Rozdział czwarty

Pewnego jasnego, słonecznego dnia Flobaster oświadczył, że jutro – już jutro! – opuszczamy miasto i ruszamy w drogę.

Fantin cieszył się jak dzieciak. Barian wiedział o wszystkim wcześniej, Mucha chrząknął z zadowolenia, Gezina uśmiechnęła się zagadkowo. Tylko ja pozostałam z kamiennym obliczem, jak wieśniaczka, której pokazano pana młodego dopiero na ślubie.

Wieczorem wszyscy wybrali się do tawerny pić i radować się z okazji wiosny i nadchodzących wydarzeń. Siedziałam w kącie, sącząc kwaśne wino i patrząc w stół. Tawerna była jeszcze pełna, gdy Flobaster twardo nakazał nam iść spać. Bramę miejską otwierają o samym świcie, a w daleką drogę najlepiej wybrać się w porze jutrzni.

Wlokłam się z tyłu. Flobaster także trochę zwolnił kroku. Zawołałam:

– Mistrzu Flo!

Najwyraźniej tego oczekiwał, gdyż natychmiast niespokojnie zwrócił się ku mnie. – Tak?

– Nie pojadę – oznajmiłam.

Cały wieczór miałam na końcu języka to krótkie zdanie. I cały wieczór bałam się sobie wyobrazić, jak zmieni się twarz szefa teatru. W zaułku było jednak ciemno, tak więc niczego nie zobaczyłam.

Nastąpiła długa chwila milczenia. Zmieszane razem śmiech Geziny i ochrypły bas Muchy oddalały się coraz bardziej.

– On cię porzuci – powiedział spokojnie Flobaster. – Porzuci i zapomni. Zostaniesz posługaczką w jakimś sklepie, całe życie będziesz zmywać zaplute podłogi i wysłuchiwać wyzwisk. A kiedy tłusty właściciel dopadnie cię w ciemnym składziku, będziesz wspominać swego szlachetnego rycerza i zalewać się łzami…

Zrobiło mi się zimno. Przemawiał tonem obojętnym, a zarazem z przekonaniem, niczym prorok.

– Być może wspomnisz wtedy i mnie. I wyszlochasz w mokry siennik, że stary miał jednak rację. I rzucisz się za nami w pogoń. Na próżno, Tantalo. Ponieważ czegoś takiego nigdy się nie wybacza.

Westchnął. Stałam jak skamieniała.

– Bo widzisz – dodał z uśmiechem – dwadzieścia lat temu sam mogłem zostać kupcem, obarczonym kupą dzieciaków… Talent to jednak nie byle gałgan, by uzależniać go od czyjejś łaski. Znalazł się dobry człek, który mi to wyjaśnił… Do dzisiaj jestem mu wdzięczny. Rozumiesz?

Milczałam. Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.

– Powiedz teraz, że żartowałaś i na tym skończymy rozmowę.

Gdzieś nad naszymi głowami poskrzypywała w ciemnościach chorągiewka od wiatru. Przeraźliwie zaskrzeczał marcowy kot, drugi mu odpowiedział. Trzasnęła okiennica i na hałaśliwe zwierzę wychluśnięto pomyje wraz z wiązką przekleństw. Potem znowu nastała cisza, przerywana tylko odgłosem strużek ściekających z dachu.

Miałam chęć zapaść się pod ziemię. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Musiałam jednak wyobrazić sobie, jak zdołam żyć bez sceny i mojej trupy. Tak samo jednak nie mogłabym żyć bez Luara. Flobaster tego nie zrozumie. Jestem w jego oczach… wolałam o tym nie myśleć. Lepiej już umrzeć z nędzy w przytułku.

Kocia muzyka rozpoczęła się na nowo na sąsiednim dachu. Flobaster dyszał ciężko w mroku.

– Nie pojadę – powiedziałam ledwie dosłyszalnie.

Żelazna chorągiewka zaskrzypiała rozdzierająco.

– Jak chcesz – rzekł głucho Flobaster. – Żegnaj.

Odwrócił się i zniknął w ciemności.

Luar stał pośrodku placu, a wiosenny wiatr kołysał nim jak trzciną.

Czuł się jak człowiek, który wyzdrowiał po długiej chorobie. Źle wspominał drogę: towarzyszyły jej odurzenie i szał, zakończone w lodowatej wodzie. Zaraz potem znalazł się na placu z zamkniętą na głucho Wieżą Łaszą, kukłą wisielca przed gmachem sądu i z lochami pod nim, gdzie chłopak został poczęty.

Skonstatował ze zdziwieniem, że cieszy go powrót. Pogoń za medalionem wydawała mu się teraz baśnią, opowiadaną dzieciom na dobranoc.

Owa myśl wywołała drgnienie niepokoju. Sięgnął dłonią za pazuchę. Na szczęście medalion był na miejscu. Dobrze byłoby teraz położyć go sobie na dłoni i drobiazgowo obejrzeć… Nie powinien. Z jakiegoś powodu bał się oglądać publicznie swą zdobycz.

Puścił z żalem złoty łańcuszek, zwieszający się z jego szyi. Szybko otulił się płaszczem, chociaż plac wokół żył własnym życiem i nikogo nie interesowały tajemnice Luara. Ludzie handlowali i zabawiali się. Czterech lokajów w liberiach taszczyło, ciężko dysząc, niegustownie pstrokaty palankin. Wychylająca się zza zasłonki tłusta rączka skinęła na rumianą kwiaciarkę. U podnóża baszty błąkał się szalony starzec w wystrzępionych łachmanach. Dwóch gapiów, chyba ze wsi, patrzyło na niego jak na dziwowisko. Obok straganiarz przywabiał klientów, zręcznie podrzucając makowe bułeczki. Sprytny ulicznik podbił mu łokieć, chwycił lecącą na ziemię bułkę i ruszy! biegiem prosto w dziobiące okruchy stadko gołębi. Ptaki wzleciały ku niebu, łopocząc skrzydłami i masowo defekując. Mieszczanie krzywili się, oczyszczając odzież z ptasich odchodów. Luar uśmiechnął się ponuro.

Do radosnego uczucia powrotu wmieszała się swego rodzaju przykrość. Miał za sobą długą drogę, lecz teraz był znowu na jej początku. Znów znalazł się w punkcie wyjścia, jak wskazówka zegara albo szczur biegający po obwodzie drewnianego koła…

Stał teraz przed budynkiem uniwersytetu. Któryś z przechodzących studentów poznał go i pozdrowił, lecz na próżno, ponieważ Luar nie zwrócił na niego uwagi. Nie odrywał wzroku od okien biblioteki, dwóch sporych witraży, z których jeden był lekko uchylony.

Bezwiednie wsunął znów dłoń za pazuchę. Wydało mu się, że medalion pulsuje pod palcami, chociaż raczej tak pulsowała jego krew.

Nie można wciąż się oszukiwać. Nie można przestać myśleć o kobiecie… Tej, która często otwierała od środka witrażowe okno i śmiejąc się, machała ręką do chłopca, siedzącego na ojcowskich ramionach… A raczej na ramionach całkiem obcego człowieka, którego później zły los zranił do głębi serca…

Luar uśmiechnął się krzywo. Co począć. Trudno utrzymać pod koszulą rozżarzony węgielek…

Dłoń ściskająca medalion drgnęła, jak oparzona. Gorejący węgielek za pazuchą na złotym łańcuszku. Kto by pomyślał.

W gospodzie zamknął pokój na klucz, zasłonił okno, zdjął Amulet i położył na biurku pośrodku przetartego aksamitnego obicia. Płytka leżała spokojnie, połyskując mętnie złotą krawędzią. Luar uważnie obserwował zawiłe wycięcie, starając się nie zauważać przy tym ciemnych plam rdzy na powierzchni.

Rzecz, która umiera. Tak powiedział starzec, rzucający kaczki na wodzie. Dokładnie tak: „Rzecz, która… umiera. Razem z nami. Razem ze światem”.

Coś dużo tych szalonych staruszków, pomyślał młodzieniec. Ten, co wałęsa się wokół baszty w obszarpanym habicie sługi Lasza, też lubi straszyć końcem świata. Czego to nie usłyszysz od obłąkanego starucha… Lecz zardzewiałe złoto? Luar wiedział przecież, że kruszec ten nie rdzewieje.

Przykrył dłonią medalion. Wyobraził go sobie czystym, bez zanieczyszczeń. Uniósł rękę. Rdza nie zniknęła, przeciwnie, jakby się powiększyła.

Nad rzeką, w szaleńczym odurzeniu było powiedziane coś, czemu sam się potem dziwił. Coś w rodzaju: „Jestem Wieszczbiarzem… „. Jeśli to prawda, jeśli rzeczywiście tak powiedział, no cóż, wygląda na to, że jest bardziej szalony od wszystkich starych wariatów na tym zwariowanym świecie.

Złoty łańcuszek połyskiwał na przetartym zielonym aksamicie jak błyszczący strumyczek pośród traw. Z każdą chwilą coraz bardziej narastał niepokój Luara. Amulet zbyt długo był bez niego i coraz mocniej pragnął poczuć go znów na swej piersi.

Niepojęty lęk zniknął, gdy artefakt wrócił na swoje miejsce. Luar znowu uśmiechnął się krzywo. Trudno powiedzieć, kto tutaj kim włada. Nie wiedząc niczego o właściwościach złotej płytki, domyślał się jedynie, że medalion jest silniejszy od nowego właściciela, miał jednak cichą nadzieję, że kiedyś mu dorówna.

