Daphne kartkowała rozpaczliwie książkę, którą wydano w 1770, zanim ludzie nauczyli się pisać bez błędów. Była poplamiona i rozpadała się jak bardzo delikatna talia kart. Ilustrowano ją prymitywnymi rycinami „Jak odciąć nogę” — aaa aaa aaa — Jak nastawiać kości” — fuj — i przekroje… — O nie — aaa aaa aaa!
Tytuł książki brzmiał Marynarski poradnik medyczny i przeznaczony był dla ludzi, których apteczka zawierała butelkę rycyny, których stół operacyjny był ławką ślizgającą się po rozkołysanym pokładzie i których narzędzia składały się z piły, młotka, wiadra gorącej smoły i kawałka sznurka. Niewiele było w niej o porodach, a to, co znalazła — przewróciła kartkę — aaa! Ilustracja, której naprawdę nie chciała oglądać; przedstawiała sytuację już tak fatalną, że nie mógł jej pogorszyć nawet chirurg.
Przyszła matka leżała na plecionym łóżku w jednej z chat, jęcząc, i Daphne nie wiedziała, czy to dobry czy może zły znak. Była natomiast absolutnie pewna, że rodzącej nie powinien oglądać Mau, mimo iż był ponoć tylko chłopcem. W końcu znajdowali się w Zakątku Kobiet, a bardziej kobiecy, niż miał się niedługo stać, być nie mógł.
Wskazała na drzwi. Mau wyglądał na zaskoczonego.
— Sio, wynocha! Mówię poważnie! Nie obchodzi mnie, kim jesteś, człowiekiem, duchem, demonem czy kim tam jeszcze, ale nie jesteś płci żeńskiej. Jakieś zasady muszą obowiązywać! Dosyć tego, już cię nie ma! I bez podsłuchiwania przy dziurce… sznurku — dodała, opuszczając zasłonę z traw, która bardzo kiepsko imitowała drzwi.
Od razu poczuła się lepiej. Wystarczy pokrzyczeć na kogoś, a już poprawia ci się samopoczucie i wydaje ci się, że nad wszystkim panujesz, zwłaszcza jeśli nie panujesz. Znowu usiadła przy macie.
Kobieta chwyciła ją za ramię i wytrajkotała pytanie.
— Hmmm… Przepraszam, nie rozumiem — powiedziała Daphne, a wtedy kobieta znowu przemówiła, ściskając jej ramię tak mocno, że aż zbielała jej skóra.
— …nie wiem, co robić… O nie, żeby tym razem wszystko poszło dobrze…
Trumienka, mała, postawiona na drugiej, dużej. Nigdy tego nie zapomni. Chciała zajrzeć do środka, ale jej nie pozwolili, nie chcieli też jej słuchać, nie pozwolili wyjaśnić. Ludzie przychodzili, żeby posiedzieć z ojcem, dom był więc pełen przez całą noc, nie było natomiast nowego braciszka ani siostrzyczki, i to nie wszystko, co odeszło z tego świata. Przesiedziała na podeście całą noc, przy trumnach, chciała coś zrobić, ale nie miała odwagi, i tak bardzo było jej żal tego biednego martwego chłopca, który płakał, zupełnie sam.
Kobieta wygięła ciało w łuk i zawołała coś. Zaraz, zaraz, chodzi o pieśń, tak? Tak powiedzieli. Pieśń na powitanie dziecka. Jaką pieśń? Skąd ma wiedzieć?
Może nie miało znaczenia, co to była za pieśń, o ile była pieśnią powitalną, odpowiednią dla ducha dziecka, żeby pospieszyło się z narodzinami. Tak, to nawet całkiem niezły pomysł, skąd jednak w tym momencie miała co do tego taką pewność? I pojawiła się piosenka, od tak dawna w jej głowie, że nie pamiętała czasów, kiedy jej nie znała, śpiewana jej przez matkę, kiedy jeszcze miała matkę.
Pochyliła się, odchrząknęła i zaczęła śpiewać:
— Migocz, migocz, gwiazdko miła, czyja ręka cię zgubiła…
Kobieta wbiła w nią spojrzenie, przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną, po czym rozluźniła się.
— Na nieba firmamencie jak diament w atramencie… — śpiewały usta Daphne, gdy jej umysł myślał: Ma dużo mleka, z łatwością mogłaby wykarmić dwoje dzieci, powinnam więc kazać im sprowadzić tu tę drugą z dzieckiem. A po tej myśli przyszła następna: Czyja właśnie o tym pomyślałam? Ale ja nawet nie wiem, jak się rodzą dzieci! Mam nadzieję, że nie będzie krwi, nie znoszę widoku krwi…
— Kiedy słońca jasny promień
Zgaśnie niczym ognia płomień
Twe zaczyna się mruganie
Nocne światła migotanie
Podróżnemu o północy
Wskażesz drogę w mroku nocy
I coś zaczęło się dziać. Ostrożnie odchyliła spódnicę kobiety. Ach, a więc tak to wygląda. Boże. Nie wiem, co robić! Po czym przyszła następna myśl, jak gdyby tylko czekała na swoją kolej: To się robi tak…
Mężczyźni czekali przed wejściem do Zakątka, czując się niepotrzebni i zbędni, co w tych okolicznościach było w pełni uzasadnione.
Przynajmniej Mau miał czas, żeby się nauczyć ich imion. Milota-dan (duży, starszy, przewyższający o co najmniej głowę wszystkich, których Mau kiedykolwiek znał) i Pilu-si (niski, wiecznie zaganiany, z prawie nieznikającym z twarzy uśmiechem).
Można było się zorientować, że od gadania jest Pilu:
— Kiedyś pływaliśmy na statku spodniowców przez sześć miesięcy, aż do miejsca zwanego Port Mercia. Niezła zabawa! Widzieliśmy ogromny dom z kamienia, mieli tam mięso zwane wołowiną, nauczyliśmy się trochę ich języka, a kiedy wysadzili nas z powrotem na naszej wyspie, podarowali nam wielkie stalowe noże, igły i trójnożny kocioł…
— Ciii — uciszył go Milo, podnosząc rękę. — Ona śpiewa! W swoim języku! No, dawaj, Pilu, jesteś w tym naprawdę dobry!
Mau pochylił się.
— O czym to?
— Słuchaj, myśmy tam zajmowali się głównie dźwiganiem i noszeniem — zaoponował Pilu — a nie rozpracowywaniem słów piosenek!
— Ale stwierdziłeś, że mówisz w tym języku! — nie ustępował Mau.
— Tyle tylko, żeby się dogadać! Ale to jest bardzo trudne! Em…
— Sprawa jest ważna, bracie! — powiedział Milo. — To będzie pierwsza rzecz, jaką usłyszy mój syn!
— Cicho! Chyba śpiewa o… gwiazdach — rzekł Pilu, przygarbiony w pozie najwyższego skoncentrowania.
— Gwiazdy mogą być — uznał Milo, rozglądając się z aprobującą miną.
— Mówi, że dziecko…
— On — skorygował stanowczo Milo. — To będzie chłopak.
— A tak, oczywiście. Będzie jak gwiazda, co wskazuje drogę w ciemności. Będzie „migotać”, ale nie wiem, co to znaczy…
Spojrzeli na poranne niebo. Ostatnie gwiazdy oglądały się za siebie, ale „migotały” w tym drugim języku.
— Będzie prowadził ludzi? — odezwał się Pilu. — Skąd ona o tym wie? Wspaniała pieśń!
— A mnie się zdaje, że ona sama ją wymyśla! — burknął Ataba.
— O? — Milo odwrócił się do niego. — A pan skąd się tu wziął? Uważacie, że mój syn nie będzie wielkim przywódcą?
— No nie, ale…
— Zaraz, zaraz — przerwał mu Pilu. — Chyba… będzie próbował czytać z gwiazd, jestem tego całkiem pewien. I… słuchajcie, muszę się nad tym dobrze zastanowić… dzięki tym staraniom ludzie nie będą… poruszać się po omacku — dokończył szybko, po czym dodał: — Ciężko było, mówię wam! Aż mnie łeb rozbolał! To jest robota dla kapłanów!
— Cicho — rozkazał Mau. — Właśnie coś usłyszałem…
Gdy umilkli, rozległ się płacz dziecka.
— Mój syn! — zawołał Milo, gdy pozostali wznosili radosne okrzyki. — Będzie wielkim wojownikiem!
— Hmmm, nie jestem pewien, czy to znaczyło… — zaczął Pilu.
— W każdym razie wielkim człowiekiem. — Zbył go Milo machnięciem ręki. — Mówią, że pieśń narodzin może być przepowiednią. Ten język w takiej chwili… zapowiada, co się stanie, bez dwóch zdań.
