Rozdział 1 Zaraza

Śnieg sypał tak mocno, że w powietrzu tworzyły się kruche kulki, które topniały, gdy tylko lądowały głucho na koniach stojących wzdłuż nabrzeża. Była czwarta nad ranem, port dopiero się budził i kapitan Samson nigdy nie widział w doku takiej krzątaniny. Ładunek dosłownie wyfruwał ze statku; dźwigi robiły wszystko, co w ich mocy, żeby jak najszybciej wyładować towar. Statek już cuchnął środkiem odkażającym, smród był niemożliwy. Każdego, kto wchodził na pokład, zlewano tym płynem tak obficie, że aż wychlapywał mu się z butów. I jakby tego było jeszcze mało, niektórzy, ciapiąc butami, wkraczali na pokład z ciężkimi metalowymi puszkami sprayu, które opluwały wszystko różową kwaśną mgiełką.

A kapitan nic nie mógł na to poradzić. Agent armatora czekał na nabrzeżu z rozkazami w ręku. Kapitan Samson nie zamierzał jednak się poddawać.

— Naprawdę myśli pan, panie Blezzard, że można się od nas zarazić? — rzucił szczekliwym głosem do mężczyzny na nabrzeżu. — Mogę pana zapewnić…

— Z tego, co wiemy, kapitanie, nie zarażacie, ale tutaj chodzi o wasze dobro — agent krzyknął przez olbrzymi megafon — i muszę raz jeszcze ostrzec pana i pańskich ludzi, żebyście nie opuszczali statku!

— Ależ panie Blezzard, my mamy rodziny!

— Istotnie, ale wszyscy znajdują się pod dobrą opieką. Proszę mi wierzyć, kapitanie, wasze rodziny mają dużo szczęścia i was też ono nie opuści, jeśli będziecie słuchać rozkazów. O świcie musicie wracać do Port Mercia. To sprawa najwyższej wagi.

— Niemożliwe! Przecież to drugi koniec świata! Wróciliśmy zaledwie parę godzin temu! Mamy za mało żywności i wody!

— Wypłyniecie o świcie i na kanale czeka was rendez-vous z Dziewicą z Liverpoolu po niedawnym rejsie z San Francisco. Przedstawiciele kompanii już są na jej pokładzie. Wyekwipują was we wszystko, czego będziecie potrzebować. Ogołocą tamten statek do cna, żeby tylko was dobrze zaopatrzyć na drogę!

Kapitan pokręcił głową.

— Nie podoba nam się to, panie Blezzard. Pańskie żądania… są nie do przyjęcia. Ja… na Boga, człowieku, potrzebuję większych gwarancji niż kilka słów wykrzyczanych przez metalową tubę!

— Myślę, że ja będę wystarczającą gwarancją, kapitanie. Mam pańskie zezwolenie na wejście na pokład?

Kapitan znal ten głos.

Był to głos Boga albo kogoś pierwszego po nim. Ale chociaż rozpoznawał głos, miał problemy z rozpoznaniem mówcy stojącego na końcu trapu. A to dlatego, że był on przyodziany w coś w rodzaju klatki dla ptaków. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Przyjrzawszy się lepiej, kapitan dostrzegł, że jest to metalowa konstrukcja, bardzo misterna, otoczona cienką siatką. Osoba znajdująca się wewnątrz kroczyła w rozedrganej chmurze środka odkażającego.

— Sir Geoffrey? — chciał się upewnić kapitan, gdy mężczyzna sunął powoli po lśniącym trapie.

— W rzeczy samej, kapitanie. Przepraszam za ten strój. Nazywany jest skafandrem życia… z oczywistych powodów. Stanowi niezbędną ochronę. Rosyjska grypa okazała się groźniejsza, niż ktokolwiek przypuszczał! Mniemamy, że najgorsze już minęło, ale zaraza zebrała straszliwe żniwo… we wszystkich sferach. Wszystkich, kapitanie. Proszę mi wierzyć.

Coś w sposobie, w jaki prezes wypowiedział słowo „wszystkich”, sprawiło, że kapitana zmroziło.

— Rozumiem, że Jego Królewska Mość jest… nie jest… — Przerwał, nie mogąc wydusić z siebie reszty pytania.

— Nie tylko Jego Królewska Mość, kapitanie. Powiedziałem już: „groźniejsza, niż ktokolwiek przypuszczał” — przypomniał sir Geoffrey, gdy czerwony płyn odkażający skapywał ze skafandra życia i tworzył na pokładzie kałuże podobne do krwi. — Proszę mnie wysłuchać. Kraj nasz nie pogrążył się w całkowitym chaosie tylko dzięki temu, że większość ludzi nie wyściubia nosa z domu. Jako prezes naszej linii żeglugowej rozkazuję panu, a jako stary przyjaciel błagam: Dla dobra Imperium pędź pan jak najszybciej do Port Mercia i odnajdź gubernatora. Wtedy… Ach, nadchodzą pańscy pasażerowie. Tędy, panowie.

Na nabrzeżu pośród krzątaniny zatrzymały się następne dwa powozy. Na trap weszło pięć zasłoniętych postaci, które wtaszczyły na pokład wielkie pudła.

— Kim pan jest? — zapytał kapitan najbliżej stojącego mężczyznę, który odparł:

— Nie musi pan tego wiedzieć, kapitanie.

