Daniel nie dopuścił do rozpoczęcia akcji natychmiast.
— Jutro! — powiedział z szacunkiem, ale stanowczo — Taka jest moja rada, partnerze Eliaszu. Już późno, a ty potrzebujesz odpoczynku.
Baley musiał przyznać mu racjo, trzeba tez było poczynić przygotowania. Był pewien, że zna rozwiązanie zagadki morderstwa. To rozwiązanie było jednak w tym samym stopniu oparte na dedukcji, co teoria Daniela i równie mało warte jako dowód. Solarianie musieliby mu pomóc.
Jeżeli zaś miał wystąpić samotnie przeciw pół tuzinowi Solarian, musiał być w dobrej formie. To oznaczało wypoczynek i przygotowania.
Nie mógł jednak spać. Był pewien, że nie zaśnie. Był pewien, że nie pomogą mu w tym miękkie gościnne łóżko, ani słodki zapach, ani cicha muzyka wypełniająca gościnny pokój w domu Gladii.
Daniel usiadł skromnie w ciemnym kącie.
— Obawiasz się Gladii? — spytał Baley.
— Myślę, że nie byłoby mądrze pozwolić ci zasnąć bez ochrony — odpowiedział robot.
— Rób, Jak uważasz. Wiesz, czego się po tobie spodziewam, Danielu.
— Wiem, partnerze Eliaszu.
— Mam nadzieję, że Pierwsze Prawo nie podsuwa ci jakichś zastrzeżeń.
— Mam pewne obawy co do uczestników zebrania, które chcesz zwołać — czy będziesz miał broń i czy będziesz na siebie uważał?
— Zapewniam cię, że będę.
Westchnienie Daniela było tak bardzo ludzkie, ze Baley przyłapał się na próbie odczytania wyrazu twarzy tamtego.
— Widywałem już ludzi postępujących wbrew logice — powiedział Daniel.
— Przydałyby się nam Trzy Prawa — odparł Baley — ale cieszę się, że ich nie mamy.
Patrzył w sufit. Chociaż tak wiele zależało od Daniela, me mógł wyjawić mu całej prawdy. Roboty były wmieszane w tę sprawą.
Aurora miała swoje powody by wysłać robota jako swego przedstawiciela, ale okazało się to pomyłką.
Jeśli jednak dobrze pójdzie, za dwadzieścia cztery godziny będzie po wszystkim. Za dwadzieścia cztery godziny będzie wracał z nową nadzieją na Ziemi. Sam jeszcze nie bardzo w to wierzył, ale istniało wyjście z sytuacji, w jakiej znalazła się Ziemia.
Ziemia! Nowy Jork! Jessie i Ben! Wygodny, przytulny, drogi dom!
Na tym zatrzymał się w półśnie, ale myśl o Ziemi nie zdołała wyczarować oczekiwanej pociechy. Uczucie, które żywił dla Miast, osłabło. W końcu wszystko przybladło i zasnął.
Kiedy obudził się i umył i ubrał, fizycznie był gotów do działania. Nie czuł się jednak pewnie. Jego rozumowanie nie wydawało mu się mniej przekonywujące w świetle poranka. Chodziło raczej o spotkanie z Solarianami.
Czy mógł być pewien tego, jak się zachowają?
Pierwsza Zjawiła się Gladia. Była oczywiście najbliżej, w tym samym domu, co on. Blada, w białej sukni, wyglądała jak posąg.
Patrzyła bezradnie na Baleya. Uśmiechnął się do niej. Poprawiło to trochę jej nastrój.
Teraz pojawiali się, jeden po drugim, inni.
Attlebish, szef Służby Bezpieczeństwa, zjawił się jako drugi po Gladii, szczupły, z wyrazem wyższości i dezaprobaty na twarzy. Po nim Leebig, robotyk, zniecierpliwiony i zły, mrugający swą chorą powieką. Socjolog Quemot robił wrażenie zmęczonego, spojrzał Jednak na Baleya z uśmiechem w głęboko osadzonych oczach, jakby mówił:
„Widzieliśmy się, jesteśmy sobie bliscy”.
Klorissa Cantoro wyglądała, jakby czulą się nieswojo w towarzystwie pozostałych. Kiedy spojrzała na Gladię, dało się słyszeć prychnięcie. Potem patrzyła już w posadzkę. Na końcu zjawił się lekarz, doktor Thool. Wyglądał mizernie.