— Czy spodniowcy mają bogów? — zapytał Mau.
— Czasami. Kiedy sobie przypomną… Hej, patrzcie, nadchodzi!
Przy kamiennym wejściu pojawiła się sylwetka dziewczyny-ducha.
— Panie Pilu, proszę przekazać bratu, że ma syna, a żona czuje się dobrze i teraz śpi.
Wiadomość została przekazana z okrzykiem radości, który łatwo się tłumaczy.
— I on nazywać się Migocz? — zapytał Milo łamaną angielszczyzną.
— Nie! To znaczy, nie, tylko nie Migocz — powiedziała szybko dziewczyna-duch. — To byłoby nieodpowiednie. Bardzo nieodpowiednie. Zapomnijcie o Migocz. Migocz NIE!
— Gwiazda Przewodnia? — zaproponował Mau, co spotkało się z ogólną aprobatą.
— Takie imię przyniosłoby mu wiele pomyślności — stwierdził Ataba. — A czy przypadkiem nie dostaniemy piwa? — dodał.
Wybór imienia został też przetłumaczony dziewczynie, która dała do zrozumienia, że każde imię będzie dobre, byle nie Migocz. Następnie poprosiła — nie, rozkazała — żeby do Zakątka Kobiet sprowadzono drugą kobietę z dzieckiem i przyniesiono różne rzeczy z wraku Słodkiej Judy. Mężczyznom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wreszcie mieli jakieś zadanie.
…Minęły już dwa tygodnie i wiele się wydarzyło. Co najważniejsze, mijał czas, zalewając wyspę tysiącami kojących sekund. Ludzie potrzebują czasu, żeby zająć się „teraz”, nim ucieknie i zamieni się we „wtedy”. A najbardziej ze wszystkiego potrzebują tego, żeby nie działo się zbyt wiele.
A ja mam przed sobą cały ten horyzont, pomyślała Daphne, wpatrując się w błękitną linię ciągnącą się aż po kres świata. Mój Boże, ojciec miał rację. Gdyby moje horyzonty miały być szersze, trzeba by je złożyć na pół.
Zabawne powiedzenie: „poszerzać horyzonty”. Bo przecież jest tylko jeden horyzont, który się oddala i nigdy nie można go dogonić. Można tylko dotrzeć tam, gdzie był wcześniej. Oglądała morza w różnych zakątkach świata i wszędzie wyglądało to właściwie tak samo.
A może było odwrotnie; może to my się oddalamy, my się zmieniamy.
Nie mogła uwierzyć, że w zamierzchłych czasach poczęstowała tego biedaka ciasteczkami, które smakowały jak butwiejące drewno i trąciły martwym homarem! Przejmowała się serwetkami! I próbowała mu strzelić w pierś ze starego pistoletu biednego kapitana Robertsa, co spotkałoby się z potępieniem w każdym podręczniku etykiety.
A z drugiej strony, czy tam to była ona? Czy może jest nią tutaj, w tym osłoniętym ogrodzie zwanym Zakątkiem Kobiet, gdy obserwuje Nieznajomą — która siedzi przy sadzawce i mocno ściska swego synka, jak dziewczynka ulubioną lalkę — i zastanawia się, czy znowu nie powinna zabrać dziecka, żeby mogło swobodniej pooddychać.
Daphne odnosiła wrażenie, że w opinii mężczyzn wszystkie kobiety mówią tym samym językiem. To niemądre i nieco irytujące, musiała jednak przyznać, że w Zakątku, w tym momencie, posługiwały się mową o nazwie „dziecko”. Był to wspólny język. Prawdopodobnie wszyscy wydobywają z siebie takie same gaworzenia przy niemowlętach, wszędzie na świecie, pomyślała. Jakbyśmy rozumieli, że tak właśnie trzeba. Prawdopodobnie nikomu nie przychodzi do głowy, że w takiej sytuacji trzeba się pochylić i zacząć walić młotkiem w blaszaną tacę.
I nagle stało się to dla niej bardzo interesujące. Daphne łapała się na tym, że uważnie obserwuje niemowlęta w przerwach między różnymi pracami. Kiedy nie chciały mleka, odwracały głowę, a jeśli były głodne, ich główki pochylały się do przodu. Zupełnie jak kręcenie głową przy „nie” i kiwanie na „tak”. Stąd to się wzięło? Tak samo jest wszędzie? Jak mogę się dowiedzieć? Postanowiła to zapisać.
Bardzo się martwiła o matkę dziecka, które prywatnie w myślach Daphne nazywała Prosiaczkiem. Podnosiła się teraz do pozycji siedzącej, a czasem spacerowała i uśmiechała się, kiedy dostawała jedzenie, wciąż jednak było z nią coś nie tak. Nie bawiła się ze swoim synkiem tak jak Cahle. Pozwalała Cahle go karmić, bo w jej mózgu wciąż musiało palić się jakieś światełko podpowiadające jej, że tak należy, potem jednak chwytała go i jak kocica z kociakiem uciekała w kąt chaty.
Cahle wszędzie było pełno, wiecznie z dzieckiem na ramieniu albo — jeśli musiała użyć obydwu rąk — oddawała je Daphne. Nie bardzo wiedziała, co ma o niej myśleć, jak gdyby nie była do końca pewna, kim jest ta dziewczyna, ale tak czy inaczej zamierzała odnosić się do niej z szacunkiem, na wszelki wypadek. Zwykle uśmiechały się do siebie w nieco nieufny sposób — „mam nadzieję, że jesteśmy w dobrych stosunkach” — kiedy ich spojrzenia się krzyżowały, czasem jednak, kiedy Cahle przechwytywała spojrzenie Daphne, wskazywała dyskretnie w stronę tej drugiej kobiety i ze smutkiem stukała się w głowę. To nie wymagało tłumaczenia.
Codziennie jeden z mężczyzn przynosił ryby, a Cahle pokazywała Daphne niektóre rośliny rosnące w Zakątku. Głównie korzenie, były wśród nich też zioła, między innymi pieprz, przez który Daphne musiała leżeć przez trzy minuty z językiem w strumieniu, chociaż później czuła się bardzo dobrze. Z tego, co zrozumiała, niektóre rośliny miały właściwości lecznicze. Cahle nieźle sobie radziła z wyjaśnianiem na migi. A jednak Daphne wciąż nie miała pewności, czy brązowe orzeszki z drzewa o czerwonych liściach powodują wymioty, czy je zatrzymują, tak czy siak starała się wszystko zapamiętać. Zawsze była przesądna, gdy chodziło o zapamiętywanie przydatnych rzeczy, o których się dowiadywała, przynajmniej poza szkołą. Podejrzewała, że kiedyś jej się przydadzą. To taka próba, której poddaje nas świat, żeby sprawdzić, czy uważamy.
Starała się uważać, kiedy Cahle uczyła ją pichcenia; kobieta najwyraźniej uważała, że to szalenie ważne, a Daphne usiłowała ukryć fakt, że nigdy w życiu niczego nie ugotowała. I ponieważ Cahle bardzo mocno nalegała, nauczyła się też przyrządzać pewnego rodzaju napój.
Miał zapach „szatańskiego napoju”, który doprowadzał ludzi do „ruiny”. Daphne przekonała się o tym, gdy kamerdyner Biggleswick wtargnął pewnej nocy do gabinetu ojca i upił się niecnie whisky, po czym postawił cały dom na nogi swoim śpiewem. Babka z miejsca go zwolniła i nie chciała ustąpić nawet wtedy, gdy ojciec Daphne wyjaśniał, że tego dnia zmarła matka Biggleswicka. Służący wywlekli go z domu, zaciągnęli do stajni i zostawili płaczącego w sianie, gdy konie próbowały zlizywać mu z twarzy łzy, bo były słone.
Daphne, która nawet lubiła Biggleswicka, zwłaszcza sposób, w jaki chodził ze stopami wykręconymi na zewnątrz, przez co wyglądał, jak gdyby miał za chwilę rozpaść się na pół, najbardziej zmartwiło to, że stracił pracę przez nią. Babka stała na szczycie schodów niczym jakaś starożytna kamienna bogini, wskazała ręką na Daphne (która obserwowała wszystko z zaciekawieniem z górnego podestu) i wrzasnęła na ojca: „Będziesz stał bezczynnie, kiedy twoje dziecko przygląda się tym bezeceństwom?”
I tak to się skończyło, jeśli chodzi o kamerdynera. Daphne żałowała, że musi on odejść, bo był dla niej całkiem dobry, a ona prawie już opanowała jego kaczy chód. Później usłyszała z windy, że spotkał go „smutny koniec”. A wszystko przez szatański napój.