Nie ma kogo spytać. Nagromadziło się dużo pytań, lecz oszalały powiernik Amuletu, który rzucił go do wody, nie zniżył się do jakichkolwiek wyjaśnień. Luar pozostał sam ze swoim problemem. Jedynym człowiekiem, który mógłby mu pomóc, był dziekan Łujan, jego dziadek, który poświęcił sporą część długiego żywota, by napisać grubą i mądrą księgę.

Gabinet ojca przynosił Torii ukojenie.

Całymi dniami przesiadywała za ogromnym biurkiem, patrząc bezmyślnie przed siebie. Każdy, kto przechodził w tym czasie pod drzwiami pomieszczenia, zniżał głos mimowolnie i stąpał na palcach, bez względu, czy był to student żółtodziób, czy sam rektor. Ciszej, pani Toria pracuje.

Istotnie pracowała. Często zostawała na noc, zginając kark nad księgami, robiąc starannie notatki, przygotowując wykłady, które się w końcu nie odbywały. Dobrze wiedziała, jak trudno będzie jej wyjść na katedrę i spojrzeć wszystkim w oczy…

Nie zastanawiała się, kim są owi „wszyscy”. Wszyscy wiedzą, że wyrzekła się syna. Być może wiedzą też, dlaczego to uczyniła. Ta mała aktoreczka, która niewiadomym sposobem pojawiła się na jej drodze, z pewnością wie o wszystkim. A zresztą już wcześniej Toria niespecjalnie przejmowała się cudzym mniemaniem o sobie. Wystarczał jej osobisty sędzia, jaki od niedawna zagnieździł się w jej duszy.

Gabinet był niedostępny dla ludzkiego osądu. Nie przenikały tutaj obce myśli. Toria przekonała samą siebie, że można tutaj rozmyślać tylko o wielkich historycznych wydarzeniach, dawnych wojnach i imperiach, magach i wodzach… A także o ojcu, dziekanie Łujanie.

Obchodziła wnętrze, szukając wszystkiego, czego mógł dotykać jej zmarły rodzic. Zabrała z biblioteki jego wszystkie rękopisy i godzinami przeglądała stronice, ciesząc się kształtem liter. Znała na pamięć, z dokładnością do każdego przecinka, całe rozdziały dzieła O magach.

Stworzyła wokół siebie niewidzialny, lecz absolutnie nieprzenikniony mur. Nie osiągnęła całkowitego spokoju, lecz swoistą iluzję. Wszystko się zawaliło, kiedy pewnego dnia zajrzał do gabinetu poruszony służący.

– Pani moja! – zawołał radośnie. – Jak to miło, że odwiedził nas wreszcie panicz Luar. Jest w bibliotece, może pani sama…

Cofnął się, widząc jak zmieniła się na twarzy.

Podziękowała mu sztywno. Zamknęła za nim drzwi. Rozłożyła pierwszą z brzegu księgę i zasiadła do pracy. Z trudem zbudowana warstwa ochronna kruszyła się jednak. Pióro w dłoni drżało, oczy patrzyły nie widząc, a w uszach dźwięczały na przemian przymilny śmiech Fagirry i ostry okrzyk tamtej dziewczyny: „Nie wygnałam własnego syna!”.

Zerwała się, omal nie wywracając fotela. Wczepiona palcami w brzeg ojcowskiego biurka, jakby błagała o pomoc i ochronę. Nie doczekawszy się ani jednego, ani drugiego, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

Ktoś uskoczył jej z drogi i lękliwie przywitał zza pleców. Biegła korytarzami z beznamiętną twarzą, lecz w jej duszy kłębiły się panika, wstyd, tchórzliwe pragnienie ucieczki, małoduszna obawa przykrości i szczególne uczucie, którego długo nie mogła rozpoznać, a rozpoznawszy wreszcie, nie przyjęła do wiadomości.

Chciała go zobaczyć. Powinna była go zobaczyć, ponieważ podczas długich bezsennych nocy nieraz prześladowała ją myśl o jego śmierci. W malignie początkowo jej sobie życzyła, lecz teraz cieszyło ją, że jednak żyje…

Podeszła do drzwi biblioteki. Cofnęła się, znowu zawróciła. Kamienne oblicza płaskorzeźb patrzyły w przestrzeń takim samym nieobecnym wzrokiem. Przechodzący student zatrzymał się chwilę, jakby chciał o coś spytać, lecz prędko zrezygnował. Znów pusto. Nikogo.

Drzwi otwarły się bezszelestnie.

Zdawało się jej, że w środku też nie ma nikogo. Pod oknem wylizywał sierść tłustawy kot, niezrównany łowca myszy. Zerknął na Torię żółtym ślepkiem, potem wrócił do swego zajęcia.

Odczuła momentalną ulgę i w tej samej chwili ktoś poruszył się i westchnął za najbliższym regałem.

Opanowała chęć ucieczki. Stąpając delikatnie, jak po kruchym lodzie, zrobiła dwa kroki.

Siedział obok drabinki wprost na podłodze. Przed sobą miał stos książek. Toria dostrzegła tylko wyciągniętą nogę, startą podeszwę trzewika, pochylone plecy i jasne włosy, zakrywające twarz.

Jęknęła bezdźwięcznie. Egert! Siedział tak, jak zwykle siadywał Egert: identyczna poza, te same jasne kosmyki na twarzy…

Zdradził ją przyspieszony oddech. Siedzący wyczuł obecność drugiej osoby i podniósł głowę.

Spod białej grzywki spojrzał prosto w twarz Torii swymi nieludzko błyszczącymi oczami młody Fagirra.

Potrącone książki spadły na podłogę. W niemym krzyku, zaciskając usta dłonią, przebiła się przez labirynt szaf bibliotecznych i wybiegła z uniwersytetu, pędząc w stronę domu. Krew kapała z przygryzionych palców. Tego samego dnia pani Toria Soll wraz z córką Alaną i niczego niepojmującą niańką wyjechała do podmiejskiej rezydencji.

Nad scenką teatrzyku południowców wydymał się spłowiały okap. Widzowie stali półokręgiem, co pewien czas rozlegał się głuchy śmiech. Stojąc w gęstym tłumie, oglądałam jeden spektakl za drugim.

Haar trochę przeginał. Pragnąc zadowolić wszystkich, stosował chwyty pod publiczkę. W jednej z fars wyniesiono na scenę prawdziwy kał na łopacie, potem zaś, po groteskowo patetycznym dialogu, wywalono przykro woniejącą kupkę na łysinę przygłupiego komika.

Tłum rechotał na całego. Tu i ówdzie przemykali się kieszonkowcy, tak więc trzeba było uważać na sakiewkę. Czerwieniłam się ze wstydu po uszy, lecz nie za siebie, a za Haara i w pewnym stopniu łysego klauna. To tylko na krótko, mówiłam sobie. Wkrótce wróci Luar…

Prawie nie miałam już pieniędzy. Mówiąc szczerze, lepiej byłoby się nająć na posługaczkę w karczmie. Nikogo nie obchodziło, że po odjeździe Flobastera zostałam z niczym, nikogo też nie obejdzie, że przystałam do grupy Haara nie dla lepszego życia… Powiedzą: przeniosła się. Haar pomyśli to samo. Co mnie to zresztą obchodzi. Zostałam sama i to było najgorsze. Przeniosła się…

Podwójna zdrada. Lepiej już zostać posługaczką…

A jednak myśl o karczmie wywoływała we mnie rodzaj mistycznego lęku. Od razu przypomniałam sobie słowa Flobastera: „Całe życie będziesz zmywać zaplute podłogi i wysłuchiwać wyzwisk”…

Zadrżałam, jak od chłodu. Tłumek wokół przerzedził się znacznie. Zamiast farsy grano teraz jakiś niezmiernie ponury dramat. Haar nie potrafi wystawiać tragedii, dlatego ich tak nie lubi…

Potem zrozumiałam, że zostałam zauważona. Za kurtyną, w miejscu, gdzie zazwyczaj jest mała dziurka, nastąpiło lekkie poruszenie. Wydało mi się, że dojrzałam w dziurze błysk oka. Ktoś obserwował mnie także zza tekturowego drzewa pośrodku sceny, a nawet aktorzy w pauzach między kwestiami rzucali mi krzywe, zawistne spojrzenia. Umazany nawozem komik, starucha o nieoczekiwanie dźwięcznym, dziecięcym głosie, bohaterski amant z brzuchem jak wielki bęben, okrągłym licem i zamglonymi oczami, heroina, niczego sobie damulka z kapryśnie wygiętymi usteczkami…

Moi przyszli koledzy. Będę z nimi żyła pod jednym dachem, dzieliła się chlebem i winem, pieniędzmi i wyzwiskami…

Zespół południowców był dosyć duży, składał się co najmniej z dziesięciorga ludzi. Wątpię, czy ucieszą się, gdy dołączy nowa, obca konkurentka.

Przedstawienie skończyło się. Monety zadzwoniły na miseczce. Mimowolnie wyciągnęłam szyję, by sprawdzić ich dochody. Nie miseczka, lecz spory półmisek był wypełniony po brzegi. Mój były zespół nigdy tyle nie zgarniał. Haar wie, jak utrafić w gusta głupiej publiki.

