Rozdział pierwszy

A jednak zdążyliśmy! Szczęśliwie brama miejska zatrzasnęła się za naszymi plecami, a mogła przed nosem. Nie bez powodu Flobaster wrzeszczał na nas całą drogę. Spóźnialiśmy się, ponieważ o świcie złamaliśmy oś, a stało się tak dlatego, że senny Mucha przegapił wybój na drodze. Był senny, gdyż Flobaster, nie żałując pochodni, męczył nas próbą prawie do rana… Musieliśmy odwiedzić kuźnię. Flobaster ochrypł, targując się z kowalem, potem splunął, zapłacił i raz jeszcze zbił Muchę.

Oczywiście wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni, by się radować, że jednak zdążyliśmy wjechać do miasta, przepełnionego rozbawionymi tłumami. A cóż dopiero będzie jutro… Nikt z nas nie podniósł nawet głowy, żeby nacieszyć wzrok wysokimi dachami i złotymi chorągiewkami. Tylko Mucha, któremu wszystko było obojętne, słysząc wiwaty rozdziawił w ziewnięciu swoje małe usteczka.

Główny plac okazał się całkowicie zapchany wozami i namiotami rozsądniejszych konkurentów. Udało się w końcu ciężko wywalczyć kąt, w którym ledwie zmieściły się nasze trzy wozy. Po naszej lewej stronie znajdował się cyrk wędrowny, gdzie w klatce pod gołym niebem smętnie ziewał zagłodzony niedźwiedź. Po prawej był teatrzyk kukiełkowy: z otwartych skrzyń sterczały drewniane nogi wielkich marionetek. Naprzeciwko rozłożyli się obozem nasi starzy znajomi, komedianci z wybrzeża. Zdarzało się nam spotykać ich na niezliczonych jarmarkach i często ujmowali nam sporą część zarobku. Właśnie sprawnie zbijali podesty. Flobaster nachmurzył się. Odeszłam na bok, żeby cichutko parsknąć: cha, cha, czyżby staruszek miał nadzieję być tutaj pierwszym i jedynym? To przecież oczywiste, że na tutejszy Dzień Wszelkiej Radości przyjeżdżają wszyscy, nawet z bardzo dalekich stron, tylko pod jednym warunkiem. Warunek był bardzo prosty. Pierwszy numer programu powinien zawierać ścinanie głowy, wszystko jedno czyjej. Dziwny gust mają ci mieszczanie. Weźmy chociażby tę zabawną kukłę wisielca, przyozdabiającą gmach sądu…

Święto rozpoczęło się o świcie.

Nawet my daliśmy się lekko zwariować, chociaż byliśmy doświadczonymi aktorami, nie zgrają wiejskich amatorów. Zdarzały się nam po drodze różne świąteczne parady i karnawały. Miasto było bogate i bardzo z siebie zadowolone. Lokaje w liberiach niemal pękali z dumy, stojąc na tylnych resorach złocistych karet. Kramy uginały się pod stosami drogich, wyborowych towarów. Mieszczanie, odziani w swoje najlepsze szaty, pląsali na placu w takt bębnów i skrzypiec. Nawet bezpańskie psy wydawały się szacowne i pełne wysokiego mniemania o sobie. Żonglerzy przerzucali się płonącymi łuczywami. Linoskoczkowie tańczyli na linach rozpiętych wysoko nad głowami widzów. Było ich tylu, że gdyby zeszli na dół, spokojnie mogliby zapełnić niewielką wioskę. Ktoś w opiętym, czarnym trykocie miotał się w gęstej sznurowej sieci, podobny jednocześnie do muchy i pająka. Nawiasem mówiąc, Mucha nie omieszkał ściągnąć czegoś z najbliższego straganu i pochwalić się tym Flobasterowi, ten zaś długo targał go za ucho, wskazując migające tu i ówdzie czerwono-białe uniformy straży.

Czekaliśmy na naszą chwilę.

Na pierwszy ogień poszły marionetki, za pomocą których znacznie łatwiej przedstawić ścinanie głowy. Zagrali jakąś krótką, głupawą farsę. Głowa głównego bohatera spadła na deski jak korek od butelki musującego wina. Chudziutka, wygłodniała dziewczynka obeszła publiczność z nadstawioną czapeczką. Mało dawali. Widocznie spektakl się nie spodobał.

Potem zaryczał niedźwiedź. Potężnie zbudowany pogromca w jaskrawoczerwonym trykocie przerzucał w powietrzu malutkiego chłopaczka, jak ofiarne jagniątko, a na koniec numeru udał, że urywa mu główkę. W odpowiedniej chwili dzieciak zwinął się w pół. Przez moment czułam strach. Kto ich tam wie, tych cyrkowców…

Po chwili jednak chłopaczek wyprostował się, jak gdyby nigdy nic. Niedźwiedź, podobny trochę do starego, wysłużonego psa, przeszedł się niechętnie na tylnych łapach i w nadstawioną czapkę niezwłocznie posypały się monety.

Południowcy z wybrzeża ustąpili nam kolejkę. Ich szef machnął do Flobastera: zaczynaj!

Przygotowaliśmy na Dzień Wszelkiej Radości Opowieść o dzielnym Ollalu i nieszczęsnej Róży. Nieszczęsną Różę grała naturalnie Gezina, oczywiście nie ja. Wygłaszała wielki monolog do zakochanego w niej bez pamięci Ollala i zaraz potem opłakiwała go, kiedy na scenie zjawił się kat w czerwieni i odrąbał amantowi głowę. Sztukę napisał Flobaster. Nigdy nie miałam odwagi go zapytać, za co konkretnie cierpiał urodziwy Ollal?

Zagrał go Barian, tradycyjnie grywający w naszej trupie wszystkich bohaterskich amantów, chociaż niekoniecznie było to jego emploi. Nie był już taki młody… Flobaster przewidywał dla niego w niedalekiej przyszłości role szacownych ojców. Któż jednak, warto spytać, miałby w kolejnych spektaklach wzdychać do Geziny? Mucha zapowiadał się dobrze, lecz na razie miał tylko piętnaście lat i sięgał naszej heroinie do ramienia…

Podglądałam zza kurtyny, jak przepiękna Róża, efektownie rozpościerając fałdy sukni i rozpuszczone włosy na scenicznych deskach, użalała się Ollalowi i publiczności na okrucieństwo swego losu. Śliczna Gezina, szczupła, z pysznym biustem, gładką, różową twarzyczką i niebieskimi oczętami porcelanowej lalki, zawsze mogła liczyć na uznanie widzów. Toteż całe jej aktorstwo składało się z romantycznych okrzyków i żałosnych westchnień. No cóż, więcej nie było trzeba, zwłaszcza, gdy przy scenie śmierci ukochanego udało się jej uronić parę łez.

Właśnie ze dwie łezki błyszczały na rzęsach aktorki. Widzowie przycichli.

Za kulisami rozległy się ciężkie kroki oprawcy. Flobaster w czerwonym kostiumie starał się tupać jak najgłośniej. Urodziwy Ollal położył głowę na pieńku. Kat popisywał się chwilę, strasząc piękną Różę wielkim, ostrym toporem, potem zamachnął się szeroko i opuścił swój oręż na szyję Bariana.

Zgodnie z pomysłem Flobastera, pieniek był ukryty za zasłonką, tak więc widzowie mogli zobaczyć tylko plecy ofiary i zamach topora. Potem ktoś – tym kimś byłam oczywiście ja – podawał za kurtyną odrąbaną głowę.

Ach, cóż to była za głowa! Flobaster długo i starannie lepił ją z masy papierowej, zmiękczonej wodą i klejem. Wyszła całkiem podobna do Bariana, była jednak sinawa i spływająca potokami krwi z przeciętej szyi. Strach było na nią patrzeć. Kiedy kat zrywał chustę z leżącego na tacy przedmiotu, chwytał głowę za włosy z pakuł i pokazywał publice, niejedna dama mogłaby omdleć. Flobaster był niezmiernie dumny ze swego dzieła.

Tak więc zamachnął się toporem, ja zaś przygotowałam dla niego tacę z głową nieszczęsnego Ollala. W tej właśnie chwili wpadł mi w oko rekwizyt, przeznaczony do farsy o chciwej pastuszce.

Spora główka kapusty.

Wielkie nieba, czemu to zrobiłam?!

Jakby mnie coś opętało. Odłożyłam na bok straszną głowę z papieru, umieściłam na tacy kapuściany czerep i przykryłam chustą. Piękna Róża łkała, kryjąc w dłoniach twarzyczkę. Widoczny dla widzów korpus Bariana ostatni raz drgnął i znieruchomiał.

Kat schylił się nad pieńkiem. Ujrzałam wyciągniętą dłoń Flobastera. Za późno już było coś zmienić. Podałam tacę…

Cóż to była za chwila! Miotały mną dwa równorzędne uczucia: strach przed razami Flobastera i żarliwa ciekawość, co stanie się za chwilę na scenie… Drugie z tych uczuć było chyba silniejsze. Trzęsąc się, przylgnęłam do kurtyny…

Piękna Róża wciąż łkała. Kat zademonstrował jej tacę, spojrzał srogo na publiczność i zerwał przykrycie.

Wielkie nieba!

Takiej ciszy nie było na tym placu chyba od dnia, kiedy został wytyczony. Po chwili rozległ się jednak taki ryk śmiechu, że stada gołębi poderwały się z dachów i chorągiewek.

Nikt nie widział twarzy Flobastera, ukrytej za czerwoną katowską maską. Wyznaję, że na to liczyłam.

Przecudna Róża rozwarła swoje cudne usteczka tak szeroko, że mogłaby wlecieć przez nie sporej wielkości wrona. Na jej twarzy zastygło szczere zdumienie, jakiego drugorzędna aktorka Gezina nigdy w życiu nie zdołałaby odegrać. Tłum zanosił się śmiechem. Ze wszystkich bud jarmarcznych wysunęły się zaciekawione głowy konkurentów. Cóż tak bardzo poruszyło zblazowanych widzów, którzy niejedno widzieli?

Wobec tego Flobaster zrobił jedyne, co było możliwe: chwycił za głąb kapuściany i uniósł patetycznym gestem nad głową…

Gezina wpadła za kurtynę i wczepiła mi się pazurami we włosy.

– Ty to zrobiłaś? Ty zrobiłaś? Ty?!

Flobaster powoli zdjął z siebie katowski kostium. Jego twarz wyrażała całkowity spokój.

– Mistrzu Flo, ona to zrobiła! Zepsuła mi najlepszą scenę! Zepsuła nam przedstawienie! Ona…

– Cicho, Gezino – rzucił Flobaster.

Pojawił się jak zawsze zaspany Mucha. Tacka na datki była przepełniona, monety ułożyły się w stosik, przebłyskujący tu i ówdzie srebrem.

– Cicho, Gezino – powtórzył szef. – To ja jej kazałem.

Tym razem to ja szeroko rozdziawiłam gębę.

– Naprawdę? – podchwycił, wcale nie zaskoczony, Barian.

– To mi się całkiem spodobało… Niespodziewany efekt. Publice także się spodobało, co, Mucha?

Gezina spurpurowiała na twarzy, zalała się łzami, prychnęła i odeszła. Zrobiło mi się jej żal. Chyba nie powinnam była jej tego robić. Była całkiem pozbawiona poczucia humoru i na pewno teraz będzie długo nad tym boleć.

– Chodźmy – rzekł do mnie Flobaster.

Kiedy zapadła za nami płachta wozu, chwycił mnie mocno za ucho i wykręcił je z całej siły.

Biedny Mucha, skoro codziennie doświadczał czegoś takiego! Pociemniało mi w oczach z bólu, a kiedy znów mogłam zobaczyć mego dręczyciela, okazało się, że patrzę na niego przez zasłonę łez.

– Myślisz, że wszystko ci wolno? – zapytał i znowu wyciągnął dłoń w stronę obolałego ucha.

Odskoczyłam jak mogłam najdalej.

– Tylko spróbuj – zagroził przez zaciśnięte zęby – spróbuj raz jeszcze… Skórę zedrę!

– Widzom się spodobało! – zajęczałam, łykając łzy. – I datki były większe niż…

Podskoczył do mnie. Zamilkłam, przywierając plecami do brezentowej ścianki.

Chwycił mnie za drugie ucho. Przymknęłam powieki. Przytrzymał je, jakby się namyślając, potem puścił.

– Jak będziesz dalej tak psocić, sprzedam cię do cyrku.

Odszedł. Pomyślałam: i tak mi uszło na sucho. Za coś takiego powinnam była dostać batem. Swoją drogą, Flobaster nigdy by mi pewnie nie wybaczył tego wyczynu, gdyby nie miał na scenie maski, skrywającej jego wybałuszone ze zdumienia oczy.

Właściciel oberży „Pod Ryjówką” był z natury milkliwy.

Był także pamiętliwy. Dobrze wiedział, jakie wino podać swemu dzisiejszemu gościowi. Może nie zawsze było to dlań oczywiste, lecz ten klient był ważną i powszechnie szanowaną w mieście osobistością…

Dobrze także rozumiał, że tego dnia gość pragnie pozostać niezauważony. Od rana czekał na niego stolik odgrodzony parawanem od świętującej ciżby.

Od kilku lat ten znakomity gość przychodził tutaj i siadał przy odosobnionym stoliku, by niespiesznie spełnić puchar swego wytrawnego napoju.

Karczmarz, obserwujący od dawna ten prywatny rytuał, wiedział też, co stanie się później.

Kiedy szklanica specjalnego gościa w połowie pustoszała, w drzwiach pojawiała się wysoka, tykowata postać. Nieznajomy musiał pochylić głowę pod niską framugą, inaczej nie zdołałby wejść. Ogarniał wnętrze lokalu obojętnym spojrzeniem. Przybysz był suchym jak szczapa, jasnookim starcem. Skinąwszy karczmarzowi, za każdym razem kierował się prosto do stolika za parawanem. Oberżysta pamiętał, jakie wino preferuje nieznajomy. Smak przybysza nieco różnił się od gustu jego współbiesiadnika.

Oberżysta byłby gotów przysiąc, że ci dwaj nigdy ze sobą nie rozmawiali. Szacowny obywatel dopijał w milczeniu swą połowę szklanicy. Starzec odchodził potem, ledwie skosztowawszy trunku. Osamotniony gość zamawiał wtedy jeszcze jeden pucharek z dobrą zakąską. Jeśli wcześniej skrywał napięcie pod maską wesołości, teraz karczmarz widział w jego oczach ulgę, a także jakby rozczarowanie. Płacąc hojnie, szanowny mieszczanin opuszczał karczmę, żegnając gospodarza skinieniem głowy.

Ten dobrze wiedział, jaką niesamowitą ciekawość wywołałby u sąsiadów, gdyby opowiedział im o tych niezwykłych zachowaniach, powtarzających się co roku, zawsze w Dzień Wszelkiej Radości. Nie wątpił, że plotkarskie kumoszki rozniosłyby to po całym mieście, lecz był z natury milczkiem.

Być może także coś, co wyczuwał swym bystrym umysłem, nakazywało mu zachować milczenie.

Tymczasem świąteczne zabawy toczyły się swoim torem.

