Rozdział 3 Porażenie

Wciemnościach wraku Słodkiej Judy rozbłysła zapałka. Dało się słyszeć trzaski, chrobot i w końcu lampa zaczęła się palić. Nie była zepsuta, ale musiała ją oszczędzać, bo nie znalazła więcej nafty. Prawdopodobnie była schowana pod wszystkim innym. Wszystko było schowane pod wszystkim innym. Szczęście, że owinęła się materacem, zanim Słodka Judy postanowiła pożeglować między drzewami. Będzie pamiętać te odgłosy i krzyki do końca życia. Słyszała, jak pęka kadłub i jak łamią się maszty, a conajgorsze, słyszała ciszę.

Potem wyszła na zamglony poranek rozbrzmiewający ptasim śpiewem, z większą częścią Judy pozostawioną na szlaku zmiażdżonych drzew i jednym słowem w głowie.

Tym słowem było „porażenie”.

Wywołane upałem było szczególnym rodzajem szaleństwa. Opowiedział jej o nim pierwszy oficer Cox, licząc pewnie na to, że napędzi jej stracha, bo taki już był z niego człowiek. Marynarze dostawali porażenia, kiedy statek pozostawał za długo na morzu unieruchomiony przez flautę. Wyglądali za burtę i zamiast oceanu widzieli chłodne, zielone pola. Wyskakiwali wtedy i tonęli. Pierwszy oficer Cox powiedział, że widział dorosłych mężczyzn, którzy tak się zachowywali. Wyskakiwali na łąkę pełną stokrotek i szli na dno lub — jak to ujmował — szedli na dno. Pewnie też im w tym pomagał.

A teraz ona opuszczała statek w samym środku zielonej dżungli. To było jak… przeciwieństwo szaleństwa, w pewnym sensie. Pozostawała przy zdrowych zmysłach, tego była pewna, natomiast sam świat zwariował. Na szlaku leżały martwe ciała. Już kiedyś widziała nieżywych ludzi, kiedy jej wujek skręcił kark podczas polowania, noi oczywiście był też ten straszny wypadek z maszyną żniwną. Żaden z martwych marynarzy nie był Cookiem, zauważyła z zabarwioną wstydem ulgą, zmówiła za nich szybką modlitwę, po czym pobiegła szybko z powrotem na statek, żeby zwymiotować.

Później zaczęła grzebać w pobojowisku, które kiedyś było schludną kajutą, i znalazła pudełko z przyborami do pisania. Położyła je na kolanach i otworzyła, a następnie wyciągnęła jedną ze złoconych kart do wypisywania zaproszeń, które dostała na urodziny, i wpatrywała się w nią przez chwilę. Według księgi zasad etykiety (kolejny prezent urodzinowy) powinna zadbać o obecność przyzwoitki, gdyby chciała zaprosić chłopca, a jedyną osobą, która w tej chwili przychodziła jej do głowy, był biedny kapitan Roberts. Naprawdę był kapitanem, co powinno się liczyć, ale był też niestety martwy. Z drugiej strony księga nie precyzowała, czy przyzwoitka ma być żywa, miała być tylko obecna. Tak czy inaczej, za koją wciąż trzymała ostrą maczetę. Po wejściu na pokład pierwszego oficera Coksa rejs nie był już taki beztroski.

Zerknęła na przykryty kocem kształt w kącie, skąd dobiegało ciągłe mamrotanie. Musiała ją zasłaniać, bo znowu zaczęłaby kląć. Znaczenia części słów, które z siebie wydobywała, szanująca się młoda dama znać nie powinna. Słowa, których znaczenia naprawdę nie znała, martwiły ją jeszcze bardziej.

Zachowała się niegrzecznie wobec tego chłopca, wiedziała o tym. Nie należy strzelać do ludzi, zwłaszcza jeśli nie zostało się im przedstawionym, i szczęście, że proch zawilżał. Działała pod wpływem paniki, a on przecież tak się napracował, grzebiąc tych wszystkich biedaków w morzu. Jej ojciec przynajmniej żyje i będzie jej szukał, chociaż wśród Niedzielnych Wysp Matczynych miał ponad osiemset miejsc do przeszukania.

Zanurzyła pióro w atramencie, wykreśliła „Rezydencja gubernatora, Port Mercia” na górze karty i napisała starannie pod spodem: „Wrak Słodkiej Judy”.

Trzeba było dokonać jeszcze innych zmian. Ktokolwiek projektował te karty, zupełnie nie wziął pod uwagę ewentualności, że można chcieć zaprosić kogoś, kogo imienia się nie zna, kto mieszka na plaży, prawie nie nosi ubrań i niemal na pewno nie potrafi czytać. Zrobiła jednak, co się dało — po obu stronach karty{W rubryce „Strój” napisała: „Tak, proszę”.}, a potem podpisała ją „(panna) Ermintruda Fanshaw”, chociaż żałowała, że musi to zrobić, przynajmniej jeśli chodzi o „Ermintrudę”.

Następnie włożyła długi impregnowany płaszcz należący do biednego kapitana Robertsa, wsunęła do kieszeni ostatnie owoce mango, wzięła do ręki kord, zdjęła z haka lampę naftową i odeszła w noc.


* * *

Mau przebudził się z krzykami Praojców w głowie i rozżarzonym kopcem zamiast ogniska.

PRZYWRÓĆ KOTWICE BOGÓW! KTO STRZEŻE NACJI? GDZIE JEST NASZE PIWO?

Nie wiem, pomyślał Mau, spoglądając w stronę nieba. Piwo warzyły kobiety. Ja nie umiem.