— O, doprawdy? — Kapitan Samson odwrócił się do sir Geoffrey’a, rozpościerając ręce w geście protestu. — Panie prezesie, do jasnej cholery, przepraszam za wyrażenie, czyż nie służyłem naszej linii wiernie przez ponad trzydzieści pięć lat? Jestem kapitanem Ptaszynki czy nie? Kapitan musi znać swój statek i wiedzieć, co zabiera na pokład! Nie pozwolę, by trzymano mnie w nieświadomości! Jeśli nie można mi zaufać, w takim razie schodzę z pokładu! W tej chwili!

— Niechże się pan tak nie żołądkuje, kapitanie — poprosił sir Geoffrey. Zwrócił się do przywódcy nowo przybyłych. — Panie Black, o lojalności kapitana jestem całkowicie przekonany.

— Tak, popełniłem nietakt. Proszę mi wybaczyć, kapitanie — rzekł pan Black — ale musimy w trybie natychmiastowym zarekwirować pański statek, stąd niestety ten deficyt dobrych manier.

— Jesteście z rządu? — burknął kapitan.

Pan Black wyglądał na zaskoczonego.

— Z rządu? Obawiam się, że nie. A tak między nami, po naszym rządzie mało co zostało, a niedobitki chowają się po piwnicach. Nie, jeśli mam być z panem szczery, rządowi zawsze wygodniej było nie wiedzieć o nas zbyt wiele i panu radziłbym to samo.

— Czyżby? Wie pan, nie urodziłem się wczoraj…

— Faktycznie, kapitanie, urodził się pan czterdzieści pięć lat temu jako drugi syn Bertiego Samsona i jego małżonki i po dziadku otrzymał pan na chrzcie imię Lionel — wyrecytował pan Black, spokojnie opuszczając swój bagaż na pokład.

Kapitana znowu zmroziło. Zabrzmiało mu to trochę jak początek groźby; a że żadna groźba w końcu nie padła, z jakiegoś powodu poczuł się nieswojo.

— No to dla kogo pracujecie? — wykrztusił pytanie. — Lubię wiedzieć, z kim pływam.

Pan Black wyprostował się.

— Jak pan sobie życzy. Zwą nas Dżentelmenami Ostatniej Szansy. Służymy Koronie. Czy to panu wystarczy?

— A ja myślałem, że król nie… — Kapitan przerwał, nie chcąc wypowiadać tych strasznych słów.

— Nie żyje, kapitanie, zgadza się. Ale Korona nie zginęła. Powiedzmy, że służymy… sprawie wyższej wagi? A przy okazji, kapitanie, oświadczam, że pańscy ludzie dostaną za ten rejs cztery razy większy żołd plus dziesięć gwinei za każdy zyskany dzień wobec planowanego czasu podróży do Port Mercia plus kolejne sto gwinei po powrocie. Poważnie wzrosną szanse awansu dla wszystkich marynarzy i oficerów na pokładzie. Pan, kapitanie, otrzyma oczywiście zwiększone wynagrodzenie odpowiednie dla stanowiska, a jako że słyszeliśmy o pańskich planach rychłego przejścia w stan spoczynku, Korona na pewno zechce okazać swoją wdzięczność w tradycyjny sposób.

Stojący za nim sir Geoffrey przemówił i zakasłał jednocześnie:

— Ahuszlachectwoahu.

— Jestem pewien, że pani Samson by się ucieszyła — stwierdził pan Black.

Kapitan czuł się jak na torturach. Oczami wyobraźni ujrzał, co by się stało, gdyby do uszu pani Samson dotarło, że odrzucił szansę uzyskania przez nią tytułu lady Samson. Nie mógł znieść samej myśli o tym. Wpatrzony w mężczyznę, który przedstawił się jako pan Black, powiedział cicho:

— Czy coś ma się wydarzyć? Czyżbyście próbowali czemuś zapobiec?

— Tak, kapitanie. Wojnie. Następca tronu musi stanąć na angielskiej ziemi najpóźniej dziewięć miesięcy po śmierci ostatniego monarchy. Taki zapis widnieje w Wielkiej Karcie Swobód, na dole małym drukiem, a raczej maciupeńkimi literkami. Widzi pan, baronowie nie chcieli kolejnego Ryszarda Lwie Serce. I niestety, jako że na przyjęciu urodzinowym króla zupę podawał zarażony kelner, następni dwaj żyjący pretendenci do tronu znajdują się gdzieś na Wielkim Południowym Oceanie Pelagialnym. Mniemam, że dobrze pan zna te wody, kapitanie?

— Ach, teraz już rozumiem! Wiem, co jest w tych pudłach — oznajmił kapitan, wskazując je palcem. — Transport angielskiej ziemi! Znajdujemy następcę, on stawia na niejstopę i wszyscy krzyczymy „hurra!”

Pan Black uśmiechnął się.

— Nieźle, kapitanie! Jestem pod wrażeniem! Ale niestety o tym też już pomyślano. Istnieje klauzula, która przewiduje, że angielska ziemia musi być mocno przytwierdzona do Anglii. Możemy ogłosić sukcesję za granicą… nawet przeprowadzić koronację w razie konieczności… ale obecność monarchy będzie wymagana na angielskiej ziemi przed upływem tego terminu, żeby formalnościom stało się zadość.

— Wie pan, panie Black, wydawało mi się, że znam całą Wielką Kartę Swobód, ale o takich zapisach nie słyszałem — wtrącił sir Geoffrey.

— Możliwe — odparł cierpliwie Dżentelmen Ostatniej Szansy — a to dlatego, że znajdują się one w ratyfikowanej wersji. Chyba nie sądzi pan, że baronowie, którzy ledwie potrafili się podpisać, zdołali sformułować pełną listę rozsądnych zasad rządzenia dużym krajem dla następnych pokoleń? Ich kopiści spisali pełną wersję Wielkiej Karty Swobód miesiąc później. Jest siedemdziesiąt razy bardziej obszerna, ale i niezawodna. Niestety Francuzi mają kopię.

