Rozdział szósty

Woda przyciągała go od dawna. Oddawał się teraz ulubionemu zajęciu i wsparty o rozchwianą balustradę garbatego mostka obserwował drgającą, zieloną powierzchnię rzeki oraz krążące nad nią ociężale ważki.

Tak bywało też ongiś. W jego pamięci pojawiła się inna szeroka rzeka z podobnymi ważkami, malcy łowiący ryby na własnoręcznie wykonane wędki z kościanymi haczykami. Owi malcy dawno zmarli ze starości. Podobnie jak niezliczone pokolenia ważek.

Uśmiechnął się. Po raz pierwszy zjawił się tutaj nie w Dzień Wszelakiej Radości. Naruszył tradycję…

Ten, kto nadchodzi stamtąd, także lubi tradycję. Przychodzi, jak w jakimś rytuale i czyha za Wrotami, oczekując zaproszenia. Ten, kto nadchodzi stamtąd…

„I zapanuje nad światem… Płaczcie, żyjący… I stanie się jej sługą i namiestnikiem…”

Skrzywił się. Mnóstwo głupstw nagromadziło się w pamięci w ciągu ostatnich stu lat.

„A jeśli jeden wilk zechce nazwać drugiego? Jakoś go przecież nazwie?”.

Patrzył na swoje ciemne odbicie w płynącej powoli wodzie. Chciał, by ktoś go wezwał. Pochylił się nad wodą, wspierając łokciami o poręcz.

– Raulu – wyszeptały jego usta.

Odbicie milczało, wstrząśnięte brzmieniem własnego imienia.

– Rozumiem – rzekł z krzywym uśmieszkiem. – Ale ty… Dlaczego?

Poryw wiatru zmącił wodę. Wydało mu się, że już raz tak się kiedyś zdarzyło.

W tym momencie wyczuł na plecach czyjś wzrok, ciężki i lepki jak smoła. Jeszcze się nie obejrzawszy, wiedział już, że ma za plecami tylko pustą drogę z zakurzonymi słupami. Wiedział to, lecz jednak się obejrzał.

Obcy wzrok nie zniknął.

Znowu wykrzywił usta, myśląc, że to także kiedyś już było, dawno, dawno temu…

Był przecież Odźwiernym. Kim jest teraz, dlaczego znowu się nim interesuje Ten, który pragnie wejść?

„Raulu” – coś szepnęło na granicy jaźni. Echo, niczym muśnięcie, oddźwięk przeszłego wezwania…

Oczekiwał tego, a jednak zadrżał, w jednej chwili odczuwając od dawna zapomniany mroźny dotyk na skórze.

Wszystko się powtarza.

Czułam się, jakby ktoś wbił igłę w moje serce. Chwilami zapamiętywałam się w nieskończonym bólu, wpatrując się tępo w przesuwającą się drogę. Wbrew woli pojawiały się jednak wspomnienia i wtedy igła kłuła znacznie ostrzej, przeszywając na wskroś. Odczuwałam to dziesiątki razy podczas podróży.

Luar milczał. Przed nami przesuwała się szara linia traktu…

Koń człapał powoli znaną sobie trasą w stronę, gdzie rozchodził się zapach dymu, grzmiał blaszany arkusz, gwarzył ciekawski tłum, zmieniały się dekoracje, drogi, bazary, pałace. Drżałam, dochodząc do siebie. Dwie drogi mego życia splotły się, niczym żmije w czas godów. Zostawiłam za plecami spokojnego ironistę Flobastera, a teraz siedział za mną ten, przez kogo wszystko się popsuło…

Wszystko się popsuło. Flobaster próbował mnie zatrzymać, być może przeczuwając swój żałosny koniec. Nie zabiliby go, gdybym tam była. W każdym razie najpierw ja bym zginęła…

Kim był dla mnie? Tak, czy inaczej?

Nad drogą wisiał obłok przypominający bezsilnie zwieszoną dłoń. Z owej mglistej dłoni wyfrunął w niebo czarny ptak.

A jeśli umarł, nie wybaczając niczego?

W bezludnej okolicy dogonił nas nieznajomy jeździec. Ponury, starszawy, zarośnięty od ucha do ucha ostrą jak szczotka, rzadką brodą. Zamachał do nas prosząco. Drgnęłam, gdyż gest wydał mi się sztuczny. Luar ściągnął wodze i zsadził mnie na ziemię. Stojąc na miękkich nogach, patrzyłam jak konferował o czymś z żylastym staruszkiem i jak tamten po chwili skłonił się, zawrócił konia i ruszył w drogę powrotną.

– Kto to? – zapytałam, odczekawszy około pół godziny.

Luar skrzywił się niechętnie.

– Człowiek Sowy. Stary łotr rozkopał parę skrytek i wydobył z nich to, co jest mi potrzebne. Wyznaczyłem spotkanie.

Słowa docierały do mnie powoli, jak wolno docierają do brzegu koła na wodzie od rzuconego kamienia.

– Zatrzymaj konia – poprosiłam szeptem.

Nie było niczego dziwnego w takiej prośbie, lecz głos drżał mi niezwyczajnie. Luar zatrzymał wierzchowca i przyjrzał mi się uważnie. Wyplątawszy się z jego ramion, niezgrabnie zeskoczyłam na ziemię.

Jakiś czas patrzyliśmy na siebie. On z góry, pytająco, ja z dołu, z gniewną rozpaczą.

– Wyznaczyłeś spotkanie z Sową?

Kiwnął głową, ciągle nie rozumiejąc. Wciągnęłam głęboko powietrze.

– To morderca. Zbój i oprawca. A ty…

Miałam ochotę wygarnąć wszystko od razu. Zachłysnęłam się nadmiarem słów cisnących się na usta, więc zastygłam z otwartą buzią jak ryba wyrzucona na brzeg. Luar westchnął smutno, zeskoczył z konia i stanął obok mnie.

– Przestań już… Uspokój się… Jeśli chcesz, przejdziemy się trochę.

– Coś ty tam robił? – krzyknęłam, odzyskując głos. – Co robiłeś w kryjówce rozbójników?! Stałeś się jednym z nich?! Oni… sam widziałeś…

Znowu zamilkłam, bo szloch zdławił mi gardło, a oczy wypełniły się łzami. Luar wzruszył ramionami.

– Nie mów głupstw. Sowa mnie nie obchodzi. Wie coś, co jest dla mnie ważne i ma to, co jest mi potrzebne… Nieważne, że jest rozbójnikiem…

– Ależ z ciebie łajdak – powiedziałam cicho. – Stałeś się strasznym draniem.

Uderzyłam go, zanim zdołał zrozumieć moje słowa. I jeszcze raz. Paznokcie rozorały skórę i popłynęła krew. Miałam chęć zabić go na miejscu. Wypełniała mnie fala goryczy i nienawiści. Flobaster na podłodze wozu, pochrząkiwanie Sowy, smród niemytego ciała, reszta nędzników, napawających się swą nieprawą przewagą… I znowu Flobaster w kałuży krwi.

W takich chwilach im gorzej, tym lepiej. Chciałam, żeby ktoś także poderżnął mi gardło. Cały świat wydał mi się pełen nikczemnych łajdaków, a winowajca śmierci Flobastera stał przede mną, mrugając powiekami. Miotałam przekleństwa, wyrzekałam, biłam i plułam w twarz, uznając w histerii, że to właśnie on złamał mi życie.

– Precz! – wrzeszczałam, dusząc się wściekłością. – Precz, wyrodku! Wszystkim przynosisz nieszczęście… po coś przyszedł na świat! Precz!

Nie pamiętam, co jeszcze wykrzykiwałam w tę bladą, nieruchomą twarz, która zdawała się w tej chwili maską śmierci…

Potem się okazało, że siedzę na ziemi. Jakiś wieśniak zerkał na mnie strachliwie, przejeżdżając furmanką.

Stukot kopyt dawno ucichł w oddali. Dawno ucichł i opadły tumany kurzu.

Sytuacja w straży miejskiej zmieniła się radykalnie, co przypominało czasy dawnego oblężenia. Pułkownik Soll, który w swoim czasie zniknął z miasta bez uprzedzenia i spędzał czas w dalekim Kawarrenie, naczelnik straży, o którym sądzono, że już nie wróci, bohater i wódz, którego ostatnio wspominano Tylko pogardliwie półgłosem, wpadł do sztabu, jak wygłodniały wilk do owczarni.

Zadyszany porucznik Waor, pełniący wcześniej służbę w przedsionku dowództwa, lecz ostatnimi czasy kaprysem losu pełniący obowiązki dowódcy pułku, przybiegł z domu w wymiętym mundurze, naprędce usiłując zetrzeć z dłoni ślad po wiśniowych konfiturach. Zanim przyszedł, pułkownik Soll, rozdrażniony niczym drapieżna bestia, ze szczególnym błyskiem w przymrużonych oczach, zdążył odesłać na odwach paru niedołęgów, którzy mu się nawinęli pod rękę, stłuc butelkę wina, znalezioną w szafce oficera dyżurnego i zasiąść w fotelu dowódcy, który nieco tymczasem się rozchybotał pod ciężarem porucznika Waora.

Złowróżbne oczy przewiercały na wskroś zmieszanego oficera, gdy nieskładnie meldował niespodziewanie zjawionemu naczelnikowi o bieżącej sytuacji.

A położenie było zaiste niewesołe. Szajka Sowy nie tylko nie została osaczona, lecz, przeciwnie, codziennie atakowała, przez co miasto odczuwało niedostatek najbardziej niezbędnych towarów. Kupcy bali się jeździć zagrożonymi drogami, a okoliczni włościanie nie przywozili na rynek chleba ni masła. Pod drzwiami ratusza dniem i nocą wystawali zagniewani wysłannicy zniszczonych chutorów i wiosek. Skoro tyle lat płacili podatki, oczekiwali teraz pomocy i obrony. Skąd jednak miała nadejść, skoro kapitan Jast, co nigdy orłem nie był, zginął w zbójeckiej zasadzce. Nikt nie chciał wstępować do straży, młodzi ludzie zapomnieli o przysiędze, porzucali broń i dezerterowali. Próbowali ochronić burmistrza przed uciążliwymi petentami. Na nic! I tam nazywają już za plecami strażników tchórzami i darmozjadami.

W tym momencie żałosny meldunek porucznika Waora przerwało uderzenie pięścią w stół. Pułkownik wpijał się weń przekrwionymi oczami, przeklinał pod nosem i obiecywał oficerowi szybką śmierć, jeśli natychmiast wszyscy niepełniący w danej chwili służby strażnicy nie zostaną zwołani na zbiórkę w pełnym rynsztunku i gotowości bojowej.

Porucznik stropił się jeszcze bardziej. Na jego szczęście uwaga pułkownika chwilę potem zwróciła się w inną stronę. Zjawili się posłańcy z ratusza. Burmistrz dowiedział się o powrocie Solla i życzył sobie widzieć go jak najszybciej u siebie.

Podnosząc na nogi całe koszary i wysyłając gońców do domów podoficerów, porucznik Waor gorzko żałował, że skończyły się te dobre czasy, kiedy ich pułkownik przebywał w dalekim Kawarrenie.

Jeśli burmistrz zamierzał czynić jakieś wyrzuty, natychmiast zamarły mu na wargach, gdy spojrzał w złowieszczo świecące oczy Solla. Pułkownika rozpierała energia. Nim usiadł, oznajmił, że jeszcze dzisiaj zbierze oddział i wyruszy w celu pojmania rozbójnika Sowy. Burmistrz wykrzywił się sceptycznie i kręcił głową, ale nic nie powiedział.

Na jego szerokim i pustym jak zimowy step biurku znajdowały się jedynie trzy stalowe ogniwa, fragmenty łańcucha od studni.

– Złe wieści, pułkowniku – wymamrotał urzędnik, trąc w zakłopotaniu podbródek.

Soll podskoczył.

– Sowa to moja sprawa, ekscelencjo. Może pan uznać, że schwytanie go to kwestia paru dni.

Burmistrz wydął kąciki ust do dołu.

– Chciałoby się… uwierzyć w to, Egercie. Nie dlatego jednak pana wezwałem.

Nastała chwila ciszy. Pułkownik Soll, z trudem mogący spokojnie usiedzieć, wstał i przeszedł się parę razy po gabinecie, w końcu spojrzał pytająco na rozmówcę.

Ten pocierał właśnie skroń.

– Hm… Jak czuje się pani Toria?

Egert zdołał się opanować i zachować kamienną twarz. Burmistrz nie wiedział, że oficer spędził noc na ulicy pod oknami własnego domu, patrząc w ciemne otwory. Poruszony widocznym zaniedbaniem, obawiał się przekroczyć próg…

Rankiem służąca Dalla, wstrząśnięta powrotem pana, poinformowała go o wyjeździe pani Torii z córeczką za miasto. Egert zacisnął zęby. Postanowił na razie wyrzucić to z myśli. Po pierwsze, pokonać Sowę, powtarzał sobie w duchu. To jego obowiązek.

– Dobrze – odparł bezbarwnym głosem – całkiem dobrze.

Burmistrz ostrożnie potarł końcem palca obwisłą powiekę.

– Właśnie, Sowa… No tak… Lecz, Egercie, on jest daleko, za murami… A tutaj…

Jego dłoń dotknęła ogniw leżących na blacie. Stalowe kółka zabrzęczały.

– Mamy już dziesięć ofiar – oznajmił głucho. – Powiesz zapewne: to sprawa sędziego. To prawda. Ludzie już szukają. Chcę jednak, żebyś to wiedział.

Egert milczał, przygryzając wargę, starając się nie myśleć o swym niegdyś szczęśliwym domu, obecnie pogrążonym w ciemnościach. Co tamten opowiada… Dziesięć ofiar?

– Dzieci – rzekł burmistrz, wzdychając. – Wybiera tylko dzieci w wieku od pięciu do dwunastu lat. Dusi je studziennym łańcuchem… Widziano go. Sędzia poszukuje owego mordercy. Jest wysoki i nosi opończę z kapturem. Raczej habit… Tak jest, Egercie.

Soll wbił spojrzenie szeroko otwartych oczu w ogniwa na biurku. Burmistrz skinął głową.

– Tak to wygląda… Dusi łańcuchem. Nie w celach rabunkowych. Trzeba raczej uznać, że to szczególna… namiętność, czy coś takiego… do nienaturalnych czynów…

Cóż może być bardziej nienaturalnego od śmierci spowodowanej wbitymi w pierś szczypcami…

Egert wzdrygnął się. Habit. Każda wzmianka o habicie z kapturem uwierała go niczym drzazga. Mało to w mieście opończy z kapturami? Dlaczego wraz ze słowem „kaptur” pojawiało się imię, które pamiętał, lecz nie chciał wymieniać. Burmistrz ma rację: to sprawa sędziego. Jego problemem jest zbój Sowa, a tamten obłąkany morderca…

– To pewnie ten szalony staruch – rzekł ochryple. – On…

Burmistrz westchnął.

– Zabili go. Ukamienowali po trzeciej albo czwartej zbrodni. Wie pan, jak szybko szerzy się panika. Nikogo nie ukaraliśmy. Byłoby to bezcelowe, Egercie… Zakopali starca z rozwaloną głową, a kilka dni później wszystko znowu się powtórzyło. Kolejne dziecko z łańcuchem na szyi… Tamtego wariata zabili niewinnie, Egercie, lecz jakoś nie było mi go żal.

