyjemnej, ciepłej kąpieli z prawdziwym mydłem i ręcznikami. A potem chciałabym się wykąpać raz jeszcze, tej głowie przydałyby się dwa mycia. A potem chciałabym umrzeć. Myślę, że to najgorsza rzecz… — przerwała, ponieważ było jednak coś gorszego, i zawsze będzie, dokończyła więc: — …druga najgorsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła.

Mau przykucnął obok.

— Zakątek Mężczyzn — powiedział, uśmiechając się szeroko.

— Na to wygląda — odburknęła Daphne. Wbijała spojrzenie w Mau. — Skąd się tu wziąłeś?

Czoło Mau zmarszczyło się i Daphne wiedziała już, że z tym pytaniem nie pójdzie jej łatwo. Wypracowali własny język, dzięki pomocy Pilu i Cahle funkcjonujący całkiem sprawnie, ale dotyczył prostych, codziennych spraw, a „Skąd się tu wziąłeś” było zbyt skomplikowane, bo prócz jednego, zadawało też drugie pytanie. Zauważyła, że Mau próbuje się z nim uporać.

— Hm, wziąłem się stąd, że kiedyś moja mama i mój tata… — zaczął, ale nie tego się spodziewała.

— Chodzi mi o teraz! — krzyknęła głośno. Kiedy zastanawiał się nad tym, usłyszała kilka głuchych odgłosów. To pantalonowce padały jak starsze panie, które w Boże Narodzenie wysączyły za dużo sherry. Daphne pomyślała, że może otruły się piwem, bo ani ona, ani Mau nie odśpiewali pieśni, ale miała co do tego wątpliwości. Widziała, jak jedno z tych ptaszysk zżarło całego martwego kraba, który przez wiele dni prażył się na słońcu. Poza tym, kiedy tak leżały, drżałyim dzioby i ptaszyska wydawały pełne zadowolenia kłapania. Kiedy padały, ich miejsce przy misie zajmowały następne.

— Mała dziewczynka powiedziała mi, że wspominałaś o jakimś kamieniu — wyjaśnił Mau. — A potem musiałem zjeść miskę wołowiny. Nalegała. A potem jak najszybciej przypędziłem tutaj, z tym że ona nie biega szybko. — Wskazał ręką. Blibi nadchodziła doliną, stawiając ostrożnie kroki, żeby nie nadepnąć żadnego z chrapiących ptaków.

Siedzieli i czekali na nią, unikając nawzajem swych spojrzeń. W końcu odezwał się Mau:

— Hm, działa to tak, że ptaki wypijają piwo, ale duch piwa ulatuje do Praojców. Tak mówili kiedyś kapłani.

— U nas jest opłatek i wino — powiedziała i zaraz pomyślała, Ojej, tego nie będę próbowała wyjaśniać. Oni mają tutaj kanibali. Sprawy mogłyby się… skomplikować.

— Chociaż nie sądzę, żeby to była prawda — wyznał Mau.

Daphne pokiwała głową i znowu się zamyśliła.

— Może czasem coś jest prawdą, ale nie do końca? — zasugerowała.

— Nie. Tak mówią ludzie, kiedy chcą wierzyć w kłamstwa — stwierdził kategorycznie Mau. — I zwykle wierzą.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy zakłócana jedynie przez papugę. Jako że jej śmiertelnych wrogów unieruchomił szatański napój, sfrunęła i pracowicie ściągała im pantalony, co oznaczało bardzo staranne i skrupulatne wyrywanie im z łap wszystkich białych piór przy wtórze radosnych, acz szczęśliwie stłumionych papuzich odgłosów.

— Wyglądają bardzo… różowo — stwierdziła Daphne, ciesząc się, że jest coś w miarę niewinnego, o czym mogą rozmawiać.

— Pamiętasz… jak biegłaś? — zapytał po chwili Mau.

— Tak. Trochę. Pamiętam rybę.

— Srebrną rybę? Długą i cienką?

— Jak węgorz, tak! — potwierdziła Daphne.

Pióra unosiły się w małych kępkach nad doliną.

— A więc to się działo naprawdę?

— Chyba tak.

— Ale to był sen czy to się działo naprawdę?

— Pani Bulgot odpowiada „tak” — powiedziała Daphne.

— Zaraz, kim jest pani… Bulgot?

— Ta bardzo stara kobieta.

— Masz na myśli Mar-isgala-egisaga-gol?

— Pewnie tak.