Nasi rywale południowcy przedstawili szanownej publiczności monumentalne i pompatyczne dzieło. Na początku obwieszczono, że wszyscy zobaczą Historię Zakonu Łaszą. Tłum przed naszym podestem powoli zwracał się w przeciwną stronę. My również poszliśmy oglądać.

Historia zaczynała się odrąbaniem głowy wielkiej szmacianej kukły. Nawiasem mówiąc, głowa była przypięta guzikami do kołnierza. Potem pojawiło się Święte Widziadło Łaszą. Był nim rosły chłopak na szczudłach, zakutany po same oczy w szara opończę. Skraj peleryny, zgodnie z zamysłem autora, był obwieszony robakami. Aby widzowie skojarzyli ją z głęboką mogiłą, nie zaś z kufrem pełnym moli, ktoś przyszył do podszewki kilka tłustych gąsienic. Wielkie nieba! Wciąż żywych, wijących się, jakby Widziadło wybierało się właśnie na połów ryb.

Publiczność była poruszona. Dzieci zapiszczały ze strachu, Święte Widziadło zawyło, jak marcowy kot… To się właśnie nazywa chwyt pod publiczkę! Gdyby Łasz wyglądał tak rzeczywiście, czy znalazłby wyznawców?

Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo nagle pojawili się na scenie również słudzy Zakonu! Było ich aż czterech, jako że południowcy stanowili trupę liczniejszą od naszej. Z przodu wyglądali jak zakapturzone kukły, z tyłu zaś każdy miał namalowany szkielet, co miało alegorycznie wyrażać, że bracia Łaszą rozsiewali śmierć. Publiczność klaskała. Jak słyszałam, wśród mieszczan zostało jeszcze sporo pamiętających Czarny Mór, który dziewiętnaście lat temu pochłonął połowę mieszkańców okręgu. Powiadano, że sprowadzili go właśnie słudzy Łaszą…

Na szczęście nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Moja chuderlawa, blada matka lubiła opowiadać, jaki potężny, bogaty i wspaniały był kiedyś nasz ród. Zaraza zniszczyła go w ciągu paru dni: dziadek, babcia, wujek, ciotki i kuzyni spoczęli we wspólnej mogile, dom został spalony, majątek rozgrabiony. Z całej rodziny ocaleli tylko moja matka z młodszym bratem. Resztki fortuny stopniały w ciągu bez mała dziesięciu lat. Spędzałam dzieciństwo w ogromnej komnacie, pełnej rasowych psów i nieporządnie porozrzucanych cennych ksiąg. Po śmierci matki wujaszek oddał mnie do przytułku, z którego wykupił mnie Flobaster.

W tej chwili właśnie dyszał ciężko nad moim uchem. Jasne było, że południowcy odniosą sukces i będziemy musieli zdrowo się napocić, żeby przyciągnąć z powrotem głupią publikę.

Historia Zakonu zakończyła się ku ogólnemu zadowoleniu: rumiana damulka, wyobrażająca Sprawiedliwość, zapędziła „braci Łaszą” do otwartej w porę zapadni, gdzie długo jeszcze jęczeli i narzekali. Widzowie klaskali jak szaleni. Flobaster miał kwaśną minę. Syknął wściekle na Muchę, który także chciał klaskać.

Nie zaczynaliśmy swego występu jeszcze przez pół godziny, ponieważ tymczasem zdarzył się pojedynek doboszów. Obaj byli obwieszeni swymi instrumentami. Na ziemi stał jeszcze jeden, wyglądający jak monstrualny pień, ogromny taraban. Werble dudniły aż uszy puchły. Tłum przyklaskiwał i gwizdał do rytmu. Biedacy wyłazili wprost ze skóry, ich bębenki wyły i płakały, lecz nie mogli się wzajemnie pokonać. W końcu właściciel tego wielkiego wskoczył nań i zatupał ze wszystkich sił, podskakując i wywołując tym burzę oklasków. W tym momencie skóra pękła z trzaskiem i dobosz wpadł do środka. Taki był koniec pojedynku.

Przyszedł czas na nas. Na żer publiczności została rzucona Baśń o księżniczce i jednorożcu.

Bardzo lubiłam tę sztukę. Flobaster kupił ją od jakiegoś wędrownego pismaka. Opowiadała o księżniczce (Gezina), która pokochała ubogiego młodzieńca (Barian). Zły czarownik zamienił go w jednorożca. Co prawda, według mnie, skoro był to zły mag, nie powinien zamieniać go akurat w tak piękne stworzenie! Mógł wybrać coś brzydszego: wiadro pomyj albo dziurawy kaftan… Spróbujcie jednak wystawić spektakl, w którym bohater występuje pod postacią brudnego wiadra…

Maga grał Fantin, nasz etatowy czarny charakter. Jak nikt umiał groźnie marszczyć brwi, wykrzywiać usta i cedzić złowieszczo każde słowo. Prawdę mówiąc, nie potrafił niczego innego. W rzeczywistości był poczciwy i głupawy. Tacy są również potrzebni.

Barian i Gezina śpiewali w duecie. Srebrzysty sopran solistki wywoływał zawrót głowy nie tylko u kupców na jarmarkach, lecz nawet u wielkich panów. Artystka jednak nie pozwalała sobie z nikim na całusy bez „prawdziwej miłości”. Z tego co pamiętam, przeżyła co najmniej sześć, może siedem takich miłości.

Spektakl szedł dosyć monotonnie, pod koniec widzowie zaczęli się nudzić. Trochę poprawiła sytuację scena przeistoczenia. Mucha walił ze wszystkich sił w miedzianą tarczę, Flobaster potrząsał arkuszem blachy, a Barian wił się w kłębach dymu (podłożyłam pod sceną kiść wilgotnej, tlącej się słomy). A jednak im bliżej finału, tłumek przed naszym teatrzykiem zastanawiająco rzedniał.

Południowcy szczerzyli białe zęby. Trzeba było ratować sprawę.

Mucha szybciutko obiegł publiczność z tacką, która nie zapełniła się nawet do połowy i zapowiedział Farsę o rogaczu. Przybyło nam paru zaciekawionych widzów i w tym momencie zauważyłam Jasnowłosego Pana.

To było nieuniknione. Przewyższał otoczenie o głowę, jaśniał niczym morska latarnia nad rozkołysanymi falami. Miał niesamowicie błękitne oczy, błyszczące jak bryłki lodu w słonecznych promieniach. Nie był już młody, lecz nie wypadało go też nazwać starym. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przystojnego oblicza. Wyglądał jak żywy posąg wielkiego wojownika. Spoglądał w naszą stronę, wyraźnie zastanawiając się: zostać, czy odejść.

Nie odchodź, Jasnowłosy!

Ledwie doczekałam, aż Flobaster przebrany za kancelistę skończy swój monolog. Grał surowego męża, którego żona miała być wcieloną cnotą.

Dopowiadał jeszcze ostatnie słowa, gdy wybiegłam na scenę z wypchanym biustem i takimże zadkiem. Wyleciałam jak z procy. Wśród publiczności liczył się dla mnie w tej chwili tylko jeden widz.

Ach, jestem znudzoną żoneczką, jakże cnotliwą: może by tak dobry małżonek pozwolił mi wyszywać z przyjaciółeczką?

Przyjaciółka wyszła zza kulis, kołysząc się na wysokich obcasach. Dzierżyła tamborek wielkości obrusa. Podczas, gdy śpiewałam: „Ach, przyjaciółeczko, jaki to trudny ścieg, jaki dziwny wzór… „ z tejże opadały kolejno kapelusik, pantofelki, woalka, suknia i gorset…

Mucha został w samych kalesonkach. Z przodu sterczała wielka, gruba marchew. Dwoje spiskowców schowało się po chwili za wiszącym prześcieradłem, zarówno przed „mężem”, jak i publicznością.

Tę scenę można grać do oporu.

Stykając się czołami, ja i Mucha jęczeliśmy i wyli, dysząc chrapliwie i kręcąc biodrami. Co pewien czas wystawiałam zza zasłony gołe kolano, a chłopak rytmicznie wstrząsał materiał chudym zadkiem. Udawaliśmy rozkosz, jak umieliśmy. Jego czarne oczy płonęły, na górnej wardze pojawiły się krople potu. Podejrzewałam, że w tym momencie odniósłby sukces nawet bez marchewki…

Flobaster wygłaszał tymczasem monolog. W jego głosie dźwięczało tak szczere samozadowolenie, że widzowie pokładali się ze śmiechu.

Wznosząc ręce, deklamował:

O, czasy! O, obyczaje! O, biada!

Wszędzie zgubne przykłady…

Niech będę psem łańcuchowym,

Lecz nigdy wzrok rozpustnika,

Nie tknie mej żonki uczciwej…

Za jego plecami rozwinęła się dyskretnie zasłona. Niewidoczny dla widzów Barian skrył się za plecami „męża” i po chwili, ku zadziwieniu publiki, z głowy Flobastera zaczęły wyrastać, najpierw ostre koniuszki, potem pierwsze rozwidlenia, aż wreszcie ukazało się potężne, rozłożyste poroże!

Tłum gruchnął śmiechem, trzymając się za brzuchy. Rogi wyrastały wciąż wyżej i wyżej, dopóki nie wczepiły się w potylicę Flobastera. Barian zniknął za kotarą.

Flobaster uniósł znacząco palec.

Może pójdę do lubej mej, spojrzeć,

Jak razem z poczciwe druhną

Udatnie hafty wyszywa;

Niewinna niczym gołąbek,

Bielsza niż biały króliczek…

Owym „króliczkiem” ostatecznie załatwił publikę.

– Idź! – zawył ktoś z tłumu. – Idź, poczciwino, zobaczyć swego króliczka!

Flobaster wygiął sceptycznie usta i wskazał na swe rachunki.

– Ciężka praca nie pozwoli mi się oderwać nawet na chwilę…

Jego oblicze, zwieńczone imponującym porożem, było tak przepełnione powagą i dostojeństwem, że nawet ja, choć widziałam to już ze dwieście razy, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Flobaster mógł sobie być samolubem, tyranem i skąpiradłem, był jednak wielkim aktorem. I wiele mu za to można było wybaczyć…

Farsa zbliżała się do finału. Przez dziurkę w naciągniętym na stelażu płótnie dostrzegłam w końcu swego Jasnowłosego Pana.

Wielkie nieba, nie śmiał się, tylko rżał niczym rozhukany źrebak. Jego twarz utraciła arystokratyczną bladość i zrobiła się czerwona jak burak. Rechotał do rozpuku, spoglądając na rogi Flobastera. Miałam ochotę wyskoczyć i zawołać na cały plac: to ja wymyśliłam ten trik! Śmiejecie się z tego, co wymyśliłam! Nikt inny, tylko ja!

Oczywiście nie zrobiłam tego. Mucha wypełzł na czworakach zza zasłonki w przekrzywionym gorsecie i niedbale naciągniętej sukni. „Mąż” doszedł do wniosku, że wyszywałyśmy nie oszczędzając rąk. Tłum szaleńczo klaskał.

Trzykrotnie wychodziliśmy do ukłonów. Dygając niezgrabnie, panicznie szukałam wzrokiem… Zgubiłam go, zgubiłam!

Po chwili ujrzałam go tuż przed podestem. Jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem! Flobaster i Mucha dawno zniknęli za kulisami, ja zaś kłaniałam się jak nakręcona lalka, dopóki Jasnowłosy nie przywołał mnie zgiętym palcem.

W mojej garści niewiadomym sposobem pojawiła się ciepła, złota moneta. Jego pełne usta poruszyły się. Mówił coś do mnie (do mnie!), lecz nie rozróżniałam słów.

Cudowna chwila trwała tak długo, dopóki bezlitosna dłoń Flobastera nie wywlokła mnie za kotarę…

Obnosiłam się ze złotą monetą pół dnia. Było oczywiste, że stanie się dla mnie talizmanem na całe życie. Jednak następnego dnia zdrowy rozsądek wziął górę nad romantycznym porywem. Talizman zamienił się w garść srebrników oraz kapelusz z kokardą, sznurowaną suknię i wesołą ucztę dla całej naszej kompanii.

Ciężki stół obiadowy, otoczony kręgiem wystraszonych krzeseł, wbił się w kąt i stamtąd był świadkiem pojedynku.

Luar atakował, wyskakiwał w dalekich wypadach, całą duszę wkładając w końcówkę przytępionej klingi. Jego przeciwnik prawie nie ruszał się z miejsca. Luar rzucał się na niego z różnych stron jak szczeniak na kamienny słup.

Zwabiona hałasem kucharka, zajrzała przez drzwi strachliwie. Na jej widok przeciwnik Luara ożywił się i dalej parując oraz uchylając się przed ciosami, przypomniał sobie o śniadaniu. Kucharka niepewnie pokiwała głową, wymamrotała parę zachęcająco brzmiących słów, po czym zniknęła.

– Nogi, nogi, nogi! – krzyczał partner, zwracając się znów do chłopaka. – Nie ruszasz nimi jak trzeba!

Luar zwiększył tempo. Strugi potu ściekały mu na kołnierz.

Przeciwnik cofnął się o krok i opuścił szpadę.

– Odpocznijmy.

– Nie jestem zmęczony! – sprzeciwił się zadyszany młodzieniec.

– Mimo wszystko odpocznijmy… Ja odpocznę.

– Nie musisz.

– Ach tak?!

Szpady znowu się skrzyżowały. Tym razem Luar przeszedł do obrony. Wciąż spadała na niego stalowa klinga, siekąc powietrze. Odbijając parę ciosów, trochę się wystraszył, jak w dzieciństwie, gdy ojciec ruszał na niego, udając niedźwiedzia. Wiedział, że to jego tatuś, nie groźny zwierz, a jednak w danej chwili dawał się ponieść zabawie i krzyczał ze strachu, jakby na widok leśnej bestii.

Przytępione ostrze zatrzymało się tuż przed twarzą młodzieńca. Przeciwnik cofnął je, gotów do kolejnego ataku. Wszystko znowu się powtórzyło: parę panicznych blokad Luara, żelazne smugi przed jego nosem i ostrze zatrzymujące się na wysokości jego piersi.

Partner ślizgał się zręcznie po deskach podłogi jak łyżwiarz na lodowej tafli. Każdy jego gest był szeroki i zarazem przemyślny. Luar zagapił się chwilę i otrzymał niegroźne ukłucie w bok.

– Uważaj! – upomniał go przeciwnik. – Zdążyłbym tymczasem położyć setkę trupów… Ot co!

Luar z uśmiechem odrzucił broń na podłogę. Partner zastygł na chwilę, potem powoli opuścił ostrze.

– Powtarzamy?

– To bezcelowe – przyznał Luar z westchnieniem.

– Poddajesz się?

– Nie… Nie chcę więcej widzieć tej szpady.

Przypływ rozdrażnienia był zaskakujący dla niego samego. Zawstydzony, odwrócił się i podszedł do stołu.

– Na kogo się złościsz? – usłyszał za plecami. – Na mnie?

– Na siebie – wyznał, znowu wzdychając. – Ja… tak… To bez sensu. Czy warto tracić… I tak nigdy nie będę… jak ty.

Uśmiechnął się z przymusem.

– Cały nasz wiosenny dzionek…

Na stół upadły skórzane rękawice i chwilę potem chłopak poczuł ciężkie dłonie na ramionach.

– Słoneczko, deszczyk, mgiełka, wiaterek, słoneczko… Bardzo dobrze się dziś starałeś, dzieciaku.