Widzowie rozeszli się. Miałam także ochotę odejść. Zrobiłam parę kroków, gdy szponiasta dłoń Haara zacisnęła się na mym ramieniu.

– Ach, nasza wspaniała artystka! Rozkwitający talent znalazł w końcu odpowiednie dla siebie miejsce… Tak, moja droga? Czy tylko się zabawiasz?

Uśmiechał się szeroko, lecz oczy pozostały poważne, przenikliwe i pełne nadziei. Gładko wygolony podbródek pokryty był tajemniczymi czarnymi kropkami. Pachniało od niego pudrem i drogimi perfumami. Sugestia, że się zabawiam, była czystej wody obłudą. Od dawna wiedział, że trupa Flobastera wyjechała z miasta.

– Jak ci się spodobał spektakl?

W jego głosie brzmiała triumfalna nuta, jakby radował się za mnie, że nareszcie przyszłam zobaczyć prawdziwą sztukę.

Nie miałam sił chwalić nieszczerze widowiska, lecz bałam się krytykować.

– Panie Haar, czy teatr wkrótce rusza w drogę? – odpowiedziałam pytaniem.

Odchrząknął.

– Martwi cię to? Nie obawiaj się, ta trupa nie doświadcza w podróży nędzy ni znoju… A zresztą zamierzam pozostać w tym mieście jeszcze parę tygodni.

Z przyzwyczajenia mówił „ja” zamiast „my”. Delektował się swą władzą. Wspomniałam czule Flobastera, chociaż był tyranem, skąpcem, wariatem…

Haar znacząco trącił mą pustawą sakiewkę i wziął mnie pod łokieć.

– Chodźmy – rzekł takim tonem, jakim klient zwraca się do sprzedawcy: proszę to zapakować.

Poszłam.

Nowy zespół powitał mnie dokładnie tak, jak przypuszczałam.

Od razu przypomniałam sobie przytułek: krzywe uśmieszki za plecami, ciche obgadywanie, ciągła chęć poszturchiwania albo podszczypywania, choćby złym słowem lub wymownym spojrzeniem. Wszyscy byli marionetkami Haara, lecz w odróżnieniu od kukiełek gryźli się między sobą o pierwszeństwo.

Pierwszej nocy, leżąc bezsennie na przydzielonym mi wąskim materacu, cały czas próbowałam wyobrazić sobie, jakimi drogami jadą teraz nasze wozy, co robi Flobaster, co mówią o mym odejściu Barian i Mucha… Ciężko było o tym myśleć i zamknąwszy oczy usiłowałam wyobrazić sobie Luara.

Kiedy wróci, powiem mu prawdę. Powiem, że nic więcej nas nie rozdzieli, nawet jego przeklęta matka i rzekomy ojciec. Zdobyłam się dla niego na niesłychaną zdradę. Czy to nie oznacza, że nie mogę bez niego żyć?!

I jeszcze coś. Poproszę go, by zdobył dla mnie księgę O magach. Nie zdążyłam przeczytać o Pierwszym Wieszczbiarzu ani o szaleństwie Łaszą, a obecnie uważałam, że to bardzo ważne dowiedzieć się o tym i zapamiętać…

Bladym świtem Haar zajął się swą nową własnością, czyli mną. Z mego powodu postanowił wznowić starą, dawno zgraną farsę.

Mój nowy szef był święcie przekonany, że nie ma niczego śmieszniejszego, niż kiedy na scenie zadzierają komuś spódnicę, kopią w tyłek i obsypują się mąką, wszystko jedno kogo, byle obficie. W żaden sposób nie mogłam pojąć sensu swojej roli. Haar irytował się, wyzywając mnie od tępych, bezmózgich krów, bębniąc palcami i zaczynając wszystko od początku. Trupa szczerzyła zęby z satysfakcją.

Za trzecią lub czwartą powtórką przestałam się złościć i denerwować. Było mi wszystko jedno. Niech tylko powróci Luar…

Wyczuwając zmianę w moim nastroju, Haar obwieścił koniec próby, pocieszająco poklepał mnie po plecach i stwierdził, że chociaż mam słabe zadatki i tak zrobi ze mnie aktorkę.

Milczałam.

Zajmująca się w zespole gospodarstwem starucha wydobyła skądś kłąb brudnych szmat i zapragnęła je wyprać. Nosiłam wodę, wyciskałam sztywne płótno i wylewałam pomyje. Tymczasem miejscowa amantka z kapryśnie wygiętymi usteczkami i jej koleżanka o krągłym licu siedziały obok na ławeczce, pogryzały orzeszki i co pewien czas wypluwały łupiny, popatrując na mnie i szepcząc między sobą.

Ścierpiałam to.

Wieczorem było przedstawienie. Wysłali mnie, bym zbierała datki na tacę. Chciwie patrzyłam w twarze widzów. Może Luar już wrócił i szuka mnie… Lecz publiczność była w stylu Haarowych fars: głupawa i prymitywna. A może przesadzałam. W owej chwili każdy człowiek, który nie był Luarem, wydawał mi się głupi i prymitywny.

Czas jakby się zatrzymał. Kolejne dni zlewały się w szarą jedność.

Po dwóch, może trzech próbach Haar stwierdził, że pora wyjść na scenę i zarobić na siebie. Miał koszmarny zwyczaj obserwować spektakl zza kurtyny i w trakcie gry robić uwagi, wśród których najbardziej bolesna była „tępa, bezmózga krowa”. Po przedstawieniu tradycyjnie zbierał zespół, żeby zbesztać jednych i pochwalić innych. W ślad za tym zaczynało się wzajemne podgryzanie, ponieważ obrugani starali się podstawić nogę chwalonym, intrygując przeciwko nim. Do pewnego czasu obserwowałam z boku tę menażerię. Do czasu, ponieważ pewnego dnia Haar także mnie pochwalił.

Ledwie się oddalił, dowiedziałam się na swój temat wielu interesujących rzeczy. Jako „bezdomna suka” starałam się jak najbardziej „podlizać szefowi” i dlatego znalazłam się w najlepszym zespole. Jestem jednak głupia, skoro nie rozumiem, że dostać się do teatru wcale nie oznacza w nim pozostać. A w dodatku mam krzywe nogi…

Tylko absurd tej sytuacji pozwolił mi wszystkiego wysłuchać z zimną krwią. Zbywałam ich początkowo pogardliwym milczeniem, potem otworzyłam usta, by posłać swym nowym koleżankom soczystą wiązankę. Sama się zdziwiłam, skąd mam w zapasie tyle przekleństw i jakim cudem mój język wypluwał je w takim tempie.

Kapryśna heroina i jej grubawa satelita, a także stojąca w pobliżu starucha miały bardzo głupie miny. Opuściłam triumfalnie plac boju, czując, że zwyciężyłam.

W nocy znalazłam wbitą w materac ostrą, masywną szpilę.

Zaprzyjaźniłam się z pokojówką z „Miedzianej Bramy”, która codziennie donosiła mi o nowo przybyłych gościach. Sądziłam, że Luar wróci do znanej sobie gospody, jakby do domu. Przeżyliśmy tam oboje tyle szczęśliwych chwil. Dni mijały, podczas gdy przekupywałam służącą miodowymi piernikami, czytując od A do Z księgę gości. Wciąż nie było Luara.

Pewnego razu zobaczyłam z daleka Torię Soll. Chociaż wyglądała na znużoną i postarzałą, dziwnym sposobem chroniła swą urodę, lecz obecnie zdawała się emanować pięknością leżącej w trumnie nieboszczki. Szła w stronę uniwersytetu, sztywno wyprostowana, jakby skuta żelaznym gorsetem. Na szczęście nie zauważyła mnie, choć byłam całkiem blisko. Wystawałam pod uniwersytetem, wykorzystując każdą wolną chwilę. Czekałam na Luara.

I doczekałam się.

Wyszedł z budynku za grupką studentów. Nogi wrosły mi w jezdnię. Tyle razy wyobrażałam sobie to spotkanie, że prawie przestałam w nie wierzyć.

Szedł prosto na mnie, niedbale wymachując trzymaną w dłoni książką. Zdawało się bardziej rosły i dojrzały. Miał czysto obojętną twarz i lekkie zmarszczki w kącikach warg, gorzkie bruzdki, jakich wcześniej nie było… Szedł pewnie, jakby chodził tą drogą codziennie. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie powrócił z wędrówki, raczej na wolnego słuchacza, wracającego z wykładów. Był zatopiony we własnych myślach, nie widział ulicy ani przechodniów. Mnie także nie zauważył, gdy zastąpiłam mu drogę.

– Witaj!

Jakiś czas usiłował przypomnieć sobie, kogo ma przed sobą, w końcu skinął głową niezbyt radośnie.

– Tak… dobrze.

Nie wytrzymałam i rzuciłam się mu na szyję. Wtulając się w jego policzek, poczułam zapach, budzący pamięć ciemnej izby z gasnącym kominkiem i tajemniczy pejzaż młodzieńczej twarzy…

Ostrożnie wyswobodził się z moich objęć. I westchnął.

– Wybacz, lecz jestem bardzo zajęty.

– Ja także – odpowiedziałam poważnie. – Szykuję się do ślubu. Wychodzę za ciebie.

Nie podjął żartu.

– Wybacz… Nie teraz.

Ruszył swoją drogą. Poszłam za nim jak wierna psina.