— I odpowiada „tak” na co?

— Na twoje pytanie. Chyba rozumie przez to, że nie jest ono właściwe. Słuchaj, czy Locaha rozmawia z tobą?

— Tak!

— Naprawdę?

— Tak!

— W głowie? Jak w snach?

— Tak, ale poznaję różnicę! — powiedział Mau.

— To dobrze, bo ze mną rozmawiają Pramatki.

— Kim są Pramatki?

Blibi, jeśli rzeczywiście tak miała na imię, dołączyła do nich na długo przedtem, zanim Daphne przestała mówić, a Mau przestał rozumieć. Usiadła u ich stóp i bawiła się piórami pantalonowców.

Mau podniósł jedno pióro i zakręcił nim w palcach.

— Nie lubią w takim razie wojowników.

— Nie lubią, jak giną ludzie. Podobnie jak ty.

— Słyszałaś o Najeźdźcach? — zapytał Mau, odgarniając z twarzy piórko.

— Oczywiście. Wszyscy o nich mówią. Mają wspaniałe łodzie wojenne i wywieszają na burtach czaszki swoich wrogów. Aha, a za wrogów uważają wszystkich innych.

— W tej chwili mamy tu może trzydziestu ludzi. Jeszcze paru przybyło dziś rano, ale większość z trudem utrzymuje się na nogach. Przetrwali wielką falę, nie zamierzali jednak czekać na przybycie Najeźdźców.

— No przecież macie dość kanu. Nie możemy po prostu ruszyć na wschód? — Zaproponowała bez namysłu, po czym westchnęła. — Nie możemy, prawda?

— Nie. Gdybyśmy mieli więcej sprawnych ludzi i czas, żeby zgromadzić zapasy, moglibyśmy spróbować. Ale to osiemset mil otwartego oceanu.

— Słabsi by nie przeżyli. Przybyli tutaj w poszukiwaniu schronienia!

— Nazywają tę wyspę „miejscem, gdzie rodzi się słońce”, bo leży na wschodzie. Liczą na nas.

— W takim razie moglibyśmy się schować i poczekać, aż Najeźdźcy odpłyną. Pramatki powiedziały, żeby przetoczyć kamień.

Mau wbił w nią wzrok.

— I schować się wśród zmarłych? Ty też uważasz, że to dobry pomysł?

— Nie! Powinniśmy walczyć! — Zdumiało ją, jak szybko wyleciały z niej te słowa. Zostały wypchnięte przez jej przodków, przez tych wszystkich spokojnych kamiennych rycerzy w krypcie. Oni nigdy, przenigdy nie pomyśleliby, żeby się schować, nawet gdyby to było coś rozsądnego.

— W takim razie może coś wymyślę — powiedział Mau.

— Co mówią Praojcowie?

— Już ich nie słyszę. Słyszę tylko… stukanie. I bzyczenie owadów.

— Może Pramatki ich zbeształy — zasugerowała Daphne, chichocząc. — Moja babka wiecznie beształa dziadka. Wiedział wszystko, co można wiedzieć o piętnastym wieku, ale zawsze schodził na śniadanie bez zębów.

— Wypadały mu w nocy? — zapytał zaintrygowany Mau.

— Nie. Wyjmował je do czyszczenia. To były nowe zęby zrobione ze zwierzęcej kości.

— Wy, spodniowcy, potraficie dać starcowi nowe zęby? Co jeszcze mi powiesz? Że potraficie mu dać nowe oczy?

— Hmm… tak, coś w tym rodzaju.

— Dlaczego jesteście o tyle od nas mądrzejsi?

— Wcale tak nie uważam. Chodzi o to, że kiedy jest zimno przez pół roku, trzeba się po prostu nauczyć wielu rzeczy. Uważam, że nasze imperium zawdzięczamy pogodzie. Wszystko było lepsze niż perspektywa pozostania w tym deszczu. Jestem absolutnie pewna, że ludzie wyglądali przez okno, a potem w te pędy płynęli odkrywać Indie i Afrykę.

— To duże krainy?

— Ogromne — potwierdziła Daphne.

Mau westchnął i powiedział:

— Z ludźmi, którzy zostawiają kamienie.

— Z kim?

