Rozdział 10 Zobaczyć znaczy uwierzyć

Jaskinia czekała. Może się w niej czaić cokolwiek, pomyślał Mau. I w tym właśnie tkwiło sedno sprawy. Chodziło o to, żeby wiedzieć. Żeby mieć pewność. Daphne nie wyglądała na przestraszoną. Mau przestrzegł ją, że pewnie zastaną tam kości, na co odparła, że nic nie szkodzi, bo przecież kości nie próbują nikogo zabić, a skoro już dostała wiadomość od Pramatek, wolałaby doprowadzić sprawę do końca, jeśli łaska.

Odnaleźli Praojców w miejscu, gdzie docierały jeszcze resztki dziennego światła, i Mau zaczynał rozumieć. Nie byli straszni, byli po prostu… żałośni. Niektórzy wciąż siedzieli tam, gdzie ich ustawiono, z kolanami pod brodą, zapatrzeni w dalekie światło martwymi, obojętnymi oczami. Byli jedynie łupinami i pokruszonymi kośćmi. Gdy przyjrzało się im bliżej, widać było, że są związani pędami papierośli. Ta roślina naprawdę miała wiele zastosowań, nawet po śmierci. Zatrzymali się, kiedy światło zamieniło się w małą kropkę na końcu tunelu.

— Ilu może ich tu jeszcze być? — zastanawiał się na głos Ataba.

— Liczę — powiedział Mau. — Do tej pory doliczyłem się ponad stu.

— Stu dwóch — poprawiła go Daphne. Wydawało się, że ciągną się w nieskończoność, siedząc jeden za drugim niczym najstarsza załoga wioślarska świata, która wiosłuje ku wieczności. Niektórzy wciąż mieli przywiązaną do ręki dzidę lub maczugę.

Szli dalej i światło znikło. Mijali setki umarłych i Daphne w końcu straciła rachubę. Wciąż powtarzała sobie, jak bardzo się nie boi. No bo czyż nie podobał jej się wykład o anatomii, na którym kiedyś była? Mimo że cały czas miała zamknięte oczy?

W każdym razie gdy się oglądało setki i tysiące umarłych, sytuacji w żaden sposób nie poprawiał fakt, że przemykało po nich światło lampy Ataby. Można było wtedy odnieść wrażenie, że się poruszają. Na pewno pochodzili z tych wysp; widziała na starych, zgrubiałych skórach zamazane tatuaże podobne do tych, które nadal nosili wszyscy mężczyźni — wszyscy prócz Mau. Fala wybrzuszająca się na tle tarczy zachodzącego słońca…

— Od jak dawna umieszczacie ich tutaj? — zapytała.

— Od zawsze — odpowiedział Mau i wysforował się do przodu. — Z innych wysp też są!

— Zmęczył się pan? — Daphne zapytała Atabę, kiedy zostali sami.

— Ani trochę, dziewczyno.

— Pański oddech brzmi trochę chrapliwie.

— To moja sprawa. Nie twoja.

— Po prostu… niepokoi mnie to.

— Byłbym zobowiązany, gdybyś przestała się niepokoić — odburknął Ataba. — Wiem, co się dzieje. Zaczyna się od noży i garnków i nagle stajemy się własnością spodniowców, tak, a potem przysyłacie swoich kapłanów i przestają do nas należeć także nasze dusze.

— Niczego takiego nie robię!

— A kiedy twój ojciec przypłynie wielkim kanu? Co się z nami wtedy stanie?

— Nie wiem… — odparła Daphne, co było lepsze od powiedzenia prawdy. Rzeczywiście, zatykamy flagi tam, gdzie się pojawiamy, musiała przyznać przed samą sobą. Robimy to jakby z przyzwyczajenia, jakbyśmy wypełniali jeszcze jeden uciążliwy obowiązek.

— Ha! Zamilkłaś — zauważył kapłan. — Kobiety mówią, że jesteś dobrym dzieckiem i dobrze się sprawujesz, ale różnica między spodniowcami i Najeźdźcami polega na tym, że kanibale wcześniej czy później odchodzą!