Z drugiej strony zawsze była ciekawa, co to za szatański napój, skoro babka tyle o nim mówi. Akurat ten szatański napój wytwarzano bardzo metodycznie z czerwonego korzenia rosnącego w jednym miejscu Zakątka; Cahle bardzo starannie obrała go nożem, a potem równie starannie umyła ręce w sadzawce, w miejscu, gdzie wpływała do małego strumienia. Korzeń zmiażdżyła kamieniem i dodała garść drobnych liści. Przez chwilę wpatrywała się w misę, a potem ostrożnie dodała jeszcze jeden liść. Z tykwy nalała wody, pilnując, by jej nie rozlać, po czym odstawiła misę na półkę na jeden dzień.
Nazajutrz rano misa wypełniła się wzburzoną, syczącą, żółtą pianą o groźnym wyglądzie.
Daphne wspięła się wyżej, by sprawdzić, czy pachnie tak fatalnie, jak wygląda, i Cahle łagodnie, acz stanowczo ściągnęła ją z powrotem, energicznie kręcąc głową.
— Nie pić? — zapytała Daphne.
— Pić nie!
Cahle zdjęła misę i postawiła ją na środku chaty. Najpierw splunęła do misy. Smuga czegoś, co wyglądało jak para wodna, uniosła się do sufitu, a wzburzona mikstura w misie zasyczała jeszcze bardziej.
To, pomyślała Daphne, przyglądając się jej z ciekawością i niedowierzaniem, nie wygląda jak babcine popołudnia z sherry.
W tym momencie Cahle zaczęła śpiewać. Była to wesoła piosenka z melodią, która zostaje w pamięci, nawet jeśli nie zna się słów. Płynęła skocznie i Daphne po prostu wiedziała, że teraz już nie będzie mogła jej usunąć z pamięci. Nawet dłutem.
Cahle śpiewała do piwa. A piwo słuchało. Uspokajało się jak rozjuszony pies pod wpływem głosu pana. Szum zaczął cichnąć, bąbelki nikły i coś, co początkowo wyglądało jak obrzydliwe pomyje, stawało się przezroczyste.
Kobieta śpiewała dalej, wybijając rytm dłońmi. Ale one nie tylko wybijały rytm; rysowały też w powietrzu kształty pod dyktando muzyki. Piosenka przyzywająca piwo miała mnóstwo krótkich zwrotek przeplatanych refrenem, Daphne zaczęła więc śpiewać razem z Cahle i tak samo poruszać rękami. Miała wrażenie, że kobieta jest z tego zadowolona, bo pochyliła się nad nią, nie przerywając śpiewu, i ustawiała palce Daphne w odpowiedniej pozycji.
Na powierzchni mieszaniny w misie pojawiły się dziwne, oleiste zmarszczki i napój stawał się coraz bardziej klarowny. Cahle uważnie to obserwowała, wciąż odliczając… i przerwała.
Misę wypełniał płynny diament. Piwo iskrzyło się jak morze. Przetoczyła się po nim mała fala.
Cahle zanurzyła w misie muszlę i podała ją Daphne z zachęcającym ruchem głowy.
Cóż, odmowa z pewnością zostałaby uznana przez babkę za tak zwane faux pas. W końcu istnieje coś takiego jak dobre maniery. I nie chciała nikogo urazić, co to, to nie.
Spróbowała. Jakby piła srebro, oczy jej się zaszkliły.
— Za chłop! Munż! — zawołała Cahle, uśmiechając się szeroko. — Za dużo munż! — Położyła się na plecach i zaczęła wydawać bardzo głośne odgłosy chrapania. Nawet Nieznajoma się uśmiechnęła.
Daphne pomyślała: Uczę się wielu rzeczy. Mam nadzieję, że wkrótce się dowiem czego.
Następnego dnia się domyśliła. W języku składającym się z kilku słów i wielu uśmiechów, skinięć głową i gestów — czasem bardzo zawstydzających gestów, które powinny ją szokować, tylko że tutaj, na tej słonecznej wyspie, nie miało to sensu — Cahle uczyła ją tego, co powinna wiedzieć, żeby zdobyć męża.
Wiedziała, że nie powinna się śmiać, i starała się tego nie robić, ale nie potrafiła wyjaśnić tej kobiecie, że jej sposób na zdobycie męża to posiadanie bardzo bogatego ojca, gubernatora licznych wysp. Poza tym wcale nie była pewna, czy chce męża, wydawało jej się bowiem, że to straszna harówka, a co do dzieci, obejrzawszy narodziny Gwiazdy Przewodniej, była pewna, że jeśli jej kiedyś zachce się dzieci, kupi sobie gotowe.
Nie było to jednak coś, co mogła powiedzieć dwóm świeżo upieczonym matkom, nawet gdyby umiała, próbowała więc zrozumieć, co stara się jej przekazać Cahle, a nawet pozwoliła bezimiennej kobiecie się uczesać, co pocieszyło trochę biedaczkę i — zdaniem Daphne — dzięki nowemu uczesaniu wyglądała całkiem nieźle, choć jak na trzynastolatkę zbyt dojrzale. Babka nie byłaby zachwycona (z wykrzyknikiem), chociaż drugi koniec świata to prawdopodobnie za daleko, nawet jak na jej świdrujące oczy.
W każdej chwili mógł pojawić się statek ojca, rzecz jasna. Było to pewne jak amen w pacierzu. Trwało to tak długo, bo miał tyle wysp do przeszukania.
A jeśli nie przypłynie?
Natychmiast wyparła tę myśl.
Ale ta wciskała się z powrotem. Widziała myśli, które czekały za nią, żeby pociągnąć ją w dół, jeśli tylko odważy się je do siebie dopuścić.
Kolejne osoby przybyły na wyspę nazajutrz po narodzinach Gwiazdy Przewodniej, mały chłopiec o imieniu Oto-I i maleńka pomarszczona staruszka, oboje spragnieni i głodni.
Staruszka była mniej więcej tego samego wzrostu co chłopiec i zajęła kąt w jednej z chat, gdzie zjadła wszystko, czym została poczęstowana, i obserwowała Daphne małymi, błyszczącymi oczkami. Cahle i druga kobieta traktowały ją z wielkim szacunkiem i zwracały się do niej długim imieniem, którego Daphne nie potrafiła powtórzyć. Nazwała ją panią Bulgot, nigdy bowiem nie słyszała, żeby komuś tak głośno bulgotało w brzuchu, i dobrym pomysłem było ustawianie się cały czas w taki sposób, żeby nie zawiewał od niej wiatr.
Natomiast Oto-I wracał do sił błyskawicznie, jak to dzieci, i Daphne wysłała go, żeby pomagał Atabie, ze swojego miejsca widziała więc staruszka i chłopca, jak pracują nieopodal przy ogrodzeniu przeciw świniom, i gdyby przeszła na skraj pola, zobaczyłaby na plaży rosnącą z dnia na dzień stertę desek, masztów i żagli. Jeśli miała zaistnieć, przyszłość potrzebowała dachu nad głową.
Słodka Judy konała. To smutne, ale tylko kończyli dzieło rozpoczęte przez wielką falę. Na pewno miało to potrwać dłużej, bo statek dosyć trudno rozbiera się na kawałki, nawet jeśli się znalazło skrzynkę z narzędziami. Ale cóż to był za skarb na wyspie, która przed nadejściem wielkiej fali posiadała tylko dwa noże i cztery niewielkie trójnożne kotły. Mau razem z braćmi dziobali statek jak ptaki Praojców padlinę, a potem zaciągali wszystko nad morze, na plażę. Żmudna robota.
Pilu przechwalał się trochę, że zna nazwy narzędzi w skrzynce, ale Mau pomyślał sobie, że w sumie młotek to wciąż młotek, nieważne, czy zrobiony jest z metalu czy kamienia. Podobnie z dłutami. A przecież skóra płaszczki wcale nie jest gorsza od papieru ściernego.
— Dobrze, a szczypce? — zapytał Pilu, podnosząc narzędzie. — Nigdy nie mieliśmy szczypiec.
— Mielibyśmy — odparł Mau — gdybyśmy chcieli. Gdybyśmy ich potrzebowali.
— Tak, ale towłaśnie jest ciekawe. Jak się czegoś nie ma, to nie wiadomo, czy się tego potrzebuje.
— Nie chcieliśmy ich ani nie potrzebowaliśmy, to ich nie mieliśmy! — zawołał Mau.
— Nie musisz się złościć.
— Nie jestem zły! — odszczeknął Mau. — Tylko myślę, że całkiem nieźle sobie tutaj radzimy!