— A co to ma do rzeczy? — zapytał kapitan.

Tymczasem na nabrzeżu zatrzymał się kolejny powóz. Wyglądał na drogi, z wymalowanym na drzwiach herbem.

— Bo jeśli pańskie przedsięwzięcie się nie powiedzie, kapitanie, według wszelkiego prawdopodobieństwa królem Anglii zostanie Francuz — wyjaśnił pan Black.

— Co? — krzyknął kapitan, zupełnie zapominając o nowym powozie. — Nikt nie wyrazi na to zgody!

— Cudowny naród, ci Francuzi, cudowny — rzucił pospiesznie sir Geoffrey, wymachując rękami. — Byli naszymi sojusznikami podczas ostatniego konfliktu na Krymie i w ogóle, ale…

— Och, w tej sprawie między nami a rządem francuskim istnieje pełne porozumienie — zapewnił pan Black. — Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnęli, to zobaczyć Francuza na jakimkolwiek tronie, gdziekolwiek. To nie dla naszych galijskich braci. Ale we Francji są też i tacy, którzy by sobie tego bardzo życzyli, uważamy więc, że lepiej by było dla wszystkich zainteresowanych, gdyby naszego nowego monarchę sprowadzono jak najszybciej bez zbędnych ceregieli.

— Ukatrupili ostatniego króla, jakiego mieli! — przypomniał kapitan Samson, który nie marnował żadnej okazji, żeby się zapienić. — Mój ojciec bił się z nimi pod Trafalgarem! Nie możemy do tego dopuścić, panie, w żadnym wypadku. I wypowiadam się w imieniu całej załogi. Pobijemy rekord prędkości, panie, w jedną i drugą stronę! — Rozejrzał się za sir Geoffreyem, ale prezes pospiesznie oddalał się trapem i nadskakiwał teraz dwóm zawoalowanym postaciom, które wysiadły z powozu.

— Czy to… kobiety? — zapytał kapitan, gdy wpłynęły na pokład Ptaszynki i minęły go, jak gdyby był kimś zupełnie niegodnym uwagi.

Pan Black strzepnął trochę śniegu ze swojej zasłony.

— Ta drobniejsza jest służącą i mniemam, że kobietą. Ta wyższa, której pański prezes tak bardzo pragnie się przypodobać, jest głównym udziałowcem w waszej linii żeglugowej, a także matką następcy tronu. To prawdziwa dama, chociaż moje ograniczone kontakty z nią wskazują, że jest też po trosze Boudiką bez rydwanu, Katarzyną Medycejską bez zatrutych pierścieni i Attylą, wodzem Hunów, bez jego wspaniałego zamiłowania do zabawy. Niech pan nie gra z nią w karty, bo kantuje jak szuler z Missisipi, niech pan nie częstuje jej sherry, niech pan robi wszystko, o co prosi, a może wszyscy przeżyjemy.

— Ostry język, co?

— Jak brzytwa, kapitanie. Ale jest i dobra wiadomość: możliwe, że po drodze dościgniemy córkę sukcesora, która szczęśliwie płynęła już do ojca, gdy rozszalała się zaraza. Dzisiaj ma wypłynąć z Cape Town na szkunerze Słodka Judy i kierować się do Port Mercia przez Port Adwent. Kapitanem jest Nathan Roberts. Ufam, że zna go pan?

— Co, stary Roberts „Alleluja”? To on wciąż żegluje? Złoty człowiek, zważ pan, jeden z najlepszych, a Słodka Judy to bardzo dobrze utrzymany okręt. Dziewczyna jest w dobrych rękach, może pan być spokojny. — Kapitan się uśmiechnął. — Mam tylko nadzieję, że lubi hymny. Ciekaw jestem, czy Roberts w dalszym ciągu zmusza załogę do tego, żeby przeklinała do beczki z wodą w ładowni?

— Jest taki religijny? — zapytał pan Black, gdy kierowali kroki ku rozgrzanej głównej kabinie.

— Odrobinę, szanowny panie, tylko odrobinę.

— W przypadku Robertsa, kapitanie, jak wielka jest odrobina?

Kapitan Samson wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Och, mniej więcej wielkości Jerozolimy…


* * *

Na drugim końcu świata morze płonęło, wiatr zawodził, a rycząca noc zakrywała oblicze morza.

Tylko człowiek niezwykły umiałby na poczekaniu ułożyć hymn, takim człowiekiem był jednak kapitan Roberts. Znał na pamięć Zbiór hymnów dawnych i współczesnych i wyśpiewywał je wszystkie głośno i radośnie, kiedy stał na wachcie, co między innymi przyczyniło się do wybuchu buntu.

Teraz, gdy zbliżał się koniec świata i niebo ciemniało o świcie, a strumienie ognia apokalipsy spływały na statek i podpalały takielunek, kapitan Roberts przywiązał się do koła sterowego, czując, że morze wzbiera, a okręt szybuje ku niebu, jakby niesiony jakąś potężną ręką.

