W drzwiach .stanął Daniel — Co się stało, Eliaszu?
Wyjaśnienia były zbyteczne. Głos Daniela przeszedł w donośny krzyk — Roboty Hannisa Gruera! Wasz pan jest ranny! Roboty!
Metalowa postać wkroczyła do sali jadalnej a w ciągu następnej minuty pojawiło się kilkanaście. Trzy roboty wyniosły ostrożnie Gruera, inne zajęły się uprzątaniem bałaganu i zbieraniem porozrzucanej po podłodze zastawy.
— Hej tam, roboty! — zawołał Daniel — Mniejsza o porcelanę.
Szukajcie człowieka! Przeszukać dom! Przeszukać teren posiadłości!
Jeśli znajdziecie człowieka, zatrzymajcie go nie robiąc mu krzywdy (ta uwaga była zbyteczna), nie pozwólcie mu tylko odejść. Jeśli nie znajdziecie nikogo dajcie mi znać. Będę pod tym samym numerem.
Roboty rozbiegły się. Eliasz mruknął do Daniela — To dopiero początek. Mamy niewątpliwie do czynienia z trucizną.
— Tak, to oczywiste, partnerze Eliaszu — Daniel usiadł w jakiś dziwny sposób, jakby ugięły się pod nim kolana. Baley nigdy dotąd nie widział go w takim stanie.
— Widok człowieka, któremu dzieje się krzywda bardzo źle działa na mój mechanizm — wyjaśnił Daniel.
— Nie mogłeś nic na to poradzić.
— Wiem, a jednak w moich ścieżkach myślowych powstały jakieś zatory. Możnaby to nazwać szokiem.
— Jeśli tak, to nic poważnego — Baley nie miał litości ani współczucia dla wrażliwego robota. — Musimy zastanowić się, kto jest winien. Nie ma trucizny bez truciciela.
— Przypadkowe zatrucie? W tak doskonale funkcjonującym świcie? Niemożliwe. Poza tym trucizna była w napoju a objawy zatrucia wystąpiły nagle i wszystkie naraz. Danielu, pójdę to sobie przemyśleć. Połącz się z panią Delmarre. Upewnij się że jest u siebie i sprawdź, jaka odległość dzieli posiadłości jej i Gruera.
— Czy myślisz, że ona…
Baley uniósł rękę — Po prostu sprawdź to, zgoda?
Wyszedł. Chciał być sam. Z pewnością nie były to dwa niezależne od siebie usiłowania morderstwa, tak zbieżne w czasie, w świecie takim jak Solaria. Jeśli zaś istniał między nimi związek, najprościej było przyjąć, że opowiadanie Gruera o konspiracji było prawdą.
Baley czuł, jak rośnie w nim znajoma gorączka. Przybył tu z głowa pełną kłopotów Ziemi i własnych. Morderstwo wydawało się sprawą odległą ale oto zaczęły się łowy. Zacisnął zęby. Niezależnie od wszystkiego innego morderca czy też mordercy (albo morderczyni) uderzyli w jego obecności i to go ubodło. Czy tak mało się z nim liczono? Zraniono jego dumę zawodową. Musiał przyjąć to do wiadomości. Wreszcie miał wyraźne podstawy by uznać to za zwykły przypadek morderstwa, niezależnie od powiązań z grożącym Ziemi niebezpieczeństwem.
Pojawił się Daniel — zrobiłem, o co prosiłeś, Eliaszu. Oglądałem panią Delmarre. Jest u siebie, to jest ponad tysiąc mil od posiadłości dyrektora Gruera.
— Zobaczę się z nią później, to jest obejrzę ją — powiedział — Baley. Spojrzał z namysłem na Daniela — Czy myślisz, że jest w to wmieszana?
— Bezpośrednio oczywiście nie, Eliaszu.
— Czy to ma sugerować związek pośredni?
— Mogła nakłonić kogoś, by to zrobił.
— Kogoś? — spytał szybko Baley. — Kogo?
— Jeśli ktoś działał w jej imieniu, musiał być na miejscu zbrodni.
— Tak. Ktoś musiał wlać truciznę do tego płynu.
— Czy możliwe jest, by zrobiono to wcześniej, może nawet dużo wcześniej?
— Myślałem o tym, Eliaszu. Dlatego właśnie użyłem słowa „oczywiście” gdy oświadczyłem, że pani Delmarre nie jest bezpośrednio związana ze zbrodnią. Mogła jednak być na miejscu zbrodni wcześniej. Należałoby sprawdzić jej ruchy.