— Wygaduje pan straszne rzeczy! — zawołała z żarem Daphne. — My nie zjadamy ludzi!

— Są różne sposoby zjadania ludzi, dziewczyno, a ty jesteś bystra, o tak, wystarczająco bystra, żeby to rozumieć. I czasem ludzie nie zdają sobie sprawy, że ich zjedzono, dopóki nie usłyszą beknięcia!

— Chodźcie szybko! — To był Mau, którego lampa zieleniła się w oddali.

Daphne pobiegła, żeby Ataba nie zobaczył jej twarzy. Jej ojciec, owszem, był przyzwoitym człowiekiem, ale to stulecie było świadkiem rywalizacji wielkich imperiów i żadnej małej wysepce nie pozwalano należeć tylko do siebie. Co by zrobił Mau, gdyby ktoś zatknął flagę na jego plaży?

Miała go teraz przed sobą, zazielenionego i wskazującego na rząd Praojców.

Kiedy podeszła bliżej, zauważyła biały kamień na skraju tunelu. Jeden z Praojców siedział na nim jak wódz, lecz z rękami splecionymi wokół kolan, jak cała reszta. Był też odwrócony od wejścia do jaskini ku nieznanemu.

Przed nim ciągnął się rząd wojowników, zwróconych teraz ku… czemu? Światło dnia zostawili już za sobą.

Mau czekał z błyszczącymi oczami, aż przykuśtyka Ataba.

— Wiecie, dlaczego są odwróceni w tę stronę, Atabo? — zapytał.

— Wyglądają, jakby nas przed czymś chronili — stwierdził kapłan.

— Tutaj? Przed czym? Tutaj nie ma niczego prócz ciemności.

— I może czegoś, o czym lepiej nie pamiętać? Myślisz, że wielkiej fali nie było nigdy wcześniej? I ostatnim razem nie odeszła. To była fala, która nie odpłynęła. Przyniosła koniec świata.

— To tylko historia. Pamiętam, jak opowiadała mi ją mama — rzekł Mau. — Wszyscy ją znają: „W Czasach, Kiedy Wszystko Wyglądało Inaczej i Księżyc Nie Był Taki Sam… ludzie stali się nieznośni i On zalał ich wielką falą”.

— I powstała arka? Znaczy się, hm, coś w rodzaju wielkiego kanu? — zapytała Daphne. — No bo jak by ktokolwiek mógł ocaleć?

— Przeżyli ludzie na morzu i w górach — wyjaśnił Mau. — Tak jest w tej historii, prawda, Atabo?

— W czym zawinili ludzie? — zapytała Daphne.

Ataba odchrząknął.

— Ponoć próbowali zrobić z siebie bogów — odparł.

— Zgadza się — ciągnął dalej Mau. — Ciekawe, czy może nam pan powiedzieć, co złego zrobiliśmy tym razem?

Ataba zawahał się.

Mau przeciwnie, mówił ostro i szybko, jak zwolniona sprężyna:

— Mówię o moim ojcu, matce, całej mojej rodzinie, całej mojej nacji! Wszyscy zginęli! Miałem siedmioletnią siostrę. Proszę tylko o powód. Musi być jakiś powód! Dlaczego bogowie pozwolili im wszystkim umrzeć? Znalazłem niemowlę wiszące na drzewie. W jaki sposób ono obraziło bogów?

— Jesteśmy mali. Nie potrafimy zrozumieć natury bogów — powiedział Ataba.

— Nie! Sami w to nie wierzycie, słyszę to w waszym głosie! Nie rozumiem natury ptaków, ale mogę je obserwować, poznawać, przysłuchiwać się im. Wy nie robicie tak z bogami? Czy nie ma jakichś zasad? Co zrobiliśmy źle? Mówcie!