– Luarze… Odeszłam z zespołu, żeby czekać na ciebie. Kiedy przyjechałeś?

Myślał o swoich sprawach.

– Nieważne – burknął z roztargnieniem.

Stanęłam jak wryta, potem go dogoniłam.

– Nieważne?!

Spojrzał na mnie zniecierpliwiony.

– Są ważniejsze rzeczy. Proszę, nie zatrzymuj mnie.

Przeszliśmy w milczeniu kolejną przecznicę. Próbowałam dorównać jego szerokim krokom, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Znowu… Raz już tak było… Gdy wrócił z Kawarrenu obcy i zły. Wtedy jednak nie byliśmy jeszcze parą. Wtedy łączyła nas tylko jedna szalona, wietrzna noc pod daszkiem teatralnego wózka. Obecnie wyrzekłam się dlań wszystkiego…

– Luarze… Nie jestem ci już potrzebna?

Skrzywił się.

– Nie teraz.

„Porzuci cię i zapomni”.

Cienka wiosenna trawa przebijała się między brukami jezdni. Zostałam sama.

Siedział na samym brzegu. Pieniste bryzgi fal oblewały czasem czubki jego butów. Siedział, opuściwszy ramiona, patrząc nieruchomo w miejsce, gdzie linia widnokręgu zamieniała się z ciemnosinej w bladoniebieską.

Za plecami miał górę, która kiedyś była wulkanem. Obecnie nikt już tego nie pamiętał. Pozostała zimna, wyniosła skała, nadgryziona zębem czasu i spękana od wiatru. Jednak, kiedy wysilił pamięć, był w stanie sobie przypomnieć, jak to jest być rozpaloną lawą, spływającą powoli jałowym zboczem.

Przed nim rozpościerało się morze jak wielka czara goryczy. To nic, zdarzały mu się już gorsze chwile, niewiele zaznał w życiu szczęścia. Pamiętał jakieś rozbłyski na powierzchni rzeki, bitwy mrówek na rozgrzanym, białym piasku, czyjeś dłonie na oczach, czyjeś usta… Dalej nie sięgał pamięcią, chociaż wiedział, że mógłby się do tego zmusić. Wszystko można wydobyć na siłę z głębiny wspomnień, tylko po co?

Był kiedyś rozżarzonym czerwonym potokiem i drewno trzaskało pod jego dotykiem, obracając się w popiół. Potem znowu stał się człowiekiem i pił wino w portowej knajpie… I teraz mógłby napić się wina. Nie będzie już nigdy lawą. Najgorsze, że nie chciało mu się już ani jednego, ani drugiego. Tylko siedzieć nad morzem, patrzeć na cofające się w stronę horyzontu białe grzywy fal i o niczym nie myśleć.

Całe życie był nagradzany i karany za nic… Oczekiwali odeń nie tego, co się potem okazywało. Po tamtych gwałtownych przeżyciach dni płynęły jeden za drugim, bez niespodzianek, jednostajnie niczym bieżąca woda… Poprzednie życie, a nawet kilka żyć, wymazał całkiem, od razu, gdy się skończyły.

Teraz być może nadszedł koniec. Droga jego życia zatoczyła wielki krąg. Nie bez powodu wszystkie te rozbłyski, olśnienia, przedwieczne wspomnienia dawno nieistniejącego chłopca budziły już tylko niechęć…

Chłopak o podobnym imieniu zamknął krąg, sam o tym nie wiedząc… do czasu. Wkrótce wszystko zrozumie, a wtedy, być może, odmieni drogę, krąg zmieni kształt i świat się zmieni lub zginie…

Męczyły go już strasznie takie patetyczne zdania. Otchłań świata… Nie będzie mógł wtedy spokojnie siedzieć i patrzeć na morze. I tak wkrótce nie będzie mógł, przecież nie jest nieśmiertelny.

Poczuł niemiły chłód w okolicy serca. Kto wie? A może jednak?…

O brzeg uderzyła niezwykle silna fala. Zobaczył na kamieniach u stóp rozpłaszczoną meduzę. Śliską grudę z fioletowymi piętnami na grzbiecie, jakby oczami…

Cóż to za głupia myśl o nieśmiertelności? Żył bardzo długo. I co z tego? W końcu nie był zwyczajnym człowiekiem… Wybranym, można by rzec. Naznaczonym…

Kolejna fala nie dotarła do meduzy, tylko oblała pianą szklistą krawędź.

Krąg życia, pomyślał z dziwnym uczuciem. Krąg się zamyka… Tylko ja nie jestem już tym samym, kim byłem. Lepiej nie myśleć, dlaczego…

Meduza ociekała wodą. Mokra gruda na zalanej słońcem plaży.

Dziwna sprawa… Nigdy nie oczekiwał od samego siebie tego, co się potem okazywało. Wszystko działo się jakby samo.

Ruszył do przodu i wziął w ręce zimne, galaretowate stworzenie. Zaczekał na nową falę i cisnął meduzę do wody.

– Wracaj do domu.

Kolejne poselstwo zastało Egerta przy kielichu rubinowo-krwistego wina.

Soll doskonale pamiętał człowieka, który wręczył mu zapieczętowaną kopertę. Strażnik weteran, instruktor młodzieży, stary wyga z niewielką blizną nad prawą brwią. W lepszych czasach dobrze się trzymał, lecz teraz jego surowe oblicze wydawało się bardzo ponure.

Pułkownikowi Sollowi z życzeniami szczęścia i zwycięstwa…

Egert bez namysłu przeleciał wzrokiem tradycyjne grzeczności. W końcu spojrzenie zatrzymało się, lecz starannie wypisane litery zdawały się rozpływać.

Mam, niestety, do przekazania smutne nowinę… Kapitana Jasta, na którego barki spadł obowiązek dowodzenia garnizonem po Pańskim nagłym wyjeździe, nie ma już wśród żywych…

Egert zamknął oczy. Kapitan Jast miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Zdolny młodzieniec… Nadzieja na przyszłość.

Z pięciu kupców ocalał tylko jeden, który, ociekając krwią, zjawił się u burmistrza, ze łzami w oczach błagając o sprawiedliwość… To przecież na miejskim garnizonie spoczywa obowiązek dbania o bezpieczeństwo na drogach! Kapitan Jast uniósł się gniewem, zebrał oddział i wyruszył, aby pokarać przeklętych rozbójników… Stało się jednak inaczej. Rozbójnicy pokonali kapitana, a wraz z nim honor i cześć naszego garnizonu. Złoczyńcy ci byli kiedyś rozproszeni, lecz obecnie zjednoczyli się w jedną wielką bandę. Oddział Jasta wpadł w zasadzkę i został wycięty w pień. Opłakawszy zabitych, władze miejskie zwracają się do Pana, Pułkowniku Soll: proszę wrócić i stanąć na czele oddanych mu żołnierzy. Inaczej łotry poczują się jeszcze bardziej bezkarne, a bezpieczeństwo całej okolicy…

Egert uniósł głowę. Cały list był jednym pasmem wyrzutów.

Posłaniec czekał. Egert długo wpatrywał się w jego zmęczone, pochmurne oblicze z posiwiałymi brwiami i gorzkimi bruzdami w kącikach warg. Przybysz znał treść listu. I sam był żywym wyrzutem.

Egert westchnął. Odrzucił głowę do tyłu. Wsłuchał się w siebie. Nic. Ani wstydu, ani irytacji, tylko tępa gorycz. W każdym razie, żal Jasta. Chociaż, w czym był lepszy od innych?

Posłaniec wciąż czekał, nie okazując otwarcie zniecierpliwienia.

– Pamiętam o swym obowiązku – powiedział Egert powoli. – I przyjadę do garnizonu tak szybko, jak…

Uśmiechnął się krzywo.

– Jak tylko pozwoli mi na to… sprawa niezwykłej wagi.

W drzwiach kichnął potężnie zaspany lokaj. Starszawy porucznik patrzył z uporem na Egerta. Jego oczy przewiercały na wskroś, żądając odpowiedzi.

– Niezwykłej wagi – powtórzył zimno Soll.

W oknie tłukła się bzycząca, wiosenna mucha.

Wizyta matki w bibliotece wytrąciła Luara na chwilę z równowagi, lecz nie trwało to długo. Powoli uczył się panować nad swymi myślami, udało mu się położyć tamę niektórym. Musiał myśleć o najważniejszym, o medalionie i jego historii.

Oprócz kopii dzieła dziekana Łujana, którą Luar pozwolił sobie przywłaszczyć, znalazł w bibliotece jeszcze jeden ważny podręcznik: O proroctwach, autorstwa starodawnego maga o trudnym do zapamiętania imieniu. Na pożółkłych kartach znalazł imiona największych wieszczbiarzy wraz z opisami ich działań. Wszyscy bez wyjątku byli bardziej lub mniej wybitnymi magami, tak jakby rozumiało się to samo przez się i nie wymagało dodatkowych wyjaśnień. Nie znalazł wśród nich kogoś, kto nie byłby czarodziejem. Zbity z tropu młodzieniec przygryzał wargi i postanowił tę sprawę odłożyć na później. Co do Amuletu, autor ciężkiego tomiszcza nie wyjaśnił jego znaczenia, tylko wspomniał kilka razy, że medalion jest niezbędny Wieszczbiarzowi.