No przecież nie mógł wejść do Zakątka Kobiet. Już raz do niego zajrzał, chociaż mężczyźni nie mają tam wstępu, tak jak kobietom zabrania się wstępu do doliny Praojców. Gdyby działy się takie rzeczy, nastąpiłby koniec wszystkiego. Aż tak było to ważne.

Mau zamrugał. Czy wszystko może mieć jeszcze jakiś koniec? Nie ma ludzi, więc jak mogą istnieć jakiekolwiek zasady? Nie unoszą się w powietrzu same z siebie!

Wstał i zauważył, że coś błyszczy. Coś białego i podłużnego wsunięto w kawałek odłamanego drewna, a w piasku widniały ślady stóp bez palców. Obok leżało kolejne mango.

Zakradła się tutaj, kiedy spał!

Biały prostokąt pokryty był niezrozumiałymi znakami, ale na drugiej stronie widniał rysunek. Mau znał się na wiadomościach, a ta nie była trudna do rozszyfrowania.




— Kiedy słońce znajdzie się tuż nad ostatnim drzewem pozostałym na Małej Nacji, musisz cisnąć dzidę we wrak wielkiego kanu — powiedział na głos. Zupełnie bez sensu, tak jak słowa dziewczyny-ducha. Dała mu jednak sypacz iskier, chociaż bardzo się bała. On też się bał. Jak należy postępować z dziewczynami? Trzeba się od nich trzymać z daleka, kiedy jest się chłopcem, słyszał jednak, że kiedy chłopiec staje się mężczyzną, dostaje inne wskazówki.

A co do Praojców i kotwic bogów, w ogóle ich nie widział. To były wielkie głazy, ale fali to nie przeszkadzało. Czy bogowie o tym wiedzieli? A może ich też zmyło? Zbyt skomplikowane, żeby się nad tym zastanawiać. Sprawa piwa była prostsza, chociaż niewiele.

Piwo warzyły kobiety i Mau wiedział, że przed jaskinią Praojców znajduje się wielka misa, do której codziennie wlewano ofiarę z piwa. Wiedział o tym i wiadomość ta zwykle jawiła mu się jako coś oczywistego, teraz jednak pojawiły się pytania: Po co zmarłym piwo? Czy by im nie… przeciekało? Jeśli go nie wypijali oni, to kto? I czy nie będzie miał kłopotów choćby przez samo to, że się nad tym zastanawia?

Zczyjej strony?

Pamiętał, jak chodził do Zakątka Kobiet, kiedy był mały. Mniej więcej wtedy, kiedy skończył siedem lub osiem lat, zaczął się tam czuć niemile widziany. Kobiety go odganiały albo przerywały wykonywane czynności, kiedy się zbliżał, i wpatrywały się w niego intensywnie, dopóki sobie nie poszedł. Szczególnie najstarsze kobiety miały w swoim spojrzeniu coś takiego, co sprawiało, że chciał się natychmiast znaleźć gdzieś indziej. Jeden ze starszych chłopców powiedział mu, że mogły wymamrotać słowa, od których odpada siusiorek. Potem nie zbliżał się do Zakątka Kobiet, który był jak księżyc — Mau wiedział, gdzie jest, ale nie myślał nawet o tym, żeby się tam udać.

Cóż, nie było już starych kobiet. Wolałby, żeby były. Teraz nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać przed czymkolwiek. Wolałby, żeby ktoś taki był.

Ścieżka do Zakątka Kobiet skręcała z głównego szlaku w las i opadała zboczem na południowy zachód do wąskiego wąwozu. Na jego końcu stały dwa wielkie głazy, wyższe od mężczyzny, zbryzgane czerwoną farbą. To było jedyne wejście w czasach, kiedy istniały jeszcze jakieś zasady. Teraz Mau wyrwał krzak głogu, który blokował wejście, i przecisnął się do środka.

I znalazł się w Zakątku, okrągłej dolinie, jak misa pełna słonecznego światła. Parawany z drzew osłaniały przed wiatrem, a między nimi splatały się krzewy głogu i dzikiej róży tak gęsto, że mógłby się prześliznąć najwyżej wąż.

Tego dnia dolina wyglądała na pogrążoną we śnie. Mau słyszał morze, ale wydawało się bardzo odległe. Rozlegało się szemranie strumyka, który wypływał ze skały, wypełniał kamieniste wgłębienie będące naturalnym kąpieliskiem i niknął gdzieś w ogrodach.

Główne uprawy Nacji znajdowały się na wielkim polu. Stamtąd pochodziły aharo, trzcina cukrowa, bębenkowiec, fasola bumerang i czarna kukurydza. Tam mężczyźni uprawiali to wszystko, co podtrzymywało życie.

W ogrodach Zakątka Kobiet uprawiano rzeczy, które życie uprzyjemniały, umożliwiały i przedłużały: przyprawy, owoce i korzenie do żucia. Kobiety miały swoje sposoby, żeby rośliny rosły dorodniejsze i smaczniejsze. Wykopywały je albo handlowały nimi i sprowadzały je tutaj, znały tajemnice nasion, strąków i całej reszty. Uprawiały tu różowe banany, rzadkie ignamy, łącznie ze skaczącym ignamem. Pielęgnowały tu też zioła — i niemowlęta.

Gdzieniegdzie na skraju ogrodów stały chaty. Mau podchodził do nich ostrożnie, z coraz większym niepokojem. Ktoś powinien na niego krzyczeć, jakaś starucha powinna wskazywać na niego palcem i mamrotać, a on powinien uciekać bardzo szybko, osłaniając dłońmi krocze, tak na wszelki wypadek. Wszystko byłoby lepsze od tej słonecznej pustej ciszy.