— Kotwice bogów — wyjaśnił Mau. — Teraz rozumiem Atabę. Nie sądzę, żeby wierzył w swoich bogów, ale wierzy w wiarę. Uważa też, że dawno temu przybyli tu spodniowcy — dodał, kręcąc głową. — Może przywieźli kamienie jako balast. Pewnie tak było. Popatrz na te wszystkie kamienie z pokładu Słodkiej Judy. Dla was bezużyteczne, dla nas wspaniałe narzędzia. I może ofiarowali nam metal i sprzęt, jak zabawki dzieciom, a my wyryliśmy te znaki w kamieniach, bo chcieliśmy, żeby do nas wrócili. Czy nie tak to mogło wyglądać? Nacja to mała wyspa. Maleńka.

Fenicjanie, zastanawiała się Daphne. Wyprawiali się w dalekie, bardzo dalekie podróże. Tak samo Chińczycy. A Aztekowie? Czy nawet Egipcjanie? Mówi się, że zawędrowali aż do Dalszej Australii. I kto wie, kto tu jeszcze mógł przypłynąć tysiące lat temu? Mau prawdopodobnie ma rację. Ale ma taką smutną minę.

— Cóż, może wasza wyspa jest mała — stwierdziła — ale i stara. Pramatki na pewno nie bez powodu każą ci przetoczyć kamień.

Spojrzeli na głaz, od którego w popołudniowym świetle biła złocistożółta poświata.

— Wiesz, nie pamiętam dłuższego dnia — powiedziała Daphne.

— A ja pamiętam — odparł Mau.

— Tak. Wtedy to też był długi dzień.

— Trzeba dziesięciu silnych mężczyzn, żeby ruszyć tengłaz — powiedział po chwili Mau. — Nie mamy aż tylu.

— Myślałam już o tym — oznajmiła Daphne. — Ilu by było trzeba, gdyby jednym z nich był Milo i miał drąg ze stali?


* * *

Zabrało to trochę czasu. Trzeba było oczyścić rowek w skale, trzeba też było przyciągnąć pnie drzew i ułożyć je tak, żeby kamień nie przetoczył się na ludzi. Słońce zaczynało już opadać, gdy Milo podszedł do głazu z dwumetrowym stalowym drągiem w dłoni.

Mau spoglądał posępnie na to narzędzie. Było pożyteczne i chłopak cieszył się, że je mają, ale był to przedmiot spodniowców, kolejny prezent od Słodkiej Judy. Wciąż ją pustoszyli jak termity.

Nawet kanu mają pewnego rodzaju duszę. Wszyscy o tym wiedzieli; zdarzało się, że dusza nie była dobra, i wtedy trudno było manewrować łodzią, chociaż wydawała się dobrze zbudowana. Przy odrobinie szczęścia trafiało ci się kanu z dobrą duszą, jak to, które Mau zbudował na Wyspie Chłopców — zawsze odgadywało w lot jego zamiary. Czuł, że Słodka Judy też miała dobrą duszę. Szkoda, że ją rozbierali, przykra była też myśl — po raz kolejny — że aby czegoś dokonać, są uzależnieni od spodniowców. Był niemal zawstydzony, niosąc jeden z mniejszych drągów, ale były one przydatne. Kto prócz spodniowców ma tyle metalu, że może sobie pozwolić na robienie z niego drągów? Ale te były rewelacyjne. Otwierały wszystko.

— Te wrota mogą być przeklęte — zauważył Ataba, stojąc za Mau.

— Może pan to sprawdzić?

— Nie! Ale źle robicie.

— To są moi przodkowie. Chcę poprosić ich o wskazówki. Dlaczego mieliby mnie przekląć? Dlaczego miałbym się bać ich starych kości? Dlaczego się boicie?

— Nie powinno się ruszać tego, co jest skryte w ciemności — oznajmił kapłan i westchnął. — Ale nikt mnie już nie słucha. Ludzie mówią, że rafa pełna jest białych kamieni, więc które są święte?

— Właśnie, które?

— Te trzy stare, rzecz jasna.

— Można zrobić próbę — zaproponowała Daphne bez namysłu. — Ludzie mogą zostawić rybę na nowym kamieniu i zobaczyć, czy szczęście będzie im sprzyjało. Hm, muszę opracować jakiś naukowy sposób… — przerwała, uświadomiwszy sobie, że wszyscy ją obserwują. — To byłoby nawet interesujące — dodała mało przekonująco.

— Nic z tego nie zrozumiałem — rzekł Ataba, wbijając w nią zimne spojrzenie.

— A ja tak.

Mau wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, kto to powiedział, i ujrzał wysoką, chudą postać Tom-aliego, budowniczego kanu, który przybył z dwójką nie swoich dzieci, chłopcem i dziewczynką.