— Nie wiem! Myślisz, że ich nie pytałem? — Po policzkach Ataby zaczęły płynąć łzy. — Myślisz, że ja nie mam rodziny? Odkąd przyszła wielka fala, nie widziałem mojej córki ani jej dzieci. Słyszysz, co mówię? Nie wszystko kręci się wokół ciebie! Zazdroszczę ci tego gniewu, mały demonie. On cię wypełnia! Karmi cię i dodaje sil. Ale reszta nas szuka pewności i nie znajduje nic. A jednak w głębi ducha wiemy, że musi być… coś, jakiś powód, jakiś wzór, jakiś porządek, zwracamy się więc do milczących bogów, bo są lepsi od ciemności. I tyle, chłopcze. Nie mam dla ciebie odpowiedzi.

— W takim razie poszukam ich w ciemności — oświadczył Mau, podnosząc lampę. — Chodźmy dalej — powiedział spokojniejszym głosem.

Światło odbijało się od łez spływających po twarzy kapłana.

— Nie — odparł chrapliwie.

— Więc będziemy musieli pana tu zostawić — ostrzegł Mau. — Wśród zmarłych, nie sądzę, by to było miejsce dla pana. Może pan pójść z nami. Przynajmniej będzie pan miał po swojej stronie demona i ducha. A nam może się przydać pana mądrość.

Ku zaskoczeniu Daphne starzec się uśmiechnął.

— Myślisz, że trochę mi jej jeszcze zostało?

— Na pewno. Idziemy dalej? Cóż takiego można tam znaleźć, co byłoby gorsze ode mnie?

— Chciałabym zadać pytanie — wtrąciła szybko Daphne. — Jak często wstawia się tutaj nowego Praojca?

— Raz lub dwa razy na pięćdziesiąt lat — odparł Ataba.

— Są ich tutaj tysiące. Jesteście pewni?

— To miejsce istnieje, odkąd stworzono świat, tak jak my — powiedział Mau.

— Przynajmniej co do tej kwestii panuje między nami pełna zgoda — zapewnił stanowczo Ataba.

— Ale to było tak dawno temu!

— I dlatego jest tylu Praojców — rzekł Mau. — To bardzo proste.

— Tak — przyznała Daphne — jeśli tak się to ujmie, pewnie tak. — I dodała, kiedy ruszyli dalej: — Co to był za dźwięk?

Zatrzymali się i tym razem wszyscy usłyszeli za sobą ciche trzaski i szelesty.

— Czy to martwi powstają? — zapytał Ataba.

— Wie pan, miałam nadzieję, że nikt tego nie powie.

Mau przeszedł kilka kroków wstecz korytarzem, który wypełnił się cichutkimi trzeszczącymi odgłosami. Martwi nie chodzą, pomyślał. Między innymi po tym się poznaje, że nie żyją. Będę więc tutaj stał, daleko od nieba, dopóki się nie dowiem, co w takim razie robią. Z czego to się bierze? I gdzie ja już słyszałem te odgłosy?

Przeszedł tunelem nieco dalej, gdzie nie było słychać żadnych odgłosów, i przystanął. Po chwili znów rozległy się trzaski, a on pomyślał o słońcu w upalny dzień. Trzeszczało też tam, gdzie zostawił swoich towarzyszy.

— Chodźmy — zwrócił się do nich. — Przestanie, jeśli będziemy iść dalej.

— Nie obudzą się?

— To papierośl, którą powiązano Praojców — wytłumaczył Mau. — Nawet jeśli jest sucha jak pieprz, trzeszczy i strzela, kiedy się ją podgrzewa. Ciepło z naszych lamp i ciał wywołuje ten sam efekt, jeśli pozostajemy w jednym miejscu zbyt długo. I tyle.

— Cóż, ja się najadłam strachu — przyznała Daphne. — Dobra robota. Myślenie dedukcyjne oparte na obserwacji i eksperymencie.

Mau zignorował te słowa, bo nie miał zielonego pojęcia, co znaczą. Ale czuł się zadowolony. Praojcowie się nie obudzili. Ten odgłos, który znał od dziecka, wydawała jedynie papierośl, gdy robiło się cieplej lub zimniej. Była to prawda, co mógł udowodnić. Nietrudno było się tego domyślić, dlaczego więc o mało się nie zsikałem ze strachu? Bo poruszająca się papierośl nie brzmi zbyt interesująco, a chodzące szkielety owszem, oto dlaczego. W jakiś sposób sprawiają, że czujemy się ważniejsi. Nawet nasze lęki powodują, że czujemy się ważni, ponieważ boimy się, że możemy tacy nie być.