– To sprawa sędziego – powiedział z uporem oficer. – Niech Ansin zajmie się śledztwem, są przecież w tym mieście całkiem dobrzy agenci…

Burmistrz obrócił w palcach kawałek łańcucha, potem odłożył na biurko.

– Czy Luar jest razem z matką?

Solla coś w środku zakłuło, jakby drzazga wbiła się głębiej.

– A co ma do tego Luar?

Urzędnik wzruszył ramionami.

– Nic…

I dodał zaraz:

– Pan przecież także nie kochał Zakonu Łaszą, prawda, pułkowniku?

– Jak pan dobrze wie, burmistrzu – odparł Egert po chwili milczenia. – Wszyscy o tym wiedzą.

Jego rozmówca wahał się, jakby pragnął powiedzieć pułkownikowi coś ważnego, lecz zabrakło mu odwagi. Soll czekał, przygryzając wargę. Na próżno, gdyż burmistrz zdecydował się jednak coś przemilczeć.

– Proszę mi wybaczyć, Egercie. Nie chciałem nikogo obrazić. Więc dni Sowy są policzone, czy tak? – rzekł w końcu z wymuszonym uśmiechem.

Egert kiwnął energicznie głową.

– Tak jest. Wyruszam o świcie. To wszystko.

Jeśli nawet dostojnik pomyślał w tym momencie o pospiesznych i nieopatrznych działaniach, zachował to dla siebie, nie zamierzając pouczać pułkownika.

– Powodzenia – rzekł z powagą. – Dobrze by było… Za dużo tego wszystkiego: Sowa i… to tutaj… W mieście wrze jak w garnku. Jeszcze trochę, a będę musiał złożyć dymisję.

Ostatnie słowa były żartem. Egert uśmiechnął się uprzejmie, uścisnął podaną dłoń i ciągle z tą samą złowieszczą energią wrócił do garnizonu, szukając nieszczęsnego porucznika Waora.

Na placu przed gmachem sądu stał wrogo szemrzący tłum. Wynędzniali oberwańcy patrzyli na wystrojonych mieszczan, spluwali pod nogi lokajom w liberiach, uskakiwali spod kół przejeżdżających karet. Wysłannicy ze splądrowanych wsi przyszli do miasta szukać pomocy i sprawiedliwości, lecz miasto okazało się obojętne, nieczułe i głuche na ich prośby.

Luar jechał stępa. Tłum patrzył nań ponuro i nieprzyjaźnie. Z trudem przezwyciężył pragnienie, by pogonić konia i szybciej wyminąć gawiedź.

Pod koszulą kołysał się medalion. Luar wyczuwał jak złota płytka podskakuje, jakby pulsował, w rytmie końskich ruchów.

Czuł się wzięty w dwa ognie. Pierwszym z nich był palący od środka Amulet, znów ożywiony, męczący swoim żądaniem, od dłuższego czasu będący jakby cząstką jego ciała, częścią schorzałą i obolałą. Drugim było miasto, chłodne i podejrzliwe, jawnie wrogie wobec wszystkich nieznajomych przybyszów. Miasto z zawartymi na głucho okiennicami, pustymi sklepami, pełne wyraźnie niespokojnych, agresywnych strażników. Czuł się obcy we własnym mieście, jakby był jakimś cudakiem, zbierającym po drodze same niechętne i nieufne spojrzenia.

W pewnej chwili poczuł się tak źle, że aż zachwiał się w siodle. Kociak wrzucony do wody albo szmaciana piłka, kopana przez wiele nóg. Jego los zachowywał się jak mały psotnik gotowy wrzucić kociaka do wody…

Och, jak rozzłościła się matka. Jak to przeżywała. Zrobiło mu się naprawdę wstyd, chciał się wytłumaczyć… Matka powiedziała o wszystkim ojcu drżącym głosem:

– Skąd? Jest dobrym dzieckiem… Skąd mu się to wzięło?…

To… Wyciągnął z pułapki jeszcze żywą mysz i przywiązał do nogi stołowej. Szczypcami od kominka odrywał łapkę za łapką.

Dlaczego to zrobił? Może dlatego, że wcześniej odwiedził dom cyrulika, który podobnymi, tylko mniejszymi szczypcami wyrwał Luarowi ząb? Chłopak doszedł do wniosku, że zadawanie innym bólu sprawia cyrulikowi przyjemność, że traktuje to jako konieczną część pracy. Pozazdrościł mu. Chciał być taki jak on. Myszka…

Przez chwilę rzeczywiście sprawiło mu to przyjemność. Strasznie i słodko. Potem jednak płakał i prosił o wybaczenie, kajał się, prosząc o chłostę. Matka jednak tylko się odwróciła i odeszła. Nie odzywała się do niego cały tydzień, chociaż przysięgał, że już nigdy, przenigdy, nawet muchy nie skrzywdzi…

I rzeczywiście: nigdy więcej. Lecz owa straszna słodycz pozostała w jego pamięci, chociaż próbował ją wygnać, jako coś wstydliwego i wstrętnego. Ciężko zeskoczył z siodła. Stanął na okrągłym cokole pręgierza, którego szczyt zdobił szmaciany wisielec. Amulet palił pod koszulą. Naprawdę był rozgrzany do gorąca. Młodzieniec jęknął i sięgnął dłonią, by wydobyć medalion zza pazuchy, lecz ręka opadła bezwolnie.

To jego brzemię. Piętno. Powinien go palić, to kara za coś… Za tamtą myszkę. Wydało mu się, że być zwykłym, naiwnym chłopcem, którego ni stąd, ni zowąd przestali kochać rodzice, było jednak lżej: zawsze pozostawała nadzieja, że wszystko odmieni się jeszcze na lepsze.

A teraz siedzi pod kukiełką wisielca, wpatruje w bezwładnie kołyszące się szmaciane nogi. Krąg się zamknął. Nie ma już cierpienia ani nadziei, nic nie zostało, tylko szare niebo i pustka. Poduszeczka od igieł nie czuje bólu…

Uśmiechnął się krzywo. Jego niania miała taką poduszeczkę w kształcie roześmianej gęby. Igły wbijały się w czerwone policzki i wesołe oczy, lecz usta ciągle się śmiały. Szmaciana kukiełka nad głową także nie czuła bólu, bez względu na to, jak dawno ją powiesili, nie dając lec spokojnie.

Zresztą chyba co jakiś czas ją wymieniają. Nici rozłażą się od deszczu i słońca, szmatki blakną… A ofiara wyroku sądowego winna wyglądać sugestywnie. Niebiosa, niechaj wieszają wszystkie kukły na świecie. Tylko niech go przestaną kłuć igiełkami. Niech będzie, jestem wyrodkiem i przynoszę nieszczęście. Zgadzam się, nie ma rady.

Wysoki, masywny strażnik w czerwono-białym uniformie stanął nad siedzącym młodzieńcem. Nie poznał syna pułkownika Solla.

– Wstań. Tutaj nie wolno.

Luar popatrzył na pochyloną nad nim pochmurną twarz. Przez chwilę oczy stróża porządku wydały mu się niebieskimi guzikami. Dwa guzy, wczepiające się krawędziami w środek głowy funkcjonariusza.

– Dobrze – odparł obojętnie. – Zaraz idę.

Podniósł się. Pociemniało mu w oczach. Wysiłkiem woli utrzymał równowagę, nawet nie podniósł dłoni do twarzy. Postał minutkę, ślepo wpatrując się w nicość, dopóki ciemność nie znikła. Potem poczuł się lepiej. Prowadząc konia za uzdę, szedł wolno przez plac w stronę, gdzie po bokach schodów trwały zastygłe żelazna żmija i drewniana małpa.

– Pan dokąd, młody człowieku? Hej, młodzieńcze, chyba nie masz zaszczytu być studentem? Jakim prawem wchodzisz w te progi…

Luar zmęczonym gestem usunął z drogi starego portiera w zakurzonym kaftanie, tego samego, który tak lubił na uniwersyteckim balkonie otrząsać z pyłu mapy lub czyścić do połysku ludzki szkielet.

Niesłychane. Staruszek nie rozpoznał Luara. Bracia z Zakonu Łaszą poznawali natychmiast. Portier chyba oślepł na starość. Jak mógł nie poznać syna Torii, dzieciaka, który rósł na jego oczach. Widocznie bardzo się zmienił.

– Co za bezczelność!

Stróż chwycił Luara za rękaw.

– Precz stąd! Natychmiast!

Luar zmierzył go ciężkim wzrokiem. Zaciśnięte palce od razu się rozluźniły.

– Jestem Luar Soll – rzekł powoli, delektując się każdą zgłoską swego nazwiska. – Mam prawo wejść.

Szedł korytarzami, bezbłędnie odnajdując właściwą drogę. Mamroczący i posapujący portier szedł za nim. Mijani po drodze studenci zerkali niepewnie na twarz Luara. Ktoś uniósł ze zdziwieniem brwi, ktoś inny odskoczył. Nagle zwidziały mu się te same korytarze piętnaście lat wstecz. Nowe ubranko, z szorstkiego, sztywnego materiału i studenci, wysocy jak wieże, spoglądający z łaskawym zdumieniem na przejętego malca, który po raz pierwszy znalazł się w miejscu, gdzie jest „nauka” i gdzie mama „pracuje”.

Ocknął się. Znowu był sobą, czyli dorosłym banitą, a w oczach napotkanych studentów nie odbijała się już sympatia, tylko mroczny strach. A więc stałem się straszny, pomyślał z satysfakcją.

Medalion podrygiwał na piersi w rytm kroków. Z każdym krokiem pogłębiała się pewność, że stracił dotychczas sporo czasu, że szukał nie tam, gdzie należało, a teraz dopiero ma przed sobą najważniejsze zadanie. Musi tylko przetrzymać ten palący ból…

Za pierwszym razem bardzo wystraszył się kamiennych posągów, rzeźbionych twarzy dawnych uczonych, które wydały mu się srogie i martwe zarazem. Kamienne trupy…

Bał się też, widząc obraz ognia. Obawiał, że ogień wyskoczy z karty i wywoła pożar, którego tak lęka się niania.

– Nie! – krzyknął gromko stróż. – Nie wolno… bez polecenia pani Torii!

Luar uniósł głowę. Okazało się, że stoi przed zamkniętymi drzwiami, które dodatkowo zastawiał sobą portier.

– Gabinet dziekana… to świątynia… Pan wie, że jest zamknięty. Tylko pani Toria może…

– Dziekan był moim dziadkiem – odparł Luar, patrząc w sklepiony sufit. – Myśli pan, że miałby coś przeciwko?

Na twarzy portiera pojawił się na chwilę przebłysk zrozumienia, lecz zaraz znikł.

– Tylko z rozporządzenia pani Torii! Tylko w jej obecności. I tak nie może pan ich otworzyć!

– Więc czego się pan boi? – zdziwił się Luar.

Portier zawahał się. Nachmurzony, spuścił oczy i ustąpił niechętnie.

– No cóż… Mam nadzieję, że nie będzie pan wyważał drzwi, panie… Luarze?

Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie jadowicie w ustach oddanego uniwersytetowi staruszka. Luar uniósł brwi, jakby nie poznawał własnego imienia.

– Nie ma pan klucza?

– Klucz ma pani Toria! – odparł skwapliwie portier. – Wątpię, czy się jej spodoba, gdy opowiem o…

Luar nacisnął z trudem klamkę z brązu. Ciężkie drzwi skrzypnęły i ustąpiły bez dalszego wysiłku, jak we śnie. Stróż zamarł z rozdziawioną gębą.

Z gabinetu dochodziła woń ziół, zakurzonych książek i jeszcze czegoś bliżej nieokreślonego. Luar był pewien, że czuł już kiedyś ten zapach…

Portier wciąż milczał.

Luar przestąpił próg i zatrzasnął drzwi przed samym nosem tamtego.

Uzbrojony po zęby oddział pułkownika Egerta Solla przypominał rozszalałego lwa, rzucającego się w pogoń za szerszeniem.

Egert zostawiał ludzi w tyle, rwał się do przodu, wyzywając niebezpieczeństwo. Za każdym razem znajdował opuszczony obóz, wypalone ogniska, zdeptaną trawę i ogryzione kości. Sowa przeciekał mu przez palce. Wielki oddział strażników nie krył swoich manewrów, każdy więc mógł ustrzec się przed nim w porę.

Rozwścieczony Soll próbował znaleźć sojuszników wśród miejscowych, niemal błagając o pomoc, wszystko na próżno. Chłopi z jednej strony bali się zemsty rozbójników, z drugiej trzęśli portkami przed rozeźlonymi wojskowymi. Sama myśl o mściwym Sowie wywoływała lęk. Nie zanosiło się zatem, że szybko złapią zbójów.

Prowiant skończył się w ciągu tygodnia. Żołnierze zaczęli szemrać. Egert przez wszystkie te dni prawie nie schodził z konia. Twarz mu poczerniała. Obiecując swoim ludziom hojne nagrody i awanse na przemian z grożeniem sądem wojennym i szubienicą, zdołał jednak utrzymać w ryzach umęczony i wygłodniały oddział, by rzucić do ostatniego, rozpaczliwego, a przez to koniecznego ataku…

Pod wieczór zwiadowcy natrafili na ślad Sowy, nieoczekiwanie świeży, jeszcze ciepły. Dzielny żołnierz złapał nawet w lesie jeńca, jednego ze strażników. Tylko jednego, a ilu ich jeszcze zostało?

Zapowiadała się nieunikniona walka. Jej nadciągający zapach sprawił, że nozdrza Solla rozdęły się szeroko.

Rankiem całym miastem wstrząsnęła straszna wieść: pod oknami porządnej kamienicy znaleziono mleczarkę z łańcuchem na szyi. Mleczna struga wypływała z przewróconej bańki, a na jej końcu chłeptał bezpański kocur. Wszystko wskazywało na to, że dziecko zginęło dopiero co. Część przerażonych mieszczan zamknęła się w swoich domach, reszta rozbiegła z wściekłością po okolicznych zaułkach i bramach. Powiadano, że ktoś zdążył zobaczyć niknącą na końcu ulicy wysoką, chudą postać w długiej opończy z kapturem.

Wiadomość rozeszła się w ciągu paru godzin. Wystraszone matki trzymały dzieci pod kluczem. Biedactwa oglądały świat tylko przez szybę. Małoletni służący i roznosiciele straszyli się nawzajem, oglądając się co rusz, jakby usłyszeli złowróżbny brzęk studziennego łańcucha.

Po południu pojawiła się nowa fala plotek, która sprawiła, że na chwilę zapomniano nawet o morderstwach. Z zamkniętej na głucho Wieży Łaszą na głównym placu rozległ się tak straszny dźwięk, że przechodzącym w pobliżu włosy stawały na głowach. Jakiś podpity stróż opowiadał ciekawskim, że podczas nocnego obchodu słyszał dochodzące z baszty hałasy i szmery, jakby zalęgły się w niej ogromne szczury.

Brama miejska została zamknięta wcześniej niż zwykle. W całym mieście trzaskały zamykane okiennice. Strach był wszechogarniający, wypełniał wszystkie pomieszczenia. Składały się nań niepokój, głęboki smutek i oczekiwanie czegoś złego.

W gabinecie dziekana Łujana całą noc paliło się światło. Wnuk starego maga siedział nad stosem dziwnych i strasznych ksiąg, jakich nie ośmieliła się czytać nawet jego matka. Symbole i znaki, jakich nikt nie uczył Luara, układały się nie tyle w słowa, co w niejasne pojęcia. Drżąc na całym ciele, młodzieniec pojął, że oszukiwał sam siebie. To nie było zwykłe czytanie. Nawet jeśli zamknie księgę i zamknie oczy, znaki nie znikną i nadal będzie słyszał oraz wyczuwał nadejście Tamtego.