I rzeczywiście. Wyspa zawsze sobie radziła. Ale mały kambuz na Słodkiej Judy irytował go z powodów, które nie do końca rozumiał, przez co czuł się jeszcze gorzej. Skąd spodniowcy wzięli te wszystkie rzeczy? Gromadzili je teraz w miejscu, gdzie las graniczył z plażą, były naprawdę ciężkie. Garnki, patelnie, noże, łyżki, widelce… Był wśród nich wielki widelec, z którego po dodaniu trzonka powstałby najlepszy na świecie harpun do łowienia ryb, i było tam takich wiele, także noże wielkie jak miecze.
To wszystko było takie… aroganckie. Te cudowne narzędzia, wrzucone razem do jednej szuflady, gdzie grzechotały i zarysowywały się nawzajem, załoga traktowała, jak gdyby były niewiele warte. Na wyspie taki widelec powieszono by na ścianie chaty i codziennie czyszczono.
Na pokładzie statku prawdopodobnie było więcej metalu niż na wszystkich wyspach razem wziętych. A według Milo w Port Mercia stało mnóstwo statków jeszcze większych odJudy.
Mau umiał zrobić dzidę, wybrać drzewce, ociosać szpic. A kiedy skończył, dzida, każda jej część, naprawdę należała do niego. Metalowa włócznia byłaby dużo lepsza, ale byłaby tylko… rzeczą. Gdyby się złamała, nie umiałby zrobić drugiej.
Podobnie z garnkami. Jak je robiono? Nawet Pilu tego nie wiedział.
Nie jesteśmy więc dużo lepsi od czerwonych krabów, pomyślał Mau, kiedy ciągnęli ciężką skrzynię na plażę. Figi spadają z drzew i to cała ich wiedza. Nie możemy być lepsi od nich?
— Chcę się nauczyć języka spodniowców — oznajmił, kiedy usiedli, by odpocząć przed powrotem do dusznego, cuchnącego wraku. — Możecie mnie nauczyć?
— Co chcesz powiedzieć? — spytał Pilu, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Chcesz się porozumieć z dziewczyną-duchem, co?
— Tak, skoro już pytasz. Porozumiewamy się jak małe dzieci. Musimy rysować!
— No, jeśli chcesz z nią gadać o załadunku i wyładunku, o posługiwaniu się linami, może będę mógł pomóc — rzekł Pilu. — Słuchaj, pracowaliśmy na statku z mnóstwem innych mężczyzn. Zwykle narzekali na żarcie. Nie sądzę, żebyś chciał jej powiedzieć: „To mięso smakuje jak kawał psiej dupy”? Bo to akurat umiem.
— Nie, ale miło byłoby móc z nią porozmawiać, nie pytając cię ciągle o słówka.
— Cahle mówi, że dziewczyna-duch bardzo szybko uczy się naszego języka — burknął Milo. — I warzy piwo lepiej niż ktokolwiek inny.
— Wiem! Ale ja chcę pomówić z nią jak spodniowiec!
Pilu uśmiechnął się szeroko.
— Sam na sam, hę, tylko ty i ona?
— Co?
— No, jest dziewczyną, a ty…
— Słuchaj no, nie jestem zainteresowany dziewczyną-duchem! To znaczy…
— Zostaw to mnie, dobrze wiem, czego ci trzeba. Pilu zaczął grzebać w stercie przedmiotów, które przenieśli już z wraku, i podniósł coś, co wyglądało jak jeszcze jedna deska, ale kiedy Pilu trochę to wytrzepał, okazało się, że to…
— Spodnie — oznajmił Pilu, trzymając je w górze i puszczając oko do brata.
— I co z tego? — zapytał Mau.
— Kobiety spodniowców lubią oglądać panów w spodniach — wyjaśnił Pilu. — Jak byliśmy w Port Mercia, nie pozwalano nam wyjść na brzeg, dopóki ich nie włożyliśmy, w przeciwnym razie kobiety spodniowców patrzyłyby na nas dziwnie i narobiłyby wrzasku.
— Tutaj nie będę ich nosił!
— Dziewczyna-duch mogłaby pomyśleć, że jesteś spodniowcem, i pozwoliłaby ci… — zaczął Milo.
— Nie jestem zainteresowany dziewczyną-duchem!
— A tak, mówiłeś. — Pilu przez chwilę rozciągał spodnie, a potem postawił je na piasku. Były tak przesiąknięte błotem i solą, że stały samodzielnie. Wyglądały przerażająco.
— Mają wielką moc, wielką — stwierdził Milo. — To przyszłość. Nie ma co do tego wątpliwości.
Mau starał się nie rozdeptywać czerwonych krabów, kiedy wracali szlakiem do wraku. Pewnie nie wiedzą, czy żyją czy nie, pomyślał. Jestem pewien, że nie wierzą w małych krabowych bogów, a proszę bardzo, mimo to po wielkiej fali jest ich tyle co zawsze. Ptaki też wiedziały, że nadchodzi. A my nie. A przecież to my jesteśmy mądrzy! Robimy dzidy, łowimy ryby, opowiadamy historie! Kiedy Imo ulepił nas z gliny, dlaczego nie dodał tej części, która by nam podpowiedziała, że nadejdzie wielka fala?
Po powrocie na Słodką Judy Pilu gwizdał wesoło, podważając deski długim metalowym prętem ze skrzynki z narzędziami. Była to radosna i żwawa melodia i Mau jeszcze nigdy nie słyszał podobnej. Gwizdali na psy podczas polowań, ale to brzmiało… bardziej skomplikowanie.
— Co gwiżdżesz?
— „Mam wspaniałą kiść kokosów” — odparł Pilu. — Nauczył mnie jeden z marynarzy na Johnie Dee. To piosenka spodniowców.
— O czym?
— O tym, że mam dużo kokosów i chcę, żebyś w nie rzucał — wyjaśniał Pilu, gdy kawałek pokładu zaczął odchodzić.
— Przecież nie trzeba w nie rzucać, jeśli są zerwane — zauważył Mau, opierając się na skrzynce z narzędziami.
— Wiem. Spodniowcy zabierają kokosy do swojego kraju, ustawiają je na patykach i rzucają w nie.
— Po co?
— Chyba dla zabawy. Nazywają tę grę „coconut shy”.
Deska odeszła z długim przeciągłym jękiem gwoździ.
Straszny dźwięk. Mau miał wrażenie, jak gdyby coś zabijał. Wszystkie łodzie miały duszę.
— Shy? Co to znaczy? — zapytał. Lepiej gadać o głupotach niż o śmierci Judy.
— To znaczy, że kokosy chcą się chować przed ludźmi — wtrącił Milo, ale sprawiał wrażenie niezbyt przekonanego.
— Chować się? Przecież rosną na drzewach! Widać je.
— Dlaczego zadajesz tyle pytań, Mau?
— Bo chcę tyle samo odpowiedzi! Co tak naprawdę znaczy shy?
Pilu zrobił poważną minę, jak zawsze, kiedy musiał pomyśleć; zwykle wolał mówić.
— Shy? Cóż,marynarze mówili mi: „Twój brat jest bardziej shy”. Todlatego, że Milo nigdy się do nich za dużo nie odzywał. Chciał tylko zarobić na trójnożny kocioł i kilka noży, żeby móc się ożenić.
— Chcesz mi powiedzieć, że spodniowcy rzucają w kokosy, bo te nie mówią?
— Możliwe. Oni robią różne zwariowane rzeczy — stwierdził Pilu. — Ze spodniowcami jest tak, że są bardzo dzielni, wyprawiają się statkami na koniec świata, posiedli też sekret żelaza, ale jednego się boją. Zgadnij czego.
— Nie wiem. Morskich potworów? — zastanawiał się na głos Mau.
— Nie!
— Że się zgubią? Piratów?
— Nie.
— No to poddaję się. Czego się boją?
— Nóg. Boją się nóg — oświadczył triumfalnie Pilu.
— Boją się nóg? Czyich nóg? Własnych? Próbują przed nimi uciec? Jak? Czym?
— Nie własnych! Ale kobiety spodniowców strasznie się denerwują, jak widzą męską nogę, a jeden z chłopców na Johnie Dee mówił, że pewien młody spodniowiec zemdlał na widok kobiecej kostki. Ten chłopak opowiadał, że kobiety wsuwają nawet spodnie nogom od stołu na wypadek, gdyby młodzi mężczyźni na ich widok pomyśleli o kobiecych nogach!
— A co to jest stół? Po co mu nogi?
— To jest stół — rzekł Pilu, wskazując na drugi koniec obszernej kabiny. — Służy temu, żeby podwyższyć ziemię.