W górze szalały pioruny z błyskawicami. Od kapelusza kapitana odbijał się grad. Ognie świętego Elma iskrzyły na szczycie każdego masztu, a potem trzaskały na brodzie kapitana, gdy ten zaczął śpiewać głębokim, mrocznym barytonem. Każdy marynarz znał tę pieśń: „Odwieczny Ojcze, wybawicielu, który władasz morską kipielą” — ryczał pośród sztormu, gdy Judy balansowała na fali niczym balerina. — „I trzymasz w ryzach żywioły wodne posłuszne woli Twej czcigodnej…”

Z jaką prędkością płyniemy, zastanawiał się kapitan, gdy poszarpane żagle odfruwały z łopotem. Fala była wysoka jak kościół, ale z pewnością pędziła szybciej od wiatru! Widział w dole małe wysepki niknące w wodzie, gdy fala przetaczała się przez nie z rykiem. Nie był to odpowiedni moment, żeby przestać chwalić Pana!

— „Usłysz nas, prosimy Cię, Boże, ratuj tych, których zabrać chce morze” — skończył i popatrzył przed siebie.

Gdzieś tam zbliżało się, coraz szybciej, coś wielkiego i ciemnego. Ominięcie tego wydawało się niemożliwe. Było za duże, a zresztą statek był już niesterowny. Kapitan trzymał się kurczowo koła sterowego, co było raczej aktem wiary, próbą pokazania Bogu, że Go nie opuści, wyrazem nadziei, że i Bóg w zamian nie opuści kapitana Robertsa. Kręcił kołem, gdy zaczynał drugą zwrotkę, i błyskawica rozświetliła drogę przez wzburzoną falę — w świetle płonącego nieba ujrzał prześwit, dolinę albo szczelinę w skalnej ścianie, jak cud nad Morzem Czerwonym, pomyślał kapitan Roberts, tylko że oczywiście na odwrót.

Następny błysk światła pokazał, że ów prześwit jest porośnięty lasem. Fala miała weń uderzyć na wysokości czubków drzew. I zwolnić. Może jeszcze ocaleją, nawet teraz, w samych szczękach Piekła. I spadli…

I oto Słodka Judy popłynęła przez las deszczowy, przy czym kapitan Roberts, pod wpływem spontanicznego natchnienia, ułożył nową zwrotkę, z wiadomego powodu niestanowiącą części pierwotnego hymnu: „Tyś, co wykuł gór wielkich granie, których zadaniem nieba podpieranie” — nie był pewien, czy ma być „wykuł”, czy „wykłuł” — „Tyś, który lasom życie podarował” — gałęzie pod kilem trzaskały jak salwy, grube pnącza chwytały to, co zostało po masztach — „I ziemski ogród sam wyhodował” — na pokład spadał deszcz owoców i liści, wstrząs zaś wywołało złamane drzewo, które oderwało część kadłuba, wyrzucając balast. — „Modlimy się, byś niezrażony” — kapitan Roberts chwycił mocniej bezużyteczne koło sterowe i zaśmiał się w nos ryczącej ciemności — „na lądzie pomagał zagrożonym”.

Wtem trzy wielkie figowce, których mocne korzenie przetrwały stulecia cyklonów, nadleciały w pędzie z przyszłości, zupełnie go zaskakując. Jego ostatnią myślą było: A może „Tyś, co podniósł gór wielkich granie” byłoby lepszym wersem w tych okolicz…

Kapitan Roberts poszedł do nieba, które nie do końca wyglądało tak, jak się spodziewał, a gdy cofająca się woda łagodnie osadziła wrak Słodkiej Judy na poszyciu lasu, na pokładzie ocalała tylko jedna duszyczka. A może dwie, jeśli lubicie papugi.


* * *

W dniu, w którym skończył się świat, Mau wracał do domu. Miał do pokonania ponad dwadzieścia mil. Ale znał drogę, znał ją dobrze. Jeśli się nie znało drogi, nie było się mężczyzną. A on nim był… No, prawie. W końcu spędził miesiąc na Wyspie Chłopców. Samo przetrwanie w takim miejscu wystarczyło, żeby zrobić z chłopca mężczyznę…

Właściwie to przetrwanie, a potem powrót.

Nikt nie opowiadał o Wyspie Chłopców, nikt nie robił tego porządnie. W dzieciństwie słyszało się to i owo, jednego można się było jednak dowiedzieć bardzo szybko — w całej sprawie chodziło o to, żeby z Wyspy Chłopców się wydostać. Zostawiało się tam duszę chłopca, żeby dostać duszę mężczyzny po powrocie na Nację.

Trzeba było wrócić, w przeciwnym razie działo się coś strasznego: jeśli ktoś nie wracał po trzydziestu dniach, przypływali po niego, a wtedy nie można już było stać się mężczyzną — nigdy. Chłopcy mówili, że lepiej się utopić, niż dać się stamtąd zabrać. Wszyscy się dowiadują, że ci się nie udało, a potem trudno ci znaleźć żonę, a nawet kiedy ją znajdujesz, jest kobietą, której nie zechciał żaden prawdziwy mężczyzna, ma zepsute zęby i śmierdzący oddech.

Mau przez wiele tygodni nie mógł zasnąć, zamartwiając się tym. Na wyspę można było zabrać tylko nóż, śniły mu się więc koszmary o próbach zbudowania kanu w trzydzieści dni jedynie za pomocą noża. Niemożliwe. A jednak wszyscy mężczyźni z Nacji dokonali tego, musiał więc być jakiś sposób, prawda?

Dowiedział się drugiego dnia na Wyspie Chłopców.

Pośrodku wyspy znalazł kotwicę boga, kamienny blok na wpół zasypany w piachu i ziemi. Obrosły go ciężkie pnącza, owijając się też wokół gigantycznego drzewa tabago. W jego suchej korze wyryto głęboko napis językiem przeznaczonym dla dzieci: MĘŻCZYŹNI POMAGAJĄ INNYM MĘŻCZYZNOM. Obok napisu tkwił wbity w drewno alaki — zaostrzony czarny kamień na długiej rączce. Trzymany jednym sposobem służył jako siekiera. Trzymany inaczej, był toporem ciesielskim do drążenia pni.