Byli więc wszyscy, z wyjątkiem Gruera, który powoli wracał do zdrowia i nie mógł uczestniczyć w zebraniu (Trudno, pomyślał Baley, poradzimy sobie bez niego). Wszyscy mieli na sobie odświętne stroje i wszyscy siedzieli w pokojach o szczelnie zasłoniętych oknach.
Daniel doskonale to wszystko zorganizował.
Oby równie dobrze wypełnił swoją część zadania, modlił się w duchu Baley.
Przenosił wzrok z jednej osoby na drugą. Kręciło mu się w głowie od nie zgranych ze sobą świateł i widoku wnętrz o różnym wystroju.
Zaczai mówić — Zamierzam omówić sprawę zabójstwa doktora Rikaina Delmarre’a zajmując się kolejno motywem, sposobnością i środkami…
Attlebish przerwał — Czy to będzie długie przemówienie?
— Być może — odpowiedział ostro Baley — Wezwano mnie tu bym zbadał sprawę morderstwa, ponieważ jestem w tym specjalistą.
To mój zawód. Wiem najlepiej, jak to się robi. (Na nic im nie pozwolić, myślał, inaczej wszystko weźmie w łeb. Wziąć nad nimi górę).
Ciągnął dalej, używając słów możliwie krótkich i ostrych — Najpierw motyw. To najmniej pewna kwestia z wszystkich trzech. Sposobność i środki to sprawy obiektywne. Wystarczy zbadać stan faktyczny. Motyw jest rzeczą subiektywną. Może być zauważalny na przykład zemsta za publiczną zniewagę, może być też całkowicie niedostrzegalny, jak irracjonalna, mordercza nienawiść którą skrycie żywi ktoś pozornie zrównoważony.
Prawie wszyscy obecni mówili przy tej czy innej okazji, że posądzają o popełnienie tej zbrodni Gladię Delmarre. Nikt nie miał innych podejrzeń. Czy Gladia miała powód? Doktor Leebig podsunął mi jeden. Powiedział, że Gladia często kłóciła się z mężem, co potem przyznała sama Gladia w rozmowie ze mną. Gniew może przypuszczalnie popchnąć do morderstwa. Pozostaje jednak pytanie, czy jedynie ona miała powód. Zastanawiam się, czy sam doktor Leebig…
Robotyk omalże podskoczył i wyciągnął rękę w stronę Baleya Niech pan się liczy, Ziemianinie, ze słowami…
— Rozważam tylko możliwości — odparł chłodno Baley. — Pan, doktorze, pracował z doktorem Delmarrem nad nowymi modelami robotów. Jest pan najlepszym robotykiem na Solarii. To pana własne słowa, a ja się z tym zgadzam.
Leebig uśmiechnął się z jawnym zadowoleniem.
— Słyszałem jednak, — ciągnął Baley — że doktor Delmarre bliski był zerwania stosunków, z powodów dotyczących pana.
— To fałsz! To fałsz!
— Być może. Jeżeli to jednak prawda? Czy nie byłby to powód by się go pozbyć zanim zrywając z panem znieważył pana publicznie? Mam wrażenie, że nie zniósłby pan łatwo takiej zniewagi?
Baley zmienił raptownie przedmiot, by nie dać Leebigowi okazji do odpowiedzi.
— Pani Cantoro śmierć doktora Delmarre’a umożliwiła objęcie kierownictwa zakładu, dała jej pozycją.
— Wielkie nieba! Przecież już O tyra mówiliśmy! — wykrzyknęła z goryczą Klorissa.
— Wiem, że mówiliśmy, ale trzeba brać pod uwagą i tą możliwość. Co do doktora Quemota, grywał w szachy z doktorem Delmarre. Być może zirytowały go zbyt częste przegrane.
Socjolog zauważył ze spokojem — Przegrana w szachy, to oczywiście niewystarczający powód, agencie.
— To zależy od tego, jak poważnie traktuje pan szachy. Powód może w oczach mordercy przesłaniać cały świat a być bez znaczenia dla innych. Zresztą, mniejsza o to. Mam na myśli to, że nie wystarcza sam powód. Każdy mógł mieć powód, by zabić kogoś takiego, jak doktor Delmarre.