Mau zauważył ten przedmiot już wcześniej, ale nie zwrócił na niego uwagi. To było tylko kilka krótkich desek oddalonych od pokładu za pomocą paru kawałków drewna. Opadał na jedną stronę, bo wrak Słodkiej Judy stał pochylony, a stół był przybity do pokładu. Do drewna przybito dwanaście kawałków matowego metalu. Okazało się, że nazywa się je talerzami („Do czego służą?”), przykręcano je, żeby się nie ześlizgiwały podczas sztormowej pogody, i można je było umyć, polewając wodą z wiadra („Co to jest wiadro?”). Głębokie rysy w talerzach były spowodowane tym, że zazwyczaj podawano na nich dwuletnią soloną wołowinę lub wieprzowinę, które trudno było pokroić nawet stalowym nożem, Pilu uwielbiał jednak to mięso, bo można je było żuć cały dzień. Na Słodkiej Judy znajdowały się wielkie beczki z wieprzowiną i wołowiną. Karmiły całą wyspę. Mau najbardziej lubił wołowinę; Pilu twierdził, że to mięso pochodzi od zwierzęcia zwanego bydłem.
Mau zabębnił palcami po blacie.
— Ten stół nie nosi spodni.
— Pytałem o to — rzekł Pilu — i powiedziano mi, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która powstrzymałaby marynarza przed myśleniem o kobiecych nogach, więc byłaby to tylko strata spodni.
— Dziwny lud — stwierdził Mau.
— Ale ci spodniowcy coś w sobie mają — ciągnął Pilu. — Kiedy się pomyśli, że są szaleni, człowiekowi ukazuje się coś takiego jak Port Mercia! Wielkie, olbrzymie chaty z kamienia, wyższe od drzew! Niektóre w środku są jak las! Więcej łodzi, niż można zliczyć! I konie! Och, wszyscy powinni zobaczyć ich konie!
— Co to są konie?
— Cóż, to… no, znasz świnie? — zapytał Pilu, wciskając pręt pod kolejną deskę.
— Lepiej, niż możesz sobie wyobrazić.
— Ach tak. Przepraszam. Słyszeliśmy o tym. Byłeś bardzo dzielny. No więc konie nie przypominają świni. Ale gdybyś wziął świnię, powiększył ją i wydłużył, dałbyś dłuższy nos i ogon, to byłby koń. Och, one są dużo piękniejsze. I mają o wiele dłuższe nogi.
— Więc koń zupełnie nie przypomina świni?
— Chyba nie. Ale ma tyle samo nóg.
— A spodnie noszą? — spytał Mau, zupełnie zdezorientowany.
— Nie, tylko ludzie i stoły. Powinieneś je przymierzyć!
Zmusiły ją. Prawdopodobnie nic złego się nie stało, przyznawała Daphne. Chciała to zrobić już wcześniej, ale nie miała odwagi, kobiety natomiast zmusiły ją, chociaż tak naprawdę zmusiły ją do tego, żeby sama się zmusiła, a teraz, kiedy już to zrobiła, była zadowolona. Zadowolona, bardzo zadowolona. Babka by tego nie pochwaliła, ale nie przejmowała się tym, bo: a) nigdy się o tym nie dowie; b) ten krok w tych okolicznościach był ze wszech miar rozsądny oraz c) babka naprawdę się o tym nie dowie.
Zdjęła sukienkę i wszystkie halki prócz jednej. Od zupełnej nagości dzieliły ją jedynie trzy części garderoby! A właściwie cztery, jeśli liczyć spódniczkę z trawy.
Zrobiła ją dla niej Nieznajoma, co spotkało się z wyraźną aprobatą Cahle; wykorzystała dużo tego dziwnego pnącza, które rosło wszędzie na wyspie. Coś W rodzaju trawy, zamiast jednak rosnąć do góry, rozwijało się jak nieskończony zielony język. Splatało się z innymi roślinami, porastało drzewa i ogólnie wciskało się wszędzie. Cahle ekspresyjnie pokazała jej na migi, że z tej rośliny można zrobić niezłą zupę, w soku można umyć włosy, zazwyczaj jednak pleciono z niej sznury, ubrania i worki. Jak ta spódniczka, którą wyplotła Nieznajoma. Daphne wiedziała, że musi ją nosić, bo to było dla biedaczki nie lada poświęcenie — jeśli wypuszczała z rąk dziecko z innego powodu niż podawanie go do karmienia Cahle, było to coś pozytywnego, do czego należało zachęcać.
Kiedy Daphne się poruszała, spódniczka szeleściła w sposób nadzwyczaj deprymujący. Miała wrażenie, że wydaje dźwięki jak chodzący stóg siana. Chociaż z drugiej strony spódniczka cudownie przepuszczała wiatr.
Pewnie to miała na myśli babka, kiedy mówiła o „asymilacji”. Uważała, że przejmowanie cudzoziemskich obyczajów jest zbrodnią, a przynajmniej chorobą, którą można się zarazić, za długo przebywając na słońcu albo objadając się oliwkami. „Asymilacja” oznaczała, że kapitulujesz i stajesz się jednym z nich. Żeby do tego nie dopuścić, trzeba zachowywać się dokładnie tak, jakby się było w domu, a więc należy ubierać się na kolację w ciężkie stroje oraz jadać gotowane mięso i brązowe zupy. Jarzyny były „niezdrowe”, należało też unikać owoców, bo „nie wiadomo, gdzie wcześniej były”. To zawsze intrygowało Daphne, bo ostatecznie w ilu miejscach mógł bywać jeden ananas?
Poza tym czy pewne łacińskie powiedzenie nie nakazuje: Kiedy jesteś w Rzymie, postępuj jak Rzymianie? Ale babka prawdopodobnie by powiedziała, że to znaczy, iż należy kąpać się we krwi, rzucać ludzi na pożarcie lwom i na podwieczorek jadać pawie oczy.
Mam to w nosie, pomyślała. To jest bunt! Ale oczywiście nie zamierzała zdejmować stanika, pantalonów ani pończoch. To nie pora, żeby popadać w całkowite szaleństwo. Pewien poziom trzeba utrzymywać.
I wtedy zdała sobie sprawę, że ta ostatnia myśl została wypowiedziana w jej głowie głosem babki.
— Wiesz co, nieźle na tobie wyglądają — ocenił Pilu, gdy znaleźli się w niższym lesie. — Dziewczyna-duch powie: „Aha, spodniowiec”. I wtedy będziesz mógł ją pocałować.
— Mówiłem już, nie chodzi mi o to, żeby pocałować dziewczynę-ducha! — odburknął Mau. — Chcę… chcę tylko sprawdzić, czy będą miały na mnie jakiś wpływ, to wszystko.
Zrobił kilka kroków. Spodnie wypłukali w rzece i kilka razy wytrzepali o kamienie, żeby pozbyć się sztywności, wciąż jednak trzeszczały, kiedy w nich chodził.
To wariactwo, wiedział o tym, ale jeśli nie można zaufać bogom, może spodnie pomogą. Ostatecznie czyż w Pieśni Czterech Braci Wiatr Północny nie miał płaszcza, dzięki któremu unosił się w powietrzu? I jeśli nie można wierzyć piosence, która zamienia truciznę w piwo, to czemu można?
— Czujesz coś? — zapytał Pilu.
— Tak, strasznie mnie obcierają!
— Ach, to dlatego, że nie nosisz kalesonów — zauważył Pilu.
— Co to takiego?
— Nazywają je galotami i nosi się je pod zewnętrznymi spodniami. Zdaje się, że ich nazwa pochodzi od nazwiska jakiegoś pirata.
— A więc nawet spodnie noszą spodnie?
— Zgadza się. Twierdzą, że spodni nigdy dosyć.
— Zaraz, a to jak się nazywa? — zapytał Mau, zagłębiając dłonie w spodniach.
— Nie wiem — powiedział ostrożnie Pilu. — Do czego służą?
— Są jak woreczki w spodniach. Sprytnie!
— Kieszenie — stwierdził Pilu.
Ale same spodnie nie były czymś, co zmieniało świat. Mau to rozumiał. Spodnie mogły być przydatne, gdyby polował w ciernistych zaroślach, a woreczki do chowania przedmiotów wydawały się wspaniałym pomysłem, jednak to nie spodnie dawały spodniowcom metal i wielkie kanu.
Co innego skrzynka z narzędziami. Przy Pilu Mau zachowywał spokój, bo nie chciał przyznać, że Nacja pod jakimkolwiek względem ustępuje spodniowcom, ale ta skrzynka zrobiła na nim wrażenie. Och, każdy mógł wynaleźć młotek, ale w skrzynce znajdowały się rzeczy — piękne, lśniące, metalowe i drewniane — których zastosowania nie znał nawet Pilu. A do Mau jakimś sposobem przemawiały.