– Zależy z kim się porównuje.

Luar na moment musnął policzkiem ciepłą, szorstką dłoń.

– Chyba z pijaną, ciężarną staruchą…

– Tak. Pijana starucha w ciąży.

Rozmówca chrząknął znacząco.

– Tak… Chwyć ten swój nieszczęsny oręż. Nauczę cię pewnej sztuczki…

Powtórzyli pod rząd parę kombinacji, aż w końcu drzwi od jadalni rozwarły się i stanęła w nich ciemnooka, sympatyczna kobieta. Partner Luara natychmiast opuścił klingę, dając znak, że lekcja skończona. Chłopak wiedział od zawsze, że ojciec nigdy nie fechtował w obecności matki, jakby w takich chwilach rękojeść parzyła mu dłoń.

Podczas śniadania Alana długo i uporczywie wyjaśniała, dlaczego skoro wilka i tygrysa nazywamy bestiami, czemu nie nazywamy tak konia? Albo krowę lub świnię?

Usługiwała nowa dziewczyna, Dalla. Luar obserwował, jak czerwieni się za każdym razem, pochylając się nad ramieniem jego ojca, rumieniąc się aż po nasadę włosów. Próbował spojrzeć na pana domu tymi naiwnymi dziewczęcymi oczyma: przystojniak, bohater, pułkownik o stalowym spojrzeniu i ciepłym głosie, żywa legenda, ucieleśnienie sennego marzenia, prowokujący strugi łez wylewane w poduszkę, ponieważ nie usłyszy odeń niczego więcej prócz prośby o podanie serwetki. Na pewno to dobry pan, który nie wyśmieje dziewczyny i może nawet łaskawie pogładzi po plecach…

Śmiejąc się w duchu, Luar sam z sobą poszedł o zakład, że Dalla, zaraz po opuszczeniu jadalni, wgryzie się łakomie w niedojedzoną przez ojca piętkę chleba. Jeszcze mocniej bawiło go, że tak zawsze bystra mama tym razem niczego nie zauważa. Zanadto jest ponad zwykłe, ludzkie problemy i wcale jej one nie bawią. Cóż dla niej znaczyła głupiutka służąca, skoro była świadkiem, jak jej męża atakowali liczni wrogowie, uzbrojeni w sieci podłych intryg, lecz pani Toria Soll ignorowała takich, jakby ich wcale nie było…

Uśmiechając się mimowolnie, Luar zdołał trącić pod stołem nogę swego ojca. Gdy tamten spojrzał nań pytająco, wskazał oczami rozpaloną Dalię. Ojciec zmrużył ironicznie powieki. Widzę to, dzieciaku. Cóż począć, synku, nie będę przecież jej beształ, skoro tak bardzo się stara.

Luar westchnął i wbił oczy w talerz. Dalla przeszła obok, zahaczając oparcie jego krzesła i dygając przepraszająco.

Wygląda na to, że zawsze będzie niewidzialny dla Dalli i wszystkich innych dziewcząt. Przy ojcu wyglądał jak wątły krzaczek w cieniu ogromnego, kwitnącego drzewa. Służąca, czy księżniczka… cóż im po takim niezgrabnym, nieciekawym chłopaku?…

– Czemu niczego nie jesz, Dzionku? – spytała cicho matka.

W chaosie myśli, wypełniających głowę Luara, jej głos zabrzmiał czystą, ożywczą nutą.

– Dzionku, czemu się chmurzysz? – rzeczowo wypytywała Alana.

Swoje przezwisko otrzymał niemal razem z imieniem. Matka powiadała, że ten dzieciak ma charakter wiosennego dnia: raz słońce, a raz deszcz…

Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do Alany. Siostra ubóstwiała go tak samo, jak on czcił ojca. Kto wie, jak ułożyłyby się ich stosunki, gdyby była trochę starsza. Było jednak między nimi trzynaście lat różnicy, tak więc osiemnastoletni brat dla pięciolatki był kimś wspaniałym, niemal drugim ojcem.

– Myślałeś o mojej prośbie, Luarze?

Matka potarła bezwiednie skroń. Nazywała go pełnym imieniem tylko w szczególnych chwilach.

Prawdę mówiąc, wcale o tym nie myślał. Skoro matka życzy sobie, by wstąpił na uniwersytet, zrobi to, chociaż według niego to bezsensowne. Od dziecka chciał być wojskowym, jak ojciec, choć nigdy mu nie dorówna sławą ni walecznością. A co do matki… Nigdy nie stanie się tak uczonym jak ona. Głowa mu pęknie.

– Nie wiem – odparł szczerze, ledwie się powstrzymując, aby nie dodać: dzieci wybitnych rodziców zawsze żyją w ich cieniu.

Czuł przez skórę, że zasmucił tym matkę, chociaż tego nie okazała.

– No cóż… Jeśli zdecydujesz się na coś innego…

Spojrzała na męża, jakby oczekując wsparcia.

– W każdym razie koń nie jest bestią – zauważyła z namysłem Alana – tylko zwierzątkiem…

– Czy mi się zdaje, że jesteś smutny? – zapytał ojciec.

Luar znowu się uśmiechnął z przymusem. Ojciec zdążył powstrzymać dłoń zakochanej Dalli, gotowej napełnić jego kielich. Biedna dziewczyna prawie zemdlała, czując dotknięcie swego idola.

– Musimy porozmawiać, Dzionku – oznajmił rodzic.

Luar zadrżał.

– Przejdziemy się po śniadaniu?

– Oczywiście – odpowiedział pospiesznie młodzik, równocześnie uradowany i zaniepokojony.

Dalla potknęła się w drzwiach, upuszczając sosjerkę.

Na ulicach pozostały ślady niedawnej fety. Choć nie było już zbyt wcześnie, miasto trwało w sennym otępieniu, a ciszę mąciło tylko monotonne szuranie mioteł.

Ojciec i syn wyszli na niezwykłe opustoszały plac. Przyciągające gapiów w ciągu paru ostatnich dni jarmarczne budy i teatrzyki zniknęły zgodnie z poleceniem burmistrza. Tam, gdzie jeszcze niedawno stały podesty, zalegały stosy śmieci. W kącie leżał ogromny, pęknięty taraban.

Przed gmachem uniwersytetu dostojnie stały żelazna żmija i drewniana małpa. Jakiś dowcipniś przyozdobił małpi łeb błazeńską czapką. Pułkownik Soll wszedł milcząc na szerokie schody, żeby zerwać kołpak z rzeźbionej głowy.

– Wiem, o czym myślisz – powiedział Luar. – Uważasz, że… powinienem spełnić życzenie matki i zostać studentem?

Ojciec obracał w zamyśleniu pstrokatą czapeczkę i uśmiechał się.

– Oglądałem wczoraj przedstawienie wędrownego teatrzyku. Zabawną farsę. Co ciekawe, dokładnie odtwarzała historię, której byłem sprawcą wiele lat temu w moim mieście Kawarrenie. Nie znałem jeszcze wtedy twej mamy.

Luar nadstawił uszu. Jak dotąd tylko dwa razy był w rodzinnym mieście ojca. Mgliście wspominał ładne miasteczko nad brzegiem rzeki, wielki dom z herbem nad bramą i zasuszonego staruszka w wąskiej, prostej trumnie… Jego matka nigdy nie odwiedzała tego miasta, przynajmniej za pamięci syna. Ojciec nigdy nie wspominał przy niej o swoim tamtejszym życiu, za to synowi opowiadał chętnie i ciekawie o groźnych bojowych odyńcach, wielkich, długonogich rumakach, słynnym pułku gwardzistów, paradach i patrolach, polowaniach i czasem… pojedynkach. Chłopak zazdrościł rodzicowi, uważając, że nie dane mu będzie przeżyć niczego takiego.

Luar westchnął. Ojciec obserwował go uważnie, nawijając czapeczkę na palec.

Przed nimi pojawiła się grupka studentów. Któryś z nich zauważył pułkownika Solla. Uczeni młodzieńcy zaczęli się trącać łokciami i powitali ojca Luara z niezwyczajną wśród tych wartogłowów czołobitnością. Czarne czapki w ich dłoniach zamiotły jezdnię pióropuszami. Soll skinął głową w odpowiedzi. Studenci zaśmiali się radośnie. Prawie nie zauważyli Luara, lecz nie przejął się tym.

Lubił milczące spacery z ojcem, odkąd pamiętał. Początkowo był prowadzony za rękę, jego głowa ledwie dosięgała ojcowskiego pasa, a na jeden krok dorosłego potrzeba było paru dziecięcych kroczków. Nawet i teraz musiał mocniej przebierać nogami, by dorównać krokom znakomitego towarzysza. Nadal lubił się razem przechadzać, milczeć i odczuwać głęboki szacunek, jaki okazywali ojcowi przechodnie…

Szczególnie lubili gmach sądu, przed którym znajdował się czarny, okrągły słup, na nim zaś kukiełka wisielca na miniaturowej szubienicy. Luar zerknął na nią obojętnym spojrzeniem. Obok wznosiła się zawarta na głucho baszta, którą zwano Wieżą Łaszą. Na jej ścianach widniały napisane węglem przekleństwa. Luar nie miał pojęcia, kto mógłby je wypisywać. Wieża miała złą sławę. Strażnicy odganiali ciekawskich od solidnie zaryglowanych, zatarasowanych cegłami wrót.

W owej chwili dwóch czerwono-białych stróżów porządku odpychało od nich rozhisteryzowanego, brudnego, okrytego łachmanami starca. Luar wyczuł napięcie ze strony ojca. Staruszek był miejscowym wariatem. Zdarzało mu się znikać na długo, potem zaś pojawiał się znowu w mieście, miotał się po ulicach, wykrzykując niezrozumiałe brednie i ciągnąc za sobą sznur złośliwie rozradowanych uliczników. Okrywszy głowę resztkami podartego kaptura, coś bełkotał do strażników, ci zaś śmiali się, kłując go w brzuch drzewcami włóczni…

– Łasz… sza! – wrzasnął starzec.

Ojciec Luara zadrżał. Pochwyciwszy jego spojrzenie, syn również zadygotał. Był to obcy, ciężki jak ołów wzrok, jakiego chłopak jeszcze nigdy nie widział w oczach rodzica.

Prawie nigdy.

Strażnicy nie omieszkali zasalutować pułkownikowi, na chwilkę zostawiając starego. Ojciec Luara pozdrowił ich i przyspieszył kroku. Wkrótce zostawili całą trójkę daleko z tyłu.

Luar nie podnosił głowy, gdy szli przez rozciągającą się za placem dzielnicę. Jakby słodkie wino zamieniło się w ocet, psując atmosferę. Młodzieniec był zaskoczony nie tyle niemiłym spotkaniem, lecz raczej gwałtowną reakcją ojca. Ciężkie spojrzenie rodzica odebrał prawie tak, jakby było skierowane do niego. Ojciec w milczeniu i jakby w poczuciu winy, położył mu dłoń na ramieniu.

Luar domyślał się, dlaczego widok szalonego starca mógł wywołać u ojca gniewne rozdrażnienie. Egerta Solla wiązała ze zlikwidowanym Zakonem jakaś dawna tragedia. Zgadywał, że sam widok zamkniętej baszty jest dla niego ciężkim przeżyciem. Gdyby tylko mógł, wróciłby do Kawarrenu, lecz matka nie mogła żyć bez uniwersytetu, bez gabinetu jej ojca, dziadka Luara, imieniem Łujan, który był magiem i na cześć którego chłopak otrzymał podobnie brzmiące imię.

W dodatku matka nie cierpiała Kawarrenu.

Młodzik westchnął i chcąc okazać solidarność z ojcem, lekko uścisnął jego łokieć.

Miał dwanaście lat, kiedy rozgrzany zabawą i namówiony przez złych kolegów, cisnął w starca kamieniem. Fatalny traf sprawił, że kamień ugodził nieszczęśnika w czoło, rozcinając brew. Krzyknął i zachwiał się, a jego łachmany zaplamiła krew.

Na domiar złego naocznymi świadkami tego wyczynu byli jego rodzice.

Luar był absolutnie przekonany, że jego ojciec sam najchętniej rzuciłby kamieniem we wstrętnego starucha, lecz jego reakcja okazała się całkowicie przeciwna od oczekiwanej. Pułkownik milczał, nachmurzony, twarz matki też pociemniała jak chmura gradowa. Wyjaśniono mu dogłębnie, jak nieładnie jest sprawiać ból starym, a do tego chorym ludziom, jak brzydko postąpił i co mu się za to należy. Widząc reakcję ojca, sam się przekonał, że zrobił coś bardzo złego. Matka, zaciskając zęby, kazała przynieść rózgi. Luar, którego nigdy jeszcze dotychczas tak nie karano, dobrze wiedział, że nie zadrży jej przy tym ręka.

Ujął więc ojca za łokieć i poprosił szeptem, żeby on go ukarał. Nie wiedział, jak po tym ułożą się jego stosunki z matką, lecz od ojca gotów był znieść wszystko. Tym bardziej, że w głębi duszy odczuwał wciąż tę samą pewność: ojciec sam by najchętniej…

Przeszli parę ulic i stanęli na wygiętym mostku nad kanałem. Luar czuł, że ojciec zbiera myśli, a być może także stara zapanować nad sobą. Milczał więc, bojąc się wyskoczyć z czymś głupim. Miał jednak irracjonalną pewność, że dzisiejsza przechadzka odkryje przed nim coś ważnego, co zbliży go bardziej do ojca, choć wydawało się to dotychczas niemożliwe.

– Synku – odezwał się w końcu pułkownik Soll.

Niewielki kamyk wyfrunął z jego dłoni i wpadł do wody, pozostawiając na powierzchni rozchodzące się kręgi.

– Bardzo dobrze dzisiaj ćwiczyłeś.

Luar drgnął. Oczekiwał wszystkiego, tylko nie tego. Nie zdołał powstrzymać mimowolnego uśmiechu, choć dobrze pojmował, że pochwała jest tylko wstępem do czegoś ważniejszego.

– Bardzo dobrze ćwiczyłeś – podjął ojciec, rzucając drugi kamyk – ale wiesz co, równie dobrze mógłbyś wcale nie uczyć się fechtunku… skoro nie masz na to ochoty… Nie będziesz przez to mniej kochany.

Zbity z tropu młodzik obserwował ciemne kręgi na wodzie. Ojciec uśmiechnął się.

– Możesz nie wstępować na uniwersytet i nie przeczytać więcej ani jednej książki… Będzie nam przykro, ale i tak nie przestaniemy cię kochać. Rozumiesz?

– Nie – wyznał szczerze chłopak.

Ojciec westchnął.

– Cielak tarza się w trawie i szuka wymiona… lecz wyobraź sobie, że tak zachowywałby się dorosły byk.

Milczeli chwilę.

– Zrobiłem coś nie tak? – zapytał szeptem Luar.

Ojciec przesunął dłonią po gęstwinie jasnych, jak u syna, włosów, poprawiając niesforne kosmyki.

– Może się źle wyraziłem. Nie można, chłopcze, być wiecznym dzieckiem. Hm… Daleko ci jeszcze do starości, lecz nadszedł czas wyboru…

Luar wciągnął głęboko powietrze. Spuścił głowę, skupiając uwagę na zachlapanej rozbryzgami wody balustradzie.