— Co pan przez to rozumie? — spytał Quemot z oburzeniem.
— Tylko to, że doktor Delmarre był „dobrym Solarianinem”.
Wszyscy państwo tak go opisywali. Ściśle przestrzegał obyczajów Solarii. Był człowiekiem idealnym, omalże abstrakcją. Czy takiego człowieka można darzyć uczuciem, czy choćby tylko lubić? Człowiek doskonały przypomina wszystkim o ich własnej niedoskonałości .
— Nikt nie zabiłby człowieka, za to, że był zbyt dobry — powiedziała Klorissa.
— Niewiele pani wie — oświadczył Baley, po czym mówił dalej — Doktor Delmarre wiedział, albo sądził że wie, o istnieniu na Solarii spisku związanego z myślą o podboju reszty Galaktyki. Starał się temu zapobiec, dlatego spiskowcy mogli uznać, że trzeba go usunąć. Uczestnikiem spisku mógłby być każdy z obecnych, nawet pani Delmarre i nawet szef Służby Bezpieczeństwa Corwin Attlebish.
— Ja? — spytał Attlebish.
— Z pewnością usiłował pan zakończyć śledztwo gdy tylko objął pan stanowisko po Gruerze.
Baley pociągnął kilka łyków swego napoju (prosto z oryginalnego opakowania, nietkniętego przez ludzkie czy robocie ręce). Jak dotąd grał na zwłokę i cieszył się, że Solarianie pozostawali na miejscach. Jako Ziemianin miał więcej od nich doświadczenia w kontaktach z ludźmi w czterech ścianach. Nie umieli walczyć w zwarciu.
— Teraz kwestia sposobności — powiedział. — Uważa się powszechnie, że tylko pani Delmarre miała tę sposobność, bo tylko ona mogła zbliżyć się we własnej osobie do swego męża.
— Czy to jednak pewne? Przypuśćmy, że ktoś inny niż pani Delmarre postanowił zabić doktora Delmarre’a. Czy taka desperacja nie usunęłaby sprawy fizycznego kontaktu na drugi plan? Czy gdyby ktoś z państwa zdecydował się na morderstwo, nie zniósłby czyjejś obecności przez czas dostatecznie długi by wykonać swój zamiar.
Czy nie zakradłby się do domu Delmarre’a…
Attlebish przerwał chłodno — Nie ma znaczenia, co moglibyśmy zrobić a czego nie mogli. To doktor Delmarre nie pozwoliłby na widzenie się z nim, zapewniam pana. Gdyby ktokolwiek spróbował się do niego zbliżyć, to bez względu na szacunek czy przyjaźń łączącą ich, Delmarre kazałby mu odejść i w razie potrzeby wezwałby na pomoc roboty.
— To prawda — powiedział Baley — o ile doktor Delmarre byłby świadom tego, że ma miejsce kontakt osobisty.
— Co pan przez to rozumie? — spytał ze zdziwieniem doktor; Thool.
— Kiedy niósł pan pomoc pani Delmarre — odparł Baley, — patrząc wprost na pytającego — nie była świadoma, że widzi pana, dopóki jej pan nie dotknął. Ja ze swej strony przywykłem tylko do widzenia. Kiedy przybyłem na Solarię i spotkałem się z dyrektorem Służby Bezpieczeństwa Gruerem, zakładałem że go widzę i gdy po zakończeniu rozmowy znikł, byłem całkowicie zaskoczony.
— Przyjmijmy więc, że było odwrotnie. Przypuśćmy, że ktoś przez całe dorosłe życie ogląda tylko innych i nigdy nikogo, oprócz żony nie widuje. Przypuśćmy, że zbliża się do niego we własnej osobie ktoś inny niż żona. Czy nie pomyślałby automatycznie, że ogląda tylko tego kogoś, zwłaszcza gdyby robotowi kazano zapowiedzieć połączenie?
— Ani przez chwilą — rzeki Quemot — identyczność tła zdradziłaby wszystko.
— Możliwe, ale czy ktoś z państwa zastanawia się w tej chwili nad tym, jakie widzi tło? Zanim doktor Delmarre zauważył, że coś jest nie w porządku, mogła upłynąć minuta a tymczasem jego przyjaciół, kimkolwiek był, mógł podejść do niego i zadać cios.