Nie wymyśliliśmy szczypiec, bo ich nie potrzebowaliśmy. Nim stworzy się coś naprawdę nowego, najpierw musi przyjść nowa myśl. To właśnie jest ważne. Nie potrzebowaliśmy nowych rzeczy, więc nie przychodziły nam do głów nowe myśli.
Teraz potrzebujemy nowych myśli!
— Wracajmy do reszty — zaproponował. — Ale tym razem zabieramy narzędzia. — Zrobił krok do przodu i potknął się. — Aj, tu leży jakiś wielki kamień!
Pilu rozsunął wszędobylskie papierosie, gdy Mau próbował rozetrzeć obolałą stopę.
— Ach, to jedna z armat Judy — poinformował.
— Co to jest armata? — zapytał Mau, wpatrując się w długą czarną rurę.
Pilu odpowiedział.
Następne pytanie brzmiało:
— Co to proch?
Pilu to też wyjaśnił. I Mau znów dojrzał mały srebrny obraz przyszłości. Nie był wyraźny, ale armata się w nim mieściła. Trudno było wierzyć w bogów, aleJudy była darem od wielkiej fali. Przyniosła to, czego potrzebowali — żywność, narzędzia, drewno, kamień — może więc potrzebowali wszystkiego, co się na niej znajdowało, nawet jeśli do tej pory tego nie znali i nie chcieli. Ale powinni już wracać.
Każdy chwycił za rączkę po obu stronach skrzyni, która nawet sama w sobie stanowiła ciężar niemal ponad ich siły. Musieli się zatrzymywać co kilka minut, żeby złapać oddech, gdy Milo sunął za nimi z deskami. Właściwie to Mau odzyskiwał oddech, a Pilu trajkotał. Gadał cały czas, o wszystkim.
Mau dowiedział się o braciach jednego — że nie ma do czynienia z wielkim głupim Milo i małym bystrym Pilu. Milo po prostu nie mówił tak dużo, i tyle. A kiedy się odzywał, warto było go posłuchać. Pilu natomiast pływał w słowach jak ryby w morzu, malował nimi obrazy w powietrzu i cały czas trajkotał.
W końcu Mau powiedział:
— Pilu, nie myślisz czasem o swoich? O tym, co się z nimi stało?
I ten jeden raz Pilu zwolnił.
— Wróciliśmy tam. Wszystkie chaty zniknęły. Kanu też. Mamy nadzieję, że dopłynęli do jednej ze skalistych wysp. Kiedy już odpoczniemy, a dziecko nabierze sił i zdrowia, będziemy ich szukać. Mam nadzieję, że bogowie dobrze się nimi zaopiekowali.
— Tak myślisz? — zapytał Mau.
— Do świątyni zawsze zabierano najlepsze ryby — odparł bezbarwnym głosem Pilu.
— Tutaj zostawiamy je… zostawialiśmy… na kotwicach bogów — wtrącił Mau. — Zjadały je świnie.
— No tak, ale tylko to, co zostało.
— Nie, całe ryby — rzekł otwarcie Mau.
— Ale ich duch idzie do bogów — podkreślił Pilu i wydawało się, że jego głos dobiega z oddali, jak gdyby próbował wycofać się z tej rozmowy, nie oddalając się.
— Widziałeś kiedy coś takiego?
— Słuchaj, wiem, co sobie myślisz: że bogów nie ma…
— Może i istnieją. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego zachowują się tak, jak gdyby nie istnieli… chcę, żeby wyjaśnili…!
— Słuchaj, to się stało i już — powiedział płaczliwym głosem Pilu. — Ja jestem po prostu wdzięczny, że żyję.
— Wdzięczny? Komu?
— No to zadowolony! Zadowolony, że wszyscy przeżyliśmy, i smutny, że pozostali zginęli. Ty za to jesteś wściekły, ale co ci przyjdzie z tej złości? — zapytał Pilu i teraz w jego głosie pojawił się dziwny pomruk, jak jakieś małe, niegroźne zwierzątko zapędzone w róg i gotowe teraz wściekle się bronić.
Ku zdziwieniu Mau Pilu się rozpłakał. Nie wiedząc dlaczego, a z drugiej strony mając całkowitą pewność, którą odczuwał całym sobą, że to właściwa rzecz, objął go, gdy ciałem Pilu wstrząsały potężne łkania, pomieszane z urywanymi słowami, wymazane smarkami i łzami. Mau obejmował go, aż ten przestał się trząść i las znowu rozbrzmiał śpiewem ptaków.
— Odeszli, żeby zamienić się w delfiny — wymamrotał Pilu. — Jestem tego pewien.
Dlaczego ja tak nie mogę? — pomyślał Mau. Gdzie są moje łzy, kiedy ich potrzebuję? Może zabrała je wielka fala. Może wypił je Locaha albo zostawiłem je w mrocznej toni. Ale nie czuję ich. Może żeby płakać, potrzebna jest dusza.
Po chwili łkanie ustało i przeszło w chrząknięcia i pociągnięcia nosem. Potem Pilu bardzo łagodnie wyswobodził się z ramion Mau i powiedział:
— Dobra, w ten sposób nic się nie zrobi. No, ruszajmy się! Wiesz, coś mi się zdaje, że dałeś mi cięższy koniec do dźwigania!
I pojawił się uśmiech, jak gdyby nigdy nie zniknął.
Nie trzeba było znać Pilu długo, żeby zauważyć, że płynie przez życie jak kokos przez ocean. Zawsze się wynurza. Biło w nim jakieś naturalne źródło radości. Smutek, jak chmura w słoneczny dzień, szybko przemijał. Przygnębienie było schowane gdzieś głęboko, zamknięte w klatce i owinięte kocem jak papuga kapitana. Z niewesołymi myślami rozprawiał się bardzo prosto: nie dopuszczał ich do siebie. Jak gdyby ktoś do ciała chłopca włożył mózg psa, i w tej chwili Mau dałby wszystko, żeby być Pilu.
— Tuż przed nadejściem wielkiej fali wszystkie ptaki wzbiły się w powietrze — powiedział, kiedy wyszli spod baldachimu drzew na pełne popołudniowe słońce. — Zupełnie jakby wiedziały coś, czego ja nie wiedziałem!
— Cóż, ptaki wzlatują, kiedy do lasu wchodzą myśliwi — zauważył Pilu. – Tak już mają.
— Tak, ale to się stało prawie minutę przed nadejściem wielkiej fali. Ptaki wiedziały! Skąd?
— Kto by tam wiedział?
I to była druga charakterystyczna dla Pilu cecha — żadna myśl nie pozostawała w jego głowie zbyt długo, żeby nie poczuć się samotna.
— Dziewczyna-duch ma taką… rzecz, którą nazywa książką, wiesz? Robi się ją z czegoś podobnego do papierośli. I jest w niej pełno ptaków!
Nie był do końca pewien, co próbuje teraz osiągnąć. Może chciał po prostu dostrzec błysk zainteresowania w oczach Pilu.
— Zgniecionych?
— Nie, są jak… tatuaże, ale z prawdziwymi kolorami! Spodniowcy nazywają ptaki Praojców „pantalonowcami”!
— A co to pantalon?
— Spodnie spodniowców dla kobiet — wyjaśnił Mau.
— Głupio, że mają na to drugie słowo — stwierdził Pilu.
I na tym się skończyło. Pilu miał duszę, która go wypełniała, więc żył dosyć szczęśliwie. Tymczasem Mau zaglądał w głąb siebie i znajdował pytania, a jedyną odpowiedzią wydawało się „dlatego”, a „dlatego” to żadna odpowiedź. Dlaczego… bogowie, gwiazdy, świat, fala, życie, śmierć. Nie ma powodów, nie ma sensu, tylko „dlatego”… „dlatego” było przekleństwem, wymierzonym ciosem, włożeniem dłoni w zimną dłoń Locahy…
I CO POCZNIESZ, KRABIE PUSTELNIKU? ŚCIĄGNIESZ Z NIEBA GWIAZDY? ROZTRZASKASZ GÓRY JAK KOKOSY, BY ODKRYĆ ICH TAJEMNICE? RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE SĄ! ISTNIENIE TO WŁASNE „DLATEGO”! WSZYSTKO NA WŁAŚCIWYM MIEJSCU. KIM JESTEŚ, ŻEBY DOMAGAĆ SIĘ POWODÓW? KIM JESTEŚ?
Praojcowie jeszcze nigdy nie hałasowali tak głośno. Grzmieli tak, że Mau aż rozbolały zęby i padł na kolana, a skrzynka z narzędziami wylądowała na piasku ze szczękiem.