Ojcowska dłoń znowu wylądowała na jego ramieniu.

– Dzionku…

– Zdecyduj za mnie – poprosił żarliwie Luar. – Na pewno wiesz najlepiej.

Palce się zacisnęły.

– Tak nie można! Jesteś mężczyzną i sam musisz wybrać swój los!

Luar znowu westchnął. Tego się właśnie obawiał: nieznanej przyszłości, nieodwracalnych zmian. Wolałby mieć znowu czternaście lat albo i dwanaście, bez względu na tamtą chłostę… Potem było jednak znów wszystko dobrze. Nawet lepiej niż dawniej. Zdawało się, że tamto cierpienie bardziej związało go z ojcem, zamiast odepchnąć…

– Twój wybór będzie słuszniejszy – oświadczył głucho. – Jesteś bardziej doświadczony… a w dodatku…

Zaciął się.

Ojciec smutno wygiął usta.

– Co: w dodatku?

Luar milczał. Mógłby odpowiedzieć, że ojciec jest mądrzejszy i lepszy, że syn nigdy mu w niczym nie dorówna, wołał jednak milczeć, obawiając się drwiny.

Jego towarzysz też milczał, patrząc nań bez uśmiechu. Wzdychając, przeniósł spojrzenie na wodę kanału. Potarł ucho palcem, jakby znowu zbierając myśli.

– Synku… Kiedy byłem w twoim wieku… może trochę starszy… w Kawarrenie…

Egert Soll nabrał powietrza w płuca.

– Zrobiłem coś bardzo złego. Zostałem za to straszliwie ukarany. Klątwa tchórzostwa uczyniła ze mnie żałosną i odrażającą istotę. Nigdy ci o tym nie mówiłem, lecz mama dobrze zna tę historię.

Luar poczuł ciarki na plecach. Ojciec mówił o czymś nieznanym i właśnie rozpoczął opowieść…

– Stałem się tchórzem, Luarze, najbojaźliwszym z bojaźliwych. Bałem się mroku, wysokości, nie mogłem nawet spojrzeć na obnażoną klingę… Musiałem znosić bicie i poniżenie, nie mogąc się bronić, chociaż byłem silniejszy. Nie stanąłem w obronie kobiety, ponieważ…

Zamilkł, jakby ktoś zatkał mu usta. Znowu głęboko odetchnął.

– Widzisz, mały… Długo się zastanawiałem, czy ci o tym powiedzieć… czy zostawić wszystko, jak jest.

„To egzamin – uznał Luar – ojciec chce mnie wypróbować”.

Ojciec oderwał wzrok od wody i zajrzał synowi w oczy.

– Nie wierzysz mi, Dzionku?

W tym momencie chłopak pojął, że wszystko to prawda. Ojciec wcale nie żartuje ani go nie wypróbowuje, każde słowo przychodzi mu z trudem, ponieważ niszczy bohaterski wizerunek w synowskiej wyobraźni i ryzykuje utratę szacunku ze strony jedynego męskiego potomka…

Luar zamrugał powiekami.

– Mama o tym wie – podjął ojciec. – Ona… widziała mnie… takim, że… lepiej nie mówić. Ale ty… Dzisiaj znowu zauważyłem, jak kryjesz się w cieniu. Dlatego się zdecydowałem o tym opowiedzieć. Ostatecznie… zrzuciłem z siebie klątwę, a potem nastąpiły lata, podczas których stałem się taki, jak teraz. Jesteś jeszcze chłopcem. Nie życzę ci nawet cząstki tego… co sam przeżyłem. Bądź szczęśliwy, bądź tym, kim chcesz być. Nie dręcz się ciągłym porównywaniem. Wiesz już, dlaczego?

Luar patrzył w dół, mając zamęt w głowie. Mokre dłonie jakby przymarzły do kamiennej balustrady. Ojciec stał obok i oczekiwał odpowiedzi. Jak przesłuchujący sędzia.

Na powierzchni wody płynęły zwiędłe jesienne liście. Chłopak nie mógł się skoncentrować. Było tego zbyt wiele naraz. Wszystko było dobrze, dopóki szli w milczeniu…

Wtedy sobie przypomniał.

Wtedy też były liście na wodzie i na brzegu. Miał trzynaście lat. Pachniało siano. Czując ból, nie zrozumiał w pierwszej chwili, co się stało. Spuścił oczy i zobaczył żmiję w zwiędłej trawie.

Nogi zmiękły. Świat zniknął w mroku. Luar chciał uciekać, lecz nie mógł ruszyć się z miejsca. Ludzie na brzegu usłyszeli jego rozpaczliwy krzyk.

Mroczna zasłona. Strach, wywracający wnętrzności. Pobladła twarz ojca. „Nie bój się!”.

Ostrze noża w ognisku. Rzemień, ściskający zdrętwiałą nogę. Jakieś wystraszone kobiety. Ojciec przerwał ich wypytywanie jednym ostrym słowem. Matki tam nie było. Wkrótce miała urodzić Alanę…

Mokre siano. Zapach zwiędłej trawy. Obojętność wobec swego wyglądu, brak sił, by udawać odwagę. Ojciec mówi spokojnie: „Teraz będzie bolało”.

Krzyczał i miotał się. Bał się rozpalonego żelaza gorzej od śmierci. Niech lepiej jad go zabije…

Ojciec był mocny i bez trudu obezwładnił go jak trzepoczącego się kurczaka.

Skraj ojcowskiej kurtki w kurczowo zaciśniętych palcach. Przenikliwy ból. Ognisko. Szeroka dłoń zatykająca usta. Potem nagła ulga. Blada, beznamiętna twarz z krwią Luara na ustach. Woda. Chłodna woda.

„No i po wszystkim”.

Spokój spływa z twarzy jak maska…

Podrostek leżał na wózku i patrzył w niebo. Rozmyślał ze zdziwieniem o niezwykłych kolejach losu i długim życiu przed nim… a jednak…

Nie wiedział, jak się w owej chwili czuł jego ojciec. Zapewne miał na wardze jakąś rankę. Jad wyssany z ciała syna zaatakował ratującego, lecz silny organizm Solla dał sobie z nim radę.

Wyprawiwszy chłopca do domu, Soll padł nieprzytomny. Luar wtedy o tym nie wiedział…

Chwila wielkiego szczęścia. Trzęsący się wózek, ciche okrzyki woźnicy, wieczorne, złoto-zielonkawe niebo nad światem…

Liście płynące pod mostem. Powolna jesienna parada.

– Chciałem jak najlepiej, Dzionku – rzekł ojciec zmęczonym głosem. – Chciałem cię uwolnić… od brzemienia ideału. Może nie powinienem.

Luar wstrzymał oddech i z całych sił uścisnął ramię stojącego obok starszego mężczyzny.

Powinien go może objąć. A może lepiej nie. Nie jest już małym chłopcem.

Nocą w szczelnie osłoniętym furgonie było ciepło i duszno od naszych oddechów. Rankiem ostry jak igła lodowaty powiew przeniknął jednak przez jakąś szczelinę i ukąsił mnie w nogę. Drżąc, mrużąc powieki, przecierając oczy i rozciągając usta w ziewaniu, wyszłam na zewnątrz.

Na dworze było szaro i zimno. Trzy nasze wozy, ciasno postawione, stały na dziedzińcu pewnej kamienicy. Flobaster umówił się z właścicielem tydzień wcześniej. Pod nogami wałęsały się kury. Senna Morda, przyczepiona łańcuchem do koła, obserwowała je spode łba jednym półprzymkniętym okiem. Rozglądałam się, by zorientować się, gdzie można tutaj spokojnie załatwić potrzebę.

W Dzień Wszelkiej Radości zarobiliśmy tyle, ile nie udało nam się podczas trwającego tydzień jarmarku. Występowaliśmy przy pochodniach do późnej nocy. Spocony Mucha biegał z tacką, a monety ciągle brzęczały wesoło. Flobaster poganiał: jeszcze, jeszcze!

Barian ochrypł. Gezina śpiewała, akompaniując sobie na lutni. Flobaster czytał sonety swego pióra. Gdzieś tam waliły armaty, kręciły się koła ogniste, pachniało dymem, prochem i drogimi perfumami. Słanialiśmy się na nogach jak pijani marynarze. W końcu kurtyna opadła i Flobaster wziął na łańcuch naszą wierną towarzyszkę, ostrą sukę, zwaną Morda. Mucha zasnął jak stał. Z prawdziwym trudem wdrapaliśmy się na furgon, gdzie padliśmy pokotem z twarzą wtuloną w wilgotne płótno. Słyszałam jak zgrzytają struny skrzypiec, przygrywających chóralnym śpiewom pijaków…

Pracowaliśmy jak szaleni do końca święta, dopóki za kurtynę nie zajrzał strażnik w czerwonym uniformie z białymi wyłogami, z piką w dłoni i krótkim mieczykiem u pasa. Gezina próbowała go kokietować, lecz z równym powodzeniem mogłaby uwodzić kukłę przed gmachem sądu. Oczyściliśmy plac tak szybko, jak mogliśmy, chociaż Flobaster nie spieszył się opuszczać miasto, uważając, że w kieszeniach mieszkańców pozostało jeszcze sporo pieniędzy…

Obciągając sukienkę, zastanawiałam się jakiś czas, czy wrócić na furgon, czy też znaleźć sobie ciekawsze zajęcie. Z sąsiedniego wozu dochodziło potężne chrapanie Flobastera. Morda zaskomlała cicho i ułożyła się wygodniej. Trzęsąc się z zimna, zakradłam się z powrotem, otworzyłam kuferek i wydobyłam pierwszy z brzegu płaszcz.

Pochodził z farsy o prostaku Trirusie. Zorientowałam się dopiero na ulicy, lecz nie miałam zamiaru wracać, tak więc owinęłam się szczelniej i ruszyłam szybciej, żeby się rozgrzać.

Prawdę mówiąc, przeszedłszy ileś tam ulic, pożałowałam swej decyzji. Miasto jak miasto, ładne, ale co to ja, miasta nie widziałam? Minione święto przypominało o sobie stosami śmieci, w których dzielnie buszowały pasiaste koty, wszystkie jakby z jednego miotu. Karczmy były w większości zamknięte, a zresztą nie miałam przy sobie pieniędzy. Parę razy mnie zaczepiano okrzykiem: najpierw jakiś chłystek wyglądający na lokaja, potem kominiarz. Ten ostatni szczególnie mnie zdenerwował. Gęba i łapy czarne od sadzy, a chce podrywać! Odcięłam się mu tak, że biedaczek omal nie zwalił się z dachu!

Krótko mówiąc, nastrój miałam całkiem zepsuty, tym bardziej, że bałam się zabłądzić. Miałam już zamiar zawrócić, gdy nagle ujrzałam Jego.

Bez wątpienia spotkała mnie łaska niebios. Jasnowłosy Pan szedł mi naprzeciw z jakimś trochę ode mnie starszym chłopakiem. Młodzik błyszczał jak świeżo wypolerowany czajniczek. Ustąpiłam im z drogi. Mój idol nawet na mnie nie spojrzał. W ogóle mnie nie zauważył, jakbym była przydrożnym kamieniem. Stłumiłam w sobie urazę, gdyż, po pierwsze, mógł już o mnie zapomnieć, a po wtóre, obaj byli zajęci rozmową.

Grzecznie przepuszczając rozmawiających panów, długo spoglądałam za nimi w zamyśleniu. Przebierałam bezmyślnie nogami, w końcu ruszyłam odruchowo ich śladem, a gdy wreszcie się opamiętałam, za późno było już się wycofać.

Takim sposobem przeszliśmy parę kwartałów. Jasnowłosy Pan i jego towarzysz zatrzymali się na skrzyżowaniu i zaczęli się żegnać ze sobą. Potem mój ideał machnął dłonią na nadjeżdżającą dorożkę i tyle go widziałam.

Młodzik został na ulicy. Był chuderlawy, trochę przygarbiony, ale całkiem sympatyczny. Odprowadził wzrokiem dorożkę, potem odwrócił się i poszedł powoli w przeciwną stronę.

Poczułam przypływ natchnienia. Spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Miałam na ramionach płaszcz, w którym grałam Skąpą Staruchę w farsie o prostaku Trirusie. Peleryna była wystarczająco gruba, by uchronić przed porannym chłodem, a do kaptura miała przyszyte długie, siwe kosmyki.

Niedawny rozmówca Jasnowłosego Pana maszerował niespiesznie. Wyuczonym ruchem naciągnęłam kraj płaszcza na głowę, zgięłam nogi w kolanach i ukryłam pod fałdami skurczoną, zgarbioną figurę. Siwe kłaki powiewały na wietrze. Co chwila musiałam je odgarniać, żeby mi nie przeszkadzały w obserwacji.

Z niezwykłą dla staruszki szybkością dogoniłam chłopaka i zrównałam się z nim krokiem. Bez wątpienia pochodził z bogatego domu. Od razu widać, że nie lokaj ani kominiarz. Szedł powoli, lecz słabe stare nogi z trudem za nim nadążały. Zdyszana, nie wytrzymałam i zakaszlałam.

Obejrzał się. Wydawał się ciągle tak samo zmieszany, jak podczas rozmowy z Jasnowłosym Panem. Na mój widok twarz mu się zmieniła. Zaskoczyła go postać pokracznej staruchy z rozwianym siwym włosem, która wyskoczyła jak spod ziemi! Szybko jednak się opanował i spojrzał na mnie z uwagą.

– Dobry chłopcze – zaskrzeczałam drżącym głosem – powiedz niemądrej staruszce, kim był ten piękny pan, z którym przed chwilą rozmawiałeś?

Jego usta drgnęły dumnie, lecz były w tym grymasie również nieśmiałość, satysfakcja a także swego rodzaju poczucie przewagi.

– Moim ojcem, szanowna pani.

Poczułam pokusę, by osłabić jego pewność siebie. Choć starał się to ukryć, widać było, że pęcznieje z dumy. Uznawszy, że zaspokoił ciekawość staruszki, odwrócił się i zaczął odchodzić. Ruszyłam za nim truchtem.

– Hej… syneczku… a jak go zwą?

Zatrzymał się znów, nieco rozdrażniony.

– Pani nietutejsza?

Ochoczo pokiwałam głową, trzęsąc siwymi kudłami i świdrując wzrokiem rozmówcę przez wąską szparę samodziałowego kaptura. Jak widać młodzikowi nie mieściło się w głowie, że ktokolwiek z miejscowych mógłby nie znać jego taty.

– Pułkownik Egert Soll – oświadczył.

Powiedział to takim tonem, jakby mówił: władca obłoków, mieszkaniec śnieżnych szczytów, zaklinacz słońca.

– Wielkie nieba! – wrzasnęłam, niemal przysiadając na ziemi. – Egert Soll! Tylko pomyśleć! Toć widzę: znajoma gęba!

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Malutki Egert – czule zaszeptałam. – Jak wyrósł!…

Zmarszczył brwi, jakby pragnąc coś sobie przypomnieć.

– Pani chyba z Kawarrenu? – wymamrotał niepewnie.

Kochany chłopcze, pomyślałam, ależ z tobą łatwo… Z Kawarrenu…

– Z Kawarrenu! – przytaknęłam gorliwie. – Tam dorastał twój rodziciel pod moim okiem, bez majteczek biegał, pod stołem się chował…

Nachmurzył się. Chyba przesadziłam z tymi majteczkami.