Patrzył, jak Ataba podchodzi do jednego z Praojców i pospiesznie się cofa, gdy ten zaczął trzeszczeć.

Moje ciało jest tchórzliwe, ale ja się nie boję. Nie będę się bał, już nigdy, pomyślał. Teraz też nie.

Przed nimi coś zajaśniało. Nagle, gdy wyszli zza długiego zakrętu, zamigotały w oddali czerwone, żółte i zielone światełka. Ataba jęknął i zatrzymał się, a ponieważ to zrobił, Mau wiedział, że on nie może. Spojrzał w głąb opadającego przed nim korytarza.

— Zostań i popilnuj staruszka — zwrócił się do dziewczyny-ducha. — Nie chcę, żeby uciekł.

Nie będę się bał mojego pęcherza, który chce eksplodować, zapewniał sam siebie, gdy biegł, mijając milczących wartowników, ani moich stóp, które chcą się odwrócić i uciec, i nie będę się bał obrazów, które przelatują z krzykiem przez moją głowę. Biegł dalej z lampą wyciągniętą przed siebie i powtarzał tę przysięgę do chwili, aż uznał za konieczne — jak kapitan Roberts — na poczekaniu zmienić słowa. Nie będę się bał cienia, który wychodzi z tego ładnego światła, bo znalazłem swój strach tutaj, w ciemności, więc wyciągnę rękę i dotknę go, tak jak on wyciąga rękę i dotyka mnie…

Palce spotkały się z jego odbiciem i dotknęły gładkiego złocistego metalu zatopionego w kamiennej bryle wielkości dorosłego mężczyzny.

Mau przyłożył do niej ucho, ale nie wydawała żadnych dźwięków. Kiedy ją pchnął, nie poruszyła się.

— Macie zostać tam, gdzie jesteście — rozkazał, kiedy go dogonili. — Oboje. Zeszliśmy bardzo głęboko. Po drugiej stronie tego czegoś może być woda.

Dźgnął metal drągiem. Był bardzo miękki, a także bardzo gruby, natomiast otaczający go kamień był zwykłym kamieniem z wyspy i wydawało się, że z nim pójdzie mu lepiej. Szybko zaczął się kruszyć pod uderzeniami ostrego końca łomu, toteż po pewnym czasie rozległ się syk i dało się wyczuć woń mokrej soli. A więc jednak gdzieś w pobliżu było morze, przynajmniej jednak znajdowali się nad nim.

Przywołał pozostałą dwójkę i znów zamierzył się na kamień, zdumiony, z jaką łatwością go rozbija metalowym drągiem, otwierając przejście ku ciemności. Była wilgotna; słyszał delikatny plusk wody w mroku. Przy świetle lampy dostrzegł białe stopnie prowadzące w dół.

A więc to tyle? Tyle wysiłku, żeby znaleźć jakąś morską grotę? Było ich mnóstwo w klifach po zachodniej stronie wyspy. Dzieciaki zaglądały do nich od dawien dawna i nie znalazły tam nic nadzwyczajnego.

Światło lampy wychwyciło jednak coś w ciemności.

— Wchodzę z tobą — zakomunikowała Daphne za jego plecami.

— Nie. Zostań tutaj. To może być niebezpieczne.

— Właśnie, i dlatego powinnam z tobą pójść.

— To miejsce było zamknięte od zawsze!Co możemi się stać?

— Co? Sam powiedziałeś, że to może być niebezpieczne! — zauważyła Daphne.

— Ja wejdę pierwszy — odezwał się zza jej pleców Ataba. — Jeśli jest tam Locaha, chwycę go za rękę.

— Nie zamierzam tu zostawać z tymi wszystkimi trzeszczącymi umarlakami! — zaprotestowała Daphne. — Tak, wiem, że to tylko papierośl, ale wcale nie boję się przez to mniej!

Spojrzeli po sobie wszyscy troje w świetle lamp, a potem, jak jeden mąż, próbowali przecisnąć się przez wąską szparę w przestrzeń wypełnioną zatęchłym powietrzem. Wydawało się zgniłe, jeśli powietrze może gnić.