Mau wyciągnął topór i przyswoił sobie pierwszą lekcję. Jak wielu innych chłopców przed nim. Pewnego wieczoru wspiął się na drzewo i odkrył na całej długości pnia setki znaków w miejscach, gdzie kolejne pokolenia wdzięcznych chłopców wbijały topór, ten lub jakiś podobny, dla swoich następców. Niektórzy dołączyli już do grona Praojców, w jaskini na górze, na rodzinnej wyspie.

Pewnie go teraz obserwowali oczami, które sięgały wzrokiem na wiele mil, i może widzieli, jak znalazł kłodę, dobrze wysuszoną i niezbyt dobrze ukrytą wśród pandanów w głębi wysepki. Kiedy wróci do domu, powie, że ją znalazł, i wszyscy będą mówić, że miał szczęście i że może zostawił ją tam jakiś bóg. Ale jeśli się nad tym zastanowić, ojciec i paru wujów pewnego ranka wybrali się na ryby w te okolice, nie zapraszając go, żeby popłynął z nimi…

Radził sobie dobrze. Umiał rozpalić ogień i znalazł źródełko ze słodką wodą. Zrobił dzidę do łowienia ryb w lagunie. I zbudował solidne kanu z pływakiem, mocne i lekkie. Wystarczyło zbudować coś, co pozwoli jedynie wrócić do domu, on jednak szlifował swoje kanu za pomocą noża i skóry płaszczki, dzięki czemu ślizgało się po wodzie jak szept.

Ostatniego dnia nie spieszył się. Ojciec radził mu, żeby tego nie robił. Posprzątaj obozowisko, podpowiadał. Wkrótce twoje miejsce będzie przy żonie i dzieciach. I dobrze. Czasem jednak z czułością będziesz wspominał ostatni dzień dzieciństwa. Niech to wspomnienie będzie miłe, i nie spóźnij się na ucztę.

Tak posprzątał obozowisko, że po jego pobycie nie został nawet ślad. Teraz ostatni raz stanął przed starym drzewem tabago z toporem w ręku i był pewien, że Praojcowie zaglądają mu przez ramię.

Wiedział, że wszystko pójdzie doskonale. Zeszłej nocy gwiazdy Powietrza, Ognia i Wody spotkały się na niebie. Dobry moment na nowy początek.

Znalazł wolne miejsce w miękkiej korze i podniósł topór. Kątem oka zauważył niebieski koralik przywiązany do nadgarstka; miał zapewnić mu bezpieczeństwo podczas podróży powrotnej. Ojciec przestrzegł go, że choć będzie go wtedy rozpierać duma, musi zachować ostrożność i nie wolno mu ściągnąć na siebie uwagi bogów i duchów. Przebywanie wśród duchów nie jest bezpieczne. Będzie jak mihei gawi, mały niebieski krab pustelnik, który raz do roku porzuca starą skorupę i pędzi do nowej, stając się wtedy łatwym łupem dla kałamarnic.

Niezbyt przyjemna myśl, ale miał solidne kanu, morze było spokojne i zamierzał pędzić naprawdę szybko, o tak! Zamachnął się toporem z całej siły, myśląc: Ha! Następny chłopak, który spróbuje go wyciągnąć, zasłuży sobie na to, żeby nazwać go mężczyzną.

— Mężczyźni pomagają innym mężczyznom! — zawołał, gdy kamień uderzył w korę.

Chciał, żeby czynność ta wywołała jakiś odzew. I wywołała, znacznie większy, niż się spodziewał. Z każdego zakątka wysepki eksplodowały w powietrze ptaki — jak chmura pszczół. Zięby, czaple i kaczki wzleciały nad zarośla i wypełniły powietrze paniką i piórami. Część większych ptaków odleciała w stronę morza, większość jednak kołowała w powietrzu, jak gdyby bały się zostać, ale nie miały dokąd się udać.

Gdy Mau schodził na plażę, otaczały go ze wszystkich stron. Jasne skrzydła śmigały mu przy twarzy jak grad i to wszystko wyglądałoby bajecznie pięknie, gdyby nie to, że wszystkie ptaki co do jednego korzystały z tej okazji, żeby się porządnie wypróżnić. Jeśli się spieszysz, nie ma sensu dźwigać niepotrzebnego balastu.

Coś jednak było nie tak. Czuł to w powietrzu, w nagłym spokoju, w nagłym poczuciu, że na świat naciska coś ciężkiego.

I wtem to coś uderzyło w Mau i rozciągnęło go na piasku. Jego głowa chciała eksplodować. Czuł się jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy za długo grał w kamienie. Coś napierało na świat jak wielka szara skała.

Potem ból minął, w okamgnieniu, tak szybko jak się zjawił. Mau dyszał i kręciło mu się w głowie, a nad nim wciąż fruwały roje ptaków.

Gdy podniósł się z trudem, wiedział tylko, że nie jest to już dla niego bezpieczne miejsce, i jeśli była to jedyna rzecz, jaką wiedział, przynajmniej czuł ją każdym paznokciem i każdym włoskiem na ciele.

Na bezchmurnym niebie zagrzmiało i ten jeden potężny grzmot długo odbijał się od horyzontu. Wciąż go było słychać, kiedy Mau chwiejnym krokiem dobrnął do maleńkiej laguny, gdzie w białym piasku na skraju wody czekało na niego kanu. Lecz spokojne zazwyczaj wody… tańczyły, tańczyły jak podczas ulewnego deszczu, chociaż wcale nie padało.