A więc zasady wciąż istnieją, pomyślał. Przyniosłem je tutaj ze sobą. Są w mojej głowie…

W niektórych chatach stały kosze, z sufitów zwisały pęki korzeni, poza zasięgiem małych paluszków. Były to korzenie szalejowca. Każdy dowiadywał się o nich bardzo wcześnie. Robiono z nich najlepsze piwo albo zabijały na miejscu, a tajemnym składnikiem, który decydował o tym, co się stanie, była znana wszystkim piosenka.

Mau znalazł to, czego szukał, w chacie przy źródełku. Cała miska posiekanych korzeni syczała i bulgotała do siebie pod stertą palmowych liści. Chatę wypełniał ostry, świdrujący zapach.

Ile pijają nieżyjący? Nalał do kalabasy tyle płynu, ile powinno wystarczyć. Robił to bardzo ostrożnie, bo na tym etapie napój był bardzo niebezpieczny, i uciekł, nim dopadł go jakiś duch.

Dotarł do doliny Praojców, nie rozlawszy za dużo, i przelał zawartość tykwy do wielkiej kamiennej misy przed zamkniętą jaskinią. Z sękatych starych drzew obserwowała go uważnie grupa ptaków Praojców.

Splunął do misy i piwo zakipiało na chwilę. Na powierzchnię wypłynęły wielkie żółte bąble.

I zaczął śpiewać. Była to prościuteńka piosenka, łatwa do zapamiętania, o czterech braciach, synach Powietrza, którzy pewnego dnia postanowili się ścigać wokół potężnego brzucha ojca, żeby rozstrzygnąć, który z nich będzie się starał o względy kobiety mieszkającej na księżycu, i o figlach, które płatali sobie nawzajem, żeby tylko zwyciężyć w tym wyścigu. Uczyły się jej już maleńkie dzieci. Wszyscy ją znali. I z jakiegoś powodu odśpiewanie tej piosenki zamieniało truciznę w piwo. Naprawdę.

Piwo pieniło się w misie. Mau na wszelki wypadek obserwował okrągły głaz, ale Praojcowie prawdopodobnie mieli swój sposób na wypijanie piwa z zaświatów.

Odśpiewał całą piosenkę, uważając, żeby nie pominąć ani jednej zwrotki, zwłaszcza tej, która była bardzo zabawna, z odpowiednią gestykulacją. Kiedy skończył, piwo zrobiło się klarowne i unosiły się w nim złociste bąbelki. Mau pociągnął łyk na próbę. Serce nie zatrzymało się od razu, więc piwo prawdopodobnie nie mogło nikomu zaszkodzić.

Zrobił kilka kroków do tyłu i zwrócił się do otwartego szeroko nieba:

— Przynoszę wam piwo, Praojcowie!

Nic się nie stało. Była to niesforna myśl, pomyślał jednak, że miło byłoby usłyszeć „dziękuję”.

I wtedy świat zrobił wdech i oddech stał się głosem:

NIE ODŚPIEWAŁEŚ PIEŚNI!

— A właśnie że odśpiewałem! Piwo jest dobre!

MAMY NA MYŚLI PIEŚŃ PRZYWOŁUJĄCĄ NAS DO PIWA!

Parę kolejnych ptaków Praojców zwaliło się z trzaskiem na drzewa.

— Nie wiedziałem, że taka istnieje!

CO ZA OBIBOK Z TEGO CHŁOPCA!

Mau nawiązał do tego.

— No właśnie, jestem tylko chłopcem! Nie ma nikogo, kto mógłby mnie nauczyć! Możecie…?

PRZYWRÓCIŁEŚ KOTWICE BOGÓW? NIE!

I głosy zamilkły nagle, pozostawiając jedynie westchnienia wiatru.

No cóż, piwo wyglądało na dobre. Po co jeszcze jakaś pieśń? Matka Mau warzyła dobre piwo i ludzie po prostu się schodzili.

Z trzepotem skrzydeł ptak Praojców wylądował na brzegu kamiennej misy na piwo i rzucił Mau typowe spojrzenie, które zdawało się mówić: Jeśli masz zamiar umrzeć, to się pospiesz. A jeśli nie, to zmiataj stąd.

Mau wzruszył ramionami i odszedł. Schował się jednak za drzewem, a dobrze się schować to on już potrafił. Może jednak okrągły głaz się przetoczy.

Wkrótce na misie siadło jeszcze kilka ptaków Praojców. Sprzeczały się trochę, a potem, wszczynając od czasu do czasu krótką awanturę, zabrały się do poważnej popijawy, przy czym kiwały się do przodu i do tyłu, tak bowiem poruszają się ptaki, kiedy piją, a potem znowu się kiwały i często się przewracały, tak bowiem poruszają się ptaki, kiedy napiją się świeżego piwa. Jeden wzbił się w powietrze i odleciał tyłem w krzaki.

Mau wrócił w zamyśleniu na plażę, zatrzymując się po drodze w lesie, żeby uciąć sobie dzidę. Na plaży naostrzył jej końcówkę, którą zahartował w ogniu, od czasu do czasu zerkając na słońce.

Wszystkie te czynności wykonywał powoli, bo w głowie kłębiły mu się pytania. Wylatywały tak szybko z czarnej otchłani w jego wnętrzu, że trudno było je uporządkować. A wkrótce miał się zobaczyć z dziewczyną-duchem. Wiedział, że to będzie… trudne.

Znów spojrzał na biały podłużny przedmiot. Lśniący metal na obrzeżach był dosyć miękki i bezużyteczny, łatwo go można było zeskrobać. Co do rysunku, wydawało mu się, że może być jakimś rodzajem czarów albo amuletem, jak niebieski paciorek. Jaki sens miało rzucanie dzidą w wielkie kanu? Przecież nie jest czymś, co można zabić. Ale dziewczyna-duch była jedyną prócz niego ludzką istotą na wyspie i w końcu podarowała mu sypacz iskier. Nie potrzebował go teraz, ale i tak był cudownym przedmiotem.