Kurtka wisiała na wysokim oparciu fotela. Biała koszula była rozchełstana i na obnażonej piersi mętnie połyskiwał medalion. Nadchodził kolejny poranek, być może trzeci z kolei. Stracił poczucie czasu i upływających dni. Zaplątał się w gęstej pajęczynie, nie wiedząc, czy jest pająkiem, czy muchą.

Gabinet dziekana patrzył na niego dziesiątkami oczu. Nie mógł myśleć bez lęku o ludziach, odwiedzających go w swej niewiedzy. Lepiej, żeby pozostali ignorantami. Dziekan był bardzo mądry, skrywając tajemnice i zamykając na trzy spusty, więżąc jak wypchanego szczura w łańcuchach, który stał opodal. Luar nie będzie kalał pamięci dziadka. Potrzebował czegoś innego. Na co mu cudze tajemnice, skoro ma medalion.

Płytka przesłała mu nową falę żaru. Luar zasyczał z bólu i zerwał się z fotela. Omiótł wnętrze spojrzeniem i poszedł w ciemny kąt, zataczając się jak pijany.

Okrągły stolik pokryty był grubą warstwą kurzu. Pod nią majaczyły niewyraźnie wzory jakichś linii i tajemnych symboli.

Młodzieniec cofnął się. Objął się ramionami i znowu usiadł. Siedział tak długo, skurczony, starając się opanować dreszcze, przypomnieć sobie cokolwiek dobrego, na przykład, jak wyrasta pod śniegiem świeża trawa, jak matka tańczyła z nim boso na ciepłym piasku… On i mama…

Był ciepły, uroczy wieczór. Szli razem przez rzadki sosnowy lasek. Nie pamiętał, kto pierwszy pobiegł. Mama dokazywała jak psotny chłopak, lecz była od synka szybsza, zgrabniejsza i bystrzejsza. Próbował ją dogonić, poświstując i próbując schwycić rozwianą niebieską szatę. Obejrzała się, uniosła skraj sukni, odsłaniając nieco białe, delikatne nóżki i śmignęła przez krzewy lekko i zręcznie jak łania… Luarowi zaparło dech. Nie próbując naśladować jej skoku, okrążył krzaki. Zaczerwieniony od biegu, pędził przez las. Sosny oświecał ukośne promienie słońca, a gdzieś tam łopotała na wietrze suknia błękitna jak niebo. Jego mama skacze najlepiej ze wszystkich…

Dogonił ją.

Stała przytulając policzek do pnia sosny, nieruchoma jakby była częścią drzewa, poważna i zagadkowa. Nie miał odwagi chwytać za suknię. Objął stojące obok drzewo. Chłopiec i kobieta długo patrzyli na siebie. Luar czuł zapach żywicy. Jej lepkie krople przyklejały jego policzek do szorstkiej kory. Mama nie była zwykłym towarzyszem zabawy, lecz kimś znacznie wspanialszym.

Dziwne uczucie szybko się ulotniło, lecz pozostała czułość. Wtedy coś sobie przyrzekł. Przysiągł, że będzie chronił swoją matkę do końca, nawet jeśli będzie to musiał okupić cierpieniem gorszym niż doświadczonym od rwącego zęby cyrulika.

Potem ujrzeli na polanie w ostatnich promieniach słońca nieznanego, pstrokatego ptaka z czubkiem na łebku. Usta matki szepnęły: „Dudek”.

Skraju jej sukni uczepił się pęk sosnowych igieł…

Gabinet dziekana trwał w milczeniu.

Medalion na piersi Luara przyczaił się w oczekiwaniu, podobnie jak okrągły, ozdobiony magicznymi znakami stolik. Wstał i zapalił trzy świece. Jego dziadek był magiem. Czyżby to, co teraz zamierzał zrobić było czymś nadprzyrodzonym?

Drżały mu dłonie, gdy wyłuskiwał świece z lichtarza i stawiał na stoliku. Lepiej byłoby najpierw je ustawić, a dopiero później zapalić, lecz młodzian nie działał racjonalnie, owładnięty jakąś potężną, nienazwaną mocą.

Jedna świeczka wywróciła się i zgasła. Luar postawił ją ostrożnie z powrotem. Dym unoszący się wąską strużką ze zgaszonego knota na chwilę zmusił go, by przymknął powieki.

Niebiosa, czy zawsze będzie pamiętał zapach zgaszonej świecy?…

Jędrne, zdrowe ciało. Wszędzie sznurówki: na sukni, na gorsecie. Łopatka na plecach jak małe skrzydełko. Bose stopy, tupoczące po podłodze izby w gospodzie, czysty, jasny poranek, gdy dłonie same się splatają. Chłodny strumień wody na włosach, plusk w miednicy i śmiech. Samotny trzewik przed wygasłym kominkiem…

Tak, był tam kominek. Żółta plama w ciemności. Pogrzebacz brzękający na żelaznej kratce. Chłodna noc. Słoneczna smuga, pełznąca wolno od okna ku łożu i drgającemu ciału młodzieńca. Nieważne, co oświetlą promienie słońca… Nie chciał jej straszyć ani zranić. To ty?! Prosta dziewczyna? Gorąca kochanka tamtych nocy? Jakże to… Niepojęte…

Dłonie, biodra, piersi, szczęśliwe łkanie…

Tumany piachu pod końskimi kopytami… Złota moneta na jezdni… Dłoń zimna jak lód…

Trzy świece płonęły równo, trzy ogniste języki, czerwone topole z czarnymi pniami.

Westchnął głęboko. Płomyki zadrżały. Bliźniaczo się wykrzywiając, pochyliły ku sobie nawzajem, by spotkać się pośrodku stołu. Kiedy się zetknęły, Luar poczuł na karku grube krople potu.

Mimowolnie musnął dłonią Amulet i bardzo powoli uniósł go do góry.

Wysoki starzec, rzucający kamienie do rzeki. Luar rzekł mu: „Jestem Wieszczbiarzem”.

Dłoń zadrżała po raz ostatni, gdy młodzieniec spojrzał przez wycięcie na medalionie. Płonął w nim potrójny ogień. Jego poblask padł na twarz patrzącego.

Milczenie. Z tamtej strony nie było świec. Tam…

To ty?!

Płytka opadła i zawisła na łańcuchu. Luar padł na podłogę bezszelestnie jak szmaciana kukła.

Letni deszczyk okazał się przelotny. Stałam na skrzyżowaniu, mając u stóp kałużę, owalną jak lustro w buduarze.

Długa droga rozciągała się błotnistą smugą. Miałam jej wiele za sobą, a przede mną majaczyły w oddali mury miasta. Wąska i zarośnięta ścieżka zbaczała w bok i wiodła przez pole do zielonego, obmytego deszczem zagajnika, który przetrwał zimę i doczekał lata. Taki sam, jaki znajdował się w pobliżu podmiejskiej rezydencji Sollów. Domu, którego dziedziniec idealnie pasował rozmiarem dla wędrownego teatru…

Miejsce mej dawnej przewiny. Podobno zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni?

Uśmiechnęłam się ponuro. W zwierciadle kałuży odbijał się dolny skraj jubki namokłej od deszczu. Materiał falował jak kurtyna, a wysoko nad nim odbijała się malutka, wymizerowana twarzyczka. Tak, moi państwo, wyglądają młode, głupie włóczęgi.

Właściwie, po co było to wszystko roztrząsać? Co zostawiłam w tym domu? Czy znajdę tam żywego Flobastera? A może wyjdzie mi naprzeciw chłopięcy Luar, niezwykle poważny i beztroski zarazem, który powie na powitanie: nic się nie stało, po prostu żartowałaś, niczego nie pamiętam, zapomnijmy o tym…

Trąciłam noskiem trzewika rdzawe, gliniane obramowanie kałuży. Jak to, zapomnijmy… Skoro w oczy cię nazywają wyrodkiem… Kiedy wyklinają i wypędzają… Wszyscy po kolei: matka, ojciec, a nawet osoba, po której wcale się tego nie można było spodziewać. Co ja bym powiedziała, gdyby ktoś spytał mnie prosto z mostu, dlaczego się urodziłam?

Jest synem Fagirry i szuka jego śladów. Szuka w ciemnych, zatęchłych zakamarkach i za to chcą go osądzać. Ciekawe swoją drogą, czy gdyby mój ojciec, którego niestety nie pamiętałam, okazał się mordercą… w rodzaju Sowy. Naprawdę, ciekawe, jak bym postąpiła, gdybym postanowiła zrozumieć mroczną duszę oprawcy.

Miałam ochotę splunąć w kałużę, lecz w ostatniej chwili pożałowałam odbijającego się w niej błękitnego nieba. Nieładnie spluwać na niebo. I całkiem to bezcelowe. Trzeba się szanować.

Chwilę się wahałam, w końcu same nogi sprowadziły mnie z głównego traktu i lekko kulejąc, poniosły mnie tą samą drogą, którą pół roku temu jechały nasze trzy wozy pod nadzorem Flobastera, obok zaś jechał młody przewodnik, wyprostowany w siodle jak struna, niewinny chłopiec, który nie poznał jeszcze kobiety, uwielbiający swego ojca, bohatera oblężenia.

Cierń w moim sercu odezwał się nowym bólem, dotychczas nieco przytępionym. Tak już będzie do końca życia, pomyślałam, spoglądając obojętnie na przebiegającego przez dróżkę zająca.

Trudno powiedzieć, co spodziewałam się zobaczyć w domu Sollów. Jeśli nie liczyć dziecinnej zabawy, jaką prowadziłam sama z sobą. Jakby boczna droga prowadziła mnie wstecz czasu i znowu miałam ujrzeć zastawione stoły, wesołych gości i gorączkowe przygotowania do spektaklu, oczywiście pod przewodem Flobastera.

Budynek wynurzył się spomiędzy drzew. Na pierwszy rzut oka stało się dla mnie jasne, że nikt tutaj nie mieszka. Czując niemal ulgę, zwolniłam krok. Nagle dostrzegłam cienką smużkę dymu, wijącą się nad kuchennym kominem.

Zapewne ktoś ze służby. Może jakiś stróż, osowiały z nudy i samotności, który nie odmówi gościny zabłąkanej dziewczynie. Albo dziewczynie szukającej pracy lub przynoszącej ważną wieść dla gospodarzy. Nie byłam jeszcze pewna swojej wersji. Sprawdzi się w trakcie rozmowy.

Brama była przymknięta, lecz nie zawarta całkiem. Pomyślałam mimochodem, że w dzisiejszych niespokojnych czasach dozorca powinien być ostrożniejszy.

Rozległy dziedziniec, budzący we mnie tysiące wspomnień, był zanieczyszczony strugami pomyj, zasypany stertami śmieci, zagnojony końskimi odchodami. Na miejscu pani Torii natychmiast przepędziłabym stróża na cztery wiatry.

Dom stał milczący. Główne wejście było zaryglowane, otwarte było wejście dla służby. Dawno niezamiatane schodki prowadziły do półotwartych drzwiczek. Ze środka dochodził zapach pichconej strawy. Chwilę postałam, w końcu odważyłam się wejść.

Wewnątrz wszystko wyglądało jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Pomieszczenia dla służby pokrywały kurz i pajęczyny. Coraz bardziej wstrząśnięta, nieśmiało zawołałam na wyimaginowanego stróża. W tej chwili dostrzegłam kątem oka jakiś ruch w bocznym korytarzyku.

Nie ma powodu twierdzić, jakobym się nie wystraszyła. Szczerze mówiąc, w pierwszym odruchu chciałam natychmiast się stamtąd wynosić. Słysząc jak głośno bije moje serce, postanowiłam jednak zrobić mały krok w tamtą stronę i rzucić okiem.

Pokoik kucharki, a może pokojówki, nosiła ślady niedbałego sprzątania. Na podłodze obok łóżka siedziała zwinięta w kłębek mała dziewczynka w łachmanach.

Stałam zmieszana jakiś czas. Skoro jakaś żebraczka przedostała się do źle strzeżonego domu, czego powinnam się spodziewać po jej starszych i niewątpliwie bardziej dojrzałych towarzyszach, czy też rodzicach, którzy na pewno są gdzieś w pobliżu? A może dozorca zlitował się nad biedaczką i wprowadził ją tu bez wiedzy właścicieli?

Dziewczynka patrzyła na mnie okrągłymi, wystraszonymi oczami zaszczutego zwierzątka.

– Nie bój się – powiedziałam uspokajająco. – Nic ci nie zrobię…

Dziewczynka wciągnęła ze świstem powietrze i wcisnęła się głębiej pod łóżko. Musiałam przykucnąć, żeby ją dalej widzieć. Zadrżała, przywierając do ściany, szybko oblizała wargi. Było w jej zachowaniu coś znajomego. Kiedy wreszcie skojarzyłam, cała pokryłam się potem.

Dziewczynka zaskomlała cichutko jak szczeniak.

– Alana – powiedziałam, nie wierząc własnym oczom. – Alana?!

Ucichła, znowu spięta. Patrzyła teraz na mnie ponurym, złym wzrokiem.

– Alano, kochanie – szepnęłam – co się stało?!

Milczała.

Odeszłam.

Szłam zapuszczonymi korytarzami, zaglądając do pustych, zakurzonych pokoi. W przesiąkniętej kwaśnym odorem kuchni stał na stole przykryty pokrywką półmisek z podgrzaną kaszą. Ktoś musi tu być, zamruczałam, zaciskając pięści. Wyobraźnia podsuwała mi same straszne, okrutne obrazy. Ktoś porwał małą i trzyma jako zakładniczkę… Martwa Toria… na pewno umarła, inaczej córeczka nie znalazłaby się w takim stanie. Obłąkany dozorca, porywacz dzieci…

Potem zamarłam. Usłyszałam ciężkie, powolne kroki, jakby ktoś dźwigał worek na plecach. Trzasnęły drzwi wejściowe.

Stąpając jak można najciszej, udałam się ich śladem. W służbówce nikogo już nie było. Myśląc wciąż o Alanie, nie zdając sobie sprawy, co robię, podniosłam leżące w kącie szczypce kominkowe. Jeśli bestia ośmieli się tknąć dziewczynkę…

Przez szczelinę w drzwiach przebijały się promienie słoneczne, oświetlając brudną podłogę. Wychyliłam głowę na zewnątrz i zmrużyłam powieki, by przyzwyczaić oczy do dziennego światła. Gdzieś za stodołą pluskała woda, jakby ktoś prał bieliznę. Chlap, chlap… Szum lejącej się wody i znowu: chlap, chlap…

Podkradłam się bezszelestnie.

Okrągła, przygarbiona osoba zasłaniała sobą blaszaną balię. Spod czerwonych, spracowanych rąk pryskały na ziemię mydliny. Promienie słoneczne błyskały na spienionej wodzie, a starsza kobieta miarowo tarła mokrą szmatą na drewnianej tarze. Chlap, chlap…

Nagle obejrzała się i krzyknęła.

Była to moja stara znajoma, niania Alany. Postarzała i jakby opuchła. Otworzyła szeroko zblakłe, załzawione oczy.

– A… to ty… dziewczyno…

Chwilę potem szlochała na mej piersi, ja zaś gładziłam oniemiała jej zgarbione plecy.