Nie znalazł w starej księdze imienia ostatniego właściciela Amuletu, Orwina, natomiast pisał o nim szeroko i ciepło dziekan Łujan. Luar przeczytał szybko odpowiedni rozdział, zatrzymując się na dłużej tylko nad akapitem opowiadającym o jego śmierci.

Świadkami śmierci Wieszczbiarza Orwina – pisał dziekan – byli dwaj wielcy magowie owych czasów: hart Legiar i Baltazar Est. Obaj chronili tajemnicę, milczeć o tym, co się stało. Udało się jednak dowiedzieć z pogłosek, iż Orwin zdobył się na ryzykowny gest. Próbował wykorzystać Amulet, by dotrzeć do Wrót Wszechświata w momencie, gdy nastąpiło coś, co później nazwano Odmową Odźwiernego… Próba skończyła się dla Orwina tragicznie: zginął, pozostawiając Amulet nieznanemu następcy…

Luar poczuł ciarki na plecach. Poczuł wbrew woli więź z owymi mrocznymi, niejasnymi i przerażającymi sprawami… Wrota Wszechświata. To brzmiało niepokojąco. Co ważniejsze, Orwin „próbował wykorzystać Amulet, by dotrzeć do… „. W jaki sposób? Na czym polegało ryzyko? Czym była Odmowa Odźwiernego?

Odruchowo sięgnął po wiszący na piersi Amulet. Artefakt pochodził z głębi wieków i przyszedł do niego poprzez długi łańcuch bohaterskich magów. Czuł się jak bezbronny szczeniak.

Zacisnął zęby. Ma jeszcze czas.

Odwiedziwszy parę razy bibliotekę, przeczytał wszystko na temat magów i proroków. Nie znalazł zbyt wiele, skoro najważniejsza magiczna literatura znajdowała się w gabinecie Łujana, drzwi do którego były przed nim zamknięte. W dziele napisanym przez dziadka przejrzał na razie tylko rozdział o Orwinie, głównie dlatego, że w innych księgach nie było o nim ani słowa. Zabierając ze sobą spuściznę po dziadku, wrócił do gospody i zamknął się w izbie, by poszukać odpowiedzi na swe pytania.

Po drodze spotkał Tantale. Spotkanie nie było udane. Cały czas myślał intensywnie, że natrafił wreszcie na poszukiwany trop i bał się go utracić. Niósł w sobie pamięć o tym, jak przepełnioną wazę, której zawartość bardzo łatwo było rozbryzgać. Oczywiście postrzelona dziewczyna niczego nie rozumiała. Zresztą szybko zrezygnowała z nagabywania go. Luar miał zarazem poczucie ulgi, jak i utraty.

Zamknął zasuwę na drzwiach, siadł u okna i zabrał się do lektury.

O pierwszym Wieszczbiarzu… Następny rozdział zatytułowany był: Starzec Łasz, wielki szaleniec.

Luar poczuł na karku krople zimnego potu. Szorstka tkanina kaptura… Tajemnica, trzepocząca jak płomień na wietrze. Tajemnica… Łasz… Fagirra…

Przymknął powieki. Daleki, stłumiony, smętny śpiew rytualny… Cierpka woń kadzidła. Przenikliwy dźwięk, smutny i silny, jak wycie pradawnego potwora…

Tekst był bardzo trudny w lekturze. Najbardziej przeszkadzały liczne odsyłacze do innych książek, których Luar nie czytał i wspomnienia ludzi, których nie znał. Dziekan Łujan przedstawiał dość pobieżnie historię sprzed tysiąca lat, co pewien czas zastrzegając możliwość omyłki: ktoś tam pisał to i owo w takiej a takiej książce, lecz być może się mylił z jakiejś przyczyny…

Luar zważył tom na dłoni i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, ile trudu kosztowało jego dziadka napisanie tej księgi. Jeśli każdy rozdział nastręczał podobne trudności, odsyłając do innych, czasem przypadkowych zapisków lub opowieści…

Jak widać, Łasz był rzeczywiście potężnym magiem. Jego gwiazda jaśniała tysiąc lat temu, a jej blask był tak mocny, że świecił i później. Z pewną dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że był on bliskim współpracownikiem, a może nawet przyjacielem legendarnego Pierwszego Wieszczbiarza. Wspominali o tym wiarygodni świadkowie, jak…

Luar przeskoczył wzrokiem przydługi przypis.

W każdym razie Pierwszy Wieszczbiarz i Łasz bez wątpienia byli niemal rówieśnikami. W drugiej połowie życia stosunki między nimi pogorszyły się, co można wywnioskować chociażby z…

Luar przetarł oczy.

Dzieje życia tak niejednoznacznej postaci jak Starzec Łasz…

Luar zerknął na długą tabelę z przybliżonymi datami i kolejną listą nieznanych imion.

Jednakże najważniejszym dziełem Łaszą było to, co miało w przyszłości następstwa w postaci tak zwanego…

Serce Luara zabiło rozpaczliwie. Przykrył dłonią stronicę i na chwilę zapatrzył się tępo w okno.

…w postaci tak zwanego Zakonu Łaszą, czyli Świętego Widziadła Łaszą. Najwyraźniej pod koniec życia umysł szalonego Starca pogrążał się w mroku, toteż po śmierci wielokrotnie objawiał się swoim uczniom w widmowej postaci. Istnieje przesłanka, że właśnie pod taką postacią przekazał następcom jakąś tajemnicę, która stała się fundamentem zakonu…

Luar drżał na całym ciele. Objął się mocno ramionami, pragnąc to opanować. Za oknem zapadał zmierzch, młodzieniec zapalił więc świecę, obawiając się nadchodzącej ciemności.

Zakon Łaszą. Dwa wyklęte słowa. Dla Luara powinny znaczyć coś więcej, niż tylko stygmat grupy fanatyków. Jego ojciec, Fagirra, znał jakąś potężną tajemnicę. Czy ten szaleńczy krok z rozgrzebaniem kurhanu Czarnego Moru nie był świadomym samobójstwem? Luar domyślał się zresztą, że nie był to pomysł jego ojca, lecz samego Mistrza Zakonu. Może Fagirra był przeciw… Może niesprawiedliwie został osądzony…

Luar najeżył się. W tym właśnie punkcie dozwolone myśli stykały się z zabronionymi. Aresztowanie i torturowanie jego matki w żaden sposób nie dawało się złożyć na karb ludzkich płotek. Sam był tego żywym dowodem…

Zabronił sobie myśleć o tym dalej, zmuszając swe myśli, by powróciły na poprzednią ścieżkę. Zakon Łaszą… Szalony Starzec Łasz wadzący się tysiąc lat temu z Pierwszym Wieszczbiarzem. Dziekan Łujan nie zawsze zdawał się być całkiem obiektywny, dawało się wyczuć chwilami jego emocjonalny stosunek do opisywanych osób i zdarzeń. To zapewne niegodne uczonego…

Luar przysunął się bliżej światła.

Świadectwa poważnych historyków pozwalają sądzić, że w ostatnich latach swego długiego życia (ponieważ był długowieczny, pozostał w naszej pamięci jako Starzec) sięgnął po coś, co miało potwierdzić jego wielkość, lecz doprowadziło go do szaleństwa… Żyjący sto lat później kronikarz, którego imię się nie zachowało, twierdził w swej Księdze Nieskończonych Nocy, że tuż przed śmiercią Łasz stanął przed Wrotami Wszechświata, gdzie rozmawiał z kimś po drugiej stronie. Inaczej mówiąc, za Wrotami ktoś stał, pragnący wejść do naszego świata, lecz potrzebujący do tego Odźwiernego, by otworzył drzwi…

Luar przerwał lekturę. Potarł nasadę nosa, usiłując skojarzyć zasłyszane gdzieś tam strzępy opowieści. Miał dziwne odczucie, że trafił niechcący w sam środek tarczy, lecz nie miał pojęcia, jaką za to dostanie nagrodę.

Przebiegał wzrokiem kolejne zdania, wciąż dalej i dalej. Irytował się na autora, zajmującego się z jego punktu widzenia nieistotnymi drobiazgami, odwodzącymi czytelnika od głównego tematu…

Tak więc ostatni wyczyn wielkiego szaleńca Łaszą nie zyskał spełnienia. Ten, kto czekał za drzwiami i tak nie mógł wejść… Swoją drogą, sukces Starca byłby straszną zbrodnią, ponieważ nikt nie wie, dlaczego obca siła pragnie zawładnąć naszym światem. Dosyć niejasne wzmianki zachowały się w Testamencie Pierwszego Wieszczbiarza, najcenniejszej ze znanych ksiąg. Niestety, do dzisiejszego dnia nie zachowała się ani jedna z nielicznych kopii. Straciliśmy źródło wiedzy nieocenionej wartości… Możemy teraz tylko opierać się na słowach ludzi, którzy kiedyś czytali Testament. Na relacjach Wieszczbiarza Orwina, a także Larta Legiara i Orlana Pustelnika, stanowiących jedyne źródła. Jedną niewzruszoną zasadą jest reakcja Amuletu na tego, który staje za Wrotami, zwanego też Trzecią Siłą… Złoty medalion… rdzewieje.

Luar nie odrywał wzroku od tekstu, lecz starannie wypisane litery zaczęły tańczyć mu przed oczyma i wić się jak żmije. Kłębowisko żmij…

Dłoń znowu spoczęła na medalionie. Dobrze wiedząc, co zobaczy i zarazem nie chcąc w to uwierzyć, wydobył Amulet zza pazuchy i położył na dłoni.