Stopnie, wszystkie co do jednego, były kamieniami bogów. Widniały na nich wyryte znaki, tak jak na kamieniach z plaży, a niektóre rozciągały się na kilka brył. Gdzieniegdzie kamienie były popękane lub ich brakowało.

Zwykłe kawałki skały, pomyślał Mau. Dlaczego sądziliśmy, że należy je czcić? Podniósł lampę wyżej i zobaczył powód.

Przed nim, po kolana w wodzie, potężni, połyskujący bielą i cali roziskrzeni, stali bogowie — pękate Powietrze z czterema synami na ramionach, lśniąca Woda, dziki Ogień z rękami przywiązanymi do boków, tak jak w opowieści. Powietrze i Woda trzymali wielkie kamienne kule w rękach, natomiast Ogień miał swoją kulę na głowie i skrzyła się ona czerwienią. Była jeszcze czwarta figura, blada i niekompletna, bez głowy, jedno ramię spadło do wody. W tej chwili Mau pomyślał: To Imo. Rozbity. Czy odważę się odnaleźć jego twarz?

Ataba wrzasnął (i na zewnątrz jeden szkielet poruszył się lekko).

— Widzisz ich? Czy ty ich widzisz? — wydusił z siebie kapłan pomiędzy głębokimi haustami zatęchłego powietrza. — Spójrz na bogów, mały demonie! — Zgiął się wpół w ataku kaszlu. Tutejsze powietrze zdecydowanie nie było zdrowe; wdychało się je, ale brakowało w nim życia.

— Tak, widzę — przytaknął Mau. — Bogów z kamienia, Atabo.

— Dlaczego mieliby być z krwi i kości? I jaki kamień tak lśni? Nie pomyliłem się w mojej wierze, mały demonie, nie pomyliłem się! Nie możesz temu zaprzeczyć!

— Nie mogę zaprzeczyć temu, co widzę, ale mogę się zastanawiać, co to jest — rzekł Mau, kiedy starzec znów zaczął rzęzić.

Mau spojrzał w ciemność ku światłu z lampy Daphne.

— Natychmiast wracajmy! — zawołał. — Nawet płomienie się duszą!

— To tylko posągi! — krzyknęła w odpowiedzi Daphne. — Ale tutaj… to dopiero jest niesamowite!

Rozległ się zgrzyt przesuwanego kamienia gdzieś obok niej. Ataba straszliwie rzęził. Brzmiało to, jak gdyby każdy jego oddech odpiłowywano z drzewa.

Mau spojrzał na gasnący płomień swojej lampy i krzyknął:

— Musimy wracać!

— Ale tu jest szkielet! — zawołała Daphne. — I ma… nie do wiary. Och, musisz to zobaczyć! Musisz zobaczyć, co ma w buzi!

— Chcesz wracać tunelem po ciemku? — zawołał w odpowiedzi na całe gardło Mau (a na zewnątrz, w korytarzu, jeden z Praojców się poruszył).

Najwyraźniej to poskutkowało. Zauważył, że lampa dziewczyny zaczyna się przesuwać w stronę wyjścia. Daphne dyszała ciężko, kiedy go dogoniła, a jej światło miało teraz ciemnopomarańczową barwę.

— Wiesz, myślałam, że to może być dzieło Greków — powiedziała — albo Egipcjan! Że my, spodniowcy… a właściwie chyba togowianie…

— A więc wybłagaliśmy od was nawet swoich bogów? — burknął Mau, otaczając ramieniem kapłana.

— Co? Nie! To bardziej…

Mau wciągnął ją za sobą przez wąską szczelinę.

— Koniec gadania! — rozkazał. — Szybko!

„-ko!” odbiło się echem w korytarzu. Najstarszy Praojciec obok Mau przewrócił się do tyłu z krótkim pstryknięciem, a potem rozpadł się w proch i strzępy zeschniętej papierośli, przedtem jednak pchnął tego, który siedział za nim…

Patrzyli z przerażeniem, jak sznur przewracających się, rozpadających Praojców wyprzedza światło lamp, wypełniając powietrze mdłym, gryzącym pyłem.