— Niemożliwe — upierał się Quemot.
— Nie sądzę — oświadczył Baley — Sądzę, że sposobność nie może być dowodem przeciw pani Delmarre. Miała sposobność ale inni mogli ją także mieć.
Baley zwlekał. Czuł, że pot wystąpił mu na czole, ale otarcie czoła byłoby oznaką słabości. Nie mógł utracić kontroli nad biegiem wydarzeń. Osoba, o którą mu chodziło, musi być przekonana o jego przewadze. Nie jest łatwo Ziemianinowi przekonać o tym Kosmitę.
Z wyrazu ich twarzy wnosił, że sprawy toczą się tak, jak powinny. Nawet Attlebish robił wrażenie zatroskanego.
— Tak, oto doszliśmy — powiedział — do sprawy środków i to najtrudniejsza łamigłówka. Broń, którą dokonano morderstwa, nie została odnaleziona.
— Wiemy — rzekł Attlebish. — Gdyby nie to, uważalibyśmy sprawę Gladii Delmarre za zamkniętą. Nie prosilibyśmy o przeprowadzenia śledztwa. w — Zapewne — odrzekł Baley. — Zbadajmy więc sprawę środków. Są dwie możliwości. Albo morderstwo popełniła pani Delmarre, albo ktoś inny. Jeśli to pani Delmarre je popełniła, broń musiałaby pozostać na miejscu zbrodni, chyba że usunięto ją później. Mój partner pan Olivaw z Aurory, chwilowo nieobecny, podsunął mi myśl, że doktor Thool miał możliwość usunięcia broni. Pytam więc przy wszystkich doktora Thoola, czy to zrobił, czy usunął broń podczas badania nieprzytomnej pani Delmarre?
Doktor Thool był wstrząśnięty — Nie, nie. Przysięgam. Proszę mnie przesłuchiwać. Przysięgam, że niczego nie usuwałem.
— Czy ktoś uważa, ze doktor Thool kłamie?
Zapadła cisza. Leebig spojrzał na jakiś przedmiot poza polem widzenia Baleya i mruknął coś o stracie czasu.
— Drugą możliwością jest, że ktoś inny popełnił zbrodnię i zabrał broń. Jeśli tak, należałoby spytać, po co by to robił? Potwierdza to niewinność pani Delmarre. Jeśli mordercą był ktoś z zewnątrz, byłby głupcem, nie pozostawiając broni, by obciążyć panią Delmarre. W każdym więc przypadku broń musiała tam być, a jednak jej nie zauważono.
— Ma nas pan za głupców, czy za ślepców? — spytał Attlebish.
— Za Solarian, którzy nie potrafią rozpoznać pewnego rodzaju broni.
— Nic nie rozumiem — mruknęła z żalem Klorissa.
Nawet Gladia, która dotąd się nie poruszyła, spojrzała ze zdziwieniem na Baleya.
— Martwy mąż i nieprzytomna żona nie byli sami. Był tam jeszcze ten rozstrojony robot.
— I cóż stąd? — spytał ze złością Leebig.
— Czy to nie oczywiste? Jeśli wykluczy się to, co niemożliwe, pozostanie prawda, choćby była niepodobna do prawdy. Ten robot był narzędziem zbrodni, a wam siła przyzwyczajenia nie pozwoliła tego rozpoznać.
Teraz wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, wszyscy z wyjątkiem Gladii, która wpatrywała się w Baleya.
Baley uniósł ręce — Proszę przestać. Cisza! Pozwólcie mi wyjaśnić — I jeszcze raz opowiedział o zamachu na życie Gruera i o sposobie, w jaki mógł zostać przeprowadzony. Tym razem opowiedział też o zamachu na własne życie.
— Przypuszczam — powiedział niecierpliwie Leebig — ze można było kazać jednemu robotowi zatruć strzałę, nie mówiąc mu o truciźnie, a drugiemu robotowi, który nie wiedział że strzała jest zatruta, kazać wręczyć ją chłopcu i powiedzieć, że jest pan Ziemianinem.
— Coś w tym rodzaju. Trzebaby odpowiednio pouczyć roboty.
— Bardzo to naciągane — powiedział Leebig.
Quemot pobladł, jakby robiło mu się niedobrze — Żaden Solarianin nie mógłby użyć robotów na szkodę ludzi.