— Dobrze się czujesz? — zapytał Pilu.
— Tfu. — Mau splunął na piasek. Nie chodziło tylko o to, że Praojcowie wnikali do jego głowy, chociaż już to było wystarczająco nieprzyjemne, ale kiedy odchodzili, zostawiali wszystko w rozsypce. Wpatrywał się w piasek, aż kawałki jego myśli znowu się zespoliły.
— Przemówili do mnie Praojcowie — wymamrotał.
— Niczego nie słyszałem.
— No to masz szczęście! Ach! — Mau chwycił się za głowę. Tym razem było naprawdę źle, gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. I było jeszcze coś. Wyglądało na to, że doszło więcej głosów, bardzo słabych i oddalonych, i krzyczały coś innego, ale ten hałas je zagłuszał. Więcej Praojców, pomyślał posępnie. Praojców z całego tysiąclecia, a wszyscy krzyczą, przy czym nie mówią niczego nowego.
— Chcą, żebym sprowadził ostatnią kotwicę bogów — powiedział.
— A wiesz, gdzie jest?
— Tak, w lagunie, i może tam zostać!
— Dobrze, ale coś by się stało, gdybyśmy ją sprowadzili?
— Czy coś by się stało? — Mau próbował zrozumieć. — Chcesz dziękować bogu Wody?
— Nie musisz tego robić z przekonania, a ludzie poczują się lepiej — rzeki Pilu.
Coś szeptało do ucha Mau, lecz cokolwiek próbowało powiedzieć, mówiło o wiele za cicho, żeby mógł to zrozumieć. Pewnie jakiś sędziwy Praojciec, który ma spóźniony refleks, pomyślał złośliwie. I chociaż jestem wodzem, moim zadaniem jest poprawianie ludziom samopoczucia, tak? Albo bogowie są potężni, lecz nie uratowali mojego ludu, albo nie istnieją, a my wierzymy tylko w światła na niebie i obrazy w naszych głowach. Czy to nie jest prawda? Czy to nie jest ważne?
Głos w jego głowie odpowiedział, a przynajmniej próbował. Zupełnie jakby patrzyło się na kogoś, kto krzyczy z drugiego końca plaży. Widać, jak skacze i macha rękami, a może nawet jak porusza ustami, ale wiatr owiewa palmy, wprawia w szelest pandany, fale huczą, a ptaki Praojców wymiotują wyjątkowo hałaśliwie, nic więc nie słychać, chociaż wiadomo, że to, czego nie słyszysz, to na pewno krzyk. W głowie Mau tak to właśnie wyglądało, tylko bez plaży, skakania, machania, ust, palm, pandanów, fal ani ptaków, lecz z tym samym uczuciem, że nie dociera do niego coś, co ktoś bardzo, ale to bardzo chce, by on usłyszał. Cóż, na pewno nie zamierzał słuchać ich pouczeń.
— Jestem małym niebieskim krabem pustelnikiem — mruknął Mau pod nosem. — I biegnę. Ale nie dam się znowu zamknąć w skorupie, dlatego… tak, musi istnieć jakieś „dlatego”… dlatego że każda skorupa będzie za mała. Chcę wiedzieć dlaczego. Dlaczego to wszystko. Nie znam odpowiedzi, ale kilka dni temu nie wiedziałem, że są pytania.
Pilu przyglądał mu się uważnie, jak gdyby nie wiedział, czy ma już uciekać czy jeszcze nie.
— Chodźmy sprawdzić, czy twój brat umie gotować, dobrze? — zaproponował Mau, starając się, żeby jego głos zabrzmiał spokojnie i życzliwie.
— Zazwyczaj nie umie — odparł Pilu. Znowu uśmiechnął się szeroko, ale było w tym uśmiechu coś nerwowego.
On się mnie boi, pomyślał Mau. Nie uderzyłem go ani nawet nie podniosłem na niego ręki. Chciałem tylko, żeby pomyślał inaczej, a teraz się boi. Myślenia. To czary.
To nie mogą być czary, pomyślała Daphne. Czary to po prostu jeden ze sposobów, żeby powiedzieć „Nie wiem”. Na półkach w chacie musowało całkiem sporo skorup z piwem. Spod pokryw wydobywały się i pryskały małe bąbelki. Było to piwo, któremu jeszcze nie śpiewano. Na tym etapie nazywali je „piwem-matką”. Dość łatwo mogła się przekonać o jego działaniu, bo wszędzie dookoła leżały martwe muchy. Nie utonęły; padły i zamieniły się w małe posążki much, gdy tylko napiły się odrobinę. Jeśli ktoś szukał prawdziwego „szatańskiego napoju”, to było nim właśnie to.
Pluje się do niego, śpiewa się mu, wymachuje nad nim rękami w rytm tejże piosenki i szatan jak za sprawą czarów odesłany zostaje do… nieważne dokąd, i zostaje tylko dobry napój. Jak to się dzieje?
No cóż, miała własną teorię na ten temat; myślała nad nią przez pół nocy. Kobiety zrywały teraz kwiaty na drugim końcu Zakątka. Pewnie jej nie usłyszą, jeśli zaśpiewa cichutko. Plucie… cóż, na pewno miało przynieść szczęście. Poza tym należało podejść do sprawy w sposób naukowy i sprawdzać po jednej rzeczy naraz. Sekret krył się w ruchach rąk, była tego pewna. No, prawie pewna.
Nalała odrobinę śmiertelnego przedpiwa do miseczki i wbiła weń wzrok. A może sekret tkwi w śpiewaniu, a nie w słowach? Może częstotliwość ludzkiego głosu wpływa jakoś na maleńkie cząsteczki, jak to się działo w przypadku słynnej sopranistki Ariadne Stretch, która rozbijała szkło, śpiewając do niego? Brzmiało to bardzo obiecująco, zwłaszcza kiedy się wiedziało, że tylko kobiety zajmują się warzeniem piwa, a one mają oczywiście wyższe głosy!
Szatański napój też na nią spojrzał, w jej opinii cwaniacko. No już, zdawał się mówić, zadziw mnie.
— Nie wiem, czy znam wszystkie słowa — usprawiedliwiała się i zdała sobie sprawę, że przed chwilą przeprosiła napój. Takie efekty przynosiło wychowanie w tak zwanym dobrym domu. Odchrząknęła. — Raz ojciec zabrał mnie do teatru rewiowego — powiedziała. — Może ci się spodoba. — Znowu odchrząknęła i zaczęła śpiewać:
— Przejdźmy się wszyscy Strandem
(może banana?)
Co za szczęśliwy kraj
Ja pójdę pierwszy, wy za mną rzędem
Nie, to dla napoju mogło brzmieć trochę zbyt zawile, a ten banan tylko komplikował sprawy. A może… Zawahała się i próbowała sobie przypomnieć znane piosenki. Czy to mogło być aż tak proste? Zaczęła znowu śpiewać, licząc na palcach w trakcie śpiewu.
— Mee, mee, czarny baranie,
masz dla mnie wełnę?
O tak, o tak, trzy worki pełne…
Odśpiewała szesnaście zwrotek, cały czas licząc, gdy piwo bulgotało, a ona patrzyła, czy robi się klarowne i roziskrzone jak diament. Potem przetestowała swoje wnioski — jak prawdziwy naukowiec — na jednej trzeciej miski „piwa-matki”, czując się dość pewnie i więcej niż tylko trochę zadowolona z siebie. Miała teraz roboczą hipotezę.
— Mee, mee, czarny…
Przerwała, uzmysłowiwszy sobie czyjąś cichą obecność. W drzwiach stały Cahle i Nieznajoma, nasłuchując z zainteresowaniem.
— Chłopy! — powiedziała wesoło Cahle. We włosy miała wpięty kwiat.
— Eee… Co? — zapytała Daphne nieco wytrącona z równowagi.
— Chcę zobaczyć mój munż!
Daphne zrozumiała. Nie było zasad, które by tego zakazywały. Mężczyznom nie wolno było tutaj wchodzić, ale kobiety mogły wychodzić i wracać, kiedy im się podobało.
— Hm… Dobrze — odparła. Poczuła, jak coś dotyka jej włosów, chciała to odpędzić i wtedy zdała sobie sprawę, że to Nieznajoma rozplata jej warkocze. Chciała ją powstrzymać, ale pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie Cahle. Według niej Nieznajoma wracała z jakiegoś niedobrego miejsca i każdy przejaw powrotu do normalności należało popierać.
Czuła, jak pasma jej włosów delikatnie się rozwijają.