Spojrzeli po sobie i natychmiast podjęli grupową decyzję.

— W nogi!

Ciągnąc za sobą potykającego się staruszka, popędzili wznoszącym się łagodnie korytarzem. Pył wciskał im się do oczu i drapał w gardłach, lecz około czterdziestego padającego szkieletu wyprzedzili falę kości. Ani myśleli się zatrzymywać; pył za nimi tworzył gęstą skłębioną masę, która tak jak oni pragnęła się stamtąd wydostać. Biegli więc dalej, coraz bliżej świeższego powietrza, aż hałas ucichł.

Daphne zdziwiła się, kiedy Mau zwolnił, tymczasem on wskazał biały kamień wystający ze ściany, z siedzącym na nim zgarbionym Praojcem.

— Możemy chwilę odsapnąć — zaproponował. — Ten tam jest za wysoko, żeby go przewrócić.

Podparł Atabę, którego oddech niemal grzechotał. Kapłan jednak mimo to się uśmiechał.

— Widziałem bogów — wydyszał — i ty też, Mau.

— Dziękuję panu — powiedział Mau.

Kapłan zrobił zdziwioną minę.

— Za co?

— Za to, że nie nazwał mnie pan małym demonem.

— Ach, w chwili zwycięstwa potrafię być wspaniałomyślny.

— Były z kamienia — przypomniał Mau.

— Z magicznego kamienia! Z mleka świata! Widziałeś go kiedy aż tyle? Jakaż ludzka ręka mogła go wyrzeźbić? Jakiż umysł mógł je wymyślić? To znak. W jądrze ciemności znalazłem światło! Nie pomyliłem się!

— To kamienie — powtórzył cierpliwie Mau. — Nie widzieliście płyt na podłodze? To wasze kamienie bogów! Służyły do tego, żeby po nich chodzić! Wpadły do morza, a wy myśleliście, że są święte!

— Człowiek w ciemności może pobłądzić, to prawda. Ale w tych kamieniach dostrzegliśmy krztynę prawdy. Bogowie uczynili z ciebie swoje narzędzie, chłopcze. Wzgardziłeś nimi i odrzuciłeś ich, lecz im szybciej przed nimi uciekałeś, tym bardziej się do nich zbliżałeś. I…

— Powinniśmy iść dalej — zasugerowała Daphne przy wtórze rozpadających się kości w oddali. — Nawet jeśli oni nas nie dogonią, zrobi to pył. No już, ruszać się!

Posłuchali jej jak rozumni mężczyźni, gdy kobieta się przy czymś upiera, i poszli dalej tunelem w najszybszym tempie, w jakim Ataba mógł kuśtykać.

Daphne jednak została z tyłu. Huczący przypływ Praojców był już prawie przy kamieniu, który — tak — powinien ich powstrzymać, lecz Mau wydawał się zbyt pewny siebie, co jej zdaniem znaczyło, że nawet on nie miał całkowitej pewności. Nie musiał odpoczywać, ale Ataba bardzo się męczył. Rzeczywiście martwi się o tego staruszka, pomyślała. Demon nie…

Trzask… Przewracające się kości uderzyły w kamień i znieruchomiały.

A przynajmniej wszystkie prócz jednej.

Później Daphne pomyślała, że było to prawdopodobnie jakieś żebro. Wystrzeliło z tego kłębowiska jak łosoś z wody i trafiło w czaszkę Praojca, który siedział jak na grzędzie powyżej; wychylił się do tyłu i spadł po drugiej stronie kamienia na następny szkielet.

I stało się — jak sztuczka z kostkami domina. Stuk, stuk, stuk… Podłoże było tutaj bardziej poziome i kości toczyły się po nim szybciej. Dlaczego nie przewidziała czegoś takiego? Praojcowie tkwili w tej zatęchłej jaskini od zawsze. Chcieli się wydostać!

Pobiegła za mężczyznami, nim wzbił się kurz. Słyszała, że kiedy się bierze wdech, wdycha się maleńkie cząstki wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli, uznała jednak, że nie jest wskazane wdychanie wszystkich naraz.