— Może i nie — wzruszył ramionami Baley. — Ważne jest, że można użyć do tego robotów. Proszę spytać doktora Leebiga. Jest robotykiem.
— Nie da się to zastosować do morderstwa doktora Delmarre’a — powiedział Leebig. — Wczoraj to panu mówiłem. Jak można użyć robota do strzaskania czaszki człowiekowi?
— Czy mam to wyjaśnić?
— Proszę to zrobić, jeśli pan potrafi.
— Doktor Delmarre wypróbowywał robota nowego rodzaju.
Znaczenie tego nie było dla mnie jasne aż do wczoraj. Wieczorem prosiłem robota o pomoc w podniesieniu się z fotela. „Podaj mi rękę” powiedziałem. Robot patrzył zdezorientowany na swoją rękę, jakby myślał, że chcę by ją odłączył. Musiałem powtórzyć polecenie używając innych słów. Przypomniało mi to jednak coś, co wcześniej mówił mi doktor Leebig. Otóż prowadzono doświadczenia z robotami o wymiennych kończynach.
— Przypuśćmy, że robot, którego wypróbowywał doktor — Delmarre, mógł używać wymiennych kończyn do wykonywania różnych zadań. Przypuśćmy, że morderca wie o tym i mówi robotowi „Daj mi rękę”. Robot odłączyłby ramię i podał mu, a ramię robota może być świetną bronią. Po śmierci zaś doktora Delmarre’a wróciłoby na swoje miejsce.
Osłupienie słuchaczy ustąpiło miejsca sprzeciwom. Baley musiał wykrzyczeć ostatnie zdanie a i tak prawie je zagłuszono.
Attlebish podniósł się z fotela z poczerwieniałą twarzą — Jeśli nawet tak było, morderczynią jest pani Delmarre. Była tam, mogła wiedzieć o odłączonych kończynach, w co nie wierzę, nawiasem mówiąc. Wszystko wskazuje na nią, Ziemianinie, cokolwiek by pan zrobił.
Gladia zaczęła cicho płakać.
Baley nawet na nią nie spojrzał. — Wprost przeciwnie. Łatwo wykazać, że ktokolwiek popełnił tę zbrodnię, nie była to pani Delmarre.
Jothan Leebig skrzyżował ręce, a na jego twarzy pojawiło się lekceważenie.
Baley spostrzegł to — Doktor Leebig mi pomoże. Jako robotyk Wie pan, że wplątanie robotów w morderstwo wymaga wielkiej zręczności. Wczoraj próbowałem zamknąć kogoś w areszcie domowym. Była to prosta rzecz, ja jednak nie umiem postępować z robotami. W moich instrukcjach były niedomówienia i mój więzień uciekł.
— Kto to był? — spytał Attlebish — To nie ma znaczenia — odpowiedział niecierpliwie Baley. Ma znaczenie to, ze amator nie potrafi odpowiednio posługiwać się robotami. Niektórzy zaś Solarianie mogą być zupełnymi amatorami, jak na Solarian. Co, na przykład wie o robotyce Gladia Delmarre, doktorze?
— Co takiego? — Leebig wytrzeszczył oczy.
— Próbował pan nauczyć panią Delmarre robotyki. Jaką była uczennicą? Czy nauczyła się czegoś?
Leebig rozejrzał się niepewnie — Nie nauczyła się…
— Była całkiem do niczego, nieprawdaż? A może woli pan nie odpowiadać?
— Mogła udawać ignorancję — odpowiedział Leebig.
— Czy, jako robotyk, byłby pan gotów oświadczyć, że uważa panią Delmarre za zdolną do wmanewrowania robotów w morderstwo?
— Jak mam na to odpowiedzieć?
— Podejdźmy do tego inaczej. Ktokolwiek próbował zabić mnie w żłobku, musiał mnie przedtem odszukać, posługując się systemem łączności między robotami. Nie mówiłem nikomu, dokąd się udaję i tylko eskortujące mnie roboty znały moje miejsce pobytu. Mój partner Daniel Olivaw, usiłował mnie później odnaleźć i miał z tym sporo trudności. Morderca musiał jednak łatwo do tego dojść jeśli zdołał przygotować zatrucie i wystrzelenie strzały zanim opuściłem zakład. Czy pani Delmarre zdołałaby to zrobić?