Potem poczuła słodką woń i uzmysłowiła sobie, że kobieta wetknęła jej za ucho kwiat. Rosły wszędzie w Zakątku, ogromne, zwisające, różowe i fioletowe, swoim zapachem mogły człowieka powalić. Cahle zazwyczaj wplatała jeden z nich we włosy wieczorem.
— Hm… Dziękuję — powiedziała.
Cahle wzięła ją delikatnie pod ramię i Daphne wpadła w panikę. Ona też ma iść na plażę? Ale przecież jest praktycznie naga! Nie ma nic pod spódniczką z trawy prócz jednej halki, pantalonów i ineksprymabli! A stopy ma bose aż do kostek!
Potem zrobiło jej się dziwnie i później nigdy do końca nie zrozumiała, jak to się stało.
Powinna zejść na plażę. Decyzja ta unosiła się w jej głowie, jasna i wiążąca. Postanowiła już wcześniej, że nadszedł czas zejścia na plażę. Tyle że po prostu nie pamiętała podejmowania tej decyzji. Dziwne wrażenie, jak gdyby czuła się syta, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, żeby jadła obiad. I było coś jeszcze, oddalające się szybko jak echo bez głosu: Wszyscy mają palce u stóp!
Milo był całkiem niezłym kucharzem, Mau musiał to przyznać. Naprawdę umiał upiec rybę. Kiedy wrócili, zapach unosił się nad obozowiskiem i powietrze aż przełykało ślinkę.
Ze Słodkiej Judy sporo jeszcze zostało. Całkowite rozebranie statku mogło potrwać miesiące, nawet lata. Owszem, mieli teraz narzędzia, ale za mało ludzi; przeniesienie większych kawałków drewna wymagało tuzina silnych mężczyzn. Mieli jednak chatę, nawet jeśli jej płócienne ściany furkotały na wietrze, mieli ogień, a teraz też palenisko. I to jakie palenisko! Przytaszczyli tutaj cały kambuz, każdą jego cenną metalową część, oprócz samego wielkiego pieca. Z tym można było poczekać, bo przecież mieli całe bogactwo garnków, patelni i noży.
I to nie my je wykonaliśmy, pomyślał Mau, kiedy podawali sobie te przedmioty. Umiemy zbudować solidne kanu, ale Słodkiej Judy nigdy byśmy nie zbudowali…
— Co robisz? — zwrócił się do Milo. Mężczyzna trzymał metalowe dłuto i uderzał w nie młotkiem, próbując otworzyć mniejszą skrzynię pośród sterty uratowanych rzeczy.
— Jest zamknięta na klucz — oznajmił Milo i pokazał mu, czym jest zamek.
— W takim razie w środku jest coś ważnego? — zgadywał. — Więcej metalu?
— Może złoto! — rzucił Pilu.
Potrzebne było wyjaśnienie i Mau przypomniał sobie lśniący żółty metal na dziwnym zaproszeniu, jakie przekazała mu dziewczyna-duch. Pilu wytłumaczył mu, że spodniowcy kochają złoto niemal tak samo jak spodnie, chociaż okazało się zbyt miękkie, by mogło być przydatne. Jedna mała bryłka jest dla nich warta więcej niż naprawdę dobra maczeta, co tylko dowodzi, jakimi są szaleńcami.
Ale kiedy zamek puścił i podnieśli wieko, okazało się, że skrzynia kryje w sobie zapach stęchłej wody i…
— Książki? — zapytał Mau.
— Mapy — wyjaśnił Pilu. — Wyglądają tak. — Wziął do rąk całą garść, aż chlupnęło.
— Jaki z nich pożytek? — zapytał Ataba ze śmiechem.
Rozłożyli zawilgotniałą mapę na piasku. Przyglądali się jej i Mau kręcił głową. Pewnie trzeba być spodniowcem, żeby coś z tego zrozumieć.
Co to wszystko znaczy? Same linie i kształty. Rzeczywiście — jaki z nich pożytek?
— To są… obrazy, które pokazują, jak wyglądałby ocean, gdyby się było ptakiem, wysoko na niebie — wyjaśnił Pilu.
— A więc spodniowcy umieją latać?
— Stosują pewne przyrządy — odparł niepewnie Pilu. Po chwili rozchmurzył się i dodał: — Na przykład coś takiego.
Mau patrzył, jak Pilu wyciąga ciężki okrągły przedmiot ze sterty łupów.
— Nazywa się kompas. Z kompasem i mapą nie można się zgubić!
— Nie sprawdzają smaku wody? Nie przypatrują się prądom? Nie wąchają wiatru? Nie znają oceanu?
— Och, sprawni z nich żeglarze — zapewnił Pilu. — Wypływają jednak na nieznane wody. Kompas pokazuje im, gdzie jest dom.
Mau obrócił go w ręku, obserwując ruch igły.
— I gdzie go nie ma — powiedział. — Ma strzałkę na obu końcach. Pokazuje im też, gdzie leżą nieznane lądy. Gdzie jesteśmy na ich mapie?
Wskazał na duży obszar, który wyglądał na wyspę.
— Nie, to jest Bliższa Australia — poinformował Pilu. — Jest naprawdę wielka. A my jesteśmy… — zaczął szperać w mapach i wskazał jakieś oznaczenia — …tutaj. Prawdopodobnie.
— Czyli gdzie dokładnie? — dopytywał się Mau, wytężając wzrok. — Tu widać tylko mnóstwo kresek i zawijasów!
— Hm, te zawijasy to liczby — wyjaśnił nerwowo Pilu. — Informują kapitana, jak głębokie jest morze. A to są litery. Napis brzmi: „Niedzielne Wyspy Matczyne”. Tak nas nazywają.
— Dowiedzieliśmy się tego na Johnie Dee — wtrącił usłużnie Milo.
— A ja umiem to odczytać z mapy — zaznaczył jego brat, rzucając mu niecierpliwe spojrzenie.
— Dlaczego tak się nas nazywa? — zapytał Mau. — Przecież jesteśmy Wyspami Wschodzącego Słońca!
— Nie w ich języku. Spodniowcom często plączą się nazwy.
— A nasza wyspa? Jak duża jest Nacja? — zapytał Mau, cały czas wpatrzony w mapę. — Nie widzę tutaj.
Pilu odwrócił wzrok i coś wymamrotał.
— Co powiedziałeś?
— Nie jest naniesiona. Jest za mała…
— Za mała? Jak to: mała?
— On mówi prawdę — potwierdził uroczyście Milo. — Nie chcieliśmy ci mówić. Jest mała. To mała wyspa.
Usta Mau były otwarte w wyrazie zadziwienia i niedowierzania.
— To nie może być prawda — zaprotestował. — Jest dużo większa od każdej z Wysp Chwytających Wiatr.
— Wysp, które są jeszcze mniejsze — powiedział Pilu — a jest ich naprawdę dużo.
— Tysiące — wtrącił Milo. — Chodzi o to, że… cóż, w porównaniu do dużych wysp…
— …ta jest jedną z mniejszych — dokończył Pilu.
— Ale jest najlepsza — dodał szybko Milo — i nigdzie indziej nie ma ośmiornic drzewnych!
— Zgadza się — przyznał Pilu.
— Dopóki będziemy o tym pamiętać, tu jest nasz dom — oświadczył Mau, podnosząc się. Pociągnął za spodnie. — Ach. Strasznie drapią! Spodniowcy chyba dużo nie chodzą!
Jakiś dźwięk sprawił, że podniósł wzrok i zobaczył dziewczynę-ducha — a przynajmniej wyglądała jak dziewczyna-duch. Za nią stały szeroko uśmiechnięta Cahle i Nieznajoma ze swoim słabym, nieobecnym uśmiechem.
Mau spojrzał w dół na swoje spodnie, a potem do góry na długie włosy dziewczyny, z wpiętym kwiatem, gdy ona spojrzała w dół na swoje palce u stóp, a potem do góry na jego spodnie, które były za długie i wyglądał w nich, jakby stał w koncertynach, kapelusz kapitana zaś unosił się na jego czuprynie jak statek na falach. Odwróciła się, żeby spojrzeć na Cahle, która wpatrywała się w niebo. On spojrzał na Pilu, który zapatrzył się we własne stopy, chociaż trzęsły mu się ramiona.
Wreszcie Mau i dziewczyna-duch spojrzeli sobie prosto w oczy i mogli zrobić tylko jedno — roześmiać się.
Pozostali dołączyli do nich. Nawet papuga zaskrzeczała „Pokaż gacie!” i odtańczyła swój taniec na głowie Ataby.
Tylko Milo, który do wszystkiego podchodził poważnie i który akurat stał przodem do morza, wstał, wyciągnął rękę i powiedział:
— Żagle.