— Mówcie, Tom-ali — poprosił.

— Chciałbym zapytać bogów, dlaczego moja żona i syn zginęli, a ja nie.

Przez tłum przeszedł szmer.

Mau znał tego mężczyznę. Znał wszystkich nowo przybyłych. Tak samo się poruszali — powoli. Niektórzy tylko siedzieli i wpatrywali się w morze. Spowijała ich wszystkich jakaś szarość. Dlaczego się tu znaleźliśmy? — pytały ich oczy. Dlaczego my? Czy byliśmy złymi ludźmi?

Tom-ali naprawiał teraz kanu z pomocą chłopca, dziewczynka natomiast pomagała w Zakątku. Niektóre dzieci radziły sobie lepiej niż dorośli; po wielkiej fali wystarczyło tylko znaleźć pasujące miejsce. Tom-ali powiedział jednak coś, czego wiele osób wolałoby nie usłyszeć, i najlepiej byłoby zająć im umysły czymś innym, od razu.

— Wszyscy chcielibyśmy dzisiaj znać odpowiedzi — odparł Mau. — Proszę was, wszystkich, żebyście mi pomogli przesunąć ten głaz. Nikt inny nie musi wchodzić do środka. Sam to zrobię. Być może odnajdę prawdę.

— Nie — zaoponował stanowczo Ataba — wejdźmy tam razem i razem odnajdźmy prawdę.

— Świetnie — rzekł Mau. — W ten sposób możemy znaleźć jej dwa razy więcej.

Ataba stanął obok Mau, kiedy mężczyźni zajęli pozycje.

— Mówisz, że się nie boisz. A ja się boję, młody człowieku, całym sobą, od stóp do głów.

— Prawdą, którą tam znajdziemy, będą martwe szczątki, to wszystko — powiedział Mau. — Wysuszone. Zamienione w proch. Jeśli chcecie się bać, pomyślcie o Najeźdźcach.

— Nie lekceważ przeszłości tak pochopnie, mały demonie. Może cię jeszcze czegoś nauczyć.

Milo wetknął drąg między skałę a kamień i naparł na niego z całej siły. Głaz drgnął i przesunął się o parę centymetrów.

Robili to powoli i ostrożnie, bo kamień z pewnością zmiażdżyłby każdego, na kogo by spadł. Wyczyszczenie rowka okazało się dobrym pomysłem. Wszystko szło sprawnie i po pewnym czasie widać już było połowę otworu jaskini.

Mau zajrzał do środka. Było tam pusto. Wyobrażał sobie różne rzeczy, ale nie pustkę. Podłoże w jaskini było dość równe. Zalegało tam trochę pyłu, kilka chrząszczy uciekło w mrok i to wszystko, co skrywała jaskinia. Prócz głębokości.

Dlaczego spodziewał się, że kiedy ją odemkną, wypadną stamtąd kości? Dlaczego miałaby być pełna? Podniósł kamyk i cisnął go jak najdalej w ciemność. Wydawało się, że stuka i odbija się przez dłuższy czas.

— Dobra — rzekł, a jaskinia rzuciła w niego z powrotem jego głosem. — Będziemy potrzebować tych lamp, Daphne.

Wstała, trzymając po jednej lampie ze Słodkiej Judy w każdej ręce.

— Jedna czerwona i jedna zielona — powiedziała. — Zapasowe lampy ze sterburty i bakburty. Przykro mi, ale nie zostało zbyt wiele lamp kabinowych i mamy mało nafty.

— A ta biała lampa obok ciebie? — zapytał Mau.

— Tę zabieram ja — oznajmiła dziewczyna-duch — i żeby nie marnować czasu, ustalmy, że już się posprzeczaliśmy i ja cię przekonałam.

Kolejne przedmioty spodniowców, pomyślał Mau, podnosząc lampę. Ciekaw jestem, czego my używaliśmy? Niskie sklepienie podpowiedziało mu, kiedy go dotknął. Palce pokryły się sadzą.

A więc pochodnie. Można było zrobić całkiem niezłe ze świńskiego tłuszczu. Jeśli mieli go pod dostatkiem, przydawały się do nocnych połowów, bo ryby podpływały do światła. Żywimy się rybami i soloną wołowiną ze Słodkiej Judy, bo tak jest łatwiej, pomyślał, a teraz będziemy szukać naszych zmarłych przy świetle lamp spodniowców.

Загрузка...