— Więc zróbmy to! Sprawdźmy, czy kiedykolwiek była tu we własnej osobie!
Baley podejrzewał już uprzednio, że robocia logika musi mieć krótki zasięg i oto przekonywał się o tym. Było tak, jak mówił robotyk: są logiczne ale nie są rozsądne.
— Wracajmy do sali spotkań — powiedział — i obejrzyjmy jeszcze raz posiadłość Gruera.
Pomieszczenie lśniło czystością i porządkiem. Żaden ślad nie wskazywał, że przed godziną wił się tu w boleściach człowiek.
Trzy roboty stały pod ścianą w zwykłej postawie uniżonego szacunku.
— Co słuchać z Waszym panem? — spytał Baley.
Środkowy robot odpowiedział — Zajmuje się nim lekarz, proszę pana.
— Czy to oglądanie, czy widzenie?
— Oglądanie, proszę pana.
— Co mówi lekarz? Czy wasz pan będzie żył?
— To jeszcze nie jest pewne, proszę pana.
— Czy dom został przeszukany?
— Starannie przeszukany, proszę pana.
— Czy były oznaki obecności kogoś innego niż Wasz pan?
— Nie, proszę pana.
— A oznaki takiej obecności w przeszłości.
— Żadnych, proszę pana.
— Czy przeszukano teren?
— Tak, proszę pana.
— Czy są jakieś wyniki?
— Nie, proszę pana.
Baley skinął głową — Chcę mówić z robotem, który podawał dziś wieczór do stołu.
— Czeka na zbadanie ,proszę pana. Reaguje nieprawidłowo.
— Czy może mówić?
— Tak, proszę pana.
— Więc sprowadźcie mi go bez zwłoki!
Nastąpiła jednak chwila zwłoki i Baley zaczął:
— Mówiłem…
Daniel wpadł mu w słowo — Te solariańskie roboty porozumiewają się między sobą przez radio. Już wezwano robota, o którego ci chodziło. Opóźnieniu winien jest wstrząs jaki mu się przytrafił. Baley skinął głową. Mógł się domyślić istnienia tego radia. W świecie tak całkowicie zależnym od robotów musiały one jakoś komunikować się ze sobą jeśli system nie miał się załamać. Wyjaśniało to, czemu gdy wezwało się jednego robota zjawiał się ich tuzin, oczywiście tylko wtedy, kiedy było to potrzebne.
Wszedł robot. Kulał, pociągając nogą. Co było tego powodem?
Baley wzruszył ramionami. Nawet u prymitywnych ziemskich robotów nie można było przewidzieć reakcji na uszkodzenia pozytronowych ścieżek. Przerwanie obwodu mogło, jak w tym przypadku skończyć się paraliżem. Dla robotyka mogło to znaczyć wiele, dla laików zupełnie nic.
Baley spytał ostrożnie — Czy pamiętasz płyn, który wlewałeś do szklanki twego pana?
— Thak, proszę pana.
A więc mamy i wadę wymowy.
— Co to był za płyn?
— To była woda, proszę phana.
— Tylko woda? Nic poza tym?
— Thylko woda, proszę phana.
— Skąd ją wziąłeś?
— Ze zbhiornika, proszę pana.
— Czy przed przyniesieniem stała w kuchni?
— Mój phan nie lubił zimnej, proszę phana. Khazał ją nalewać godzinę przed posiłkiem.
Baley pomyślał, że mogło to być na rękę komuś, kto o tym wiedział.
— Kiedy tylko będzie to możliwe, niech jeden z was połączy mnie z lekarzem, który ogląda waszego pana. Tymczasem, niech mi któryś wyjaśni, jak działa zawór zbiornika. Chcę wiedzieć, jak wygląda u was zaopatrzenie w wodę.
Lekarz już wkrótce był osiągalny. Był to najstarszy kosmita, jakiego Baley kiedykolwiek widział, mógł mieć ponad trzysta lat. Żyły występowały mu na dłoniach a gładko zaczesane włosy były całkiem siwe. Miał zwyczaj stukania paznokciem w przednie zęby, co drażniło Baleya. Nazywał się Olthim Thool.
— Szczęściem, większą część dawki zwrócił — mówił lekarz wciąż jednak istnieje groźba, że nie wyżyje. Cóż za tragedia — westchnął ciężko.
— Co to była za trucizna, doktorze? — spytał Baley.
— Obawiam się, że nie wiem. (klik — klik — klik) — Jak to? Jak wiec go pan leczy?