Alana nikogo nie poznawała. Zalewając się łzami, niania skarżyła się, że karmi dziewczynkę jak zwierzątko, że dzieciak od tygodni nie myty, ponieważ Alana wyrywała się jej z rąk i kąsała jak wściekła kotka, ona zaś jest już stara i schorowana, brak więc jej sił, żeby przymusem wsadzić dziecko do balii.

Alana słuchała skarg niani, siedząc na podłodze u drzwi, żeby w razie czego łatwo było się zerwać i uciec. Patrzyła spode łba ponuro i czujnie.

O Torii niania mówiła tylko szeptem, zdławionym głosem. Od dziecka bała się obłąkanych, śmiertelnie zatem lękała się szalonej pani. Głęboko jej żałowała, gdyż zawsze była dobrą i sprawiedliwą panią. Wielkie nieba, lepsza śmierć od takiej męki. Była taka mądra, o czystym sercu, a teraz nic nie zostało z dawnej pani Torii.

Słuchałam, czując jak włosy jeżą mi się na głowie. Z głębin pamięci wypłynęła scena w bibliotece, jej gniewne lico i mój krzyk: „Gadzina?… Nie wygnałam własnego syna!”.

– Usypia go – opowiadała niańka. – Lula, a czasem myje… Przynoszę jej wodę, a potem słyszę, jak myje się cały dzień… Nie zniosę już tego dłużej, dziewczyno… Odeszłabym, gdyby nie mała. Ona za mną nie pójdzie. A zostawić je… Na godzinę pójdę do wsi po chleb… Wracam z bijącym sercem… Jak odejść? A w mieście… Niebo cię nam zesłało, dziewczyno. Musisz sprowadzić pana Egerta. On chyba nie oszalał. Niech chociaż dziecko zabierze…

Milczałam, grzebiąc łyżką w kaszy. Egert… jego wina, moja wina… Czyżbym była winna też tego, co tu się stało?

Luar: „Idź do niej, ja nie mogę”.

Widzisz, Luarze, jak spełniłam twą prośbę.

Alana wgryzała się w pajdę czerstwego chleba. Spoglądała na mnie nieufnie: a nuż jej zechcę odebrać?

– Pan Egert jest teraz daleko – oznajmiłam powoli – ale na pewno przyjedzie.

Niańka westchnęła, kręcąc głową, jakby chciała powiedzieć, że może być za późno. Alana rozprawiła się ze skórką od chleba i siedziała teraz z kolanami pod brodą. Miałam wielką chęć wziąć ją na ręce i przytulić, lecz przy pierwszym moim poruszeniu, dziewczynka sprężyła się, gotowa do ucieczki.

– Tak – rzekła niania zmęczonym głosem – biedne dziecko. Lepiej by jej chyba było w sierocińcu.

Co ty wiesz o sierocińcu, pomyślałam ze smutkiem. Alana zastygła w drzwiach, popatrując na mnie nieprzyjaźnie, choć z odrobiną ciekawości.

– Za co spadła na nich ta klątwa – wyszeptała ledwie słyszalnie niańka. – Byli tacy dobrzy. Tak się kochali, dziewczyno… i tak zostali pokarani. Wielkie nieba…

Niania podniosła się, ciężko stękając i chwyciła rączkę wiadra z wodą, by postawić je na piecu.

Bez słowa przejęłam z jej rąk ciężkie wiadro.

Ludzie siedzieli przy wielkim ognisku. Co pewien czas ktoś wstawał i znikał w ciemności, to znów pojawiał się znikąd. Mały ogień był tylko dla dwóch, tylko specjalnie powołany chłopak co pewien czas dorzucał chrust. Luar pomyślał mimochodem, że Sowa lubi wygodnie się urządzić.

– Więcej nie ma – mówił Sowa, patrząc w ogień. – Rozumiesz, zgniło. Były jeszcze dwa schowki, ale papiery pogniły…

– Papiery drogo kosztują – oświadczył chłodno Luar.

Sowa sapnął z udręką.

– Złoto nie gnije… a papiery tak. Twój ojczulek także… wciąż tylko papiery i papiery…

Zmrużył oczy z rozmarzeniem. Spoglądając na jego surową twarz, Luar próbował wyobrazić go sobie jako młodego chłopca, oddanego na służbę Zakonu… prawie niewolnika.

Młodzieniec spuścił głowę. Na kolanach miał zwinięty, szary habit i osmaloną sakwę.

– Wszyscy się zastanawiają – podjął Sowa – czy kłamiesz, czynie…

Jego groźne pochrząkiwanie niejednokrotnie zapewne wywoływało siódme poty u towarzyszy Sowy, lecz Luar patrzył nań beznamiętnie.

– O czym?

Sowa odwrócił powoli wzrok.

– O tym, że… duch ojca wciela się w syna urodzonego po jego śmierci…

Teraz odchrząknął Luar. Sowa zerknął na niego i przybladł pod gęstym zarostem.

– Ty… o tym…

Uśmiech zniknął z twarzy Luara. Sowa cofnął się, zakręcił, jakby chcąc się usadowić wygodniej, a właściwie jakby chciał zerwać się i stanąć na baczność. Luar westchnął i zapatrzył się w ogień.

Sowa niczego nie powie mu o Fagirrze. To był jego pan. O szefach tej rangi nie rozpowiada się, bojąc się ich potomków i wędrówki dusz. Uświadomił sobie, że jego dłoń zaciska się na ciepłym Amulecie za pazuchą. Znów westchnął, odrobinę się rozluźnił i wydobył dłoń spod koszuli. Obejrzał zawiniątko na kolanach.

Habit jego ojca. Wszystko, co po nim zostało.

Postanowił obejrzeć zawartość osmalonej sakwy dopiero, gdy znajdzie się w mieście. Uznał, że byłoby głupio i nieetycznie czytać w obecności Sowy i jego zbójów coś, co mogło okazać się testamentem. Nagle jednak wydało mu się, że znacznie głupiej będzie zwlekać, nie przejrzawszy natychmiast papierów…

Prędko rozwiązał zetlałe sznurki, odkrywając brzeg grubego pliku papierów w płóciennych okładkach. Było to coś w rodzaju księgi rachunkowej z wydartymi tu i ówdzie stronicami, z plamami pleśni i gęsto zapisanymi arkuszami.

Zapomniawszy o Sowie i zbójcach, Luar przysunął się bliżej ognia. Fagirra pisał drobnym maczkiem, żeby zmieścić jak najwięcej na każdej stronie. Pisał chyba wyłącznie dla siebie. Nie było to przeznaczone dla cudzych oczu, na przykład jego syna, który dwadzieścia lat później będzie z trudem odcyfrowywał jego zapiski: „Koszt: znowu dwadzieścia… Za całą wiosnę: trzydzieści pięć… czternaście… dziewięć… Konieczna druga krowa. Na korzyść pacholęcia: pięć… Opłacić… rzeźnika… W sumie sześć… Na trzewiki dla dzieci: dwa… „

Nerwowo przewracając wiotkie karty, Luar usiłował się przedrzeć poprzez mgłę przesłaniającą dawne zajęcia jego ojca. Początkowo sądził, że chodzi o jakieś zakonne wydatki, szybko jednak pojął, iż są to zapiski dobrego gospodarza, głowy rodziny, klasyczna księga przychodów i rozchodów. Miał rodzinę na przedmieściu: matkę, siostrę z dziećmi i drugą niezamężną… jeszcze młodziutki braciszek. Teraz okazało się, kto zawiadywał ich gospodarstwem i dbał drobiazgowo o wszystko, żeby mieli co do garnka włożyć. I kto pogrzebał wszystkich jednego dnia…

Chociaż siedział blisko ognia, zatrząsł się jak od chłodnego powiewu. Więc po co był Mór? Własnymi rękami wypuścił zarazę. W imię czego? Dla jednej wielkiej mogiły?

Przerzucał kolejne strony, mrużąc oczy i przygryzając wargę. Skąpe gospodarskie zapiski przemieszały się teraz z innymi. Było to, jak się zorientował Luar, coś w rodzaju dziennika, ubarwiające, zależnie od nastroju piszącego, suchy dokument: „Fania zbiła wczoraj małego… jak twierdzi, za jego upór i niegrzeczność… Żal patrzeć na malca… Powiedziałem jej: Jeśli jeszcze raz… Z rózgą na dzieciaka… Wątpię, czy do niej dotarło. Więcej jednak już tak nie zrobi… „.

I znów cyfry i daty. Luar przerzucił kilka stron. „Przyzwoita broń, ale gdzie jej do tamtej szpady… Nie chodzi o balans ostrza, lecz o to, że jest gibka jak żywe zwierzę… jak żmija… Chciałbym nią władać, lecz z woli Łaszą… „. Dalsza część strony była urwana. Następna zaczynała się: „Robi wrażenie nowicjusza… Nie na miejscu będzie tu zbytnia pewność siebie, bo nasz biały kwiatek jest całkiem bystry… Nie ma co nadymać się pewnością, zwycięża, kto umie czekać… Nie wyglądam zbyt imponująco. I nie umiem tak głośno wołać… „.

Luar siedział zgarbiony, zwinięty w kłębek. Nie próbował na razie zrozumieć, po prostu czytał: „I zapewne dobry chłopak. Zwerbuję go następnym razem. Nie chcę używać siły. Dzięki Łaszowi, nie będzie potrzebna”.

Gdzieś w oddali odezwał się ptak nocy. Luar wyczuł napięcie Sowy. Chwilę trwała cisza, którą zaraz przerwały ostre gwizdy rozbójników.

Cały obóz był w ruchu. Sowa uśmiechał się szeroko, burcząc pod nosem srogie przekleństwa pod adresem wyliniałych psów, które w końcu ich dopadły i następowały na pięty. Luar skrzywił się z niezadowoleniem, że mu przeszkadzają.

Z dala dobiegł wystrzał. Między pniami zatańczyły ognie, ktoś wrzasnął dziko. Najlepiej ukryć się pod końskim brzuchem. Luar niespiesznie i starannie poskładał swoją zdobycz i schował do brudnej sakwy.

Nim zbóje zadeptali ogień, zdążył jeszcze zobaczyć Sowę, zadowolonego jak syty kocur, dzierżącego pałasz w jednej dłoni, a w drugiej sznur zakończony potrójnym hakiem. Potem rozległ się w ciemnościach dźwięk metalu uderzającego o metal. Luar stał się, jako bierny obserwator, świadkiem pierwszej w swym życiu prawdziwej bitwy przy świetle półksiężyca…

Jeśli nie liczyć Oblężenia. Tamto w ogóle się nie liczyło, cóż bowiem znaczą ludziki pnące się na mury jak mrówki, widziane oczami maleńkiego chłopca?

Wtedy nie bał się wcale o ojca. Wiedział, że zwycięży.

A przecież prawdziwy ojciec był martwy od kilku lat. Kamień z jego grobu przydał się do katapulty.

Hak okazał się Sowie potrzebny, by ściągać jeźdźców z koni.

Od pierwszej chwili bitwy stało się jasne, że pułkownik Soll pragnie śmierci.

Nie zdawał sobie z tego sprawy, a jednak tylko szaleniec mógł rzucić się naprzód, nie czekając na resztę oddziału, machając szablą na wszystkie strony jak niedoświadczony młokos, nie porównawszy własnych sił z siłami przeciwnika. Na szczęście dla pułkownika, jego wariackie działania zmieszały szyki z obu stron. Strażnicy, początkowo niezamierzający wykazywać się specjalną brawurą, zmuszeni zostali ruszyć w ślad za dowódcą, zbójcy zaś, zaskoczeni ostrym atakiem, nieco spuścili z tonu.

Egert bardzo by się zdziwił, gdyby ktoś powiedział mu w danym momencie, że właśnie popełnia rozciągnięte w czasie samobójstwo. Ze swej strony był przekonany, że spełnia tylko swój obowiązek. Spod kopyt jego rumaka strzeliły iskry zadeptanego ogniska. Spuszczając stalową klingę na czyjś wraży łeb, poczuł, jak w ramię wbijają mu się żelazne szpony.

Jego ciało funkcjonowało oddzielone od rozumu. Mózg jeszcze nie zdążył zadać sobie pytania, co się dzieje, kiedy dłonie schwyciły linę naprężoną jak struna. Wijąc się jak żmija, Soll zeskoczył z siodła, przetoczył się w ciemności pod kopytami i zerwał z ramienia potrójny haczyk, który upadł w trawę. Zobaczył rękę unoszącą tasak. Noga Egerta w ciężkim bucie oficerskim kopnęła nadgarstek przeciwnika. Oświetla! to z nieba niewzruszony księżyc. Egert znów się przetoczył, sprawiając, że czyjś krótki miecz wbił się w miejsce, gdzie dopiero co leżał. Stanął na czworakach i walnął bykiem w czyjś wielki brzuch. Gruby rozbójnik okazał się niewytrzymały i przeraźliwie wrzasnął. Egert szybko obejrzał się na walkę za plecami i znowu uskoczył odruchowo. Tuż przed nim zjawiła się potężnie zbudowana postać. Pułkownik przyjął na swoją klingę uderzenie znanego już sobie tasaka, odepchnął go na bok i sam zaatakował. Przeciwnik ustąpił nadspodziewanie szybko. Zamiast niego wyskoczył z ciemności ktoś inny, również uzbrojony w szpadę.

Egert krzyknął. Był to bojowy sygnał dla jego oddziału, że dowódca wciąż żyje i wyzywa wszystkich tchórzy, a polegli bohaterowie będą pochowani ze wszelkimi honorami. Nowy rywal był waleczny i zręczny. Pułkownik pragnął rozprawić się z nim jak najszybciej, by pospieszyć z pomocą swoim ludziom.

Spiesząc się, popełniał co chwila błędy. W ciemności pod nogami plątały mu się grube korzenie. Soll cofnął się i zaatakował znowu, gniewnie rycząc. Przeciwnik ewidentnie musiał długo uczyć się szermierki. Nie tylko był zdolny, lecz także obeznany z techniką, chociaż brakowało mu swobody i umiejętności improwizowania, którymi tak szczycił się Egert Soll. Poprawił w myślach nieudaną kombinację przeciwnika i skarcił się natychmiast za niestosowne myśli podczas wałki. Trzeba pokonać młodzika i odszukać w tej gęstwinie Sowę… A właściwie, dlaczego uznał, że przeciwnik jest młodzikiem?

Uspokoił się, przyłapał wroga na zbyt szerokim wypadzie i blokując jego szpadę swoją klingą, wytrącił broń z ręki nieprzyjaciela, która upadła mu pod nogi. W tym momencie sztych jego szpady znalazł się na gardle przeciwnika. Zadał sam sobie pytanie: po co? Nie zamierzał w tej walce brać jeńców, należało zranić tamtego, a najlepiej…

– Na jakie licho! – zawołał z rozdrażnieniem jego rozbrojony przeciwnik. – Na jakie…

Szpada zaciążyła nagle w dłoni Egerta, jakby była z ołowiu. Przycichły odgłosy walki, w uszach pułkownik słyszał tylko szum krwi. Księżyc zaświecił niesamowicie jasno. Chłopak stał przed nim. Nie wyglądało, by się przejmował możliwością szybkiej śmierci, raczej złościła go przegrana, jakby obaj znajdowali się w sali ćwiczeń…

– Na jakie licho – powtórzył młodzik ze złością i znużeniem.

Pociemniałe pasmo włosów przykleiło się do spoconego czoła, wyglądając jak opaska żałobna.

Dłoń Egerta opadła w końcu pod ciężarem szpady.