Kiedy słońce zbliżało się do Małej Nacji, Mau ruszył wzdłuż plaży i wszedł do niższego lasu.

Można było poczuć, jak wszystko rośnie. Nigdy nie dochodziło tam zbyt wiele światła, lecz wielkie kanu zostawiło za sobą szeroki ślad i światło padało teraz smugami na miejsca, które nie widziały go od lat — zaczął się wyścig o rzadkie plamy słońca. Młode zielone pędy walczyły o miejsce pod niebem, rozwijały się liście paproci, pękały nasiona. Las napierał zielenią własnego przypływu; za sześć miesięcy nawet nie będzie się można domyślić, co tu się stało.

Mau zwolnił, kiedy wrak wielkiego kanu znalazł się w polu widzenia, nie dostrzegał jednak żadnego ruchu. Wiedział, że musi zachować ostrożność. Jakże łatwo mógł popełnić jakiś błąd.


* * *

Jakże łatwo było popełnić jakiś błąd.

Nie znosiła imienia Ermintruda. Tak naprawdę głównie przez „trudę”. No bo „Ermin” nie było jeszcze takie najgorsze. „Trudy” też brzmiało całkiem nieźle, babka stwierdziła jednak, że jest zbyt lakoniczne, cokolwiek to znaczy, i zakazała jej używać tego skrótu. Nawet „Gertruda” byłaby do zniesienia. Oczywiście wciąż pozostawała „truda”, ale jedna z księżniczek z rodziny królewskiej miała na imię Gertruda i w niektórych gazetach nazywano ją „księżniczką Gertie”, co brzmiało jak imię dziewczynki, która może zaznać w życiu trochę przyjemności.

Natomiast Ermintruda, rozmyślała, to rodzaj imienia, którego właścicielka najpierw zaprosi młodego człowieka na herbatkę, a potem wszystko sknoci. Piec węglowy wciąż dymił, mąka, z której wcześniej próbowała piec ciastka, miała dziwny zapach przez obecność martwego homara w beczce, Ermintruda była też całkiem pewna, że część mąki nie powinna się poruszać. Udało jej się otworzyć ostatnią puszkę Opatentowanego Mleka Konserwowego Dr. Poundbury’ego, na której było napisane, że mleko będzie smakować równie dobrze po roku jak w dniu, kiedy je konserwowano, i niestety była to zapewne prawda. Śmierdziało myszą topielicą.

Gdyby tylko nauczono ją tego, co trzeba! Gdyby tylko ktoś pomyślał o tym, żeby spędzić z nią jedno popołudnie i nauczyć paru rzeczy, jakie mogłyby się jej przydać, gdyby została rozbitkiem na bezludnej wyspie! To może się przytrafić każdemu! Pomocne byłyby choćby wskazówki na temat tego, jak piec ciasteczka! Ale nie, babka twierdziła, że dama nie powinna nigdy dźwigać rzeczy cięższych od parasolki, a już na pewno nie powinna się pokazywać w kuchni, chyba że chciałaby przyrządzić „charytatywną zupkę dla potrzebujących”, a zdaniem babki tych ostatnich nie było zbyt wielu.

— Zawsze pamiętaj — mawiała o wiele za często — że aby twój ojciec został królem, wystarczy tylko śmierć stu trzydziestu ośmiu osób! A to oznacza, że kiedyś możesz zostać królową!

Babka mówiła o tym ze spojrzeniem, które wskazywało, że planuje sto trzydzieści osiem morderstw, i nie trzeba było długo znać tej starszej damy, by nabrać podejrzeń, że jest całkowicie zdolna do ich zaaranżowania. Oczywiście to nie mogłyby być morderstwa w złym guście. Żadnych desperackich czynów z użyciem sztyletów i broni palnej. Musiałyby być eleganckie i taktowne. Tu spadłby komuś na głowę kawałek muru lub kamień z jego okazałej rezydencji, tam ktoś by się poślizgnął na oblodzonym parapecie muru obronnego zamku, podejrzany budyń podczas pałacowego bankietu (arszenik jakże łatwo pomylić z cukrem) zabrałby z tego świata jednocześnie kilka osób… Ale prawdopodobnie nie posunęłaby się aż tak daleko, nie w rzeczywistości. Tak czy inaczej, żyła nadzieją i przygotowywała wnuczkę do życia na królewskim dworze, dopilnowując, gdy tylko miała okazję, żeby Ermintrudy nie nauczono niczego, co miałoby jakiekolwiek zastosowanie praktyczne.

A teraz ona usiłuje przygotować popołudniową herbatkę we wraku statku w środku dżungli — i to z takim imieniem! Dlaczego nikt nie pomyślał o tym, że coś takiego może jej się przytrafić?

A ten młody człowiek był kimś, kogo jej babka nazwałaby dzikusem. Chociaż wcale nie był dziki. Widziała, jak grzebał te wszystkie ciała w morzu. Podnosił je delikatnie, nawet psy. Nie zachowywał się, jakby wyrzucał śmieci. Przeżywał to. Wypłakiwał prawdziwe łzy, ale nie widział jej, nawet wtedy, kiedy przed nim stanęła. Był tylko jeden moment, kiedy jego załzawione oczy próbowały skupić na niej spojrzenie, zaraz jednak minął ją i wrócił do swojej pracy. Robił to tak starannie i delikatnie, że trudno było uwierzyć, iż jest dzikusem.

Pamiętała, jak pierwszy oficer Cox strzelał z pistoletu do małp, kiedy zacumowali przy ujściu rzeki na Morzu Ceramis. Wybuchał śmiechem za każdym razem, kiedy małe brązowe ciałko spadało do wody, zwłaszcza jeśli wciąż jeszcze żyło, gdy chwytały je krokodyle.