Musiał uciekać. Kanu z łatwością wślizgnęło się do wody i Mau zaczął wiosłować rozpaczliwie w stronę przerwy w rafie, która prowadziła na otwarte morze. Pod nim i wszędzie dookoła ryby robiły to samo…

Ten dźwięk, jak coś twardego, nie przestawał tłuc powietrza i go rozbijać. Wypełniał całe niebo. Dla Mau był jak jedno wielkie klapnięcie po uszach. Starał się wiosłować szybciej i wtem przyszła mu do głowy myśl: Uciekają zwierzęta. Ojciec mu tak powiedział. Uciekają chłopcy. Ale mężczyzna nie ucieka. Odwraca się, by spojrzeć na przeciwnika, zobaczyć, co robi, i znaleźć jego słaby punkt.

Pozwolił kanu wyślizgnąć się z laguny i gładko wypłynął z prądem na pełne morze, po czym obejrzał się, jak mężczyzna.

Horyzont był jedną wielką chmurą, która kipiała i rosła, pełna ognia, błysków i grzmotów jak z koszmaru.

O rafę rozbiła się fala i z tym też było coś nie tak. Mau znał się na morzu i z nim także działo się coś dziwnego. Wyspa Chłopców szybko się od niego oddalała, ponieważ straszny prąd znosił go ku wielkiemu kłębowisku burz. Zupełnie jakby horyzont wypijał morze.

Mężczyźni czasem spoglądają na wroga, owszem, ale czasem się odwracają i wiosłują jak szaleni.

Nic to nie dało. Morze kołysało się, a potem nagle zaczęło znowu tańczyć jak woda w lagunie. Mau, próbując zebrać myśli, robił wszystko, żeby nie stracić panowania nad kanu.

Wróci do domu. Oczywiście, że wróci. Miał już przed oczami ten obrazek, mały, ale wyraźny. Obracał go, delektował się nim.

Wszyscy tam będą. Wszyscy. Bez wyjątku. Starzy i schorowani będą woleli umrzeć na matach nad wodą, niż przepuścić taką okazję, kobiety będą tam rodzić, jeśli to konieczne, wypatrując powracającego na wyspę kanu. Było nie do pomyślenia, żeby przegapić przybycie nowego mężczyzny. To sprowadziłoby potworne nieszczęścia na całą Nację.

Ojciec będzie go wypatrywał na skraju rafy, pomogą mu wtaszczyć kanu na plażę, nadbiegną wujowie, a z nimi świeżo upieczeni mężczyźni, żeby mu pogratulować, młodsi koledzy będą mu zazdrościć, matka z innymi kobietami przygotuje ucztę, potem będzie… ten interes z ostrym nożem, kiedy to nie wolno krzyknąć, a potem… potem będzie wszystko.

I jeśli zdoła zatrzymać ten obraz przed oczami, tak się stanie. Z tą przyszłością łączyła go lśniąca srebrna nić. Będzie jak kotwica, która nie pozwala odejść bogom.

Bogowie, no właśnie! To przyszło z Wyspy Bogów. Leżała za horyzontem i nie widać jej było nawet stąd, ale starcy mówili, że już kiedyś grzmiała, dawno, dawno temu, i woda się wzburzyła, było dużo dymu i grzmotów, bo bóg Ognia się rozgniewał. Może teraz też się złości.

Chmura sięgała aż do samego nieba, ale pojawiło się też coś nowego niżej, na poziomie morza. Jakaś ciemna szara linia, coraz większa. Fala? Dobrze się znał na falach. Atakuje się je, zanim one zdążą zaatakować. Nauczył się, jak z nimi postępować. Nie pozwól, żeby cię przewróciły. Wykorzystaj je. Fale to prosta sprawa.

Ale ta nie zachowywała się jak normalne fale przy wylocie rafy. Wydawało się, że stoi nieruchomo.

Wpatrywał się w nią i zdał sobie sprawę z tego, co widzi. Wydawała się nieruchoma, ponieważ to była ogromna fala, jeszcze daleko, i poruszała się bardzo szybko, ciągnąc za sobą czarną noc.

Bardzo szybko i teraz już nie tak daleko. I wcale nie była to fala. Za duża na falę. To była góra wody z błyskawicami tańczącymi na szczycie, pędziła, ryczała i pochwyciła łódkę jak muchę.

Szybując do góry ku strzelistej, spienionej grzywie, Mau wcisnął wiosło pod pnącza mocujące pływak i przywarł mocno do łodzi, gdy…

…Padało. Deszcz był ulewny, błotnisty, przesycony popiołem i smutkiem. Otworzywszy oczy pod szarym niebem, Mau zbudził się ze snu o pieczonej wieprzowinie i wiwatujących mężczyznach.

Po czym zwymiotował.

Kanu kołysało się łagodnie na falach, gdy on dodał swój niewielki wkład do tego, co już pływało w wodzie — kawałki drewna, liście, ryby…

Gotowane ryby?

Mau podpłynął do dużej ryby hehe, którą zdołał wciągnąć do łodzi. Była ugotowana w sam raz, miał więc prawdziwą wyżerkę.

Potrzebował jej. Wszystko go bolało, Głowa z boku lepiła się, jak się okazało, od krwi. Musiał nią w którymś momencie uderzyć o burtę kanu, i nic dziwnego. Przejażdżka przez falę była rozsadzającym uszy, palącym w piersiach wspomnieniem, tego rodzaju snem, z którego budzimy się z radością. Mau mógł tylko jedno: kurczowo się trzymać.