– Oczywiście fechtuje pan lepiej ode mnie, pułkowniku – powiedział Luar z nutką zawiści. – Mnie nigdy tak…

Wzruszył ramionami, schylił się i podniósł swoją broń spod nóg Egerta. Ten ani drgnął.

Młodzieniec znów wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł w mrok. Egert obserwował bezwolnie, jak wskakuje na konia. Zastukały kopyta. Egert wychwycił ten dźwięk spośród innych odgłosów walki, lecz tupot ucichł wkrótce.

Chwilę później ucichł także szum walki. Rozbójnicy wycofali się, pozostawiając na placu boju paru nieszczęśników. Zginęło sześciu strażników, ocalała reszta nie starała się ścigać wroga, tym bardziej, że nie usłyszeli takiego rozkazu.

Pułkownik Soll, jeszcze niedawno rzucający się beztrosko na cudze ostrza, teraz był oszołomiony i jakby oślepiony. Nic nie zostało z poprzedniego animuszu. Nawet gest, jakim nakazał oddziałowi wracać do miasta, był trochę niewyraźny.

Gest był dlatego istotny, że tej nocy, po swej wielkiej porażce pułkownik Soll całkiem stracił głos.

Świat, w jakim żyła Toria Soll, całkowicie różnił się od świata zwykłych ludzi. Przestrzeń, w jakiej żyła, widziana była jakby okiem ważki: w setkach fragmentów. Straciła także poczucie czasu: dni nie następowały jeden po drugim, lecz bezładnie. Po nocy następował od razu wieczór, a w materię teraźniejszości wplatały się przeszłe zdarzenia. Pojawiała się matka, która dawno temu zamarzła w zaspie śnieżnej i zostawiła pięcioletnią Torię pod opieką ojca. Ojciec także się zjawiał, lecz raczej rzadko i krótko, chociaż gorąco prosiła go, by został dłużej. Czasami wszystko zastygało w bezruchu. Oddychając powoli, Toria patrzyła w płomień świecy i wspominała lepsze czasy. Częściej jednak pojawiały się wspomnienia burzliwe i mroczne, w których się pojawiał Fagirra…

W takich razach kobieta wzywała na pomoc nianię. Staruszka była postacią w jej świecie równie niepewną i nieuchwytną jak pozostałe. Żądała od niej kadzi z ciepłą wodą potem zaś myła się długo, do bólu dokładnie. Zdawało się jej, że brud można zmyć wodą. Że można zmyć przeklęte znamiona. Szorowała niemal do krwi swe wychudłe ciało, każdy pieprzyk i włosek. Osłabiona, ledwie wydobywała się z kadzi i wtedy następowała krótka ulga.

Luar nie zjawiał się nigdy. Widziała cudze, nieznajome dzieci z martwymi oczami porcelanowych lalek.

Kiedyś w jej wizji pojawił się Dinar, poważny młodzieniec, jej pierwszy narzeczony, który zginął tragicznie z ręki Solla. Zdziwiła się, gdyż wydał się prawie rówieśnikiem Luara. Jego twarz osnuwała mgiełka. Minęło tyle lat i nie pamiętała zbyt dobrze, jak wyglądał. Dokładnie widziała tylko białe dłonie z długimi, cienkimi palcami wystające z czarnych mankietów…

Dinar zmienił się w kogoś obcego, młodego i nieprzyjaznego, z ironicznym uśmieszkiem na wąskich wargach. Kogoś jej przypominał, ale nie pamiętała imienia. Tułacz spoglądał obojętnie. Na policzku miał szramę. Widzenia wciąż się zmieniały, mieszając się ze sobą, biegnąc bystro jak strugi rtęci. Świat Torii pulsował jak serce wyrwane z piersi: jeszcze krew się rytmicznie przetacza, lecz życie powoli uchodzi…

Nadszedł jednak dzień, że do jej świata wkradł się także błąd.

Kilka dni pod rząd majaczyły się jej gromkie głosy, dochodzące ze środka pustego domu. Słyszała ukradkowe kroki pod drzwiami. Wciąż przypominało jej się to samo: scena na dziedzińcu, blada twarz Egerta… całe poprzednie życie rozpada się, jak rozerwał się podczas Oblężenia antałek z prochem…

Pozytywka. Zestaw trybików i kręcące się na swych podstawkach kukiełki. Ludzie tańczący w maskach na scenie. Toria pragnie zatrzymać rozpędzony mechanizm, który zaraz się rozpadnie. Lepiej cofnąć się do chwili, gdy Luar miał piętnaście lat, może lepiej dziesięć, a najlepiej pięć…

Zielone plamy od trawy na nogawkach zamszowych spodenek. W tym świecie syn nie dorośnie. Nikt się nigdy nie dowie, czyim naprawdę jest synem… Ona także się nie domyśli. I zawsze będzie nosił te same, dziecięce buciki, nigdy z nich nie wyrośnie.

Zamarły świat trzasnął jak szklanka. Niemiły dźwięk, naruszający harmonię. Chociaż jej wizje były chaotyczne, przywykła egzystować w środku szklanej kuli, podobnej oku ważki. Obcy głos. Sprawiał jej drobną przykrość, jak kamyk w trzewiku. Nie miała jednak sił, wytrząsnąć ostry odłamek. Wyjście z pokoju oznaczało naruszenie równowagi, jaką sobie z trudem stworzyła.

Bała się nowego cierpienia. Jej iluzoryczny spokój przypominał bardziej śmierć. Była jak zabalsamowany trup. Balsam przestał działać i zwłoki zaczęły się rozkładać, jak wszystko, co martwe…

Parę dni później usłyszała dawno zapomniany i przez to osobliwie niepokojący dźwięk.

Śmiech. Śmiało się jakieś dziecko.

Nikt nie zatrzymał Luara, gdy późnym wieczorem zjawił się w uniwersytecie. Czyjeś spojrzenie śledziło go, kiedy wędrował ciemnymi korytarzami. Tym razem jednak nikt nie odważył się zastąpić drogi do drzwi gabinetu dziekana Łujana jego wnukowi.

Zamknął drzwi za sobą i długo siedział w ciemności z głową wspartą na rękach. Potrafił zabronić sobie myślenia o człowieku, którego wiele lat uważał za swego ojca. Nauczył się likwidować niewygodne myśli, nie potrafił jednak powstrzymać bezładnej wstęgi obrazów, zapachów, wspominków, dotknięć…

Nie wypada mężczyźnie użalać się nad sobą. Niegodne żołnierza… i maga, bo chyba jest magiem…

Podłoga ze świeżo wymytych, pachnących desek. Rozpływające się białe krople mleka. Wieczór. W słomianym kapeluszu jeż zwinięty w kłębek. Nie wypije podanego mu mleka. Lepiej go wypuść, gdyby tak ciebie pojmali…

Trochę zbyt szeroki wypad, niezręczny i zamazany… W jadalni, gdzie odsunięto do kąta krzesła, stojące na co dzień wokół długiego stołu, nie puszczało się płazem takich wpadek.

Dlaczego on… tamten… nigdy nie chciał trenować szermierki w obecności matki?! Mężczyźni zazwyczaj lubią się pochwalić swymi umiejętnościami w posługiwaniu się bronią…

Fagirra nie chciał, żeby siostra biła synka.

Luar podniósł głowę. Za oknem był ciągle ten sam półksiężyc, choć stał się nieco grubszy. Zmusił się, by wstać, zostawiając zwitek na fotelu. Stanął u okna, muskając szczęką ciepłą zasłonę. Potem zapalił trzy świece.

Strasznie. Pewnie dlatego, że jest początkującym czarodziejem. Magowie, o których czytał, czerpali upojenie z każdego magicznego eksperymentu, a Luara coś dławiło w gardle. A jednak działał dalej, ponieważ nie miał innego wyjścia. Inaczej się udusi.

Co czuł Fagirra, chowając jednego dnia w zbiorowej mogile obie siostry, brata, matkę i innych krewnych?…

Torturował własnoręcznie?…

Trzy płomyki świec nieco się wygięły, jak trzy ogniste języki. Luar westchnął głęboko i wydobył zza pazuchy medalion.

Znowu „to”. Wielkie nieba, wspomóżcie…

Słońce poraziło mu oczy. Promienie na rozpalonych kamieniach w miejscu, którego nie znał. Rdzawe góry o białych szczytach, południowe, krótkie cienie, jak zwały ciemnego aksamitu…

Gorąco. Straszny żar… Słońce w zenicie, palące oko pośrodku błękitnego nieba. Studnia jest daleko, na dole. Jakiś człowiek stał na skalnej półce. Za jego plecami ujrzał niewielki, skąpany w słońcu domek z dziwnie znajomą ozdobą nad drzwiami.

Tamten był czternastoletnim chłopcem. U nóg miał wiadro pełne lodowatej wody, której rozkołysana powierzchnia groziła, że zaraz wychluśnie poza krawędź.

– Pomóż mi – poprosił szeptem Luar przez zaciśnięte usta.

Chłopiec powoli pokręcił głową: „Nie mogę… „.

– Pomóż mi – poprosił znowu Luar. – Jesteś przecież… Łujanem.

Imię mu pomogło, więc powtórzył, delektując się każdą zgłoską.

– Łujan.

Chłopczyk spuścił oczy. Słońce odbijało się na wodzie w wiadrze u jego nóg. „Nie mogę… „

– Dlaczego?! – zawołał Luar z rozpaczą. – Jestem przecież twym wnukiem? Czy i przed tobą zawiniłem, że jestem synem Fagirry?!

Niebo nad chłopcem nagle pękło jak zetłała tkanina i zwinęło się na brzegach firmamentu. „Nie mogę… „

– Dlaczego?!

„Dlatego, że jestem strażnikiem… „

Słońce zgasło, skały znikły, podobnie jak dworek skąpany w słońcu. Luar poczuł zapach ziemi i poczuł na twarzy wilgotne grudki. „Jestem strażnikiem na wieki… „.

Luar zachwiał się. Wydało mu się, że stoi na ziemi przezroczystej jak kryształ i widzi głęboko w jej wnętrzu bezkształtnego stwora, śmierć o wielu mackach, wcielenie Czarnego Moru i strażnika u wejścia do ciemnicy, siwego starca, zakrywającego twarz dłonią. „Nie trzeba, mały, nie patrz… „

Luar odskoczył z krzykiem. Ziemia przestała być przezroczysta, zrobiła się zwyczajnie ciemna, jakby zamknęło się wieko wielkiego kufra. Medalion wypadł z dłoni i zwisł na łańcuchu. Luar zobaczył wysoko nad sobą łukowate sklepienie. Zamknął bezsilnie oczy. Omdlałość…

Niestety, nie stracił świadomości.

Światło świtu coraz śmielej pełgało po podłodze. Słychać było czyjeś kroki na korytarzu, a z placu dochodził dziecięcy głosik: „Mleko!… „.

Po co to wszystko, pomyślał Luar, leżący na podłodze.

Jakby stąpał po rozżarzonych węglach i każdy krok sprawiał nowy ból.

Chłopak przeganiający przez strumień tęgą, ryżawą krowę, zerknął ze zdziwieniem na przechodzącego brodem wysokiego, siwego starca, chociaż niedaleko był mostek.

Starzec podszedł bliżej i chłopiec struchlał. Okrągłe oczy nieznajomego patrzyły w nieznaną dal, wargi zaś poruszały się, jakby rozmawiał sam z sobą.

Starsi ludzie często tak robią. Ten był do tego obłąkany. Malec pospieszył w ślad za swoją krową, urażony przy tym, że nie zwrócił uwagi starego.

Tamten po prostu nie zauważył pastuszka. Jak nie zauważył mostka ani drogi. Nogi same go niosły w konieczną podróż. Jego myśli błądziły gdzie indziej. Malec na swoje szczęście nigdy nie dowie się, gdzie.

Starzec szedł, patrząc prosto przed siebie przenikliwymi, nieruchomymi oczyma.

Dawno już nie czuł strachu. Obecnie, coraz bardziej przyspieszając kroku, czuł się bardziej ludzki niż dawniej. Jest stary, więc nie ma się czego bać, jednak boi się, gdyż jest człowiekiem.

Może także czymś innym jest patrzeć na zardzewiały medalion i teoretycznie rozważać dalsze losy świata, a czymś całkiem odmiennym czuć na sobie cudzą uwagę. Oczekiwaną obecność. I ten znajomy, zjadliwy chichot, rozsadzający głowę od środka…

Masz szczęście, Marranie.

Tak, to jedno z moich imion, pomyślał ze złością. Tak, mam szczęście… ale nigdy nie byłem szczęśliwy. Wkrótce umrę. Stary dureń, który gada sam do siebie…

Nie oszukuj się, upadłeś już dawno, kiedy wyrzekłeś się mnie i swojej misji.

Znowu chichot. Wydało mu się, że niemal biegnąc, nie rusza się prawie z miejsca, wisząc nad ziemią jak meduza w wodnej głębinie, a jego maleńki, czarny cień przykleił się do drogi…

Zmusił się, by zwolnić kroku. Zacisnął zęby i zatrzymał się całkiem. Zobaczył w oddali strumień, pole gryki z chmarą pszczół i chłopczyka z ryżawą krową.

Tak, Raulu, lata przeszły w okamgnieniu. Jesteś stary i nie nadajesz się na Odźwiernego.

Bardzo żałuję, pomyślał uśmiechając się sarkastycznie.

Ja także żałuję, Raulu… Jesteś głupcem. Znowu przegrałeś.

Spojrzenie znikąd ciążyło jak młyński kamień u szyi. Starzec skrzywił się gniewnie.

– Nie gram z tobą! – odparował natychmiast głośno, strasząc biednego pastuszka.

Wszyscy w coś grają, każdy, kto chce żyć, włącza się do gry… i dla wszystkich są jednakowe zasady. Biada przegrywającym. Przegrani wypadają z obiegu… Przegrałeś, lecz dam ci szansę…

– Ach, ty stary, filozoficzny gaduło – wtrącił w zadumie ten, którego zwano Raulem.

Chichot.

Nie mam z kim więcej rozmawiać.

– Cóż za zaufanie!

Tak, ufam ci. Wiem o tobie wszystko. I mogę z tobą zrobić… pamiętasz, co?

Pamiętał i poczuł zimny dreszcz na plecach.

Tak, Raulu… Będę z tobą rozmawiać. Zanim otworzą mi, abym mógł wejść.

– Nie wejdziesz! – rzucił gniewnie.

Wejdę. Nowy Odźwierny będzie od ciebie silniejszy. Nie przestraszy się.

– Więc rozmawiaj z nim – doradził Raul, zaciskając zęby.

W głębi duszy tliła się nadzieja, że wszystko to jedynie chorobliwe, gorączkowe majaki.

Śmieszek tym razem niemal dobroduszny.

Nie chcę go przerazić. Jest młody… Musi dojrzeć.

– Dojrzeje i zniszczysz go – zasugerował ponuro Raul.

Tak. Otworzy przede mną Drzwi.

Wśród obłoków, wiszących nad głową Raula, pojawił się na chwilę zarys kobiecej twarzy. Zniknął zaraz i znowu przewalały się po niebie bezkształtne, burzowe chmury.

– A co – zaczął powoli mag – jeśli go odnajdę i zabiję?

Chwila ciszy. Po ciągnących się wzdłuż drogi polach hulał swobodny wicher.

Spróbuj to zrobić, Raulu. Wielu chce go zabić. Wszystkim przeszkadza. Nie będzie źle, gdy przeszkodzi tobie.