Ten, kto stał za Wrotami, zwany też Trzecią Siłą, czynił to niejeden raz. I kto wie…

Luar odsunął księgę. Nowa wiedza kładła się zbyt ciężkim brzemieniem na jego umyśle. Schował Amulet pod koszulą, usilnie nakazując samemu sobie nie myśleć. Najlepiej o niczym, ponieważ lista tematów tabu znacznie się wydłużyła. W każdym razie nie teraz. Do rana… Powinien odpocząć. Powinien…

Słaniając się, dotarł do łóżka. Po drodze zdmuchnął świeczkę. W ciemności rozszedł się zapach, przypominający młodzieńcowi osmagany wiatrami wóz, długie, jedwabiste włosy, dłonie, wargi, śmiech… A potem…

Drgnął i usiadł na łóżku. Niesamowite. W takiej chwili, gdy dowiedział się… Za progiem potworna otchłań, on zaś ma tylko jedno, nieodparte pragnienie. Tantala…

Wiercił się w pościeli do północy, wreszcie zasnął zmęczony.

Stałam się marionetką Haara.

Dni płynęły jeden za drugim. Czułam się, jakbym brnęła błotnistą drogą, pozostawiwszy za sobą wszystko, co było ważne w mym życiu. Przed sobą nie widziałam niczego.

Wychodziłam na scenę jak nakręcana lalka. Haar czasem mnie chwalił, innym razem ganił, lecz i bez tego wiedziałam, że gram kiepsko, podobnie jak reszta jego aktorów, po prostu średnio. Dlatego też koledzy przestali mnie nienawidzić. Łysy komik w ogóle nic do mnie nie miał, częstował mnie cukierkami i nie wiedzieć czemu wyobraził sobie, że jest mężczyzną o nieodpartym uroku, toteż łapczywie chwytał mnie wszędzie, gdzie mógł dosięgnąć. Opędzałam się przed nim, jak od natrętnej muchy. Nie zauważał mej niechęci i wciąż był przekonany, że zaszczyca mnie swą uwagą.

Było mi wszystko jedno. Oduczyłam się bać, cieszyć, czy złościć.

Słowa Flobastera wisiały nade mną jak wyrok losu: „Porzuci cię i zapomni”. Pierwsza część przepowiedni spełniła się bardzo prędko.

Powinnam była nienawidzić zdradliwego młodzieńca, lecz uczucie, że po części sama jestem sobie winna, nieco osłabiło wolę i przygasiło silniejsze emocje, z wyjątkiem poczucia wstydu i skruchy. Nie powinnam była mieszać się w jego sprawy. Nasz gościnny występ zniszczył rodzinne szczęście i był to niestety mój pomysł. Luar, Egert i Toria mieli prawo mnie nie lubić. A zresztą, nie byłam w stanie myśleć więcej o Luarze.

Równie trudno było myśleć o Flobasterze: oto, kogo zdradziłam i dlaczego mnie zostawili…

Niejeden raz miałam ochotę rzucić się w pogoń. Śniło mi się, że widzę trzy nasze wozy pośrodku pustego pola i biegnę, potykając się, lecz nie mogę dobiec. Wozy powoli znikają za horyzontem, ja zaś zostaję we łzach i rozpaczy.

Śnił mi się także Luar, jak podnoszę go, leżącego pijanego pośrodku ulicy. Nie jest jednak pijany, lecz martwy i na próżno staram się ożywić go własnym oddechem. Luar był narzędziem przeznaczenia. Ta myśl wywoływała na mej twarzy krzywy uśmieszek. W pewnym stopniu rozkoszowałam się swym całkowitym upadkiem. Być może tak być powinno.

Nie wiem, do czego bym doszła w owym samobiczowaniu, gdyby nie zdarzyło się tak, że po kolejnym przedstawieniu Haar nie pochwalił mnie ani też nie skrytykował, lecz z uśmieszkiem w kącikach szerokich ust objął w talii i szepnął wprost do ucha:

– No cóż… nareszcie dojrzałaś…

Serce stanęło na chwilę. Okrutny los postanowił mnie jeszcze bardziej pognębić. Oczywiście seria niefortunnych wydarzeń musiała zawierać jeszcze i to.

Czarne, wyniosłe oczy Haara napawały się mym zmieszaniem. Mocna, uperfumowana dłoń ujęła mnie władczo za podbródek.

– Dobra jesteś… Prostacka, lecz dobra w swoim rodzaju, pikantna… Chodźmy.

Zupełnie go nie obchodziło, że zaproszenie, czy raczej rozkaz został wydany w obecności całej trupy. Amantka poczerwieniała jak pomidor, jej koleżanka na chwilę wstrzymała oddech, klaun wzniósł oczy ku niebu, gruby amant zachichotał, a starucha rozwarła bezzębne usta. Widocznie było to u nich normalne.

Trudno powiedzieć, o czym myślałam, gdy Haar prowadził mnie przez podwórzec kamienicy, w której wynajął pokój. Nogi miałam jak z waty i wata wypełniała mi głowę. Myśli migały urywkowo, w strzępkach.

Nie ucieszyła mnie wcale myśl, że tym sposobem pomszczę zdradę tamtego. Haar starannie zamknął skobel, przeszedł się po pokoju, zapraszając mnie, bym oceniła jego piękne, bogate urządzenie. Rzucił się na łoże, nie zdejmując butów.

– No tak… Obróć się, o tak…

Władczy gest szczupłej dłoni dał znać, jak się mam obrócić. Przywykł kierować ludźmi, jak kukiełkami, pomyślałam, okręcając się jak fryga.

Haar skinął głową z zadowoleniem. Cmoknął.

– Tak, biedaczko… Jeśli będziesz rozsądna, podaruję ci nową suknię, kamizelkę i płaszczyk… Czego sobie życzysz?

Milczałam tępo, wiedząc, że to źle. Nachmurzył się.

– Zapomniałaś języka? No dobrze… Podaruję ci wszystko po kolei, zależnie od tego, którą szmatkę najpierw zdejmiesz. Zaczynaj!

Wszystko we mnie skurczyło się ze wstydu. Pomyślałam ponuro, że jak wielka by moja wina nie była, zbyt dużą muszę za nią zapłacić cenę. Widzisz, do czego doszło, Luarze?

Moje palce zmagały się z zapięciem płaszcza. Żeby go tylko nie ubrudzić, pomyślałam błędnie i rzuciłam go na oparcie fotela.

– Dobrze – orzekł Haar, oblizując wargi. – Dostaniesz nowy płaszcz. Co jeszcze?

A może Flobaster zechce mnie przeprosić? Może zechce, ale tego nie zrobi. Też bym tak postąpiła na jego miejscu… Najlepiej byłoby cofnąć czas do momentu w zaułku, kiedy prosił mnie, bym się przyznała, że tylko żartowałam…

A jednak wszystko znowu by się powtórzyło, ponieważ nie wyobrażałam sobie dalszego życia bez Luara. Byłoby to okropne.

Rozsznurowałam serdak i rzuciłam na wierzch płaszcza. Haar zmrużył z satysfakcją powieki.

– Tak, tak… No, no…

Niech się to szybciej skończy, pomyślałam z udręką. Chciałam się zagrzebać w jakiejś norce, zamknąć oczy i zapomnieć o wszystkim. Nie widzieć tej tłustej, zadowolonej gęby. Zapomnieć słowa Flobastera…

Ściągnęłam przez głowę sukienkę i rozsznurowałam gorset. Spódnica rozpłaszczyła się na podłodze jak martwy motyl. Podniosłam ją i strząsnąwszy machinalnie, starannie ułożyłam na fotelu. Było mi zimno w cienkiej koszulce, lecz przyczyna tego, że wstrząsały mną dreszcze, była całkiem inna…

Razem z pięcioma innymi dziewczynkami z przytułku zlekceważyłam zakazy i uciekłam na przedstawienie wędrownego teatru. Gezina była wtedy jeszcze kościstym podlotkiem i grywała epizody, Muchy jeszcze nie było, Fantin był dwa razy chudszy, a sceny miłosne w duecie z Barianem grała Dora, wspaniale zbudowana, uwodzicielska damulka. Kilka miesięcy później została utrzymanką bogatego arystokraty, u którego gościliśmy przez tydzień. Tamtego dnia jednak niczego jeszcze nie wiedziałam. Pławiłam się we własnym zachwycie, rozdziawiając usta i oczy, zapominając o całym świecie, czując się wyzwolona od wszelkiej złości i zawiści, podziwiając owo niezwykłe dzieło, tak piękne, scenę, ludzi, którzy zdawali się wybrańcami, niemal magami.

Po spektaklu, chociaż zrobiło się późno i koleżanki przynaglały mnie do powrotu, bojąc się, że ktoś zauważy naszą nieobecność, przedarłam się do głównego wozu i odnalazłam Flobastera wśród spoconych, pół rozebranych aktorów.

Padłam przed nim na kolana. Płakałam i błagałam go, obiecywałam wykonywać najgorszą robotę, byle tylko wziął mnie ze sobą i żebym nie musiała wracać do przytułku.