Krzyczała, żeby przestał, ale on się tylko śmiał, i kiedy kapitan Roberts zszedł ze sterowni, doszło dostraszliwej awantury, po której atmosfera na Słodkiej Judy bardzo się zwarzyła. W czasie, kiedy zaczynała pierwszą część swej podróży dookoła świata, gazety rozpisywały się o panu Darwinie i jego nowej teorii, jakoby dalekim przodkiem człowieka był pewien rodzaj małpy. Ermintruda nie wiedziała, czy to prawda, ale wtedy, gdy spojrzała w oczy pierwszego oficera Coksa, dostrzegła w nich coś dużo gorszego, niż mogłaby zobaczyć u jakiejkolwiek małpy.

W tym momencie przez zbity iluminator przemknęła dzida, przeszyła kajutę ze świstem i wyleciała z drugiej stronyprzez iluminator, który całe szkło stracił na rzecz wielkiej fali.

Ermintruda zupełnie znieruchomiała, najpierw pod wpływem szoku, a potem dlatego, że przypomniała sobie radę ojca. W jednym ze swoich listów do niej napisał, że kiedy dołączy do niego w rezydencji gubernatora, będzie jego „pierwszą damą” i będzie spotykała najróżniejszych osobników, którzy mogą się zachowywać w sposób, jaki początkowo będzie jej się wydawał dziwny, a nawet niezrozumiały. Będzie jednak musiała okazywać im uprzejmość i pobłażliwość.

Doskonale. Nadeszła już pora planowanej wizyty chłopca. Czego się po nim spodziewała, kiedy już się pojawi? Nawet na statku, który nie jest wrakiem, trudno znaleźć dzwonek. Może rzucenie dzidą oznacza: Zobacz, wyrzuciłem dzidę! Jestem nieuzbrojony! Tak, to brzmi sensownie. Ten gest jest jak uścisk dłoni — pokazanie, że nie trzyma się w niej miecza. Cieszę się, pomyślała, że jedna tajemnica została rozwikłana.

Po raz pierwszy, odkąd dzida przeleciała ze świstem przez kajutę, wypuściła powietrze z płuc.

Na zewnątrz Mau zaczynał się zastanawiać, czy nic się nie stało, kiedy rozległy się jakieś drewniane odgłosy i nad burtą wielkiej łodzi ukazała się głowa dziewczyny-ducha.

— Jakże to uprzejme, że przybywasz punktualnie — powiedziała, próbując się uśmiechać — i bardzo dziękuję za wybicie szyby w oknie, robiło się tam strasznie duszno!

Nie zrozumiał nic, ale jej twarz była prawie uśmiechnięta, co było dobrym znakiem. Pokazała też, żeby wszedł z nią na wrak. Zrobił to bardzo ostrożnie. Słodka Judy lekko się przechyliła, kiedy wielka fala osadziła ją na lądzie, wszystko było więc pochyłe.

Wewnątrz panował bałagan składający się z wielu różnych bałaganów wymieszanych ze sobą. Wszystko śmierdziało błotem i stęchlizną. Dziewczyna zaprowadziła go jednak do innego pomieszczenia, które wyglądało, jak gdyby ktoś przynajmniej próbował trochę sprzątnąć, nawet jeśli zamiar ten się nie powiódł.

— Obawiam się, że wszystkie krzesła się roztrzaskały — tłumaczyła dziewczyna — jestem jednak pewna, że morski kufer kapitana Robertsa uznasz za odpowiedni substytut.

Mau, który podczas posiłków zawsze siadał tylko na ziemi lub na klepisku w chacie, wsunął tyłek na drewnianą skrzynię.

— Pomyślałam sobie, że miło byłoby się zapoznać, jako że nie przedstawiono nas sobie — ciągnęła dalej dziewczyna-duch. — Naturalnie to, że nie rozumiemy się wzajemnie, będzie pewną przeszkodą…

Słuchając tych niezrozumiałych dźwięków, Mau wpatrywał się w ogień w małej jaskini. Z okrągłej czarnej rury wydobywał się dym. Obok leżało to cośpłaskiego i okrągłego. Ułożone na nim blade rzeczy wyglądały jak jakiś rodzaj bułek. To Zakątek Kobiet, pomyślał, a ja nie znam zasad. Muszę zachować ostrożność. Ona może zrobić ze mną wszystko.

— …i masło się rozpłynęło, ale wyrzuciłam mąkę, która za bardzo zzieleniała. Masz ochotę na herbatę? Podejrzewam, że nie dolewasz mleka?

Mau patrzył, jak dziewczyna nalewa brązowy płyn do błękitno-białej miseczki. Przyglądał się uważnie, a ona mówiła, coraz szybciej i szybciej. Skąd wiadomo, co należy, a czego nie, zastanawiał się. Jakie obowiązują zasady, kiedy jest się sam na sam z dziewczyną-duchem?

Na Wyspie Chłopców nie był sam. Och, nikogo tam nie było, ale czuł bliskość Nacji. Robił, co należy. Ale teraz? Co należało robić? Praojcowie grzmieli, narzekali, komenderowali nim i nie słuchali.

Nie potrafił też odnaleźć srebrnej nici ani obrazów z przyszłości. Nie było żadnych obrazów. Był tylko on i ta dziewczyna, i żadnych zasad, żeby z ich pomocą zwalczać czyhający mrok.

Zdjęła bułkowate wypieki z ognia i wyłożyła na jeden z tych okrągłych metalowych przedmiotów, który Mau próbował utrzymać na kolanach.