— Pobudzając bezpośrednio system nerwowo-mięśniowy a poza tym pozwalam by natura zrobiła, co do niej należy — Jego pożółkła twarz, przypominająca znoszony wyrób ze skóry dobrego gatunku miała zadowolony z siebie wyraz — Mamy niewielkie doświadczenie w takich sprawach. Nie przypominam sobie drugiego takiego przypadku w ciągu z górą dwustu lat praktyki.
Baley patrzył na niego z politowaniem — Ma pan przecież jakieś wiadomości na temat trucizn, nieprawdaż?
— O, tak — (Klik — klik) — Wiedzę ogólną.
— Macie książkofilmy, z których mógłby pan zaczerpnąć wiadomości.
— To zajęłoby parę dni. Istnieje bardzo wiele trucizn mineralnych. Używamy środków owadobójczych i nie byłoby niemożliwością uzyskania toksyn bakteryjnych. Nawet posługując się wzorami z filmów trzebaby wiele czasu na zgromadzenie wyposażenia i przygotowanie technik testowania.
— Jeżeli nikt na Solarii nie zna się na tym, — doradził posępnie Baley — proponowałbym skontaktowanie się z innymi światami.
Tymczasem mógłby pan sprawdzić zawór zbiornika na obecność trucizny. Niech się pan tam uda osobiście, jeśli to konieczne i zrobi to.
Baley ostro poganiał czcigodnego Kosmitę rozkazując mu niczym robotowi i zupełnie się nad tym nie zastanawiając. Kosmita zresztą nie protestował.
Doktor Thool miał jednak wątpliwości Jak można zatruć zawór zbiornika? Jestem pewien, że to niemożliwe.
— Prawdopodobnie nie, — zgodził się Baley, — ale tak czy inaczej proszę to dla pewności sprawdzić.
Było to rzeczywiście mało prawdopodobne. Z wyjaśnień robotów wynikało, że zawór był typowym produktem solariańskiej zapobiegliwości.
Woda wpływająca do zbiornika była uzdatniana. Zapewniano jej właściwą ilość tlenu, a także najróżniejszych jonów, nawet w śladowych ilościach, o ile organizm człowieka ich potrzebował. Było wysoce nieprawdopodobne by jakakolwiek trucizna nie została wychwycona przez któreś z urządzeń kontrolnych.
Jeśliby zbiornik został uznany za bezpieczny znacznie ograniczałoby to możliwy czas. Mogło chodzić wyłącznie o tę godzinę, kiedy karafka (niezakorkowana, pomyślał Baley z goryczą) miała się wolno nagrzewać, zgodnie z zachcianką Gruera.
Doktor Thool spytał marszcząc czoło — Ale jak mam to sprawdzić?
— Na Jozafata! Weźmie pan ze sobą jakieś zwierzę i wstrzyknie mu trochę tej wody albo zmusi je pan do wypicia. Ruszże głową, człowieku! To samo zrobi pan z zawartością karafki i jeśli została zatruta, a musiało tak być, przeprowadzi pan kilka najprostszych testów, opisywanych w filmach. Niechże pan cokolwiek zrobi!
— Chwileczkę! O jakiej karafce pan mówi?
— O karafce z wodą, tę z której robot napełnił szklankę trucizną.
— Ależ, została już umyta, jak sądzę. Z pewnością sprzątnięto ]ą rutynowo.
Baley jęknął. Oczywiście: Zachowanie dowodów było niemożliwością gdy tłum pracowitych robotów niszczył je starannie w imię porządku. Powinien był wydać odpowiedni rozkaz ale to nie był przecież jego świat. Nigdy nie nauczy się tu postępować jak należy.
— Na Jozafata!
Nadeszła w końcu wiadomość, że przeszukano posiadłość Gruera i nie wykryto żadnych śladów nieproszonych gości.
— To raczej utrudnia rozwiązanie, Eliaszu. Wygląda na to, że nikt nie może być trucicielem — zauważył Daniel.
Baley, pogrążony w myślach, nie słuchał uważnie. — Co takiego?
…Wcale nie. Wcale nie. Wcale nie. To rozjaśnia sprawę — Nie wyjaśnił tych słów, wiedząc, że Daniel nie zrozumiałby ani nie wierzył w to, co dla niego samego było już niewątpliwa prawdą.
Daniel nie prosił zresztą o wyjaśnienia. Takie wdzieranie się w myśli człowieka, nie byłoby w jego stylu.
Baley chodził tam i z powrotem. Obawiał się nadejścia nocy gdy budził się w nim lek przed otwartą przestrzenia i rosła tęsknota za Ziemią. Pragnął, by coś się działo.