— Biegnijcie! — wrzasnęła.

Odwracali się już za siebie, gdy Daphne chwyciła staruszka za drugie ramię i w ten sposób pociągnęła Mau, aż wszystkie trzy pary nóg odzyskały właściwy rytm.

Wejście do jaskini znowu było białą kropeczką w oddali i zaledwie po kilku krokach Ataba zaczął jęczeć.

— Zostawmy lampy — wydyszał Mau. — Już ich nie potrzebujemy. Poniosę go!

Chwycił kapłana i zarzucił sobie na plecy.

Pobiegli. Kropka wcale się nie powiększała. Nikt się nie odwracał. Nie było sensu. Musieli tylko mieć przed sobą plamkę dnia i biec, dopóki nogi nie zaczną wyć z bólu.

Obejrzeli tylko posągi bogów, pomyślała Daphne, starając się oderwać myśli od tego, co się za nimi rozpadało. Powinni byli obejrzeć ściany! Ale oczywiście nie wiedzieliby, co oglądają! Mam szczęście, że tu jestem… w pewnym sensie. Coś trzasnęło pod jej stopami. Zaryzykowała szybki rzut oka w dół i zobaczyła toczący się kawałek kości, który ją wyprzedzał.

— Są tuż za nami!

— Wiem. Biegnij szybciej!

— Nie mogę. Ten pył zaraz mnie dopadnie.

— Nie dzieje się! Daj mi rękę! — Mau przesunął balast na plecach i chwycił dłoń dziewczyny, przez co o mało nie straciła równowagi. Stopy Mau dudniły po skale, jak gdyby napędzane parą. Ona mogła tylko próbować odbijać się od podłoża, gdy się zbliżało do stóp, w przeciwnym razie byłaby po nim wleczona.

Krąg światła był coraz bliżej i choć pozostawał maleńki przez dłuższy czas, teraz szybko się rozszerzał. Prastary proch, który szczypał skórę i dławił w gardle, pędził przed nimi pod sufitem, odcinając światło.

…wypadli na popołudniowe słońce, niespodziewanie i intensywnie jasne po mroku tunelu. Oślepiło ich i Daphne poczuła, jak gdyby wpadła do morza bieli, które zajęło miejsce świata. Mau też musiał zostać oślepiony, bo puścił jej rękę. Nie pozostało jej nic innego, jak otoczyć głowę rękami i liczyć na lądowanie w miękkim miejscu.

Zatoczyła się i skuliła, gdy prochy Praojców, wolne po tysiącach lat, wreszcie wyleciały na wiatr, rozwiewając się nad zboczem.

Byłoby miło, gdyby usłyszała tysiące głosików oddalających się z chmurą prochu, ale tak się niestety nie stało. Rzeczywistość często zawodzi, pomyślała, gdy chodzi o drobne, przynoszące satysfakcję detale.

Teraz usłyszała ludzi i odzyskiwała wzrok. Podnosząc się ostrożnie, dostrzegła przed sobą ziemię.

Sucha, przyprószona trawa zatrzeszczała cicho i ktoś znalazł się w jej polu widzenia.

Buty! Wielkie solidne buciory ze sznurowadłami, pobrudzone piaskiem i solą. A nad butami spodnie! Prawdziwe, ciężkie spodnie spodniowca! Mówiła, że przypłynie, i przypłynął! I to w samą porę!

Wyprostowała się i przeżyła szok, jakby dostała łopatą po głowie.

— Proszę, proszę, jaśnie panienka, ale mamy fart — powiedział mężczyzna, szczerząc do niej zęby w uśmiechu. — A więc poczciwa Judy tutaj wylądowała, co? Kto by pomyślał, że staremu capowi uda się coś takiego. Ale coś mi się zdaje, że nie wyszło mu to na dobre, bo na głowie tego brudasa widzę jego kapelusz. Co się stało z tym starym głupcem? Zeżarli go, hę? I co gorsza, nie odmówili modlitwy. Dam se łeb uciąć, że się wściekł!