— Większość naczyń stołowych potłukła się podczas katastrofy — rzekła ze smutkiem dziewczyna. — Cud, że znalazłam dwiefiliżanki. Masz ochotę na ciasteczko? — Wskazała palcem.

Mau wziął jedno. Było gorące, z czego się ucieszył, ale z drugiej strony smakowało jak kawałek nadpsutego drewna.

Patrzyła z niepokojem, gdy międlił kęs w buzi i zastanawiał się, co z nim zrobić.

— Nie udały się, prawda? — zapytała. — Tak podejrzewałam, mąka jest za bardzo wilgotna. Biedny kapitan Roberts trzymał homara w beczce z mąką, żeby wyjadał wołki zbożowe, i jestem pewna, że tak nie powinno się robić. Przepraszam, ale nie będę miała nic przeciwko temu, jeśli to wyplujesz.

I rozpłakała się.

Mau nie zrozumiał ani słowa, ale niektóre rzeczy nie wymagają znajomości języka. Szlocha, bo jej bułki okazały się paskudne. Nie powinna płakać. Przełknął i ugryzł następny kęs. Wbiła w niego wzrok i pociągnęła nosem, nie wiedząc, czy jest za wcześnie, żeby przestać płakać.

— Bardzo dobre jedzenie — oznajmił Mau. Wbrew sobie przełknął i wyraźnie poczuł, jak to coś opada na dno żołądka. A potem zjadł jeszcze jedną bułkę.

Dziewczyna przetarła oczy chusteczką.

— Bardzo dobre — twierdził Mau, starając się niezwracać uwagi na smak zepsutego homara.

— Przykro mi, ale cię nie rozumiem — powiedziała. — O Boże, i zupełnie zapomniałam o wyłożeniu serwetek. Co ty sobie o mnie pomyślisz…

— Nie znam twoich słów — wyjaśniał Mau.

Nastąpiło długie, bezradne milczenie i Mau czuł, jak te dwie przełknięte kule zalegają mu w żołądku i planują ucieczkę. Napił się z filiżanki kwaśnego, gorącego płynu, żeby je w nim zatopić, gdy zdał sobie sprawę z cichego mamrotania dochodzącego z kąta kajuty, gdzie wielki koc przykrywał… co? Brzmiało to, jakby ktoś pod tym kocem mamrotał ze złością do siebie.

— Dobrze jest mieć kogoś, z kim można porozmawiać — powiedziała głośno dziewczyna. — Widuję cię w pobliżu i nie czuję się wtedy taka samotna.

Mączne kule w żołądku Mau nie polubiły brązowego napoju. Starał się siedzieć nieruchomo, usiłując zatrzymać je w sobie.

Dziewczyna spojrzała na niego nerwowo i powiedziała:

— Mam na imię, hm… Daphne. — Zakasłała cicho i dodała: — Tak, Daphne. — Wskazała na siebie i wyciągnęła rękę. — Daphne — powtórzyła głośniej. Zawsze podobało jej się to imię.

Mau spojrzał posłusznie na jej dłoń, ale nie było tam niczego ciekawego. A więc… pochodzi z Daphne? Na wyspach najważniejszą informacją na twój temat jest nazwa klanu. Nie słyszał o tym miejscu, ale zawsze mu mówiono, że nikt nie zna wszystkich wysp. Te biedniejsze całkowicie znikały podczas przypływu i chaty budowano tam w taki sposób, by mogły unosić się na wodzie. Pewnie już ich nie ma… więc ile zostało? Czy wielka fala zmyła wszystkich na świecie? Dziewczyna-duch wstała i po pochyłej podłodze dobrnęła do drzwi. Mau pomyślał, że sprawy wyglądają obiecująco. Przy odrobinie szczęścia nie będzie musiał już jeść drewna.

— Pomógłbyś mi z biednym kapitanem Robertsem? — poprosiła.

Chciała, żeby wyszedł, to było jasne, więc Mau szybko się podniósł. Paskudna bułka chciała się z niego wydostać, a zapach paleniska przyprawiał go o ból głowy.

Chwiejnym krokiem wyszedł na świeże popołudniowe powietrze. Dziewczyna stała na ziemi, przy wielkim szarym zwoju, który Mau widział poprzedniego dnia. Spoglądała na niego bezradnie.

— Biedny kapitan Roberts — powiedziała i trąciła stopą szary tłumok.

Mau odwinął ciężki materiał i ujrzał ciało starego brodatego spodniowca. Leżał na wznak z oczami wpatrzonymi w nicość. Mau pociągnął materiał jeszcze bardziej i odkrył, że ręce mężczyzny trzymają wielkie drewniane koło z drewnianymi kołkami na obrzeżach.

— Przywiązał się do steru, żeby go nie zmyło z pokładu — wyjaśniła stojąca za nim dziewczyna. — Przecięłam liny, ale jego biedne ręce nie chciały puścić koła, więc znalazłam młotek i odbiłam ster. Próbowałam wiele razy pochować kapitana, ale ziemia jest za twarda, a sama go nie przeniosę. Jestem pewna, że nie miałby nic przeciwko temu, żeby spocząć w morzu — skończyła, wypowiedziawszy wszystko jednym tchem.

Mau westchnął. Przecież wie, że jej nie rozumiem, a wciąż gada i gada, pomyślał. Widzę, że chce pochować to ciało. Ciekawe, ile czasu zajęło jej wydłubanie tego żałosnego dołka w ziemi? Ale jest zagubiona i daleko od domu, tak jak ja.

— Mogę go powierzyć mrocznym głębinom — powiedział. Wydał odgłos szumu fal i nakreślił ich kształt dłonią.

Przez chwilę dziewczyna wyglądała na przerażoną, a potem zaśmiała się i klasnęła w dłonie.