Spomiędzy brudnoszarej gęstwy obłoków wydobyło się słońce. Jego promienie, przypominające masywne kolumny, zalały pola i drogę. Żółte i okrągłe, jak woskowe świece lub silne palce…

– Żal mi go – rzekł powoli mag.

Nie dostaniesz go. Jesteś potężny, ale nie wszechmocny.

– Tak… naprawdę mi go żal. Jest podobny do mnie.

Jest odwrotnością ciebie. Nawet z imienia.

– Wiem… Okazuje się przy tym, że świata także mi szkoda.

Chichot.

Po prostu się boisz.

Obecność znikła tak nagle i bez wysiłku, że starzec na drodze rozejrzał się, jakby pytał sam siebie: a może naprawdę zwariowałem?

Ryżawa krowa flegmatycznie przeżuwała trawę w pobliżu rowu. Ukryty w nim pastuszek czekał, kiedy wreszcie dziwny wędrowiec pójdzie w swoją drogę.

Stary raz jeszcze się obejrzał i ruszył przed siebie, z trudem powłócząc nogami.

Te żółte kwiaty nie wymagają pielęgnacji, jak chwasty zagłuszają inne rośliny. Luar wiedział o tym już wtedy, gdy wiosną posadził tu wątły żółtawy krzaczek. Teraz pomiędzy drzewami jaśniała rdzawa plama, jak lisia kita. Mogiłę przykrywał dywan kwiatów, żółty wzgórek pośrodku zagajnika. Jeśli nawet ktoś to zauważy, cóż z tego. Każdemu wolno zasadzić kwiaty…

Siedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami. Obok leżał szary habit.

Dłuższy czas delektował się jeśli nie spokojem, to chociaż jego iluzją. Oprócz niego u mogiły niepojętego ojca były tu jeszcze tylko dziesiątki pasikoników, długa, zielona gąsienica, a w oddali, na terenie cmentarza, gdzie chowano porządnych mieszczan, stała nad jakimś grobem ładna dziewczyna z niebieska chustą na ramionach.

Luar strząsnął mrówkę, która zawędrowała mu pod rękaw. Od tego ruchu medalion zakołysał się pod koszulą. Kolorowy motyl przysiadł na szarym habicie. Nocne ognisko to coś naprawdę wspaniałego, szkoda tylko, że płoną w nim nocne motyle… Za dnia nic nie grozi motylkowi. Gruba tkanina wydaje mu się zapewne ogromną, zapyloną równiną.

Luar przesunął palcami po materiale, rozprostowując fałdki. Motyl odleciał, wyglądając jak kolorowy papierek od cukierka, unoszony wiatrem.

Dawno już chciał to zrobić. Nie odważył się w gabinecie. W wynajętym pokoiku było odpowiednie zwierciadło, krępował się jednak nakładać relikwię przed lustrem, wydało mu się to niesmaczne i śmieszne.

Materiał spływał w dół. Ręce bez problemu weszły w rękawy, pasowała długość i szerokość ramion. Zawahał się chwilę i założył kaptur. Barwny świat był teraz jakby zamknięty w stalowoszarej ramie.

Stanął nieruchomo, czując, jak wiatr kołysze szerokimi połami. Pasuje do jego wzrostu. Gdyby tak zobaczył to Egert Soll.

Żółte kwiaty pachniały trochę zbyt intensywnie. Złote pąki z brązowymi kulkami pszczół. Po bokach, gdzie żółty dywan stykał się z zieloną trawą, mogiła Fagirry przypominała rdzewiejący medalion.

Złota płytka znalazła się w dłoni Luara. Nie wiedział, kiedy zdążył ją wydobyć. Słońce oświetlało wycięcie, tak więc Amulet odbijał się na dłoni młodzieńca z jaśniejszą plamką w centrum. Świetlistą plamką o skomplikowanym kształcie.

Przez chwilę czuł zawrót głowy. Padł na kolana. Wyciągnął rękę, nie patrząc. W dłoń jakby wbiła się ostrym żądłem rozjuszona pszczoła.

„Bolało?”

Po twarzy Luara spłynęła gruba kropla potu.

„Nie stawiaj pytań tam, gdzie ich nie ma”.

Luar zmrużył oczy zbyt późno. W czerwonej ciemności płonęły trzy języki ognia. Piekący ból w dłoni i obecność rozmówcy tak oczywista, jak słońce i pszczoły. Metaliczny posmak w ustach…

„Nie pytaj. Odpowiedzi same się znajdą”.

– Ale ja muszę zapytać – szepnął Luar, ściskając Amulet w dłoni i zwiększając tym samym ból. – Muszę…

„Masz już wszystko, co trzeba. Trzymasz to w dłoni…”.

Rdzewieje…

„Tak. Szepnij za mną słówko”.

Luar pochylił się. Szeroki kaptur spadł mu na oczy, tworząc dla jego wzroku nową linię horyzontalną. W tym nowym, właśnie wyłaniającym się świecie ujrzał wysoki dom z gankiem i siebie na jego schodkach w eleganckim kaftanie nietypowego dlań kroju, w wysokiej czapie bez ronda i ze szpadą u pasa. Obraz przybliżał się szybko, jakby sam Luar był jesiennym liściem, który wiatr rzucił w twarz stojącemu na schodkach młodzieńcowi. Zbliżywszy się i przeniknąwszy przez ową postać, zrozumiał, że jednak to ktoś inny…

Potem zobaczył niski sufit, pod nim zaś okrągłego na twarzy staruszka z kompletem igieł do tatuażu i swoją rękę, leżącą przed tamtym na stole. Rękaw był podwinięty do łokcia. Dłoń spoczywała bezwolnie, lecz obawa bólu dawała o sobie znać gęsią skórką. Całe szczęście, że w piwnicy jest zimno i można zwalić na to swój przejaw słabości. Staruszek uniósł brew. Szlachetnie zarabiać szpadą na życie. Ty, synku, nie jesteś najemnym zabójcą, lecz fechmistrzem. Teraz należysz do cechu. Masz pełnię praw.

Przeobraził się nagle, pokrywając cały siwym włosem, co sprawiło, że głowa przypominała teraz księżyc w pełni. Czarne oczka błyszczały jak dwa świderki, lecz na ich dnie czaił się strach. Luar przestraszył się także, spotkawszy wzrokiem z jasnowłosym i jasnookim człowiekiem w szarym habicie, z tatuażem na przegubie, znakiem przynależności do cechu.

– Odpowiedz mi – zawołał bezdźwięcznie Luar. – Dlaczego?! Dlaczego przyzwałeś Mór, dlaczego szukałeś Amuletu? Czy ty, który spłodziłeś mnie w izbie tortur, także się mnie wyrzekasz?!

Ten, który stał przed nim ze stalowymi szczypcami wbitymi w pierś, bardzo pragnął powrócić do życia. Jego wola działała jak żelazny chwyt. Luar zachwiał się pod jej naciskiem.

„Nie zostawię cię”.

– Więc odpowiedz! – bezdźwięcznie wołał Luar. – Czy też mam ciebie przeklinać jak wszyscy?

Nacisk nieco osłabł. „Nie zrobiłem niczego złego”.

– Ty?! – krzyknął osłupiały młodzian.

„Nie dopuściłem się zła. Zrozumiesz później”.

Poczuł dotknięcie trawy na zdrętwiałym policzku. Kaptur zsunął się do tyłu, odsłaniając jego twarz na słońce i obce spojrzenia…

Zresztą nikogo w pobliżu nie było.

Tylko dalej, pod murami miejskimi, stało w gęstym cieniu kilku ponurych drabów. Przypatrywali się, mrużąc oczy od światła, postaci w szarym habicie, słuchając mętnych wyjaśnień stróża cmentarnego.

Luar nie widział ich.

W ciągu kilku dni doszłam do wniosku, że prędko sama zwariuję na swój sposób.

Trzy osoby, zamieszkujące do mego przybycia ogromny dom: dziewczynka, kobieta i staruszka, wydały mi się w różnym stopniu szalone. Widziałam Torię Soll przez szparę w drzwiach, choć lepiej było tego nie robić. Już wcześniej bałam się z lekka matki Luara. Tym razem naprawdę mnie przeraziła.

Niania uważała, że jej pani straciła kontakt z rzeczywistością, zauważyłam jednak, że moje pojawienie się nie uszło uwagi tamtej. Gdziekolwiek bym przebywała i cokolwiek robiła, widmo Torii obserwowało mnie z zamkniętej sypialni. Wzdrygałam się na najlżejszy szelest i prędko oglądałam, zdążywszy dostrzec kątem oka tylko ulotny cień.

Parę nocy na początku przepłakałam, zwinięta na ofiarowanym mi materacu. Łóżko było bardzo wygodne, jak dla mnie wspaniałe, a jednak nie mogłam na moment zmrużyć oka, wsłuchując się w szmery, wpatrując w ciemność i roniąc łzy. Czy to ma być koniec?! Koniec pięknej i silnej kobiety, która nie przetrzymała tragedii, załamanej, która wciąga w swój obłęd niewinną córeczkę…

Córka. Alana chwilami wydawała mi się jeszcze bardziej nieprzystępną i przerażającą istotą niż Toria. Przed świtem opadały mnie wszystkie strachy: dziewczynka zdziczała i straciła rozum, trzeba więc ją będzie do końca dni trzymać w chlewie na łańcuchu, jak odmieńca, jakiego widziałam kiedyś na jarmarku… Nieforemne, chyba młode stworzenie ze zwierzęcą mordką i jadowicie złymi oczami. Właściciel namiotu brał miedziaka za obejrzenie.

Gryzłam palce. Tak nie może być. Alana wciąż patrzy z sensem, można ją będzie jeszcze przywrócić do ludzkiego świata. Jeśli nie uda się uratować Torii, to chociaż jej dziecko.

Niania też była szalona na swój sposób. Obsesyjnie oddana. Inna dawno by już to wszystko rzuciła lub w lepszym wypadku zawiozłaby dziewczynkę do miasta i tam próbowała coś robić dalej, na przykład szukała jej rodzonego ojca…

W ciągu owych nocy zdążyłam powiedzieć Egertowi Sollowi wszystko, co myślałam na temat jego postępowania. Oczywiście, gdyby się zjawił naprawdę, nie odważyłabym się powtórzyć mu wszystkiego prosto w oczy.

Niestety, nie zjawiał się.

Całe dnie miałam wypełnione pracą. Zdumiewające, jak zanim się zjawiłam, stara, schorowana kobieta zdołała robić to wszystko w pojedynkę. Obecnie niania rozkoszowała się możliwością pozwolenia sobie czasem na odpoczynek. Jedyne, czego nie pozwoliła mi robić, było usługiwanie Torii.

Nosiła jej na tacy wodę i jedzenie. Za każdym razem pełny talerz wracał niemal nietknięty. Niańka ocierała zaczerwienione oczy. Pani nie pociągnie długo… zagłodzi się na śmierć.

– Na pewno umrze, dziewczyno – powiedziała pewnego razu, podpierając policzek opuchłym kułakiem.

Spojrzałam szybko na czającą się w kącie Alanę. Dziewczynka wydawała się obojętna.

– Umrze – powtórzyła drżącym głosem. – A ja… Wybacz mi, głupiej… Czasem myślę: po co się jej dalej męczyć?… Lepiej od razu…

Z trudem przełknęłam ślinę. Z głębi pustego domu nadpłynął strach i pokrył mą skórę wilgotnym meszkiem.

Cały następny dzień spędziłam pod jej zamkniętymi drzwiami. Toria wyczuwała moją obecność. Odchodząc na palcach i powracając, wspominałam jesienną fetę w domu Sollów i nasze spotkanie w bibliotece: „Gadzina? Nie wygnałam własnego syna!”.

To także moja wina. Słowo to nie kamień w wodę. W tamtym przypadku są tylko koła na powierzchni i chmurka mułu na dnie, może parę spłoszonych rybek… Nikt jednak nie wie, co się stanie, gdy rzuci się słowo w nieznaną, mroczną, znękaną duszę.

Wyszłam na dwór, wyszarpnęłam siekierę z pieńka i dosyć lekko uderzyłam nią w polano. Drewno zakołysało się i ostrze topora uwięzło w szczelinie. Świadczyło to o słabości moich rąk. Nieudolnie próbowałam strząsnąć polano z ostrza, zauważyłam w cieniu zapadłe policzki Alany.

Łowiąc moje spojrzenie, dziewczynka czym prędzej się ukryła. Zostawiłam siekierę i podeszłam do suszącego się prześcieradła i ściągnęłam ze sznura kolorową chusteczkę niani.

Stara sztuczka: odpowiednio ustawiłam się za prześcieradłem i wyciągnęłam rękę nad sznurem, tworząc dziwne, długie stworzenie z małą figą zamiast główki, wykonaną z chusteczki. Potem zjawiłam się z drugiej strony, spoglądając na „figę”, która ze zdziwieniem rozglądała się, niuchając dookoła „nosem”.

– Co to takiego? – zapytała w końcu figa trzęsącym się głosem staruszki. – Co to, drewienka się walają, co?

Przez dziurkę w bieliźnie widziałam rozeschniętą beczkę, lecz Alana się nie pokazała.

Figa zatrzęsła głową.

– Ni rozu-u-umiem… Walają się w bała-a-aganie, oj, oj…

Zza beczki doszedł mnie cichy chichot. Figa pokiwała gwałtownie główką.

– Potrzebna mi taczka… Taka żem głodna, zeżrę wasze drwa, chrup, chrup…

Alana wyjrzała, zapominając o ostrożności. Ja zapomniałam tymczasem, jak wygląda jej uśmiech. Brak dwóch przednich zębów. Pewnie się już wymieniają…

– Czego sssię śmiejeszsz? – oburzyła się figa.

Alana zachichotała cienko i dźwięcznie. Na moment ścisnęło mi się gardło.

– Z czego się śmiejesz? – zapytałam swoim głosem, opuszczając rękę. – Stracimy całe drewno. Na czym uwarzymy kaszkę?

– To nie naprawdę – powiedziała ochryple Alana, lecz absolutnie z przekonaniem. – To tylko przedstawienie… Ja wiem.

Od wielu lat Egert Soll nie był w podobnym szoku.

W garnizonie panowały wstyd i przygnębienie. Wdowy po zabitych w ostatniej ekspedycji przeklinały Sowę, lecz w pierwszym rzędzie Solla. Ocaleli strażnicy szemrali. W powietrzu wisiały zarzuty i obwinienia. Za plecami Solla wciąż rozlegały się ponure szepty, pełne rozdrażnienia.

Egert zamknął się w swoim gabinecie, gdzie jadł i spał lub przepędzał bezsenne noce nad zniszczoną mapą. Co pewien czas zjawiali się z meldunkami specjalnie wysłani szpiedzy. Informacje były skąpe i niezbyt pewne. Zwiadowcy bali się zapędzać zbyt daleko i kierować plotkami wiejskich bab. Po wielu trudach udało się w końcu złapać młodego, nieostrożnego rozbójnika, ale w połowie drogi do miasta podczas próby ucieczki zranił jednego z konwojentów, za co został natychmiast zabity przez rozwścieczonych towarzyszy rannego. Przywieziono Egertowi trupa, ale nikt na tej ziemi nie potrafił przesłuchać martwego.

Egert widział samego siebie jako utrudzonego, chorego dzięcioła, który z tępym uporem, dzień i noc próbuje skruszyć kamień sfatygowanym dziobem. Byle tylko zapomnieć tę straszną chwilę, kiedy zobaczył swego syna, teraz już obcego człowieka, sprzymierzonego z bandytami.