– Maleńki Egert!

Trzęsłam się cała od przepełniających mnie uczuć.

– Twego rodzica, chłopcze, na kolanach piastowałam, po jasnej główce głaskałam, smarki ocierałam, a on zawsze, łobuziak, umiał ściągnąć z komody landrynkę…

Chłopak cofnął się, wytrzeszczając oczy. Ja zaś dalej wylewałam z głębi starczego serca słodkie, sentymentalne wspominki.

– Oczka miał bystre… Bywało, smyrgnie przez płot sąsiada i dawaj, jabłka kraść…

Głośno przełknął ślinę, poruszając grdyką, niezdolny wykrztusić słowa.

– A stary ojciec, nieboszczyk, wziął raz rózgi…

– Co pani plecie – wydusił w końcu – jaki znowu nieboszczyk?

Nieźle namieszałam biedakowi w głowie. Naciskałam dalej.

– A jak podrósł nasz orlik… Dwanaście latek miał… Ucieknę, gadał, z aktorami, będę skakał po scenie… W trupie pana Flobastera… No to jego ojczulek, a twój dziadek, zaraz chwycił za rózgi…

– Pani jest zapewne szalona – stwierdził ostrożnie – albo pomyliła osoby.

Cofał się coraz bardziej, zastanawiając się najwyraźniej, czemu trafiła mu się ta męcząca, nachalna starucha.

– Ja?! Daj spokój, chłopcze, mam osiemdziesiąt lat, a wszystko pamiętam! Aktorka go omamiła i oskubała…

Spurpurowiał, odskoczył i szybko odszedł. Goniłam go, biegnąc obok. Po drodze trafiła się kałuża. Przeskoczyłam ją tak, że na jej powierzchni przebiegły zmarszczki. Zwolnił krok i zerknął na mnie podejrzliwie. Chcąc naprawić swój błąd, zaskrzeczałam ze zdwojoną siłą. Siwe kłaki plątały mi się w ustach.

– Tfu… synku… tfu… Nie biegnij tak… zaczekaj na staruszkę… Wredna była ta aktorka, jak już mówi…

Rozległ się niespodziewany turkot kół. Tuż przed moim nosem pojawił się czarny koński zad. Jeszcze chwila, a kopyta wdeptałyby mnie w jezdnię. Stangret wrzasnął. W potoku jego słów zrozumiałam tylko: „stara suka!” Koń uskoczył i wielka, złocista kareta przetoczyła się bokiem, ochlapując mnie błotem i oślepiając migotaniem szprych. Stojący na tylnej osi lokaj w liberii też mnie obrugał…

Moje wyzwiska goniły go za plecami. Obejrzał się i zdążyłam jeszcze zobaczyć jego poczerwieniałe z gniewu oblicze. Kareta dawno zniknęła za rogiem, a ja stałam pośrodku ulicy i wrzeszczałam jak przekupka, nie bacząc na oczy przepełnione łzami. Cofnęłam się w końcu, próbując krzykiem przegnać wielki strach. O włos, a by mnie przejechali…

Po chwili uświadomiłam sobie, że mam odkrytą głowę, a włosy rozsypały mi się na ramiona. Słynny kostium z farsy o Trirusie prostaku trzymałam zaciśnięty w opuszczonej dłoni, nurzając w kałuży kaptur obszyty siwymi kłakami.

Mój niedawny rozmówca stał opodal, a na jego twarzy jawiły się mieszane odczucia. Nagłe przeobrażenie zgarbionej staruszki w młodą awanturnicę musiało niewątpliwie na nim zrobić wrażenie.

– Przyjdź na przedstawienie, wnuczku – powiedziałam oschle. – Trupa pana Flobastera, najzabawniejsze farsy na świecie…

Okręciłam się na pięcie i uciekłam, wlokąc płaszcz po brukach i przeklinając swoją głupią, bezsensowną brawurę.

Trochę się błąkając, trafiłam w końcu na miejsce naszego postoju. Wysłuchałam reprymendy Flobastera i uprałam płaszcz w kadzi z lodowatą wodą. Żona naszego gospodarza, młoda i wesoła, kręciła się przy mnie, widać ciekawili ją wędrowni komedianci.

– Kochana – zwróciłam się do niej – słyszała pani kiedyś o Egercie Sollu?

Tamta aż podskoczyła.

– Pułkownik Soll? Jakże, moja droga, to przecież bohater… Gdyby nie on, całe miasto poszłoby z dymem. Dwanaście lat temu był najazd. Za młoda jesteś, by to pamiętać, ale na pewno słyszałaś. Kto ich tam wie, skąd przybyli, niczym szarańcza. Wielka horda dzikusów, złych i wygłodniałych… Nie gadali po naszemu. Zabijali wszystkich, od małego do starego.

Strach padł na miasto, burmistrz postradał zmysły, naczelnik straży uciekł… Pułkownik Soll, oby żył długo, wtedy jeszcze nie pułkownik… ale co wojskowy, to wojskowy… zwołał straż i cywilów, także mojego męża… Przegnali te bestie, z murów zrzucili, do lasu zapędzili, w rzece potopili… Naszych też trochę zginęło, ale mniej niż w czasie Moru, a miasto ocalało. Gdyby nie Soll, to nie wiem, dziewczyno, co by było. Spaliliby nas, ograbili, wymordowali i tyle.

Podziękowałam gadatliwej niewieście. Płaszcz zwisał na sznurze, ociekając potokami wody na ziemię.

Wstydziłam się tak, że aż piekły mnie uszy.

Pomieszczenie wciąż zwano gabinetem dziekana Łujana, chociaż on sam umarł dwadzieścia lat temu i żaden z obecnych studentów nigdy go nie widział. Pamiętali go niektórzy wykładowcy. Rektor, schorowany staruszek, lubił czasem przerwać wykład, by opowiedzieć o wielkim człowieku, przemawiającym niegdyś z tej katedry. Żywą pamiątką po dziekanie była jego córka, Toria Soll, która zarządzała biblioteką, wykładała i kontynuowała pracę naukową w dawnym gabinecie ojca. Po raz pierwszy w historii tej znamienitej świątyni nauki dopuszczona została do niej kobieta. Toria cieszyła się szacunkiem, a przede wszystkim wydawała się bardzo szczęśliwa w małżeństwie z miejscowym bohaterem, pułkownikiem Sollem.

Egert z uszanowaniem zastukał w znajome do znudzenia drzwi. Toria siedziała za ogromnym ojcowym biurkiem, rozpościerającym się przed nią jak pobojowisko usiane foliałami. Z drewnianych foteli z wysokimi oparciami poderwali się na widok nowo przybyłego dwaj stosunkowo młodzi wykładowcy. Skłonili się ceremonialnie, po czym zaraz wynieśli, usprawiedliwiając to pilnymi pracami.

– Przerwałeś naukową naradę – oznajmiła Toria.

Egert odpowiedział szerokim, drapieżnym uśmiechem, jakby sama myśl o nagłej ucieczce uczonych mężów sprawiała mu przyjemność. Omiótłszy uważnym spojrzeniem opustoszały pokój, zamknął dokładnie drzwi za uciekinierami.

– Stało się coś? – zapytała nieufnie żona.

Egert ruszył ku niej jak rączy jeleń, który wypatrzył pośród zarośli nakrapiany grzbiet łani. Toria na wszelki wypadek cofnęła się od biurka.

– Pułkowniku, to świątynia nauki!

Mimochodem przeskoczył niewysoki wózek biblioteczny. Rozłożona na nim księga zatrzepotała trwożliwie białymi kartkami.

– Zmykaj, pułkowniku!

Soll zręcznie ominął biurko i znalazł się tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała pani profesor. Ona jednak, szybka, mimo prawie czterdziestki, zdążyła ukryć się za fotelem.

– Straże! Napad na spokojnych mieszkańców!

Egert akurat odstawił na bok drugi fotel, żeby jego ofiara nie miała gdzie się ukryć. Toria zakrzyczała z oburzeniem. Jakiś czas trwał bezlitosny pościg za wymykającą się zdobyczą. Pułkownik Soll bez trudu wypłaszał ją zza regałów i zasłon, aż w końcu dopadł.

Fryzura Torii nieco się przy tym potargała.

– To bezprawie – broniła się jeszcze. – Proszę natychmiast puścić nieszczęśliwą niewiastę.

– Dzięki mnie będzie szczęśliwa.

– Tutaj?!

– Gdzie się da.

– Pułkowniku, co ro… Wariat z ciebie, Soll, daj mi spokój, przecież wykłady…

– Wykłady? – zdziwił się.

– Zostaną przerwane – wydyszała błagalnie prosto w jego roześmiane oczy.

– Przerwane wykłady! – zaszeptał przerażony rozkosznie. – Zerwane…

Zamknęła oczy, aby nie widzieć jego twarzy, a tylko czuć jego wargi na swoich ustach, policzkach i powiekach. Nozdrza rozdymały się od zapachu Egerta, zapachu domu, wolności i stabilizacji, syna i córki. Zarówno Luar, jak i Alana odziedziczyli cząstkę zapachu jego skóry. Był to dla niej najbardziej upajająco znajomy aromat.

– No to zerwijmy wykłady – usłyszała jego szept w ciemności.

– Miejże sumienie! – zaprotestowała, przydeptując pantofelkiem jego oficerski but. – To przecież… gabinet!

Jego dłonie rozwarły się z lekka. Musiała podjąć ten wysiłek. Jeszcze jeden podczas dwudziestu bez mała lat małżeństwa. Toria walczyła sama z sobą: krucha maska dostojnej wykładowczyni topniała jak śnieg w promieniach słońca, gdy tylko zjawiał się on, jej pułkownik, jej Egert, jej mąż, obnażając na dnie jej natury rozpaloną, marcową kotkę…

Wstrzymała oddech. Nie wolno. To gabinet jej ojca. Nigdy.

W tym momencie wyczuła nowy zapach: świeżo wypieczonej, słodkiej bułeczki. Zdziwiona otworzyła oczy. Zobaczyła okrągłą, rumianą bułę, pokrytą ziarenkami maku.

– Zaspokój głód – poprosił poważnie Egert. – Masz pusty żołądek, bo nie zjadłaś śniadania. Przyniosłem ci to, ponieważ wiem, że należy dobrze karmić żonę, gdy ona…

Toria rozłamała pieczywo i zatkała połówką jego usta. Przypomniała sobie w tej chwili, jak wiele lat temu nakarmiła podobną bułką Egerta, wówczas śmiertelnego wroga. Był głodny i nieszczęśliwy. Wolała nie wspominać tamtych chwil. Wiele rzeczy chciała wymazać z pamięci.

Egert prędko rozprawił się z bułką. Dokładnie starł z ust białe okruszki i czarne ziarenka. Uśmiechnął się.

– Idź na swoje dzisiejsze wykłady. Niech twoi studenci nie zielenieją z zawiści z powodu twojego męża… Idę, Tor.

W drzwiach się odwrócił.

– Pamiętasz o naszym jesiennym pikniku?

Skinęła głową.

– Luar chce zaprosić komediantów. Może?

Znowu kiwnęła głową, nie zważając na jego słowa. Patrzyła, jak przekracza próg, jak jasne kosmyki układają się na kołnierzu kurtki, jak ciężkie drzwi zamykają się za jego plecami.

Wielkie nieba, do licha z wykładami.

Flobaster wymyślił sobie, że uprosi władze miasta, aby pozwoliły nam występować całą zimę. Podsłuchałam, jak szeptał z Barianem komu dać jaką łapówkę. W sprawach finansowych konsultował się zawsze tylko z nim.

Ucieszyłam się w duchu. Kto chciałby wędrować zaśnieżonym drogami w towarzystwie wygłodniałych wilków, marzyć o ognisku przy pustym żołądku i wymachiwać wachlarzem, kiedy nos sinieje z zimna. Zimą każda trupa poszukuje przystani. Lepiej, żeby nie była to stodoła w zapadłej wiosce, lecz solidna kamieniczka w dużym mieście.

A jednak Flobaster chmurzył się i marszczył czoło, z czego wywnioskowałam, że sprawa nie jest prosta i trzeba będzie sporo posmarować. Rano założył swój najlepszy kostium (z Opowieści o czarodzieju), Brian zaś przypasał szpadę, po czym obaj oddalili się w nieznanym kierunku, zostawiając nas w niepewności i płonnej nadziei.

Negocjatorzy wrócili w porze obiadu. Starczyło spojrzeć na ich ponure oblicza, by stracić wszelką nadzieję. Rozdrażniony Flobaster przeklinał, Barian milczał. Po naszych długich i natarczywych prośbach wydusił wreszcie, że ubiegli nas południowcy. Widocznie poparła ich jakaś wysoko postawiona osoba, gdyż burmistrz pozwolił im postawić namiot na rynku i występować aż do wiosny. Naszych nie chciano nawet wysłuchać: po co miastu aż dwa wędrowne teatry?

– Nawet pieniędzy nie wzięli – kończył Barian z goryczą. – Na co im nasze grosze… Widocznie tamci komuś odpowiednio dogodzili, że to załatwił. A my się spóźniliśmy…

W milczeniu uciekłam do swego wozu, siadłam na kufrze i przygryzłam palce. Nikt z naszej trupy nie wiedział, że najważniejszy człowiek w mieście śmiał się jak szalony z naszej Farsy o rogaczu, a nawet podarował mi monetę! Mogłabym stać się bohaterką, idąc do Egerta Solla z prośbą o wsparcie i sądzę, że by nie odmówił. Zamiast tego siedzę tutaj w czterech cienkich ściankach, gryząc zziębnięte dłonie. Sama jestem sobie winna! Co mnie podkusiło, żeby wygłupiać się przed Sollem juniorem?! Nawarzyłam piwa, to teraz spijam!

W pewnej chwili chciałam opowiedzieć wszystko Flobasterowi, lecz coś mnie powstrzymało. Sama sobie mogę powiedzieć to, co usłyszałabym od niego.

Wszystko na nic. Przynajmniej będę wiedziała za co cierpię, trzęsąc się w szczerym polu lub dusząc w wioskowej karczmie. Póki co został nam jeszcze tydzień miejskiego życia. Wstałam z westchnieniem i zaczęłam przeglądać kostiumy.

Tuż przed wieczornym spektaklem zdarzył się jeszcze jeden przykry incydent. Przed podestem, rozstawionym naprędce wprost na ulicy, zbierali się pierwsi gapie. Jeden z nich, chuderlawy kupiec galanteryjny, zwrócił uwagę na Muchę.

Chłopak przybijał zasłony z młotkiem w dłoni i gwoździami w ustach. Kupiec długo stał obok niego i o coś wypytywał. Przygotowywałam rekwizyty za kulisami, toteż widziałam tylko, jak policzki Muchy zalewają się rumieńcem. Mężczyzna wyciągnął długą, cienką dłoń i pogładził nią chudy zadek chłopaka. Na to młodzik odwrócił się i walnął go młotkiem.

Dzięki niebiosom, że w ostatniej chwili ręka mu zadrżała. Tamten i tak upadł jak podcięty, zalewając się krwią. Ktoś wrzasnął przenikliwie: „Mordują!” i nagle jak spod ziemi wyskoczyło dwóch strażników.