— Tak! Tak! Zgadza się! Morze! Szszszszszszsz, szszszszszszsz! Morze!

Mężczyzna z drewnianym kołem sporo ważył, ale płótno było bardzo mocne i Mau uznał, że zaciągnie ciało szlakiem zmiażdżonych roślin. Dziewczyna pomagała mu na trudniejszych odcinkach, a przynajmniej próbowała, i gdy dotarli do brzegu, szary tłumok całkiem nieźle się ślizgał po wilgotnym piasku, choć dotarcie do zachodniego krańca plaży trwało długo i było męczące. W końcu chłopcu udało się zaciągnąć kapitana do sięgającej mu do pasa wody na samym skraju rafy.

Spojrzał w martwe oczy zapatrzone w dal i zastanawiał się, co zobaczą w mrocznej toni. Czy cokolwiek zobaczą? Czy ktokolwiek coś tam widzi?

Pytanie to wstrząsnęło nim jak cios. Jak mógł w ogóle je zadać?

Kiedyś byliśmy delfinami i Imo zamienił nas w ludzi! Przecież to prawda! Dlaczego w ogóle przyszło mu do głowy, że może być inaczej? A jeśli to nieprawda, pozostawała tylko mroczna toń, a „coś” było nicością…

Przerwał te myśli, nim go ze sobą poniosły. Obserwowała go dziewczyna z Daphne i nie był to właściwy moment na okazywanie niezdecydowania lub wątpliwości. Skręcił sznur z papierośli, żeby przywiązać nim kamienie i kawałki pokruszonej rafy do ciała kapitana Robertsa i jego koła. Papierośl wzmacniała się po zmoczeniu i nie gniła przez lata. Dokądkolwiek wybierał się kapitan Roberts, miał tam zostać. Chyba że oczywiście zamieni się w delfina. Szybko zrobił nacięcie, żeby uwolnić duszę.

Za nim, na skałach, dziewczyna coś śpiewała. Tym razem bez „na-na-na”. Teraz, kiedy usłyszał, jak mówi, jej głos brzmiał mu jakoś wyraźniej. Prawdopodobnie były to słowa, chociaż dla Mau nie miały one żadnego znaczenia. Pomyślał jednak: to spodniowcowa pieśń za zmarłych. Są tacy jak my! Ale jeśli stworzył ich Imo, dlaczego tak bardzo się od nas różnią?

Kapitan był już prawie pod wodą, wciąż trzymając się koła. Mau ściskał w jednym ręku ostatni kamień i popychał kapitana coraz dalej, cały czas starając się wyczuć palcami stóp krawędź skały. Czuł też chłód głębin pod nim.

Tam właśnie płynął prąd. Nikt nie wiedział, skąd się bierze, chociaż krążyły historie o lądzie na południu, gdzie woda spada jak pióra. Wszyscy natomiast wiedzieli, dokąd prowadzi. Widzieli to. Zamieniał się w Błyszczącą Ścieżkę, rzekę gwiazd, która płynie przez nocne niebo. Mówiono, że raz na tysiąc lat, kiedy Locaha odnajduje wśród zmarłych tych, którzy powinni się udać do idealnego świata, wkraczają na tę ścieżkę. Resztę Locaha odsyła z powrotem i pozostają delfinami do czasu, aż będą się mogli znowu narodzić.

Jak to się dzieje? — zastanawiał się Mau. W jaki sposób woda zamienia się w gwiazdy? W jaki sposób martwy człowiek staje się żywym delfinem? Ale to przecież dziecinne pytania, prawda? Takie, których nie powinno się zadawać? Takie, które są niemądre albo niestosowne, a jeśli zbyt często ktoś pyta „dlaczego?”, każe mu się wykonywać różne uciążliwe prace i słyszy „ten świat tak już jest urządzony”.

Nad kapitanem przetoczyła się mała fala. Mau przymocował ostatni kamień do koła i gdy kapitan łagodnie opadał, pchnął go w stronę prądu.

Na powierzchnię wypłynęło kilka bąbelków, gdy kapitan zanurzał się coraz głębiej i bardzo powoli znikał pod wodą.

Mau już się odwracał, kiedy zauważył, że coś wypływa. Przebiło powierzchnię wody i obracało się powoli. Był to kapelusz kapitana i teraz, kiedy napełnił się wodą, znowu zaczął się zanurzać.

Za nim rozległ się głośny plusk i dziewczyna z klanu Daphne minęła go, brnąc przez wodę, z białą sukienką nadymającą się wokół niej jak potężna meduza.

— Nie daj mu zatonąć! — zawołała. — On chce, żebyś teraz ty go nosił! — Rzuciła się do przodu, chwyciła kapelusz, zamachała nim triumfalnie… i znikła pod wodą.

Mau czekał, aż wypłynie, ale pojawiły się tylko bąbelki.

Czy to możliwe, że istnieje na świecie ktoś, kto nie umie…

Jego ciało poruszało się bez namysłu. Dał nura pod powierzchnię, chwycił największą w pobliżu bryłę korala i zanurkował nad krawędzią w toń.

Pod nim kapitan Roberts powoli opadał ku potomności. Mau minął go, prując srebrną wodę.

Jeszcze niżej było więcej bąbelków i blady kształt niknący tam, gdzie najdalej sięgało słońce.

Tylko nie ona, pomyślał Mau, najgłośniej jak potrafił. Nie teraz. Nikt żywy nie odchodzi w mrok. Służyłem ci, Locaho. Kroczyłem twoimi śladami. Powinieneś mi ją oddać, jesteś mi to winien. Jedno życie odzyskane z ciemności!