W mieście zginęło jeszcze dwoje dzieci. Wśród nocnej ciszy mieszczanie słyszeli złowieszczy brzęk łańcucha. Egert kulił się nad swoim biurkiem, nie chcąc tego słyszeć ani o tym myśleć.

Sowa… Ukazywał mu się w nocy, obejmujący za ramię Luara, śmiejący się i wywijający kawałkiem łańcucha. Wokół płomienia świecy krążyły ogromne, czarne ćmy, wielkookie jak sowy…

Chmara sów wypełniająca niebo.

Egert wcielał się w Sowę i w gorączkowym majaku wiódł swoją bandę po lasach i drogach wyobrażonych na mapie. Zdobywał prowiant i zapasy wody, rozpalał ogniska na postojach, wystawiał wartowników i wysyłał we wszystkie strony obserwatorów. Przestał być pułkownikiem Sollem, stał się ponurym zbójem, opętanym żądzą niszczenia.

W innym śnie uczył Luara szermierki. Luar cofał się i rzucał szpadę. Trzeba go było pocieszać, namawiać i zaczynać od nowa…

Zrywając się w środku nocy, pułkownik chwytał za broń i godzinami powtarzał długie, skomplikowane kombinacje, ścinał klingą knoty świec i same świece aż do podstawy, dopóki nie zostawała na blacie gruda wosku płaska jak moneta.

Nocny patrol widział człowieka w habicie. Nie zatrzymał się na zawołanie i zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. Porucznik Waor dostarczył dowódcy w charakterze trofeum kawałek łańcucha. Po mieście rozchodziły się coraz straszniejsze pogłoski, a tymczasem Egert we śnie wytrącał szpadę z rąk swego syna.

Raczej syna Fagirry.

Zdarzało się po nocy spędzonej nad mapą, że doprowadzał się do stanu przytomności wkładając czubek palca w płomień dogasającej świeczki. Zdarzało się mu to także podczas Oblężenia.

Wtedy jednak bronił żony i syna.

Sędzia miejski zjawił się o zachodzie. Być może z wyrachowania, gdyż była to najlepsza pora dla Egerta, kiedy był najspokojniejszy i trzeźwy. Sędzia zjawił się sam, bez zaproszenia. Porucznik Waor zszedł mu z drogi, gdyż sędzia budził lęk w całym mieście.

Egert wstał na powitanie. Wyciągając dłoń, próbował odgadnąć, czy tamten przyszedł jako stary przyjaciel, czy też jest to wizyta oficjalna. Dłoń urzędnika była zimna i twarda.

– Nie masz nad sobą litości…

Sędzia opadł na zaproponowany mu fotel.

– Oby nasi wrogowie wyglądali tak, jak ty w tej chwili… Czyżby plany strategiczne nie dawały żadnej szansy na sen?

– Będę miał czas się wyspać – odparł głucho oficer i dodał z uśmieszkiem – jak wszyscy.

Sędzia kiwnął głową.

– Tak, przyjacielu… ale dla Sowy wieczny odpoczynek nastąpi nieco wcześniej niż dla nas, nieprawdaż?

Uśmiechnął się otwarcie i szczerze. Egertowi zrobiło się lżej na duszy.

Miał z sędzią wieloletnie, skomplikowane relacje. Podczas Oblężenia człowiek imieniem Ansin był niezwykle cennym towarzyszem broni. Egert był dzielnym człowiekiem, lecz stracił ducha, kiedy pojawiła się konieczność egzekucji dziesięciu rabusiów maruderów.

W oczach mieszczan rozprawienie się z grasantami było przejawem waleczności i poczucia władzy, niemal bohaterskim czynem, Soll jednak oblewał się zimnym potem na samą myśl, że po drodze do zwycięstwa trzeba się będzie także nauczyć być katem, nawet jeśli wieszać miałby ktoś inny.

Wtedy właśnie Ansin, będący zawsze pod ręką, w milczeniu postanowił wziąć to na siebie. Sam wydał rozkaz i dopilnował jego wykonania. Egertowi pozostawało tylko zacisnąć zęby i powstrzymać się od okazania łaski. W ten sposób Soll pozostał czysty we własnym mniemaniu i dobry w oczach mieszkańców. Dobrze wiedział, że stało się to dzięki Ansinowi, który został później asystentem sędziego, a w końcu sędzią. Wiedział też, iż Ansin zdaje sobie sprawę z owego zobowiązania, chociaż ani razu żaden z nich nie poruszał tego tematu w rozmowie. Egert próbował odgadnąć, czym dla jego dobrowolnego pomocnika była tamta egzekucja; ofiarą? A może obowiązkiem albo czymś zwykłym, może ekscytującym eksperymentem? Czy zdawał sobie sprawę, że kalając się tym błotem, dopomógł wielkiemu Sollowi wyjść z tego bez jednej plamki? A może czuł się bohaterem, otrzymującym z rąk zwycięzców najbardziej upragnioną cząstkę władzy?

Ansin uśmiechnął się, muskając dłoń Solla.

– Nie obawiaj się, Egercie… Nie zamierzam zbyt długo trzymać cię w niepewności co do celu mojej wizyty. Ciężkie czasy nadeszły, stary druhu. Gorsze niż dawniej. Obawiam się, że przyniosłem ci złe wieści, które sprawią ci ból. Jesteś na to gotowy?

– Jestem do nich przyzwyczajony – odpowiedział po chwili Egert. – Zaczynaj.

Sędzia wsparł się plecami o oparcie fotela.

– Pamiętaj, że masz we mnie przyjaciela. Wiem, że tak nie uważasz… Nie przerywaj mi. Zanim usłyszysz najgorsze rzeczy, uświadom sobie, że jestem twym przyjacielem.

Soll poczuł jak ściska mu gardło oczekiwanie najgorszego.

– Tak… Mów.

Sędzia poruszył ustami i odchrząknął, pocierając blady policzek.

– Hm… Egercie. Nie wiemy dokładnie, ile dzieci zginęło. Zdarzało się, że ktoś znajdujący przypadkiem ciało, ukrywał je, żeby odsunąć od siebie podejrzenia. Około dziesięciorga ofiar. Zginęło też wiele studziennych łańcuchów. Jak dobrze wiesz.

Egert skinął głową, próbując przełknąć kulę narastającą w krtani. Sędzia splótł palce obu dłoni.

– Morderca nosi dokładnie taki sam habit, jakie nosili mnisi Zakonu Łaszą. Pamiętasz o tym.

Egert znowu skinął. Wstrząsnął nim dreszcz.

– Tamten szalony starzec… zginął, płacąc za cudze winy. Po jego śmierci nastąpiły kolejne zabójstwa.

Egert milczał. Długie, białe palce sędziego splotły się ciasno jak pręty wiklinowej kobiałki.

– Tak… Powiedz mi, Egercie, gdzie przebywa obecnie Luar?

Soll obserwował skomplikowaną grę dłoni tamtego. Wszystko musiało się wydać wcześniej, czy później. Tylko nie teraz… Tylko nie Ansin…

Sędzia westchnął.

– Egercie… Rozumiem specyfikę sytuacji… ale muszę się dowiedzieć. Odpowiedz, proszę.

– Nie wiem – odparł ochryple Soll. – Nie wiem, gdzie jest Luar.

„U Sowy – pomyślał z lękiem. – A jeśli u Sowy… Wielkie nieba!”.

Sędzia znów westchnął.

– Nie chcesz powiedzieć?

– Naprawdę nie wiem, Ansinie – oznajmił Soll, wbijając oczy w blat biurka. – Od dawna go nie widziałem.

Palce sędziego przestały się kręcić i sczepiły ciasno.

– Tak… A wiesz, gdzie jest Toria? Jest w podmiejskiej rezydencji z córeczką, a usługuje im tylko stara niańka. Ich sytuacja nie przypomina wakacji… Tak, Soll. Z obowiązku wiem więcej, niżbyś chciał. Nie trzeba być zresztą sędzią miejskim, żeby dostrzec, iż twoją rodzinę spotkała jakaś tragedia. Nawet ślepy by zauważył…

Egert skinął głową powoli. Trudno nie dostrzec oczywistości… Sędzia ma rację.

– Wiesz co, Ansinie – odparł z namysłem – byłbym ci wdzięczny, gdybyśmy odłożyli na później rozmowę o mojej rodzinie. Jak skończę z Sową.

Sędzia pokręcił smutno głową.

– Nie, Egercie. To pilna sprawa… Wiesz o tym, że twój syn regularnie odwiedza grób Fagirry?

Soll podniósł wzrok. Ansin spoglądał na niego jakby z odległej, mrocznej i niebezpiecznej przestrzeni.

– Tak, Egercie. Grób za murem cmentarnym. Nie ma nawet nagrobka. Luar zasadził tam kwiaty.

Palce pułkownika wędrowały po zniszczonej mapie, potem zacisnęły się w pięść, zgniatając pola, lasy, rzeczkę i jedną wioskę.

– Wyklnę go… Świętokradztwo… Wyklnę!

Wargi sędziego drgnęły.

– To jeszcze nie wszystko, Soll. Niedawno twój syn odwiedził naszego wspólnego kolegę, burmistrza. Szantażował go, nawet wiem z jakiego powodu. Doprowadził do tego, że biedak otworzył mu wejście do baszty… domyślasz się, jaką wieżę mam na myśli? Zgodnie z oczekiwaniem, młodzik spędził tam dużo czasu. Nie wiadomo jednak, co robił w środku.

Sędzia pochylił się do przodu i znów musnął koniuszkami palców zaciśniętą dłoń Egerta.

– Czekaj… Tak nie wolno. Wysłuchaj mnie do końca.

Soll wyraził zgodę kiwnięciem głowy. Przed oczami miał półksiężyc, czarne cienie gałęzi, splecionych jak palce sędziego i bladego jak księżyc chłopca, podnoszącego szpadę spod jego nóg…

Kiedyś nosił tego chłopca ma rękach. Zdarzało się, że i w środku nocy…

Sędzia znowu odchylił się na oparcie fotela.

– Tak… Wiemy też, że młody Soll odwiedził paru ludzi, o których mam powody sądzić, że niegdyś także nosili szare habity. Doniesiono mi także, iż widziano Luara u Sowy, tego jednak nie mogę do końca potwierdzić, więc raczej to plotka.

Soll bał się zdradzić słowem lub gestem. Czy Ansin go podpuszcza? Czy wie już o walce u zadeptanego ogniska? Na ile jest teraz z nim szczery?

– Egercie, co stało się z waszą rodziną? – zapytał cicho sędzia.

Nastąpiła chwila ciężkiej ciszy. Egert wpatrywał się w blat, lecz przed oczami miał nie przetarte słoje drewna i wyszyte na jedwabiu przylaszczki, lecz biały w słońcu piasek, w których baraszkowali golutcy, opaleni chłopcy, zastygając co jakiś czas jakby w triumfalnym tańcu, a w czystych wodach rzeki Kawy odbijał się stary, dumny Kawarren…

Czemu milczysz, zapytał Fagirra. Odważny, szlachetny Soll… Wyjaśnij swemu staremu druhowi, co naprawdę zdarzyło się w waszej rodzinie. Podnieś wzrok i powiedz…

– Dlaczego chcesz wiedzieć, Ansinie? – spytał cicho Egert.

Nastąpiła kolejna przerwa w rozmowie. Potem pięść sędziego spadła na biurko, omal przewracając świecznik.

– Nie rozumiesz, o czym mówię, pułkowniku?! Czy udajesz? A może trzeba ci pokazać małego trupa z łańcuchem na szyi?!

Dziwne, lecz ten krzyk sprawił Egertowi ulgę. Pomyślał bystro, że przed końcem rozmowy powinien zrobić coś podobnego, dzięki czemu w kordegardzie nie będą mówić: „sędzia krzyczał na pułkownika”, lecz „kłócili się”.

Sędzia zaczerpnął powietrza. Znowu potarł szczękę i poprosił niemal żałośnie:

– Egercie… Nie okłamuj mnie… Przypominasz chorego, ukrywającego chorobę przed lekarzem.

Soll roześmiał się, odchylając głowę. Zakrył twarz dłońmi.

– Ansinie, przyjacielu… Gdybyś mógł mnie uzdrowić… Gdyby ktokolwiek na świecie mógł to naprawić… Przysięgam, oddałbym temu komuś wszystkie pieniądze, swą sławę, swoje życie do ostatniej kropli krwi. Niczego się jednak nie zmieni, więc nikogo nie powinno obchodzić, co zaszło. Wybacz, nie powiem więcej nawet torturowany. Pytaj o cokolwiek innego. Przysięgam, że odpowiem.

Sędzia obserwował ponuro upartą, prawie natchnioną twarz Solla. Znowu splótł palce, opuszczając w dół kąciki ust.

– Pułkowniku Soll, mam powody uważać, że umysł twojego syna uległ zamąceniu. Dowodem, że twój syn naprawdę zwariował są te okropne wydarzenia, które terroryzują całe miasto.

Egert wstał i poszedł ku oknu. Zmierzchało. Nieopodal stary latarnik wspinał się na drabinkę. Egertowi zdawało się, że nawet on słyszy jego gwałtowny oddech.

Właściwie, co teraz? Jakiej reakcji oczekuje od niego sędzia i czego spodziewa się on sam po sobie? Twierdzić z uśmiechem „nie, nie” albo krzyczeć wściekle „nie! nie!” lub udawać, że się niczego nie rozumie, że to chyba żarty.

Co ten chłopaczek robił w obozie Sowy?! Dlaczego wziął udział w walce. I jak śmie ten szczeniak dbać o grób człowieka, który…

– Egercie – usłyszał za plecami głos sędziego.

Który torturował jego matkę? Oprawcę i gwałciciela… Czyżby odezwał się zew krwi i opętał go tak silnie, że wszystko inne straciło znaczenie?…

A on sam? Egert? Jaka moc kazała mu odtrącić syna, który był jego cząstką, za którego bez namysłu oddałby życie? Czy więzy krwi nie zostały przez niego rozerwane i zniweczone?

– Egercie…

Sędzia podszedł i stanął za jego plecami.

– Wczoraj widziano go nad grobem Fagirry odzianego w habit…

– Więc jest już w mieście? – wyrwało się Sollowi.

– Więc widziałeś go poza miastem? – od razu zainteresował się sędzia.

Latarnik zapalił w końcu latarnię i po ciemnej ulicy rozszedł się krąg mętnego, ciepłego światła. Egert milczał.

– Myślę, że on jest chory – rzekł miękko sędzia – lecz jeśli wszystko, o czym mówiłem, jest prawdą… Przyszedłem do ciebie, Egercie, jak do przyjaciela. Proszę cię, byś aresztował Luara, bo inaczej zabiją go jak tamtego starego wariata. Ludzie nie są ślepi.

W ostatnich słowach sędziego wyczuł Egert nutę pogróżki.

– To nie on – rzekł głucho Soll. – Może trzeba go śledzić, by wykazać jego alibi?

Sędzia westchnął.

– Nie da się go śledzić, Soll. Twój syn zaczął wykazywać niezwykłe umiejętności. Zjawia się jak spod ziemi i znika. Jednakże codziennie przychodzi na uniwersytet do gabinetu dziekana Łujana.

Egert przyjął ten nowy cios, zaciskając zęby. Sędzia pokiwał głową.