— Może byśmy zobaczyli się znów z panią Delmarre? Każ — robotom nawiązać łączność — zwrócił się do Daniela.
Przeszli do sali spotkań. Baley przyglądał się jak robot wywija swymi zwinnymi metalowymi palcami. Jakieś niejasne myśli przesłaniały mu ten obraz, pierzchły jednak na widok stołu, nakrytego do obiadu, który zajął nagle połowę sali.
Powitał ich głos Gladii a w chwile później pokażą.’?, się ona sama — Niech cię to nie dziwi, Eliaszu. Jest właśnie pora obiadu. Jak widzisz, jestem odpowiednio ubrana.
Tak też było. Miała na sobie jasnobłękitną suknię z długimi rękawami, spływająca jej aż do kostek. Do szyi i ramion przylegała żółta kreza odrobinę jaśniejsza od jej ułożonych w fale włosów.
— Nie chciałbym ci przeszkadzać przy jedzeniu.
— Jeszcze nie zaczęłam. Może chciałbyś rai towarzyszyć? — Towarzyszyć ci? — Baley spojrzał na nią podejrzliwie.
Zaśmiała się — Wy, Ziemianie, jesteście zabawni. Nie miałam na myśli ciebie we własnej osobie. To przecież byłoby niemożliwe. Idź do swojej jadalni a wtedy będziecie mogli obaj zjeść ze mną razem.
— Ale jeśli stąd wyjdę…
— Twój technik będzie utrzymywał łączność.
Daniel skinął głową. Baley ruszył niepewnie ku drzwiom. Gladia jej stół i otoczenie ruszyły wraz z nim. Gladia uśmiechała się zachęcająco — widzisz? Twój technik utrzymuje połączenie.
Baley i Daniel podróżowali ruchomym chodnikiem, którego Baley zupełnie sobie nie przypominał. Najwyraźniej sale w tej nieprawdopodobnej budowli połączone były różnymi przejściami, z których on znał nieliczne, Daniel zaś, oczywiście wszystkie.
Gladia i jej zastawiony stół towarzyszyli im przez cały czas, przenikając ściany, czasem unosząc się nad posadzką, a czasem nieco się w niej pogrążając.
Baley zatrzymał się, mrucząc — To się zaczyna robić meczące…
— Czy nie kręci ci się w głowie? — spytała natychmiast Gladia.
— Trochę.
— Więc każ swojemu technikowi zatrzymać mój obraz i połącz nas na nowo, kiedy znajdziesz się w jadalni.
— Każę to zrobić, Eliaszu — powiedział Daniel.
Czekał na nich nakryty stół. W talerzach parowała jakaś brunatna zupa, w której pływały kawałki mięsa pokrojonego w kostki, a pośrodku stołu królował przygotowany do krojenia jakiś wielki pieczony ptak. Daniel pomówił z usługującym robotem i oba rozstawione nakrycia umieszczono w jednym końcu stołu.
Jak na dany znak ściana usunęła się, stół pozornie wydłużył, a w jego przeciwległym końcu pojawiła się Gladia. Obie sale i oba stoły połączyły się z taką precyzją, że gdyby nie odmienny styl zastawy stołowej i różne wzory ścian i posadzek można by uwierzyć, że jedzą razem.
— No proszę! — powiedziała z zadowoleniem Gladia — Czy tak nie jest wygodniej?
— Jest bardzo wygodnie — zgodził się Baley. Skosztował zupy, stwierdził że jest wyśmienita i nie żałował sobie — Czy słyszałaś o agencie Gruerze?
Troska pojawiła się w jej twarzy. Odłożyła łyżkę — Czy to nie okropne? Biedny Hannis.
— Mówisz mu po imieniu? Znajomy?
— Znam prawie każdego, kto znaczy coś na Solarii. Tu zresztą wszyscy wszystkich znają.
— Oczywiście! Ilu ich w końcu jest? — pomyślał Baley.
— Znasz więc chyba doktora Althima Thoola? Opiekuje się Gruerem.
Gladia zaśmiała się. Usługujący robot ukroił jej płat mięsa i dołożył kilka małych brunatnych ziemniaczków i nieco marchewki — Oczywiście, że go znam. Mnie też leczył.
— Kiedy to było?
— Po tym… tych kłopotach z moim mężem.
— Czy na tej planecie jest tylko jeden lekarz? — spytał zdumiony Baley.
— Och, nie! — Przez chwilę poruszała wargami, jakby coś — liczyła — Jest ich co najmniej dziesięciu. I jeden młody człowiek, o którym wiem, że studiuje medycynę. Doktor Thool należy do najlepszych. Ma największe doświadczenie. Biedny doktor Thool.