Pobladły Mucha nie bronił się, gdy dwaj czerwono-biali funkcjonariusze chwycili go za ramiona. Zjawił się Flobaster i zamarł z otwartymi ustami. W przeciwieństwie do mnie nie widział, co się stało.

Dopiero teraz pojęłam, jak wyglądają bliskie kontakty ze stróżami porządku. Czuć było od nich żelazem, czosnkiem i koszarami. Mieli dziwacznie wystrzyżone brwi. Nie chcieli z nikim gadać, jakby byli głusi.

Nie pamiętam, jakimi słowami się do nich zwróciłam. Zdaje mi się, że czepiałam się sztywnych rękawów mundurów, chyba się uśmiechałam. Ktoś stanął po mojej stronie, kto inny dowodził, że miejsce wszystkich chuliganów jest za kratkami. W końcu kupiec wstał z martwych i odszedł, jęcząc. Flobaster zadźwięczał znacząco monetami w sakiewce. Strażnicy nastroszyli resztki brwi, lecz w końcu odeszli niechętnie, unosząc nasz kilkudniowy utarg…

Spektakl wyszedł fatalnie. Mucha wciąż się zacinał, zapominając tekstu, a wszyscy musieli mu kolejno suflować. Czułam przez skórę, jak uwaga widzów topnieje niczym śnieg w promieniach słońca. Odbijało się to naturalnie na naszej grze.

Kolacja przeszła w milczeniu. Zaraz po niej podszedł do Flobastera okrągły jak księżyc w pełni chłopaczek, który za drobną monetę obwieścił nam, że cech kupców galanteryjnych zamierza złożyć na nas skargę. Domagają się ukarania nas i zabrania nam wozów. Właściwie, dodał malec, kupcy nic do nas osobiście nie mają, szukają po prostu zysku gdzie się da.

Flobaster oddalił się, mroczny jak chmura gradowa, tym razem w towarzystwie Fantina. Wrócili późnym wieczorem. Niemądry Fantin radował się szczęśliwym, w jego mniemaniu, obrotem sprawy. Flobaster był załamany, ponieważ prawie nic nie zostało z naszych zarobków…

Nad ranem przyśnił mi się przytułek. Był ciągle ten sam, powtarzający się sen: szary sufit nad rzędami łóżeczek. Wąskie, żółtawe jak księżyc w nowiu oblicze starej wychowawczyni. „Podejdź no tutaj, moja panno!” Rózga podrygująca w kościstych palcach…

W nocy spadł deszcz. Płócienne ścianki wozu łopotały jak zmokłe żagle. Wzdrygając się od kropel kapiących na twarz, leżałam z otwartymi oczami i czekałam aż zejdzie mi z piersi gniotąca ją nocna zmora.

Przez kilka dni Luar zastanawiał się, na ile może uważać za obraźliwy dziwaczny wygłup nieznajomej komediantki. Ponieważ nie doszedł do żadnego sensownego wniosku, postanowił opowiedzieć o wszystkim ojcu.

Pułkownik Soll śmiał się bardzo długo. Okazało się, że sam całkiem niedawno obdarował monetą sympatyczną aktoreczkę. Rzeczywiście jakaś trupa ustawiła teatrzyk na rynku i jeśli Luar ma na to ochotę, może sam wręczyć swojej „staruszce” pieniążek, doceniając jej niezwykły talent.

Budę na rynku zdobiły kolorowe chorągiewki na daszku. Przy wejściu stał nawoływacz. Luar czuł się niepewny i skrępowany w tłumie gapiów. Przedstawienie wydało mu się banalne i smutne zarazem, jakkolwiek wśród aktorów znajdowała się prawdziwa pomarszczona starucha. Nigdzie jednak nie dostrzegł przygodnej znajomej, toteż nie użył swej złotej monety.

Miał ochotę opuścić spektakl na długo przed końcem. Ostatecznie postanowił wypytać zachwalacza, czy to rzeczywiście zespół mistrza Flobastera.

Chłopak zrobił urażoną minę, jakby pytający naruszył największą świętość.

– Oczywiście, że nie! To trupa mistrza Haara! Najlepszy teatr od Podgórza do Wybrzeża, młodzieńcze!

Nabrał powietrza w płuca, zamierzając nadal wychwalać swój sławny zespół, lecz Luar przerwał mu pytaniem.

– A gdzie mogę znaleźć trupę Flobastera?

Nawoływacz skrzywił się, jakby kazano mu łykać żywą żabę, – O… Oni pewnie już odjechali.

Luar poczuł nie tyle zawód, co raczej rozczarowanie. Jakby placek z wiśniami okazał się nagle kapuścianą zapiekanką.

Wałęsał się ulicami, usiłując wyjaśnić sam sobie, z jakiej właściwie racji przyszła mu ochota obdarować monetą tę kłamczuchę i udawaczkę. Chyba najbardziej dlatego, by swoją konfuzję (cóż za hipokryzja!) zamienić w spektakl, który należało opłacić…

Szalony starzec w podartym habicie zakonnika Łaszą stał nieruchomo w centrum czaszy wyschłej fontanny, w miejscu, gdzie podobno kiedyś stał posąg Świętego Widziadła. Ktoś litościwy położył przed nieszczęśnikiem kawałek chleba, lecz Luar zobaczył po chwili, jak starsza niewiasta rozdeptała go umyślnie. Staruszek przyjął to obojętnie.

Dziwne, że do tej pory go nie ukamienowali, pomyślał Luar. W dzieciństwie oberwał od ojca za jeden niebaczny rzut. Tak mądry i opanowany człowiek, jak jego tata, sam cierpnie z nienawiści na widok tego bezsilnego, wychudłego, szalonego starca… Tajemnica. Tak bardzo głęboka, jak rozkopana mogiła, z której dwadzieścia lat temu słudzy Zakonu Łaszą wezwali Czarny Mór. Nie ma sensu wypytywać o to wszystko ojca. Robi się wtedy zamknięty, jak owa zabarykadowana wieża na głównym placu…

Luar zwolnił krok. Nieczęsto nawiedzały go podobne myśli, a kiedy pierzchały, pozostawiały za sobą smutek i niepokój, rodzaj bolesnego wzburzenia. Tak samo właśnie teraz ni z tego, ni z owego, poruszyło go natarczywe spojrzenie nieznajomego człowieka.

Przez chwilę młodzik złościł się na siebie za dziwną nadwrażliwość i przysięgał sobie, że się nie obejrzy. W końcu to jednak uczynił. Nieznajomy był niemłody. Obojętnie spoglądał na witrynę sklepu jubilera, nie zwracając uwagi na Luara. Być może chciał wycenić jakiś kosztowny drobiazg, gdyż z jego dłoni zwisał złoty łańcuszek…

Chłopak zadumał się chwilę. Wydało mu się, że widział już kiedyś tego człowieka, trzymającego w dłoni ten sam łańcuszek, nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie i kiedy…

W tym samym momencie przeszły obok dwie radośnie ożywione mieszczki. Wesoło plotły na całą ulicę i Luar usłyszał wyraźnie słowo „komedianci”. Drgnął i natychmiast zapomniał o złotym łańcuszku. W ślad za parą niewiast pędziła gromada uliczników, dalej szedł jakiś poważny pan, idący, jakby zażywał spaceru. Ulica zapełniła się nieoczekiwanie. Luar zdumiał się, widząc tłumy na najbliższym skrzyżowaniu. W samym środku tłumu wznosił się podest, obstawiony po bokach krytymi wozami. Ze sceny dochodził dźwięczny głos.

A jeśli czarodziej bez serca

Zechce mnie nawet zadusić,

Niczym bezbronne pisklę,

Niech wie, że nawet zza grobu

Będę pamiętać, mój miły,

W ciemnościach mojej mogiły,

O tobie, którego kochałam…

Deklamowała cieniutka jak trzcinka dziewczyna z rozpuszczonymi na ramiona jasnymi włosami. Delikatny głosik oddawał w pełni rozdzierające jej duszę uczucia. Luar poczuł, jak duszę przepełnia mu niewypowiedziany smutek.

Chciał odejść, ale stał nadal, zastanawiając się i rozglądając wokół. Spektakl zbliżał się do końca. Jakaś tłustawa damulka ocierała łzy. Aktorzy kłaniali się, a z podestu zeskoczył szesnastoletni wyrostek i obiegł krąg widzów z blaszaną tacką. Dał się słyszeć brzęk miedziaków. Na twarzy chłopca objawiło się zdumienie, gdy Luar nie wytrzymał i rzucił srebrnik. Poweselawszy, aktor wskoczył znowu na scenkę i oznajmił szanownej publiczności, że zobaczy teraz farsę o Trirusie prostaku.

Luar uśmiechnął się. Dawno temu, kiedy ojciec po raz pierwszy zabrał go ze sobą… na polowanie? A może było to coś w rodzaju ćwiczeń wojskowych? Luar pamiętał tylko słoneczny dzień, mnóstwo koni, ich ciężki odór, błękitne niebo i kwitnące kasztanowce przy drodze. Chłopak siedział na siodle za plecami ojca, cały świat znalazł się daleko w dole, maleńki i barwny jak obrazek na wieczku szkatułki. W powrotnej drodze kawalkada przejeżdżała przez jarmark. Luar doskonale pamiętał, że wtedy także wędrowny teatrzyk grał właśnie ową farsę. Prostak, wracając z bazaru, gdzie sprzedał krowę, spotykał po drodze rozmaitych wydrwigroszy, którzy wyłudzali od niego zarobione pieniądze…

Nad głowami publiki wzniósł się przenikliwy dziecięcy krzyk. Surowa niania odciągała od okna jakiegoś malca, który tak się wychylał, że omal nie wypadł. Kolorowa doniczka zsunęła się z parapetu i spadła z hałasem na jezdnię. Żebrak, siedzący pod oknem, uskoczył ze zręcznością nieoczekiwaną u kaleki i zagrzmiał gromkimi wyzwiskami. Ochrypły głos na chwilę przytłumił wypowiedź Trirusa prostaka, tęgiego mężczyzny około pięćdziesiątki. Rozeźlony aktor zaczął ryczeć jak zarzynany bawół. Publiczność nagrodziła go oklaskami. Luar odwrócił się na pięcie, chcąc odejść.

– Jakie pięć monet, toć cztery! – usłyszał głos staruszki.

Luar obrócił się ponownie wokół własnej osi, jak rybka złapana na haczyk.

Staruszka okryta była szeroką, fałdzistą opończą, spod kaptura sterczały siwe kosmyki. Kręcąc się i przysiadając, osaczała nieszczęsnego prostaka, starając się wyłudzić od niego kolejne monety. Luar natychmiast ujrzał jej prawdziwe oblicze: wyrachowanej szachrajki.

– Jakże cztery, jak tylko trzy monetki! Licz porządnie, ofermo!

Trirus prostak starał się skupić ze wszystkich sił, mrugając nerwowo powiekami. Luar złapał się na tym, że mu współczuje. Chłopina stał się na tę chwilę jego współbratem niedoli. Zwiodła go przecież ta sama starucha i to on, Luar, okazał się ofermą…

Poczucie jedności z postacią farsy rozbawiło go i uśmiechnął się pierwszy raz od początku spektaklu.

Tymczasem publiczność od dawna trzymała się za brzuchy. Szacowny pan całkiem zapomniał o swym dostojeństwie do tego stopnia, że niechcący puścił bąka. Zaczerwienił się natychmiast i czujnie rozejrzał, lecz na jego szczęście prawie nikt tego nie zauważył.

– Ej, chłopcze, dziurawą masz kieszeń!… Zobacz, tylko jeden grosik ci został!

W oczach Trirusa pojawiły się autentyczne łzy. Widzowie znowu zatrzęśli się ze śmiechu. Tylko Luar stał z nieruchomą twarzą, jak kamień pośród wzburzonych fal. Zrobiło mu się żal prostaczka.

Wystawiono jeszcze parę, jedną po drugiej, króciutkich fars. Luar nadal się nie śmiał, a jednak stał jak wryty. Na scence skakali na przemian spryciarze i głupcy, złoczyńcy i ofiary, a od czasu do czasu pojawiała się dziewczyna, wrzaskliwa jak czerwony kur. Wciąż odmieniała twarze wraz z kostiumami. Szaleńczo śmiała figlarka, nieposkromiona jak wystrzelająca z butelki struga szampana. Jej partnerzy zmieniali się niczym karciane figury w szybko tasowanej talii. Chwilami zdawało się Luarowi, że ogląda jakiś ogromny, wielobarwny pasjans.

W końcu chudy wyrostek, nie zdążywszy nawet odetchnąć po wyczerpujących scenicznych ekscesach, zeskoczył z podestu, trzymając tackę w dłoni. Tym razem monety zadźwięczały liczniej i bardziej ochoczo. W stosiku miedziaków przebłyskiwało srebro. Luar zmieszał się, czując się znowu niezręcznie. Rzucił na tacę złotą monetę, skinął osłupiałemu chłopakowi i odszedł.

Mucha trącał mnie łokciem za zasłonką.

– Patrz na tego paniczyka ze szpadą… Żeby choć raz się uśmiechnął, co nie?

Nie odpowiedziałam. Zauważyłam „paniczyka” już wcześniej. Mucha, w odróżnieniu ode mnie, nie podejrzewał, że nadchodzą, być może, kolejne kłopoty. Jedno mnie uspokajało: w pobliżu nie widać było sławnego ojca, a w końcu pułkownik Soll to nie igła w stogu siana i trudno byłoby go nie zauważyć.

– Poszedłby sobie, skoro mu się nie podoba – burczał Mucha pod nosem.

Przebierałam się, szeleszcząc sukniami, gorączkowo wpinając szpilki i sycząc przez zęby. Mucha nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Nie widział we mnie dziewczyny, lecz towarzysza tournee.

– Mało dali za Jednorożca - mamrotał dalej – ale teraz wyją, to może sypną groszem… Chociaż trochę więcej, żeby pokryć… wydatki…

Wiedziałam, że ciągle przeżywa niefortunną historię z kupcem galanteryjnym i wynikłe z niej konsekwencje. Byłoby dobrze, gdyby wizyta Solla juniora nie okazała się kolejnym problemem.

Zacisnęłam zęby i najlepiej jak umiałam odgrywałam farsę za farsą. Mój znajomy dalej się nie śmiał, ale też nie odchodził. Z każdą chwilą robiło mi się coraz ciężej na sercu.

W końcu mokry od potu Flobaster kazał Musze zebrać datki. Patrzyłam zza kotary, jak młody Soll rzuca coś na tackę. Kiedy Mucha wrócił do nas, oczy miał okrągłe jak spodki.

– Coś takiego! A cały czas nawet się nie zaśmiał!

Triumfalnym gestem uniósł nad głową nowiuteńką, złotą monetę.

W mgnieniu oka podjęłam decyzję.

– Au! – zawołał Mucha. – Co ty wyprawiasz?!

Ściskając w dłoni zdobyczną monetę, odchyliłam zasłonę i zeskoczyłam na ziemię. W ślad za mną biegły wyrzekania Muchy i stanowczy głos Flobastera: „Zamknij się!”.