– Tak… Nad Luarem gromadzą się ciemne chmury. Miasto żąda odpłaty za tamte zbrodnie. Staruszek był niewinny, a jednak zginął. Myślę, że mieszczanie nie będą zawracać sobie głowy śledztwem. Śledztwo poprowadzę ja, ty zaś natychmiast aresztujesz chłopaka.

– Sowa – wycedził Egert przez zęby. – Jutro chcę pojmać Sowę.

Decyzja była niespodziewana dla niego samego. Natychmiast jednak uwierzył, że zapadła wcześniej i nie ma od niej odwrotu.

Sędzia przeszedł się w półmroku gabinetu. Kiedy się zatrzymał, zmarszczył brwi.

– Jeśli tymczasem dojdzie do nowej zbrodni…

– To nie on! – krzyknął Egert teatralnym szeptem. – Sowa… także zabija codziennie. Luar… nie jest mordercą. Przekonasz się. Aresztuję go, kiedy wrócę.

Sędzia wahał się.

– To nie on – powtórzył Egert z przekonaniem, do jakiego był zdolny w tej chwili. – Wszystko będzie, jak zechcesz… Aresztuję go, zamknę i sam zobaczysz… Tylko nie teraz. Najpierw muszę złapać Sowę. To mój obowiązek, ja muszę, nie potrafię inaczej… Tak długo czekałeś, zaczekaj więc jeszcze parę dni. Nie ruszaj Luara, ja sam…

Na twarzy sędziego malowały się wątpliwości, lecz po dłuższym namyśle i wpatrywaniu się w oczy Egerta, niechętnie przyzwolił skinieniem.


*

Po północy plac przed basztą pustoszał. Mroczne pogłoski i straszne wydarzenia następujące w mieście w ciągu ostatnich miesięcy wypłaszały mieszkańców do domów. Patrole pojawiały się rzadko, stróż ze swoją lagą wolał także utrzymywać bezpieczną odległość, toteż Luar bez wysiłku przedostał się niepostrzeżenie do zamurowanego wejścia.

Kurczowo ściskał medalion w prawej dłoni. Bystrym okiem wypatrzył świeżo położone cegły w miejscu, gdzie w swoim czasie wybito dla niego przejście…

Zmrużył oczy. Medalion boleśnie wpijał się w zaciśniętą dłoń.

Może zdoła przeniknąć tajemnicę…

Zdawało mu się, że za zamurowanym wejściem słychać mnóstwo głosów. Nie były to nocne szmery, lecz ożywione rozmowy jak na miejskim placu w biały dzień.

Nigdy nie miał jeszcze wcześniej takich wizji…

Tajemnica objawi się z czasem…

Teraz przywidziały mu się pociemniałe od deszczów podwoje z jasną plamą w centrum. Znak pozostawiony z rozkazu burmistrza, który…

Nie jest przyjęte wprowadzać nowicjuszy w głębokie tajemnice Łaszą. Czy jednak istnieje na świecie zaszczytniejsza służba?

Luar ruszył do przodu, ponieważ drzwi były otwarte, a ze środka wciąż dochodziły głosy.

Szedł oświetlonymi korytarzami. Postaci w szarych kapturach rozstępowały się przed nim, opuszczając głowy w uniżonym pokłonie. Odpowiadał tym samym i kroczył dalej schodami i ukrytymi przejściami. Majaczył przed nim cień, który go prowadził. Nie należało się zatrzymywać…

Zza zamkniętego okna słychać było odgłosy i zapachy placu targowego. Luar minął je, postępując za swym przewodnikiem. Nagle pojawiła się przed nim ciężka aksamitna zasłona. Zakręciło mu się w głowie od woni kadzidła. Po chwili poczuł też zapach dymu, ponieważ pośrodku grubej kotary pojawił się ogień.

Luar patrzył, jak żółte języki płomieni liżą ciężką tkaninę. Ogień rozchodził się pierścieniem, tworząc okrągłą dziurę, w której pojawił się jakiś dzieciak w czerwieni, trzymający w dłoniach coś na kształt lejka lub fajki, z której uchodził wielkimi kłębami dym kadzidlany.

Potem rozległ się dźwięk, od którego Luara przeszedł dreszcz. Przywodził na myśl ryk prastarego potwora na gruzach wszechświata.

Płonący otwór w aksamitnej kotarze odbił się w złotej płytce. Zasuszony staruszek w szarym habicie pogroził palcem komuś skrywającemu się w cieniu: „Nie dla wszystkich… nie dla wszystkich. Zostaw swoją zardzewiałą zabawkę. Nie zatrzymasz… „.

Luar cofnął się. Płonąca kotara opadła bezszelestnie.

Długie habity, błyszczące oczy spod opuszczonych kapturów, oddalony, przytłumiony śpiew… Nadchodzi, nadchodzi… Pęknie zasłona niebios. Woda sczernieje jak skrzepła krew… Ziemia zakrzyczy rozwartymi ustami mogił… Z zewnątrz… Przychodzi z zewnątrz… Nie otwieraj, głupcze…

Mnisi rozstąpili się. Zasuszony staruszek siedział w kucki, trzymając w dłoniach wypatroszoną do połowy, wielkooką rybę.

„Nie dla wszystkich – rzekła ryba. – Dla wybranych… Znowu. Wszystko od nowa. Spełni się przeznaczenie”.

„Łasz… sza… – zaszeptali mnisi. – Łasz… Oddajmy się tajemnicy… „

Jedno z luster pękło i rozsypało się na tysiąc kawałków. W dziurze pojawił się niewysoki, żółtawy człowieczek z uniesioną pięścią, z której zwisał złoty łańcuszek.

„Prawdziwe jest to, co istnieje – krzyknął cienko i drwiąco. – Czego nie ma: fałszywe… Prawdziwa jest rdza. Twoja zasuwa też zardzewiała… Imię Łaszą stało się przeklęte. Moc… „.

Wypatroszona ryba zamknęła oczy i zdechła.

„Kto położy temu kres? – zapytał staruszek nieoczekiwanie grubym głosem. – Kto powstrzyma tę moc? Wejdzie tu, aby mi służyć”.

Żółtawy osobnik w pękniętym lustrze opuścił dłoń.

„Głupiec. Nie ona. Ty”.

Staruszek, do którego habitu przylgnęła rybia łuska, poderwał się.

„Jedyny władca! – prorokował, wzniecając kłęby kadzidła. – Jedna ręka nad światem… Moja dłoń nad nowym życiem… „

„Głupcze – powtórzył żółtawy. – Jej dłoń. Nie otwieraj”.

„Łasz – zaszemrali zakonnicy. – Łasz… sza… Tajemnica… Moc… Władza… „.

„Władam nią – oznajmił spokojnie staruszek. – Łasz”.

„Nie” – zaprzeczył żółtawy.

Obraz zmętniał w oczach Luara. Sala zniknęła, podobnie jak lustra. Ujrzał siebie jako stworzonko, malusieńkiego owada patrzącego z dołu na ogromne, ciemne drzwi. Zasunięta sztaba przypominała taran do wyważania bram…

Potem tkanina pękła z trzaskiem. Luar zorientował się, że leży na czymś miękkim. Uniósł głowę i omal nie zachłysnął się krzykiem. Pod nim była cała góra trupów w częściowym rozkładzie. Ciepła, gnijąca góra. Jego krzyk złączył się z basowym rykiem staruszka, który rwał włosy z głowy, sterczące spod kaptura.

„Nie, to nie tak… Nie tak… „

„Tak” – powiedział żółtawy.

Tonący w cuchnących zwałach Luar rozpaczliwie chwycił zębami medalion.

Cisza i ciemność. Nadal leżał, tym razem na twardych, wilgotnych deskach. Nie czuł zapachu kadzidła ani zgnilizny, tylko zawilgoconej pustki.

– Gra – powiedział Fagirra. – Wszystko jest grą. Igrają z nami, Luarze.

Stał obok. Zmęczona, niemłoda twarz z zimnymi szparkami przymrużonych, szaroniebieskich oczu, kaptur niedbale odrzucony na plecy.

– Nie bój się… Na początku jest strasznie, ale… będzie nowa gra. Dla ciebie. Nie jest winien ten, kto zgasił świecznik, lecz ten, kto wymyślił noc. Nie jest złodziejem ten, kto odsunął zasuwę, lecz ten, kto ustawił Wrota… Nie pragnąłem zła. Moc… jest dobra. Nie osądzaj mnie. Zrób to… Sam się przekonaj…

Luar zobaczył dłoń wyciągniętą ku niemu. Po chwili wahania wyciągnął swoją, lecz jego palce chwyciły tylko powietrze.

Szmaciana lalka pobrudziła się i wystrzępiła, lecz porcelanowa główka była nienaruszona, nadal biała, wielkooka i śliczna. Gdyby tak było u ludzi, pomyślałam prawie z zawiścią.

– Przydałaby się nowa sukienka – stwierdziła w zadumie Alana.

Pomyślała, odbiegła i wróciła ze strzępkiem brokatu, nie wiadomo z czego urwanym. To mnie zresztą nie obchodziło.

Owinięta w złociście iskrzącą tkaninę lalka wyglądała niemal królewsko. Pokiwałam głową.

– Oto prawdziwa księżniczka. A teraz potrzebny nam szlachetny rycerz, żeby oswobodzić.

– Skąd? – zapytała słusznie Alana.

Potarłam podbródek.

– Dojdziemy i do tego. Przede wszystkim znajdź rycerza.

Znowu gdzieś pobiegła. Słuchając tupotu jej stopek na pustych korytarzach wspomniałam walki między dziewczętami z przytułku o prawo do pluszowego niedźwiadka…

Alana wróciła z drewnianym żołnierzykiem. Wyglądał bardzo dzielnie, lecz był o połowę mniejszy od swej wybranki.

– No nic – szybko stwierdziłam – wzrost nie jest najważniejszy. A teraz patrz. Dawno, dawno temu żyła sobie prześliczna królewna… I porwał ją…

Rozejrzałam się. W kącie kuchni leżały szmatka i szufelka do węgli.

– Porwał ją straszny potwór! – oznajmiłam strasznym głosem.

Szufelka okryła się szmatą jak płaszczem. Alana w przestrachu chwyciła się za policzki.

– Uhu! – zawył stwór wciągając księżniczkę za piec, przy czym brokat się nieco usmolił. Tak należało. W końcu to porwanie…

– I co dalej? – spytała Alana, drżąc jednocześnie ze strachu i zachwytu.

– Ojciec królewny zwołał drużynę.

Znowu się rozejrzałam i natknęłam się wzrokiem na dzbanek do wody.

– On, to znaczy król, obiecał temu, kto uratuje jego córkę: po pierwsze, księżniczkę za żonę, a po drugie Wielki Złoty Dzban na zawsze. Oto on.

Wskazałam naczynie.

– W kraju tym nie było większego skarbu… I wtedy odważny rycerz…

– Więc chodziło mu o dzbanek? – słusznie wzburzyła się Alana. – A królewna?

– I o księżniczkę – uspokoiłam ją. – Przede wszystkim chciał się z nią ożenić. Nie bał się potwora. To znaczy, oczywiście, trochę się bał, lecz przeważała śmiałość. Wyruszył w drogę…

Podróż dzielnego rycerza trwała prawie pół godziny. Wędrował po kuchni, napotykając po drodze różne przeciwieństwa. Alana pomagała mu ze wszystkich sił. Niania, po cichu obserwująca nas zza niedomkniętych drzwi, pochlipywała bezdźwięcznie, ocierając łzy. Obawiałam się, żeby wzruszenie niani nie wystraszyło dziewczynki, lecz Alana, na szczęście, jej nie zauważyła.

W końcu rycerz spotkał potwora. Nastąpiła okrutna walka, w rezultacie której szufelka straciła swój płaszcz ochronny i wróciła do pieca. Alana śmiała się perliście, aż do zachrypnięcia. Niania w końcu nie wytrzymała i pobiegła płakać do swego pokoju.

Jakiś czas siedziałyśmy po prostu z Alaną i nieco zmęczone przypominałyśmy sobie kolejne przygody rycerza. Postanowiłam odegrać wesele żołnierza i ślicznotki, lecz dziewczynka zmarszczyła nosek i stwierdziła, że to nudne. Zdziwiłam się. Dziewczęta zazwyczaj interesują się ślubami i weselami bardziej niż scenami walk. W tym momencie się zreflektowałam. Miała przecież starszego brata. I ojca, bohatera Oblężenia. Sama czuła się bardziej chłopakiem, stąd jej łobuzerski charakter.

Miałam ochotę poklepać ją po karku, lecz się nie odważyłam. Trzeba zważać na każdy gest. Jeden nieostrożny ruch i trzeba będzie wszystko zaczynać od początku. A przeszłyśmy daleką drogę. Wystraszyć Alanę byłoby teraz tym samym, co zlecieć z czubka szklanej góry, na którą z takim trudem się wspięłam.

– Opowiedz jeszcze coś – zażądała szeptem.

– O czym? – spytałam ochoczo.

– O moim bracie.

Patrzyła na mnie uważnie i smutno.

– Jak walczy ze złem.

Zapadła cisza. Rozstaje dróg i milknący w oddali stukot kopyt…

– Nic prostszego – rzekłam po chwili z uśmiechem. – Złych zebrało się całe mrowie, ale nasz Luar wszystkich pokona…

Znowu wzięłam do ręki drewnianego żołnierzyka.

– Idzie sobie Luar drogą… a naprzeciw niego…

– Jesteś jego narzeczoną? – spytała Alana z odrazą. – Ożenisz się z nim?

W szparze za piecem wystawi! długie wąsy karaluch.

– Kobiety wychodzą za mąż – poprawiłam ją machinalnie. – Żenią się mężczyźni.

– Wszystko jedno – stwierdziła, krzywiąc usteczka.

Pomilczałyśmy chwilę. Nie wiedziałam, co robić i co dalej mówić. Drewniany żołnierzyk w mych dłoniach wydał się niepotrzebny.

– I co dalej? – zapytała niecierpliwie Alana.

– Szedł i szedł – odrzekłam głucho – aż spotkał… czarodzieja.

– Złego? – niemal zasugerowała.

– Złego – potwierdziłam ze znużeniem. – Nie ma już na świecie dobrych czarowników. Zamienię ciebie, Luarze, mówi czarodziej, w paskudztwo… Z zewnątrz będziesz wyglądał jak człowiek, ale w środku będzie w tobie okrutny, nienasycony Czarny Mór. Zapomnisz, chłopcze, swoich krewnych i przyjaciół… a oni się ciebie wyrzekną. Przejdziesz po ziemi niczym żelazna miotła…

– A Luar go… mieczem? – przerwała mi Alana.

– Jeszcze nie. Czary były mocne jak stal. Trudno je było rozkuć… Ponieważ ludzie są słabi. Ludzie nie potrafią kochać ani nienawidzić jak trzeba. Za to potrafią zapominać. I ludzie zapomną o tobie, Luarze.

Alana prychnęła.

– Głupek! Luar walnie go mieczem…

– Tak – potwierdziłam z westchnieniem. – Tak go załatwił mieczem, że ani zipnął.

– A Luar?

– Poszedł spać.

Ułożyłam żołnierzyka w poprzek stołu.

– Zmęczył się. Ja także. A ty?

Alana zastanowiła się chwilę.

– I ja też – odparła niepewnie.

– No to chodźmy.

Wzięłam ją za rękę i szybko obejrzałam się, podążając za jej wzrokiem.

Za późno. Cień udręczonej kobiety uskoczył i znikł.

Загрузка...