— Dlaczego biedny?
— Ach, wiesz co mam na myśli. To takie okropne zajęcie być lekarzem. Kiedy się nim jest, trzeba widywać ludzi i nawet dotykać ich! Doktor Thool już się z tym pogodził. Nie uchyla się od widzenia się z pacjentem, jeśli uważa to za konieczne. Leczył mnie odkąd byłam dzieckiem. Zawsze był miły i przyjacielski i zawsze miałam wrażenie, że nie miałby nic przeciw widzeniu mnie. Widział mnie, na przykład, ostatnio.
— Po śmierci twego męża?
— Tak. Możesz sobie wyobrazić, co czuł widząc ciało mojego meta i mnie leżącą obok.
— Mówiono mi, że oglądał ciało.
— Ciało tak. Kiedy jednak upewnił się, że żyję i nic mi nie grozi, kazał robotom podłożyć mi poduszkę pod głowę, zrobić mi zastrzyk z czegoś tam i wyruszył. Przyleciał tu odrzutowcem. Naprawdę! Zajęło mu to niecałe pół godziny. Zaopiekował się mną i upewnił, że wszystko w porządku. Byłam tak zamroczona kiedy przyszłam do siebie, że narobiłam wrzasku kiedy mnie dotknął, bo myślałam, że go tylko oglądam. Był strasznie zakłopotany, biedak, ale wiem, że chciał jak najlepiej.
Baley skinął głową — lekarze nie mają chyba wiele do roboty na Solarii?
— Spodziewam się!
— Wiem, że o chorobach zakaźnych nie ma mowy, ale co z zaburzeniami przemiany materii, miażdżycą, cukrzycą i tak dalej?
— To się zdarza i wtedy jest naprawdę okropnie. Lekarze mogą zapewnić takim ludziom znośne życie, przynajmniej jeśli chodzi o ich stan fizyczny ale to najmniej ważne.
— Czyżby?
— Oczywiście. To oznacza, że analiza genetyczna była — niedoskonała. Nie sądzisz chyba, że pozwolilibyśmy rozwijać się cukrzycy?
Każdy u którego wykryto coś takiego musi poddać się bardzo szczegółowym ponownym badaniom. Cofnięty zostaje przydział małżeński, co jest strasznie kłopotliwe dla współmałżonka. To również oznacza, że nie… żadnych… — jej głos przeszedł w szept — dzieci.
— Żadnych dzieci? — Spytał głośno Baley.
Gladia zaczerwieniła się — Nie wypada wymawiać tego słowa! — Dz… dzieci.
— Można się przyzwyczaić — powiedział Baley szorstko.
— Tak, ale jeśli do tego przywyknę, może mi się zdarzyć, że powiem to w towarzystwie, a wtedy nic tylko pod ziemię się zapaść…
W każdym razie, jeśli małżeństwo miało dzieci (widzisz powtórzyłam to słowo) trzeba je odnaleźć i przebadać — to było jedno z zajęć Rikaina, nawiasem mówiąc — i to dopiero kłopot.
Baley pomyślał o Thoolu. Niekompetencja lekarza była naturalnym następstwem uwarunkowań społecznych i nie oznaczała niczego złego. Nie musiała oznaczać. — Można go skreślić, ale cienką kreską — pomyślał.
Przyglądał się jedzącej Gladii. Jej ruchy były zgrabne i eleganckie, apetyt miała normalny. Jego własny ptak był wyśmienity.
Gdy chodziło o jedzenie, Zaziemskie światy potrafiłyby rozpieścić Baleya.
— Co sądzisz, Gladio, o tym otruciu? — spytał.
Podniosła wzrok — Staram się o tym nie myśleć. Może to nie było otrucie.
— To było otrucie.
— Ale przecież nikogo tam nie było.
— Skąd wiesz?
— Tam nikogo nie mogło być. Nie miał żony, odkąd wyczerpał swój limit dz… — wiesz o co mi chodzi. A skoro nie było tam nikogo, kto mógłby podać mu truciznę, jak mógł zostać otruty?
— A jednak został otruty. To fakt, z którym trzeba się pogodzić.
Zachmurzyła się — Czy sądzisz, że sam to zrobił?
— Wątpię. Dlaczego miałby to robić, i to jeszcze publicznie?
— A wiec to się nie mogło zdarzyć, Eliaszu. Nie mogło!
— Przeciwnie, Gladio! Łatwo można było tego dokonać. Chyba odgadłem ,jak to było.