Tłumek rozchodził się. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Ktoś się roześmiał i próbował do mnie zagadać. Nie zaszczyciwszy odpowiedzią biedaka, w jednej chwili znalazłam się w miejscu, skąd młody Soll obserwował spektakl. Teraz było puste. Tylko żebrak siedzący pod ścianą ochoczo wyciągnął rękę. „Daj!” Rozejrzałam się niepewnie i dostrzegłam oddalające się plecy młodzieńca.

Moje trzewiki zatupotały po jezdni. Najszybciej biegnie ten, kto ma cel przed oczami.

Wzdrygnął się na mój widok. Dzięki Niebiosom, był to naprawdę on. Dygnęłam wdzięcznie, usiłując złapać oddech. Najwyraźniej nie wiedział, czego tym razem ma się po mnie spodziewać i spoglądał na mnie z obawą.

– Paniczu… – wyszeptałam, skromnie spuszczając oczy – - ubodzy komedianci nie zasługują na tak hojny dar. Z pewnością pomylił pan monety.

Wyciągnęłam w jego stronę dłoń ze złociszem.

Długo milczał, zdumiony, spoglądając to na mnie, to na monetę. Potem odezwał się ostrożnie, powoli, jakby delektował się każdym słowem.

– Nie… dlaczego? Myślałem… że ten datek jest… w sam raz odpowiedni.

Był zmieszany. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, pożegnać się, czy też odejść bez słowa. Dygnęłam jeszcze głębiej i patrząc od dołu na jego twarz, doszłam ostatecznie do wniosku, że nie miał złych intencji.

Wyczułam także intuicyjnie, że zezwolenie burmistrza mamy już praktycznie w kieszeni.

Jechaliśmy weseli. Flobaster jak nigdy rozprawiał z ożywieniem, powożąc pierwszym zaprzęgiem. Siedziałam za jego plecami, okrywając się płachtą od jesiennego wiatru. Na zewnątrz wystawała tylko moja głowa. Rozglądałam się wokół z dumą i samozadowoleniem. Owe uczucia nie schodziły z mego oblicza od paru dni i nic na to nie można było poradzić.

Panicz Luar Soll szepnął w naszej sprawie słówko swemu ojcu, pułkownikowi, który, jak się okazało, oceniał wysoko nasze talenty i bez tego. Burmistrz podpisał zezwolenie bez słowa sprzeciwu, a nawet z uśmiechem. Tak więc mogliśmy przezimować w mieście, otoczeni opieką ważnej persony i zwolnieni z połowy podatków. Mało tego: otrzymaliśmy wczoraj zaproszenie, by zagrać w podmiejskiej posiadłości Solla z okazji jakiegoś rodzinnego święta. Sam panicz Luar wyjechał nam na spotkanie, żebyśmy nie zabłądzili i dotarli na czas.

Pstrokaty konik, zaprzężony do naszego wozu, smutno zerkał na wysokiego, cienkonogiego źrebca, dosiadanego przez młodego Solla. Luar to wyrywał się do przodu, pozwalając nam rozkoszować się swą wyszkoloną, prostą postawą, to znowu jechał obok nas. Czuł się niepewnie: z jednej strony nie chciał zanadto się spoufalać, z drugiej urażać nas wyniosłością.

Flobaster, dla odmiany, nie miał pojęcia, o czym należy rozmawiać z młodzieńcem niewiele starszym od Muchy, lecz będącym jednak naszym dobroczyńcą. Wymuszona rozmowa kulała, jak chroma suka, dopóki się nad nim nie użaliłam i nie zadałam najważniejszego pytania:

– Proszę wybaczyć, paniczu Luarze… Jak to się stało, że imię pańskiego ojca jest tak głośne w tym mieście?

Drgnął i wyprostował się w siodle jak najlepszy uczeń w klasie. Nabrał powietrza w płuca i od tej chwili mnie i Flobasterowi pozostawało słuchać i wzdychać.

Znał doskonale całą historię oblężenia, chociaż miał wtedy tylko sześć lat. Podawał imiona i nazwiska wszystkich komendantów i dowódców, nie zaniedbując dodać, który z nich okazał się tchórzem, który był dzielny i ograniczony odwagą wygubił powierzonych mu ludzi. Drobnostkowo wyjaśniał, na czym polegała misja jego ojca. Niestety, Flobaster ani ja nie rozumieliśmy nawet połowy wojskowych terminów, nazw ani zwrotów. Samych armat było na murach pięć rodzajów i od tego, jak zrozumiałam, która pierwsza wystrzeliła, zależał los całej bitwy…

A jednak pewną scenę z opowieści Luara ujrzałam jakby własnymi oczami.

Zdarzyło się to najgorszego dnia oblężenia, gdy siły obrońców były osłabione, najeźdźcy natomiast doczekali posiłków i ruszyli zdobywać mury. Widząc atakującą gród hordę mieszczanie stracili ducha. Nie wypaliło ani jedno działo i ani jedno wiadro z wrzącą smołą nie zostało wylane na głowy obiegających. Miasto mogło zostać zalane falą atakujących. Wtedy Egert Soll pojawił się na wieży, trzymając w rękach zamiast flagi kolorową dziecięcą koszulkę.

Trudno powiedzieć, o czym myślał w owym momencie młody jeszcze Egert i kto osłaniał pozostałą w mieście żonę i malutkiego synka. Na pewno sam dziś nie pamięta, co mu wtedy chodziło po głowie. Wołał coś niezrozumiale, a zamarli w zdumieniu ludzie rozumieli jedynie, że wydaje szaleńczo rozkazy. Nowy, samozwańczy przywódca zdążył od razu zachrypnąć. Dziecinna koszulka łopotała z wiatrem, błagalnie wyciągając rękawy. Każdy z obserwatorów pomyślał w tym momencie o bliskich, pozostawionych w mieście, których żaden prawdziwy mężczyzna nie powinien wydawać na pastwę wroga.

Niepojęta siła, bijąca od rozwścieczonego Egerta, smagnęła obrońców jak bicz. Najeźdźcy musieli odstąpić od murów w trwodze i zdumieniu, pozostawiając stosy poległych.

Podobno Egert milczał podczas kolejnych dni oblężenia. W milczeniu dokonywał wycieczek za mury na czele niewielkich oddziałów. Otaczająca gród horda miotała się niczym lew, zaatakowany przez szerszenie, ponieważ podjazdy pojawiały się znikąd, cicho szarpały przeciwnika i natychmiast znikały. W milczeniu zmieniał rozstawienie armat i katapult. Dowodzenie obroną z rąk nieudolnych lub zwyczajnie słabych dowódców przechodziło na niego jak nici, przechodząc przez czółenko, stają się płótnem. Zadawszy wrogom sporo nieoczekiwanych strat, w jeden dzień zaprowadził porządek w twierdzy. Zabezpieczył zapasy żywności i posłał karnie na mury dwudziestu drobnych złodziejaszków, ci zaś, którzy nie tylko grabili, ale i mordowali, korzystając z ogólnej paniki, zawiśli na szubienicy u głównej bramy… Wiele lat później Soll przyznał się przed swoim synem, że łatwiej mu było zrobić dziesięć wypadów, niż choć jeden raz powstrzymać się przed okazaniem litości.

Oblężenie trwało wiele dni. Najeźdźcy znaleźli się w sytuacji lisa, który zagnał w kąt królika i nagle okazało się, że bezbronna rzekomo ofiara ma ostre kły i pazury. Jakkolwiek by było, pewnego dnia mieszkańcy miasta spojrzeli z murów i nie zobaczyli nikogo, tylko czarne ślady po ogniskach, porzucone maszyny oblężnicze i stosy trupów…

Wstrzymałam oddech, zdając sobie sprawę, że spoglądam ze strzelnicy na opuszczone pole boju, lecz trzęsę się na wozie, jadącym zabłoconym, jesiennym traktem. Coś mnie ściskało za gardło. Cóż począć, aktorka powinna być trochę uczuciowa… Luar zamilkł, policzki mu płonęły, oczy błyszczały. Pomyślałam mimochodem, że młodzieniec mógłby być niezłym aktorem, a w ostateczności znakomitym gawędziarzem.

Flobaster z zakłopotania strzelił batem nad głową naszej pstrokatej szkapiny. Uśmiechnęłam się do wzruszonego młodzika.

– Takim ojcem… można się chlubić. Pańska matka jest na pewno najszczęśliwszą z kobiet, prawda?

Zaciął się, dumając zapewne, czy wypada powiedzieć nam o tym, co mu się cisnęło na usta. Walczył ze sobą i zdawało się, że zwycięży, w końcu jednak nie wytrzymał.

Jego matka, jak się okazało, miała za młodu poważne kłopoty. Była aresztowana i nieomal skazana na śmierć za nie swoje winy. Oliwy do ognia dolewali słudzy Zakonu Łaszą, zwłaszcza pewien zakonnik, Fagirra. Egert wystąpił jako świadek na procesie. Zdołał dowieść niewinności przyszłej matki Luara, potem zaś zabił w walce Fagirrę. Wszystko to wydarzyło się niedługo po Czarnym Morze. Kiedy ludzie zrozumieli, że mnisi wywołali zarazę, nastąpił pogrom, którego tenże mnich padł pierwszą ofiarą.

W trakcie opowieści Luara w mojej głowie zrodził się szalony na pozór, lecz niezwykle pociągający plan.

Nawet Flobaster osłupiał, kiedy, zacinając się z lekka, wyłożyłam swą propozycję. Luar omal nie wypadł z siodła. W pierwszej chwili wystraszyłam się, że się obraził.

– Ale – wydusił z niedowierzaniem – pani to tak… na poważnie?

Poczułam przypływ odwagi. Im bardziej będzie to serio, tym lepiej, stanie się gwoździem programu i pamiątką na wiele lat. Powinno uradować pana Egerta, jeśli tylko panicz Luar uzna, w co głęboko wierzę, że w scenicznej sztuce nie ma niczego uwłaczającego, nawet dla takiego wielmoży. To przecież tylko gra, zabawa, udawanie, które ma rozweselić panicza.

Wyraźnie miał wątpliwości. Wtedy przyszedł mi w sukurs Flobaster. Pamiętał mnóstwo spektakli, w których role heroiczne grali prawdziwi arystokraci, książęta i baronowie… Panicz Luar jest obdarzony wrodzonym wdziękiem, trzeba tylko znaleźć odpowiedni temat… Wtedy zaproponowałam temat. Młodzieniec zamrugał powiekami, próbując powstrzymać usta rozciągające się w szerokim uśmiechu, jeszcze trochę się wahał, w końcu wyraził zgodę.

Podmiejska rezydencja Sollów okazała się rozległym domostwem przyjemnie umieszczonym na brzegu wąskiej rzeczułki. Wynajęci służący przypiekali mięso na rożnie pod gołym niebem. Mucha, czując jego zapach, nie był w stanie myśleć o niczym innym oprócz jedzenia. Flobaster musiał mu przypominać, że nie zapracowaliśmy jeszcze nawet na kęs chleba, więc trzeba najpierw ustawić scenkę, rozwiesić zasłony i przygotować się do przedstawienia.

Jednakże dobry pan Egert sam pomyślał o tym, bez podpowiedzi Muchy, że aktorów trzeba nakarmić. Uśmiechnięta służąca przyniosła nam dwa spore kosze. Flobaster pozwolił nam zjeść tylko połowę smakołyków, ponieważ „z pełnym brzuchem źle się pracuje”.

Mieliśmy sporo widzów. Dzięki Luarowi dowiedziałam się, że byli wśród nich dwaj wykładowcy uniwersyteccy z żonami, staruszek rektor, a także grupa mieszczan, zapewne weteranów oblężenia. Goście bawili się jak umieli. Soll był duszą towarzystwa i wszystkie obecne kobiety, damy i służące, wprost pożerały go oczami.

Złapałam się na tym, że spoglądam na Jasnowłosego Pana już innym okiem. Gdy dostałam od niego monetę, widziałam w nim tylko przystojniaka, łakomy kąsek z cudzego stołu, a teraz stał przede mną człowiek zrywający głos na zamkowej wieży, powiewający zamiast flagi koszulką swego małego synka…

Ponownie uradowałam się swym szczęśliwym pomysłem. Niech nawet pozostanę dla Solla tylko zabawną dziewczyną, aktorką jakich wiele, ale w każdym razie podaruję mu Sztukę o Egercie i Torii.

Matkę Luara widziałam tylko z daleka. Wydała mi się bardzo piękna i dumna zarazem. Jedno spojrzenie, rzucone przez Egerta na żonę, świadczyło o tym, że wszystkie nadskakujące mu damy nie mają żadnych szans.

Hałaśliwa dziewczynka pod opieką niani okazała się młodszą siostrą Luara. Zdumiałam się różnicą wieku pomiędzy nimi. Małą nazywano Alaną. Niesamowicie ciekawiły ją nasze wozy, konie, kufry i suczka. Najchętniej spędziłaby z nami cały wieczór, lecz stara opiekunka zabrała ją na kolację, a potem zaprowadziła spać.

Podwórzec, otoczony kamiennym murem, okazał się idealnym miejscem dla naszych podestów. Mucha walił młotkiem, jak kowal. Ja i Gezina przebierałyśmy w kostiumach, przygotowując stroje do nowej pantomimy. Luar zaglądał co chwila za kurtynę. Po twarzy błąkał się mu niepewny uśmieszek, w którym czaiła się ciekawość.

W nowej pantomimie chciał odegrać, naturalnie, rolę swego ojca. Długo musiałam mu wyjaśniać, że pozytywni bohaterowie spektaklu mają twarze zakryte maskami, a z odkrytą twarzą występuje tylko złoczyńca. Niech więc sam wybiera: wystąpi w masce, żeby rodzice nie poznali go od razu, czy też zaryzykuje zagrać rolę złego Fagirry?

Długo i ciężko nad tym się zastanawiał, lecz tak, jak podejrzewałam, nie chciał kryć twarzy pod maską. To przecież tylko zabawa, stwierdził, jakby się tłumacząc. W sztuce Fagirra nie jest aż takim łotrem, jakim był w realnym życiu. To tylko zabawny żarcik… Wszyscy byli usatysfakcjonowani jego wyborem, oprócz Fantina, któremu odebrał chleb.

Goście powoli przechodzili zza stołu na podwórze. Ukłoniliśmy się w odpowiedzi na grzecznościowe oklaski i zagraliśmy Farsę o rogaczu, Trirusa prostaka i Chciwą pastuszkę.

Setny raz przyszło mi obserwować, jak obca, obojętna publiczność staje się wesoła i oswojona. Tego wieczoru owa metamorfoza dokonała się bardzo szybko.

Nawet stareńki rektor wplatał w ogólne śmiechy swoje dźwięczne „hi, hi”. Grupa mieszczan prędko okazała się gromadą naszych wielbicieli. Zaróżowiły się policzki żon profesorów, a ich mężowie pohukiwali nie gorzej od swych studentów. Dawało nam to impuls do większych starań, jakbyśmy pracowali nie dla pieniędzy, lecz jedynie dla powszechnego zadowolenia. Nawet Gezina wzniosła się na szczyty swoich możliwości, a Flobaster dosłownie przechodził samego siebie.

Egert Soll śmiał się jak szalony, jego małżonka także się uśmiechała. Siedzący w pierwszym rzędzie Luar nerwowo skubał brzeg kurtki, męcząc się w oczekiwaniu pantomimy.