Wzruszył ramionami. Po co mu to, zespół ledwie jest w stanie wyżywić… A co będzie, jeśli właścicielom sierocińca to się nie spodoba i wyślą za nimi pogoń? Biedni aktorzy nie powinni naruszać miejscowego prawa. Coś ty, dziewczynko…

Koleżanki odeszły, nie doczekawszy się na mnie. Pośpiech im w niczym nie pomógł, bo ich absencja została zauważona. Wszystkie jednomyślnie wskazały na mnie, jako na prowodyrkę eskapady, co zresztą było prawdą. Zostałyśmy wychłostane za udział w zakazanych zabawach, godnych jarmarcznej budy. Roniłam łzy z powodu doznanej niesprawiedliwości, a nawet usiłowałam protestować, za co zostałam zbita jeszcze mocniej. Wymęczywszy całą piątkę długim wypytywaniem, przygotowali nas do publicznej kary.

Nie wiem, jak zniosłabym coś takiego. Na szczęście nie dane mi było tego sprawdzać.

Nie wiem do tej pory, dlaczego Flobaster zmienił zdanie i czym przekupił przełożoną przytułku. Pieniędzmi? Nie sądzę. Spędził cały wieczór w jej gabinecie. Wiecznie skwaszona szefowa zjawiła się w naszej sypialni w środku nocy i podniósłszy wszystkie dziewczęta z łóżek, zabrała mnie stamtąd. Nie wierząc początkowo swemu szczęściu, powoli zdałam sobie sprawę, że nareszcie zaczęło się dla mnie prawdziwe życie…

Haar leżał na łóżku, nie zdjąwszy butów. Stałam przed nim w samej koszuli. Mrużył powieki, jak syty kot, który każdego dnia mógł schrupać smakowitą myszkę…

A co miałam robić?! Mysz sama weszła w kocie łapy. To teraz mój świat, trzeba się będzie przyzwyczaić. Dokąd mam iść? Na ulicę? Albo na służącą? Zmywać zaplute podłogi…

Haar odsłonił białe zęby w uśmiechu.

– No, dalej… Zasłużyłaś na wiele podarków, a jednym z nich będzie cienka koszulka z delikatnego płótna… Tak delikatnego, jak twoja skóra! No!

Zacisnęłam zęby. Jego twarz zniknęła na chwilę, zasłonięta przez biały materiał. Potem znów zobaczyłam jego zadowolony uśmiech. Trzymałam koszulę w rękach.

Przeciągnął się z trzaskiem stawów. Noskiem jednego z butów zaczepił o piętę drugiego i powoli, leniwie, ściągnął go, potem drugi. Rozpiął kurtkę i koszulę, odsłaniając zarośniętą pierś. Niespiesznie poklepał się we wrażliwe miejsce. Miałam wrażenie, że w jego spodniach wąż pręży się do ataku. Wezwał mnie zgiętym palcem.

– Chodź tu…

Pod moimi bosymi nogami skrzypiały deski podłogi. Nie czułam zimna. Haar dyszał ciężko, aż falowały gęste włoski wystające mu z nosa.

– Wspaniała dziewczyna… Będziesz szczęśliwa, jeśli będziesz posłuszna. Opływać we wszystko, jak pączek w maśle… Podejdź.

Nieco drżącymi palcami rozpinał klamrę skórzanego, nabitego blaszkami pasa.

Stałam przy łóżku, wdychając woń jego perfum. Chwycił mnie za bezwolnie opuszczoną rękę dłonią gorącą jak żelazko.

– Wierz mi… Będziesz szczęśliwa…

Poddałam się mu potulnie. W tym samym jednak momencie wzburzył się mój umysł. Otępiona mą bezwstydną pokorą pamięć szarpała się teraz jak pojmany zwierz. Podsuwała mi jeden obraz za drugim: oczy Luara, jego włosy, głos ochrypły ze snu:

– Kiedy miałem pięć lat, wpadłem do beczki z deszczówką…

Ciepłe dłonie na moich biodrach. Mój władca i słodki dręczyciel… Niewinny i czysty jak deszczówka… Opieram tył głowy na jego bezwładnej ręce, bojąc się poruszyć, nawet westchnąć. Zdrętwiałam na całym ciele. Luar jeszcze się nie obudził. Kątem oka obserwuję jego twarz…

Nade mną zawisło okrągłe oblicze, z wypielęgnowanym, ciemniejszym podbródkiem. Jęknęłam jak zarzynana.

Wymknąwszy się mu z rąk, wyplątałam ze zmiętej pościeli i schwyciłam w pośpiechu swą odzież. Ruszyłam ku drzwiom na oślep, jak ćma ku zapalonej latarni. Ból od zderzenia z nimi kazał mi pomyśleć o skoblu. Łamiąc paznokcie, otworzyłam go i wybiegłam z pokoju. Tłusta gospodyni, zasiadająca w przedsionku, na mój widok prychnęła i zakaszlała. Zapewne nie co dzień widziała biegające po korytarzach jej kamienicy gołe dziewczyny z obłędem w oczach.

Burmistrz okazał się zarówno uradowany, jak i zaniepokojony. Od razu poprosił Luara, by usiadł i zasypał go pytaniami o zdrowie rodziców. Luar był na to przygotowany i odpowiedział bez wahania: ojciec przebywa w sanatorium, a mama jeszcze nie do końca pozbyła się trapiącej ją dolegliwości, lecz wszystko zmierza ku dobremu. Doktorzy, kontynuował, zalecili jej przede wszystkim spokój i Toria całkowicie się zastosowała.

Burmistrz uspokoił się trochę i po kilku nic nieznaczących zdaniach ostrożnie zapytał, kiedy pułkownik Soll wróci pełnić obowiązki komendanta garnizonu. Luar był i na to przygotowany: ojciec wróci tak prędko, jak tylko pozwolą mu na to ważne sprawy, dotyczące rodowej siedziby. Owe dwa słowa, „rodowa siedziba”, były subtelną aluzją do starożytności rodu Sollów, arystokratycznego pochodzenia i bogatej tradycji. Burmistrz słuchał z uwagą i zapytał uprzejmie, jaka sprawa przywiodła młodego panicza do gabinetu skromnego urzędnika.

– Ekscelencja oczywiście pamięta, jaką rolę odegrał mój ojciec w wykryciu zbrodni Zakonu Łaszą – zaczął młodzieniec po chwili milczenia.

Burmistrz skinął głową ze zdziwieniem.

– Ekscelencja wie także, iż moja matka, Toria Soll, zajmuje się badaniami naukowymi. Wykłada historię, kontynuując dzieło swego ojca, a mego dziadka, dziekana Łujana.

Luar znów zrobił znaczącą pauzę. Imię dziekana również było dla niego bronią, której trudno było się oprzeć.

– Ostatnio okazało się, że do tych badań niezbędne są pewne dokumenty, znajdujące się w gestii waszej ekscelencji.

Pochylił się do przodu, uprzedzając kolejne pytanie urzędnika.

– Chodzi o… Chodzi o to, że moja matka spędza czas w odosobnieniu i nie może sama…

Luar był zły na siebie, że zaczął się plątać. Co prawda, nieźle się trzymał do tej pory, aż tu nagle zaplątał się jak niedouczony student. Nie miał jeszcze nigdy okazji kłamać tak długo i słodko. Czy jednak był inny sposób? Wysiłkiem woli zdobył się na spokojny uśmiech.

– Niestety, moja matka nie ma możliwości zwrócić się do pana osobiście. Spełniając jej polecenie, zwracam się z prośbą do waszej ekscelencji o wydanie zgody na odszukanie ważnych historycznych dokumentów w Wieży Łaszą.

Burmistrz był raczej skłonny odpowiedzieć przychylnie na prośbę Torii. Już rozciągał wargi w uśmiechu, gdy ostatnie słowa Luara zmusiły go, by odchylił się na oparcie fotela z wytrzeszczonymi oczami. Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Luar czekał, obserwując, jak na twarzy urzędnika walczą o prymat na zmianę rozterka i wzburzenie.

– Hm – powiedział w końcu burmistrz – przypuszczam, że pani Toria… Hmm… Młody człowieku, czy jest pan? Pańska matka, naturalnie, dała panu pisemne upoważnienie?

Luar uniósł brwi.

– Pisemne?

Burmistrz zmarszczył się z niezadowoleniem.

– Zaświadczenie, że zleciła panu… i tak dalej.

Młodzieniec zamrugał powiekami z urazą.

– Nigdy w życiu nie nosiłem ze sobą zaświadczeń, że nie jestem kłamcą.

Znów nastąpiło milczenie. Rozmówcy spoglądali na siebie ponad rozległym, zawalonym papierami biurkiem.

– To niemożliwe – rzekł burmistrz z westchnieniem. – Wie pan przecież, że Wieża Łaszą jest od dawna zamknięta i nikt tam nie wchodzi. Pozostały tam magiczne instrumenty, które wciąż mogą być niebezpieczne, a także pisma nieprzeznaczone dla ludzkich oczu… A w dodatku mogą tam być pozostałości Moru!

Luar przymknął powieki.

– Mór nigdy nie występuje po trosze. Zaraza pojawia się albo nie. Dwadzieścia lat temu mój dziadek, dziekan Łujan, przegnał Mór, płacąc za to życiem…

W tym momencie burmistrz nie emanował już uprzejmością. Brwi miał srogo ściągnięte.

– Młody człowieku… żąda pan niemożliwego. Niestety, muszę odmówić spełnienia prośby pani Torii.

– Bardzo ją to zasmuci – odparł zadumany młodzieniec.