Corwin Attlebish pochylił się w fotelu — Kto, zdaniem pana, Ziemianinie, miałby dość wiedzy na to?
— Doktor Jothan Leebig sam przyznaje, że jest na tej planecie najlepszym specem od robotów.
— Czy to oskarżenie? — krzyknął Leebig.
— Tak! — zawołał Baley.
Furia w oczach Leebiga przygasła. Zastąpiło ją powstrzymywane napięcie. Powiedział — Oglądałem po morderstwie tego robota Delmarre’a. Nie miał żadnych wymiennych kończyn. Jego kończyny mogły być odłączone tylko przy użyciu specjalnych narzędzi i pod nadzorem Delmarre’a.
— Kto może potwierdzić prawdziwość tego oświadczenia?
— Moich słów się nie kwestionuje.
— Właśnie ma to miejsce. Oskarżam pana, więc to co pan mówi, jest bez wartości. Co innego, gdyby ktoś potwierdził pańskie słowa.
Nawiasem mówiąc, szybko pozbył się pan tego robota. Dlaczego?
— Nie było go po co trzymać. Był całkiem rozstrojony. Był do niczego.
— Dlaczego?
Leebig pogroził palcem Baleyowi — Już mnie pan o to pytał, Ziemianinie i powiedziałem panu, dlaczego. Robot był świadkiem morderstwa, któremu nie mógł zapobiec.
— Powiedział mi pan też, że zawsze powoduje to całkowitą zapaść i że to zasada. A jednak kiedy Gruer został otruty, robot który podał mu truciznę trochę się tylko potem jąkał i powłóczył nogą.
Był on w istocie sprawcą, a nie tylko świadkiem morderstwa, a jednak pozostał dość sprawny, by można go było przesłuchać.
— Ten robot, robot ze sprawy Delmarre’a, musiał być bardziej zaangażowany w morderstwo, niż robot Gruera. Jego ramię musiało być narzędziem zbrodni.
— Same nonsensy — Leebig łapał oddech. — Pan nie ma pojęcia o robotach.
— Być może. Radzę jednak, by dyrektor Służby Bezpieczeństwa Attlebish zajął rejestry pańskiej wytwórni robotów. Da się zapewne sprawdzić, czy budował pan roboty z wymiennymi kończynami a jeśli tak, czy posłał pan któregoś z nich do Delmarre’a i kiedy to było.
— Nikt mi nie będzie grzebał w rejestrach — krzyknął Leebig.
— Dlaczego, jeśli nie ma pan nic do ukrycia?
— Dlaczego, na Solarię, miałbym zabijać Delmarre’a? Proszę mi powiedzieć. Jaki miałbym powód?
— Przychodzą mi na myśl dwa powody — powiedział Baley. Był pan z panią Delmarre zaprzyjaźniony, zbyt zaprzyjaźniony. Solarianie także są ludźmi. Pan nigdy nie zadawał się z kobietami ale nie uczyniło to pana odpornym na, powiedzmy, zwierzęce bodźce.
Widywał pan panią Delmarre, — to jest, przepraszam, oglądał ją Pan — ubraną raczej nieformalnie i…
— Nie! krzyknął rozdzierająco Leebig.
Gladia także szepnęła z naciskiem — Nie!
— Może nie rozpoznał pan natury pańskich uczuć, albo jeśli mgliście zdawał pan sobie z nich sprawę gardził pan Własną słabością i nienawidził pani Delmarre. Mógł pan też znienawidzić Delmarre’a. Prosił pan panią Delmarre, by została pańską asystentką. Odmówiła, co zwiększyło pańską nienawiść. Zabijając doktora Delmarre’a tak by rzucić podejrzenie na jego żonę, mógł pan zemścić się naraz na obojgu.
— Kto uwierzy w te melodramatyczne plugastwa? — spytał chrapliwie Leebig. — Może inny Ziemianin, inne zwierzę. żaden Solarianin.
— To nie jedyny powód — powiedział Baley — Ten tkwił pewnie w pana podświadomości ale miał pan poważniejszy. Doktor Rikain Delmarre stał na drodze pańskim planom i dlatego musiał być usunięty.
— Jakim planom?
— Planom podboju Galaktyki, doktorze.