Foxlip! Nie najgorszy spośród buntowników, ale to nie miało większego znaczenia, bo za jego pasem zobaczyła dwa pistolety, a im wszystko jedno, kto pociąga za spust.

Na polanie zgromadziła się większość tubylców. Musieli sami przyprowadzić tutaj tych mężczyzn. Czemu by nie? Od tygodni powtarzała im przecież, że ojciec ją odnajdzie. Większość z nich prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała spodniowca.

— Gdzie jest pański przyjaciel, panie Foxlip? Pan Polegrave jest z panem? — zapytała i zdobyła się na uśmiech.

— Tutaj, panienko — rozległ się chrapliwy głos.

Zadrżała. Polegrave! I na domiar złego nie widziała go. Zakradał się od tyłu, jak to miał w zwyczaju, ta podstępna gnida.

— A czy dołączy do nas pan Cox? — zapytała, starając się utrzymać na twarzy uśmiech.

Foxlip rozglądał się po niewielkiej dolinie. Liczył ludzi; widziała, jak poruszają mu się usta.

— On? Zastrzeliłem go — oświadczył Foxlip.

Kłamiesz, pomyślała. Nie odważyłbyś się. Aż tak odważny to nie jesteś. Ani tak głupi. Gdybyś spudłował, kazałby ci wyrwać serce. Wielkie nieba, jeszcze parę miesięcy temu nie byłabym w stanie wymyślić takiego zdania. Jak bardzo mogą się poszerzyć horyzonty?

— Dobra robota — powiedziała.

W głowie kotłowały jej się myśli. Dwaj mężczyźni z pistoletami. I nie zawahają się ich użyć. Jeśli powie coś nie tak, ktoś może zginąć. Musiała ich stąd zabrać — zabrać stąd i przypomnieć im, że jest dla nich cenna.

— Ojciec wypłaci wam mnóstwo pieniędzy, jeśli mnie odstawicie do Port Mercia, panie Foxlip.

— Och, myślę se, że piniążki tak czy inaczej popłyną, tak, tak, bez dwóch zdań — rzekł Foxlip, cały czas się rozglądając. — Jest tyle możliwości, o tak. A więc jesteś teraz królową dzikusów? Biała dziewczynka zupełnie sama. Okropieństwo. Założę się, że przydałoby się panience trochę kurtularnego towarzystwa, jakie mogą zapewnić dwaj dżentelmeni tacy jak my… cóż, mówię „my”, ale oczywiście pan Polegrave ma paskudny zwyczaj wycierania glutów w rękaw, no ale biskupi dopuszczali się znacznie gorszych rzeczy, o czym wiadomo nie od dziś.

Później Daphne uważała, że wszystko mogłoby pójść po jej myśli, gdyby nie Ataba.

W ciemności pod ziemią zobaczył bogów. I teraz to wspomnienie przyprawiało go o zawrót głowy. Brakowało mu tchu i był oszołomiony, ale zobaczył bogów i wszelka niepewność została zmieciona z kurzem historii. Rzeczywiście byli z kamienia, ale lśnili w swym tajemnym domu i był pewien, że przemówili do niego, powiedzieli mu, że wszystko, w co wierzył, jest prawdą, i że w tym nowym świecie będzie ich prorokiem, wyprowadzonym z cienia na płonących skrzydłach pewności.

A tutaj… spodniowcy! Źródło wszelkiego zła! Byli zarazą, która osłabia duszę! Sprowadzali stal, wołowinę i piekielne przedmioty, które rozleniwiały i ogłupiały ludzi! Teraz jednak przepełnił go święty ogień, w samą porę.

Wszyscy słyszeli, jak wykrzykiwał prastare klątwy i kroczył po polanie z głośno trzeszczącymi kolanami. Daphne niewiele z tego rozumiała. Słowa przepychały się jedno przez drugie, walcząc o to, by je usłyszano. Kto wiedział, co płonące oczy Ataby naprawdę widziały, kiedy wyrwał dzidę jednemu z młodych mężczyzn i zaczął groźnie wymachiwać nią przed Foxlipem…

…który go zastrzelił.

Загрузка...