I z mroku dobiegł głos: Nie przypominam sobie żadnej umowy, Mau, żadnego układu, przymierza, porozumienia ani obietnicy. Jest tylko to, co się dzieje, i to, co się nie dzieje. Nie ma żadnego „powinieneś”.

Po chwili Mau zaplątał się w anemony spódnic dziewczyny. Wypuścił kamień, by opadł ku głębinom, odnalazł jej twarz, wpuścił do jej ust powietrze ze swoich pękających płuc, zobaczył, jak jej oczy otwierają się szeroko, i ruszył do góry, ciągnąc ją za sobą.

Trwało to całe wieki. Czuł, jak długie, zimne palce Locahy chwytają go za stopy, ściskają mu płuca i wyraźnie gasło światło. Szum wody w jego uszach zaczął układać się w szept: Bolałoby, gdyby teraz się zatrzymać? Ześlizgnąć się z powrotem ku mrocznej toni i pozwolić się porwać prądowi? Byłby to koniec wszelkich zmartwień, wymazanie wszystkich przykrych wspomnień. Musiał tyłko ją puścić i… Nie! Ta myśl rozbudziła w nim gniew, a gniew pomógł mu zebrać siły.

Jakiś cień przysłonił światło i Mau musiał opłynąć łagodnie opadającego na dno kapitana, który odbywał swój ostatni rejs.

Ale światło się nie przybliżało, ciągle było daleko. Nogi miał jak z kamienia. Wszystko go piekło. I wtedy zobaczył ją, srebrną nić, wracała do niego, ściągała go ku wizji tego, co mogło…

…Poczuł pod stopami skałę. Odbił się i jego głowa przebiła taflę wody. Stopy znowu oparły się o skałę i oślepiło go światło.

To, co się działo później, obserwował jakby z boku, gdy wciągał dziewczynę na skały, przewracał ją na brzuch i klepał po plecach, żeby odkaszlnęła wodę. Potem był bieg plażą, żeby położyć ją przy ognisku, gdzie zwymiotowała więcej wody i pojękiwała. Dopiero wtedy umysł Mau przypomniał mu, że jego ciało jest o wiele za słabe na te wszystkie czynności, pozwolił mu więc opaść na wznak na piasek.

Zdążył się przetoczyć na bok, żeby zwrócić to, co zostało po obrzydliwych bułkach, i wpatrywał się w nieczystości. Nie dzieje się, pomyślał i słowa te stały się deklaracją triumfu i sprzeciwu.

— Nie dzieje się — powtórzył i słowa te stały się większe, i pozwoliły mu się podnieść. — Nie dzieje się! — krzyknął w stronę nieba. — Nie dzieje się!

Jakiś cichy odgłos kazał mu spojrzeć w dół. Dziewczyna się trzęsła, leżąc na piasku. Klęknął przy niej i wziął ją za rękę, która wciąż ściskała kapelusz kapitana. Skórę miała białą i zimną jak dotyk Locahy, nawet przy żarze ognia.

— Oszust! Sprowadziłem ją stamtąd! — krzyknął. — Nie dzieje się!

Mau pobiegł plażą do ścieżki, która prowadziła do niższego lasu. Gdy pędził susami szlakiem połamanych drzew, czerwone kraby rozbiegały się przed nim. Dotarł do wielkiego kanu i wspiął się na pokład. Widział tam — tak, w kącie dostrzegł wielki koc.

Złapał go i pociągnął, a wtedy coś pociągnęło z drugiej strony. Pociągnął mocniej i coś spadło na pokład z głośnym trzaskiem.

Uaark. Roberts to straszny pijus! Pokaż gacie!

Tym razem koc się zsunął, odsłaniając połamaną drewnianą klatkę na podłodze i bardzo zdenerwowanego szarego ptaka. Piorunował chłopca wzrokiem.

Uaark! Błogosławieni cisi, moja anielskiej dobroci ciotko!

Mau nie miał teraz głowy do ptaków, ten jednak miał w oku niepokojący błysk. Wyglądało na to, że domaga się odpowiedzi.

— Nie dzieje się! — krzyknął i wybiegł z kajuty z łopoczącym za nim kocem.

Był w połowie drogi na szlaku, kiedy usłyszał nad sobą trzepot skrzydeł i skrzek: „Nie dzieje się!”

Mau nawet nie zadarł głowy. Świat stał się zbyt dziwaczny. Podbiegł do ogniska i owinął dziewczynę jak najmocniej kocem. Po chwili dreszcze ustały i wyglądało na to, że zasnęła.

— Nie dzieje się! — wrzasnęła papuga ze złamanego drzewa.

Mau zamrugał. Zrozumiał ją! Zrozumiał ją już wcześniej, ale nie zdawał sobie z tego sprawy.

Och, wiedział, że istnieją ptaki, które potrafią wypowiedzieć kilka słów, jak szary kruk albo żółta papużka, ale ledwo można było je zrozumieć. Ten ptak gadał, jak gdyby wiedział, co mówi.

— Gdzie moje żarcie, ty wiecznie skrzywiony stary pierniku? — zapytał ptak, podskakując niecierpliwie. — Dawaj moją porcję, ty stary hipokryto!

To brzmiało jak gadka spodniowców, bez dwóch zdań.


* * *

Słońce wisiało nisko, wciąż jednak na szerokość dłoni nad morzem. Tyle się wydarzyło w tak krótkim czasie, który — jak mu się zdawało — trwał całą wieczność.

Mau zerknął na śpiącą dziewczynę. „Nie dzieje się” to za mało. Locaha nie jest kimś, komu można zaufać. Nie było żadnych umów. Teraz musiał pomyśleć o „Nie wydarzy się”. Śmierć nie mogła się tutaj panoszyć…

Odnalazł swoją dzidę i trzymał straż aż do rana.

Загрузка...