W wodzie utworzył się tunel, ruchoma jaskinia powietrza w łuku gigantycznej fali, a potem kanu wynurzyło się z wody niczym delfin przez istną burzę morskiej piany. Mógłby przysiąc, że jego kanu wykonało skok w powietrzu. I słychać było śpiew! Zaledwie przez kilka sekund, gdy łódź mknęła grzbietem fali. To musiał być jakiś bóg, a może demon… a może po prostu coś, co słychać, kiedy się na wpół frunie, na wpół tonie w świecie, gdzie woda i powietrze zamieniają się miejscami z każdą sekundą. Ale teraz było już po wszystkim i morze, które próbowało go zabić, serwowało mu kolację.

Ryba była smaczna. Czuł, jak ciepło wnika w jego kości. Ryb było dużo więcej, unosiły się na powierzchni wśród innych rzeczy.Dostrzegł kilka młodych kokosów, wypił więc mleko z wdzięcznością i zaczął mu wracać dobry humor. Ale zrobią miny, jak im opowie! Tak wielka fala na pewno dotarła do domu, będą więc wiedzieć, że nie kłamie.

A dom był… gdzie? Nie widział Wyspy Chłopców. Nie widział nieba. Nigdzie nie było żadnych wysp. Jeden horyzont wydawał się jednak jaśniejszy od drugiego. Gdzieś tam zachodziło słońce. Zeszłego wieczoru patrzył, jak słońce zachodzi nad Nacją. Tam musi się kierować. Zaczął wiosłować miarowo, wpatrzony w blady horyzont.

Wszędzie widział ptaki, przysiadające na wszystkim, co unosiło się na wodzie. Głównie małe zięby, świergoczące jak oszalałe, gdy przepływał obok. Niektóre nawet wzlatywały, żeby przycupnąć na kanu, przytulone do siebie, i przyglądały mu się z podszytą rozpaczą i lękiem nadzieją. Jedna nawet sfrunęła mu na głowę.

Gdy próbował wyplątać ją z włosów, usłyszał głuchy odgłos, jakby na rufie siadło coś dużo cięższego, sprawiając, że zięby się rozproszyły, a potem wróciły z furkotem, bo były zbyt zmęczone, by dolecieć gdziekolwiek indziej. Trzymały się jednak jak najdalej od nowego pasażera, bo nie był zbyt wybredny, jeśli chodzi o pożywienie.

Ten duży ptak o lśniących ciemnogranatowych piórach i białej piersi miał łapy pokryte białymi piórkami. Za to jego potężny dziób był jaskrawoczerwony i żółty.

Nazywano je ptakami Praojców i ponoć przynosiły szczęście — przynajmniej ludziom — chociaż ten akurat spowalniał łódź Mau i zjadł jedną z jego ryb. Ptaki Praojców nauczyły się nie bać ludzi; pecha przynosiło choćby ich przegonienie. Wiosłując, czuł na karku spojrzenie jego paciorkowatych oczu. Miał nadzieję, że może ten przyniesie mu szczęście. Przy odrobinie szczęścia mógł dotrzeć do domu długo przed północą.

Rozległo się erk!, gdy ptak Praojców wzbił się znowu w powietrze z kolejną gotowaną rybą Mau, wprawiając kanu w mocne kołysanie. No, przynajmniej jestem lżejszy, pomyślał chłopak. A poza tym nie potrzebuję tej ryby. Dziś wieczorem będę się opychał wieprzowiną!

Ptak usiadł ciężko na kłodzie kawałek dalej. Właściwie całkiem dużej kłodzie. Podpłynąwszy bliżej, Mau zauważył, że było to całe drzewo, nawet z korzeniami, chociaż straciło wiele gałęzi.

Zauważył, że z wody wystaje topór, zaplątany w wodorosty. Jakąś swoją cząstką wyczuł, że go tam zobaczy. Ten widok zbliżył się gwałtownie do jego oczu i przez chwilę stanowił centrum obracającego się dookoła świata.

Ptak Praojców, podrzuciwszy rybę, żeby połknąć ją w całości, poderwał się po swojemu, smętnie, jakby nie wiedział, czy naprawdę warto, i odleciał, prawie dotykając powierzchni zaśmieconej wody wielkimi, powolnymi skrzydłami.

Uwolnione od jego ciężaru drzewo zaczęło się obracać. Ale Mau już był w wodzie i chwycił rączkę zanurzającego się topora. Wciągnął powietrze, zaparł się nogami o pień i szarpnął. Och, ale był mądry wtedy, jakieś sto lat temu, gdy tak mocno wbił ostrze w drzewo, żeby pokazać następnemu chłopcu, jakim to jest siłaczem…

Powinno było mu się udać. Z ostatnim potężnym szarpnięciem topór powinien był wyjść. Tak by się stało w idealnym świecie. Ale namoczone drewno mocno trzymało.

Mau zanurkował jeszcze trzy razy i za każdym razem wypływał, kaszląc i plując morską wodą. Głęboko w nim pojawiło się pełne złości uczucie, że tak być nie powinno; to bogowie zesłali mu ten topór, był tego pewien. Zesłali mu go, bo będzie go potrzebować, miał co do tego pewność, a jednak mu się nie powiodło.