W końcu Mucha ogłosił krótką przerwę. Widzowie pozostali na miejscach, radośnie popijając wino. Za kulisami natomiast nastąpiły gorączkowe przygotowania do występu mającego być gwoździem programu.

Gezina i Mucha pomogli Luarowi założyć fałdzistą szarą opończę z kapturem, która na szczęście znalazła się w naszych zbiorach. Nikt z nas nie wiedział, czy rzeczywiście tak się nosili mnisi z Zakonu Łaszą, lecz w końcu chodziło o symbol, nie o realizm. Najważniejsze, żeby widzowie zrozumieli, o co chodzi.

Barian i Gezina włożyli maski, bardzo drogie i piękne, chociaż wcale niepodobne do twarzy państwa Sollów. Mucha przygotował arkusz blachy, by wywoływać efekt gromów i błyskawic, niezbędnych w każdej opowieści heroicznej. Flobaster i ja setny raz szeptaliśmy Luarowi do uszu treść nowego przedstawienia, tak szczegółowo, że nawet dzieciak by zapamiętał.

Fabuła była prosta, lecz atrakcyjna: panienka Toria kocha pana Egerta, zły Fagirra rozdziela zakochanych i usiłuje zgubić dziewczynę, lecz dzielny młodzieniec odbija pannę i poślubiają…

– I zabija Fagirrę – szeptał Luar jakby w ekstazie. – Dajcie kindżał Bananowi…

Czerwieniał i bladł na przemian. Wciąż mu przypominałam, że to jedynie gra, zabawa i nie powinien się tak przejmować… I tak się denerwował. W końcu sceniczny debiut ma swoje prawa.

Flobaster nastroił lutnię, zacisnął usta i dał znak, by zaczynać.

Sztuka o Egercie i Torii! - oznajmił Mucha.

Widzowie spojrzeli po sobie i zaczęli szemrać, powtarzając wielce intrygujący tytuł. Toria drgnęła i spojrzała pytająco na męża, który tylko żartobliwie przymrużył powieki.

Ukryłam się za kotarą w taki sposób, żeby widzieć, co się dzieje na scenie, a równocześnie móc obserwować reakcje Egerta. Flobaster dotknął strun lutni i pantomima się rozpoczęła.

Od razu stało się jasne, że choć nasz szef zdecydował się na wielce ryzykowną improwizację, ewentualny sukces może nam przynieść spore korzyści. Nie dbałam jednak w tej chwili o nasze zyski, zainteresowana bardziej, jak pan Soll przyjmie ofiarowany mu podarunek.

Barian i Gezina tańczyli powolny miłosny pląs. Jasna sprawa, bez takiego tańca nie obejdzie się żadna dramatyczna historia, a owa para odgrywała już takich mnóstwo… Publiczność o tym nie wiedziała, dla nich owe pląsy przedstawiały dokładnie miłość Egerta i Torii. Aplauz rozpoczął się już w drugiej minucie występu.

Wstrzymałam oddech. Oby tak dalej! Lutnia zadźwięczała złowieszczo i na scenie natychmiast zjawił się Luar. Dobrze wiedziałam, co czuje: nogi jak z waty, dłonie potnieją, wargi sztywnieją… Młody Soll jednak, na szczęście, szybko opanował tremę. Znowu pożałowałam, że chłopak nigdy nie zostanie aktorem. Każda trupa przyjęłaby go z otwartymi ramionami.

Publiczność zamarła. Wszyscy oczywiście znali historię Sollów i nie trzeba było wyjaśniać kim jest łotr w habicie z kapturem, dlaczego jest taki wściekły i dokąd wlecze nieszczęsną bohaterkę. (W tym momencie, nawiasem mówiąc, zdarzyło się niewielkie potknięcie: po pierwsze, Luar nie miał odwagi chwycić jak należało Geziny, a po drugie nie wiedział, co z nią począć. Nastąpiła dłużyzna: „Fagirra” ciągnął po prostu „Torię” za kulisy, ona się opierała, a biednemu „Egertowi” pozostawało tylko stać i załamywać ręce).

Pełni dobrej woli widzowie nie dostrzegli jednak tego mankamentu. Rodzice Luara ściskali sobie dłonie, nie zważając na otaczających ich ludzi. Torię rozbawiło pojawienie się syna na scence wędrownego teatru. Miałam też wrażenie, że Egert najchętniej włączyłby się do przedstawienia. Oboje wydawali się na pierwszy rzut oka weseli i podnieceni.

Rozległ się mocny akord lutni. „Egert” wydobył kindżał. Luar, jak prawdziwy łajdak, próbował się zasłonić „Torią”. Naprawdę wczuł się w rolę! Barian zręcznie wbił mu ostrze pod pachę. Nie od razu zorientował się, że został zabity, lecz w końcu padł na deski w konwulsjach. Barian i Gezina nie zdążyli jeszcze rozpocząć finałowego tańca, gdy widzowie zerwali się z miejsc, objawiając hucznie entuzjazm.

Aktorzy ukłonili się. Para amantów zdjęła maski, lecz głównym bohaterem wieczoru okazał się, oczywiście, Luar, który przestał tymczasem udawać złoczyńcę i kłaniał się, zamiatając scenę połą habitu. Widać było, że ta improwizacja stała się dla niego niemałym wyzwaniem. Pomyślałam mimowolnie, że jakby wydoroślał, być może na skutek nowych dla siebie przeżyć…

Kiedy już oderwałam wzrok od młodzieńca, przeniosłam go znowu na Solla seniora. Ujrzałam na jego twarzy ślad niedawnego uśmiechu, igrającego w kącikach warg. A jednak przeniknął mnie chłodny dreszcz.

Goście wciąż się śmiali, spocony Luar ciągle się kłaniał, pani Toria coś mówiła… Na moich oczach z twarzy Egerta, doskonale widocznej ponad głowami innych, spłynęły szczęście i wiara w siebie. Jakby płaty ciała z niej odpadały, obnażając wyszczerzoną czaszkę. Patrzył na syna uporczywie. Nigdy jeszcze nie widziałam aż tak badawczego, przewiercającego na wskroś spojrzenia. Zdawało się, że Egert spogląda prosto w oblicze Czarnego Moru.

Poczułam się fatalnie. Śmiech gasł stopniowo, jak gasnące jedna po drugiej świece. Goście kolejno odwracali głowy w stronę gospodarza i słowa więzły im w gardłach. Toria ściskała mu dłoń i zaglądała w oczy.

– Egercie… Co z tobą? Źle się czujesz?…

Wargi mu drgnęły, jakby chciał odpowiedzieć, lecz w końcu znowu zastygły w dziwnym grymasie, Luar zeskoczył ze sceny i podbiegł, zamiatając ziemię połami opończy. Chwycił drugą dłoń ojca. Wydało mi się, że Egert szarpnął się, jak pod dotykiem rozpalonego żelaza.\

Wszyscy nagle zaczęli mówić naraz, współczująco, bagatelizująco, trwożnie zniżając głosy. Służąca przyniosła szklankę wody, lecz gospodarz odepchnął podsunięte naczynie. Ktoś zawołał, że na zawrót głowy najlepszy będzie kielich mocnego wina. W kręgu zaniepokojonych twarzy co rusz traciłam z oczu pobladłe oblicze Egerta. Wszyscy skupili się wokół niego: Mucha, Flobaster, Fantin, jakieś kucharki, stangret… Zdawało się, że służba go bardzo kochała. Stałam samotnie na boku przy kurtynie, mnąc bezwiednie dłońmi materiał. Miałam wrażenie, że stało się coś złego. I strasznego.

W końcu Soll wyswobodził się z rąk żony i syna. Tłumek rozstąpił się nieco. Nie oglądając się na nikogo, Egert ruszył niepewnym krokiem w stronę domu.

Ocknął się. Deszcz bezlitośnie chłostał mu twarz, koń ledwie się trzymał na nogach, wokół rozciągały się puste pola z grudami brązowej gleby, głębokie zmarszczki pod niskim niebem: ponury, jesienny świat, przesycony beznadzieją. Najgorsze było, że nie mógł się zorientować, co kryje się za gęstą zasłoną chmur, świt, czy też zachód słońca.

Uniósł głowę, nadstawiając na deszcz zapadnięte policzki. Przyniosło mu to chwilową ulgę. Czuł tylko chłodne krople, spływające po skórze, lodowate podmuchy wiatru i tępy ból w plecach. Zatopił się w zimnie i bólu, delektując się nimi, jak smakosz próbujący nowego dania. Pozwalało mu to nie myśleć o niczym innym. Jeszcze jedną chwilę spokoju.

Potem się zbudził, gdy nieszczęsny koń zarżał boleśnie, roniąc pianę i krew z poranionych boków. Rumak rzucił się naprzód, nie pilnując drogi i powierzając losowi siedzącego w siodle jeźdźca.

Egert krzyczał. Nikt go nie słyszał w deszczu spływającym z szarego nieba.

Nie miał przy sobie broni, żeby skończyć ze sobą.

Luar naskoczył na mnie, przewracając oczami.

– To miała być… zabawa! To… przez ciebie!… Czymś go uraziłem, chyba nie powinienem był…

– Nie mów głupstw – wtrąciła pani Toria, zdająca się być żywym wcieleniem beznamiętności. – Spektakl nie ma nic do tego. Podobał się ojcu. Po prostu zakręciło mu się w głowie, zdarzało mu się to już dawniej, trzeba pozwolić mu dojść do siebie i nie drażnić go dodatkowo… Weź się w garść, Luarze!

Podziwiałam ją w milczeniu. Kobieta twarda jak diament! Luar zacisnął usta, spojrzał na mnie z wyrzutem i poszedł z matką do domu.

Impreza na tym się skończyła. Goście próbowali zmyć nieprzyjemne wrażenia resztkami wina, więc słudzy pijaniuteńkich ułożyli do snu. Na szczęście w rezydencji nie brakowało pokojów. Nas także chcieli zaprosić do środka, lecz Flobaster uprzejmie odmówił.

Nie zmrużyłam oka tej nocy, miałam więc mnóstwo czasu na rozmyślania. Zastanawiałam się, czym zawiniłam wobec pana Solla.

O północy z domostwa wyszedł człowiek, którego twarzy nie można było rozpoznać w ciemności. Wyprowadził osiodłanego konia, wskoczył na niego i pogalopował. Wystraszony, zaspany sługa ledwie zdążył na czas otworzyć wrota. Potem pojawiła się kobieta, która odesłała sługę. Wiatr kołysał lampą w dłoniach kobiety. Długo stała, wpatrzona w drogę, a po całym podwórzu tańczyły rozkołysane światła.

Przestała tak do rana. Lampa się wypaliła. Jeździec nie wrócił. Przed świtem lunął deszcz.

Toria okłamała syna chyba pierwszy raz w życiu. Egert nigdy nie miewał zawrotów głowy.

Nigdy też wcześniej nie zdarzyło się, by jej mąż odjechał bez słowa. Zawsze uciekał do niej ze swymi bolączkami i problemami. Do niej, nie od niej.

Płomień lampy miotał się w szklanych ściankach. Torii zadawało się, że nastała wieczna noc i skończył sen o szczęściu…

Zdawało się jej, że jest uschłym drzewem na skraju drogi.

W domu spała Alana, spali stara niania i goście, przyjaciele, jeszcze wczoraj tak mili, a teraz całkiem bezużyteczni. Skoro Egert uciekł, Toria nie będzie już miała przyjaciół. Nie czuła się tak osamotniona nawet po śmierci ojca.

Nie mogła przebywać teraz pod dachem. Najchętniej nie byłaby nigdzie.

Wyjechaliśmy o świcie. Podczas jazdy nikt nie rzekł ani słowa.

Mokre, płócienne ścianki ciężko drgały. Flobaster poganiał pstrego konika, który pracowicie międlił błoto kopytami. Deszcz zalewał koński grzbiet. Warto było pomyśleć o jakimś schronieniu, lecz Flobaster ciągle poganiał zwierzę z tak zaciętym wyrazem twarzy, że chwilami wolałabym się znaleźć na miejscu konia.

Włóczyć nogi w rozmokłej glinie. Ciągnąć wóz, czując uderzenia bata. Nie mieć tego okropnego poczucia winy wobec Luara i jego ojca.

Poruszyły go wspomnienia? Nie mógł znieść widoku Fagirry nawet na scenie? Przecież wciąż się uśmiechał, ściskając dłoń małżonki, kiedy aktorzy wyszli do ukłonów…

Odważny człowiek, który wspiąwszy się na zamkową wieżę, porwał za sobą obrońców… Ten, który nie wahał się kazać powiesić dziesięciu bandytów. I nagle ta przerażona twarz…

Świsnął bat Flobastera. Drgnęłam, jakbym rzeczywiście nim oberwała.

Bij. Potem dojdziemy, dlaczego…

Poryw wiatru przywrócił mu świadomość.

Puste, szare niebo i puste pola. Na świecie nie ma już ludzi. Pozostał tylko syn, jego duma, chluba i nadzieja, owoc wielkiej miłości. Twarz Luara obramowana brzegami płóciennego kaptura… na jej miejscu pojawia się inne oblicze… Niebiosa!… Takie samo! Wyraz dobrodusznego zmęczenia, wąskie wargi, szaroniebieskie oczy, podobne do Egertowych…

Dwadzieścia lat temu zabił owego człeka. Nie wbił mu w pierś kindżału, jak głosiła fama. Przebił Fagirrę żelaznymi kleszczami oprawcy…

Koń zatrzymał się. Egert zeskoczył z siodła, padł na ziemię z twarzą w lodowatej kałuży. Deszcz bił go po plecach…

Kleszcze oprawcy. Toria w celi przesłuchań. Blizny… dotychczas nie zniknęły. Wiedzą o tym tylko Egert i para zaufanych pokojówek. Zabił tamtego człowieka, święcie wierząc, że wraz z nim pogrzebał wszystko najgorsze, co wydarzyło się Torii i jemu.

A przecież widział to już wcześniej. Widział, lecz nie chciał przyjąć do wiadomości, skąd biorą się nagłe przypływy niepokoju, dławione pod powierzchnią beztroskiego, zasłużonego szczęścia.

Dzień za dniem. Prawie dwadzieścia lat…

Okrwawione pręty sterczące z pleców. Agonia… Następnego dnia zbrodnia Zakonu Łaszą stała się jawna, mieszczanie zaczęli pogrom… Jak słyszał, Fagirrę zakopali razem z katowskimi cęgami.

Zakopali. A jednak wstał z grobu, by się zemścić. W taki sposób, jak czynili to zawsze perfekcyjni oprawcy…

Przed oczami Solla migały kopyta przestępującego z nogi na nogę zgonionego wierzchowca. Przymknął powieki i znów ujrzał natychmiast twarz syna w cieniu kaptura. Luar miał oczy Fagirry.

– Tak, Egercie, wiedziałem, że prędzej, czy później, zechcesz się znaleźć tam, gdzie jestem teraz. Powinieneś był dać się zabić. Nie trzeba było sprzeciwiać się nieuniknionemu, walczyć w obronie kobiety, która już wtedy… tak!… niosła w sobie moją… pamiątkę. Oto mój dar zza grobu: umiłowany syn. Owoc czystej miłości, hi, hi. Uprzedzałem cię, Soll, że lepiej mieć we mnie sojusznika niż wroga. Teraz już za późno. Płacz, płacz, Egercie…

Płakał.

Загрузка...