W końcu podpłynął z powrotem do kanu i chwycił wiosło, nim stracił z oczu ptaka Praojców. Nocą zawsze wracały na ląd i Mau był całkiem pewien, że na Wyspę Chłopców nie może wrócić, bo prawdopodobnie niewiele z niej zostało. Drzewo tabago miało kilkaset lat, a jego korzenie były grubsze od nadgarstka Mau. Wydawało się, że to właśnie one trzymały tę wyspę. I była wśród nich kotwica bogów. Żadna fala nie mogła ruszyć kotwicy bogów. To byłoby jak ruszenie z posad świata.

Ptak Praojców leciał dalej, machając ciężko skrzydłami. Przed nim cienka linia horyzontu stawała się coraz bardziej czerwona, tak czerwonej Mau jeszcze nigdy nie widział. Wiosłował z całych sił, starając się nie myśleć o tym, co zastanie przed sobą; a ponieważ starał się o tym nie myśleć, myśli kotłowały mu się w głowie jak rozochocone psy.

Próbował je uspokoić. Posłuchaj, Wyspa Chłopców była jedynie skalną bryłą otoczoną piaskiem, prawda? — myślał. Mogła służyć najwyżej za rybackie obozowisko albo miejsce, gdzie chłopcy starają się przeobrazić w mężczyzn. Nacja ma góry — przynajmniej jedną porządną — ma rzekę, są tam też jaskinie, całe lasy, są ludzie, którzy wiedzieli, co robić!

Naprawdę? Co takiego mogli zrobić?

Ale obraz uczty na cześć jego męskiej duszy nie przestawał falować mu w głowie. Nie chciał znieruchomieć, a Mau nie mógł znaleźć srebrnej nici, która przyciągnęłaby go ku niemu.

Coś ciemnego przesunęło się na tle zachodzącego słońca i Mau o mało się nie rozpłakał. Była to idealna wieczorna fala przetaczająca się na tle czerwonego dysku, który właśnie opadał za horyzont. Każdemu mężczyźnie na Wyspach Słońca tatuowano ten widok podczas obrzędu inicjacji i za kilka godzin jemu też mieli go wytatuować.

I chwilę potem w miejscu, gdzie przedtem była fala, jego oczom ukazała się Nacja. Wszędzie rozpoznałby zarys tej wyspy. Dzieliło go od niej może pięć mil. Da radę pokonać jeszcze pięć mil. I wkrótce ujrzy światło ognisk.

Wiosłując szybciej, wytężając wzrok, by dostrzec ciemniejszy kształt w tym dziwnym półmroku, zauważył biel morskiej piany na rafie. I zaraz, błagam, zaraz muszę zobaczyć światła ognisk!

Wyczuwał już wszystkie zapachy wyspy prócz tego jednego, którego pragnął — zapachu dymu.

I nagle pojawił się, ostra nieznaczna nuta wśród woni morza i lasu. Gdzieś płonął ogień. Nie widział go, ale tam, gdzie jest dym, są i ludzie. Oczywiście jeśli przywędrowała tutaj wielka fala, nie zostało zbyt wiele suchego drewna. Fala nie mogła narobić wielkich szkód, nie tutaj. Widział już wcześniej wielkie fale, zwykle powodowały trochę strat i niszczyły kilka kanu. No dobrze, ta fala wyglądała na naprawdę wielką, ale zawsze robią takie wrażenie, kiedy się przez ciebie przelewają! Ludzie wspięli się na górę i znieśli suche drewno. Tak, właśnie tak się stało. Na pewno tak się stało. Niepotrzebnie się martwił. Wkrótce wrócą.

No właśnie. Tak będzie.

Ale srebrna nić zniknęła. Mau mógł tworzyć w głowie te szczęśliwe obrazki, ale ginęły one w ciemności i nie prowadziła do nich żadna ścieżka.

Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, kiedy dopłynął do laguny. Widział liście i gałęzie, a kanu uderzyło w dużą koralową bryłę, którą fala musiała oderwać od rafy, ale od tego była rafa. Przyjmowała na siebie furię sztormów. Za rafą, wokół laguny, byli bezpieczni.

Z małym pocałunkiem sypkiego piasku kanu dotknęło plaży.

Mau wyskoczył i w ostatniej chwili przypomniał sobie o ofierze. Powinna nią być czerwona ryba za szczęśliwą podróż, a przecież nie mógł nie nazwać tej podróży szczęśliwą, choć była tak dziwna. Nie złowił czerwonej ryby, ale cóż, wciąż był chłopcem, a bogowie wiele wybaczają chłopcom. Przynajmniej pomyślał o tym. To na pewno zostanie mu policzone.

Nie było innych kanu. A powinno być wiele. Nawet w ciemnościach wszystko wyglądało nie tak, jak powinno. Nikogo tu nie było; nikt nie wiedział, że Mau stoi na brzegu.

Spróbował jednak:

— Halo! To ja, Mau! Wróciłem!

Zaczął płakać, co tylko pogorszyło sprawę. Wcześniej płakał w kanu, ale to była tylko woda spływająca po twarzy i nikt o jego płaczu nie wiedział. Teraz jednak łzom towarzyszył głośny szloch, skapywały z oczu, nosa i buzi, niepowstrzymane. Płakał za rodzicami, płakał, bo się bał, bo było mu zimno i był zmęczony, a do tego nie mógł dłużej udawać, że nie czuje lęku. Ale płakał przede wszystkim dlatego, że nikt o jego płaczu nie wiedział.

W lesie coś go usłyszało. I w ukrytym świetle ognia błysnął ostry metal.

Na zachodzie zgasło światło. Noc i łzy zabrały Nację. Gwiazda Wody dryfowała wśród chmur jak morderca chyłkiem opuszczający miejsce zbrodni.

Загрузка...