Burmistrz potarł obwisły policzek.

– To dziwne, że nie pojmuje… że w tej baszcie mogły pozostać… na pewno pozostały… rzeczy przynoszące nieszczęście. Niewskazana jest dziecinna ciekawość…

Potok myśli w głowie Luara nagle zmienił kurs, niczym rzeka, natrafiająca na skałę. Coś w tonie głosu burmistrza i wyrazie jego oczu kazało mu myśleć z podwójną szybkością.

On się boi! Naprawdę się boi, lecz nie mitycznych instrumentów magicznych, tylko czegoś konkretnego i namacalnego, sprowadzającego nieprzyjemności nie na mieszkańców miasta, ale właśnie na niego, opasłego burmistrza, w sumie nie najgorszego stróża porządku… Luar zrozumiał, że nie ma wyjścia: albo za chwilę zdoła odgadnąć tego przyczynę, albo przegra.

– Nauka – zaczął powoli, pragnąc zyskać na czasie – istnieje dla ludzkiego dobra. Historia opisuje ludzkie czyny jakimi naprawdę były, lub jakimi się wydawały…

Burmistrz zgrzytnął zębami. Wyciągnął dłoń w stronę dzwonka na służbę, najwidoczniej pragnąc zakończyć audiencję.

Wieża Łaszą, Zakon Łaszą. Dwadzieścia lat temu burmistrz był niewiele starszy niż dzisiaj Luar. Przeżył zarazę… Znał zakon nie tylko ze słyszenia, może nawet osobiście znał jakiegoś kapturnika… Bano się ich i szanowano…

– Panie burmistrzu!

Głos Luara poraził jego własne uszy. Burmistrz drgnął, nie słysząc zwyczajowej „ekscelencji”, lecz dłoń zastygła nad dzwonkiem.

– Niestety, przyczyna, dla której tak bardzo broni pan wejścia do baszty, nie jest do końca poważna.

Urzędnik zbladł. Jego brwi zbiegły się ponownie nad nosem, w oczach błysnął strach.

– Pan się zapomina!

– Niewiele miejskich rodzin może pochwalić się pokrewieństwem z zakonnikami – rzucił Luar, niczym kamieniem w legowisko zwierza: albo jest puste, albo bestia wyskoczy stamtąd i go zje.

Burmistrz siedział wciąż nieruchomo, wytrzeszczając przekrwione oczy. Potem odchylił się do tyłu, krztusząc się kaszlem i łapiąc rozpaczliwie powietrze rozwartymi ustami. Luar wiedział już, że zwyciężył.

– Pańska tajemnica pozostanie ukryta – obiecał słodko. – Jest bezpieczna… Oczywiście w Wieży pozostała z pewnością lista mnichów. Nie dowiem się z niej niczego nowego. Chociaż, naturalnie…

Zrobił małą przerwę, pragnąc nieco postraszyć urzędnika.

– Naturalnie najprościej byłoby ją spalić, aby nie wpadła w niepowołane ręce…

– Czy pański ojciec wie? – spytał ochryple burmistrz.

Luar uznał, że pora zadbać o własne bezpieczeństwo.

– Oczywiście – odparł ze zdziwioną miną. – Wie, lecz w jego oczach to nie stanowi problemu. Nie może pan przecież odpowiadać za swoich krewnych.

Odczekał znów chwilę, potem wzruszył ramionami.

– Choć, naturalnie, dla większości mieszkańców… nienawiść do zakonu była tak silna, że…

Burmistrz zacisnął zęby i spojrzał przenikliwie na rozmówcę.

– Zamierzasz mnie szantażować, młodziku?

Luar zatrzepotał powiekami.

– Wasza ekscelencjo… Wie pan przecież, że nasza rodzina ma wiele ciepłych uczuć… Proszę mi wierzyć, że nigdy nie ośmieliłbym się przemawiać tak zuchwale i mówić tak nieprzyjemne rzeczy. Chodzi jednak o wejście do baszty. To dla nas bardzo ważne, lecz całkiem bezpieczne dla pana. Ponadto – podjął z uciechą – mógłbym usunąć dokumenty… rzucające cień na pańską rodzinę. Jeśli tam ciągle są. Mogę je panu dostarczyć jako wyraz wdzięczności za pomoc…

Burmistrz był wciąż nachmurzony, lecz Luar nie wątpił, jaka będzie odpowiedź.

– Niech będzie przeklęty mój teść – szepnął głucho. – Przez tego fanatyka… A zresztą – dodał, zerkając na Luara – proszę się nie łudzić. Ta wiedza nic panu nie da, nie zdoła pan tego ze mną powiązać…

Luar wstał z lekkim ukłonem.

– Zezwolenie otrzyma pan w kancelarii – mówił dalej urzędnik przez zęby. – Pójdzie z panem porucznik straży, który zaczeka przy wejściu.

Sapnął z irytacją.

– I kamieniarz, żeby rozwalić blokadę, a potem postawić ją od nowa. Nikt nie powinien wiedzieć… Myślę, że to jasne.

Nagle uśmiechnął się, odsłaniając krzywe zęby.

– Nie boisz się, młodziku, że cię tam zamurują?

Luar wyszczerzył się w odpowiedzi.

– Pan raczy żartować, wasza ekscelencjo… Wyobrażam sobie, jak rozbawiłoby to moją matkę!

Uśmiech burmistrza zgasł. Potrząsnął dzwonkiem, wzywając służącego.

– Niech pan idzie – rzekł w odpowiedzi na ukłon Luara. – Mam nadzieję, że Święte Widziadło pozostawi panicza przy życiu.

Proroctwo Flobastera spełniało się bardzo szybko. Zostałam pozostawiona sama sobie i jedyne, co mi pozostało, to usługiwać w gospodzie i „myć zaplute podłogi”.

Nie miałam ani grosza. Moja torba z dobytkiem została u Haara, zapewne ku jego radości. Sama myśl o powrocie do niego napawała mnie lękiem. Jakiś czas napawałam się myślą, że szef teatru musiał być na swój sposób wstrząśnięty moją ucieczką.

Pierwszą bezdomną noc przepędziłam u ogniska pod miejską bramą. Strażnicy, co prawda, pilnowali, by przy ogniu grzali się przede wszystkim „wędrowcy”, a nie „włóczędzy”. Powinnam była opuścić miasto o świcie albo szukać dla siebie innego schronienia. Nie byłoby dobrze zjawić się ponownie u bramy.

Dzień zszedł mi na wałęsaniu się po ulicach. Piłam wodę z napotkanych studni, przy czym strasznie chciało mi się jeść. Wieczorem dotarłam do spelunki „Ukojenie” i zgodziłam się zmywać za miskę kaszy.

Zasypiając na szorstkiej słomie, czułam jak zjedzona kasza przewraca się w wygłodzonym żołądku. Byłam niemal syta i prawie szczęśliwa.

W środku nocy przyśnił mi się nieznajomy, podobny trochę do Luara. W jego twarzy nie było niczego strasznego, lecz wystraszyłam się mocno, widząc żelazne kleszcze sterczące z okrwawionej piersi.

– Nie dla wszystkich – oznajmił głucho. – Dla nielicznych… Dla jednego.

Obudziłam się, cała drżąc. Długo leżałam z otwartymi oczami, prosząc niebo, by następny sen dotyczył matki, starej biblioteki albo scenki u Flobastera, a najlepiej Luara.

Przyśnił mi się Luar.

Stał w ogniu po kolana, a z jego piersi sterczały żelazne szczypce.

Ciężki młot był owinięty płótnem, lecz i tak jego uderzenia o kamień roznosiły się echem po całym, pogrążonym w nocnych ciemnościach placu, strasząc dachowe koty i naruszając spokój okolicznych mieszkańców. Porucznik straży denerwował się. Luar stał opodal, owinięty szczelnie opończą i patrzył obojętnie w czarne niebiosa, jakby to go nie dotyczyło.

Kamieniarz dyszał, co pewien czas pocierając lewe ramię. Mur poddawał się niechętnie, był doprawdy solidny. Szalony wyznawca Łaszą w podartym habicie leżał niedaleko wprost na jezdni z głową w dłoniach i cicho jęczał.

Ludzie, którzy ośmielili się podejść do baszty i próbowali usunąć blokadę zwrócili baczną uwagę szaleńca. Podbiegł do oficera i przedkładał mu coś bełkotliwie, wykrzykując słowa bez związku i próbując go chwycić za rękę. Porucznik odsunął się ze wstrętem, starzec więc rzucił się na kamieniarza i w milczeniu ukąsił go w ramię.

Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Głuche uderzenie. Starzec odleciał parę kroków, pojękując. Oficer odepchnął go dalej, trącając mieczem i obsypując obelgami. Nędznik odpełznął na bok, ale nie uciekł. Luar spoglądał na niego beznamiętnie. Palce dłoni spoczywającej na piersi wyczuwały wycięcie medalionu.

On wie, a oni nie. Burmistrz martwi się tylko o swą reputację, a tymczasem za Wrotami Wszechświata, z których istnienia nieszczęsny urzędnik nawet nie zdaje sobie sprawy, czeka ktoś, pragnący wejść. Chcący zjawić się tu z wizytą u burmistrzów tysięcy miast i coś uczynić. Nie tylko z burmistrzami. Z całym światem…

Luar wiedział, że tajemnica związana z jego urodzeniem to przy tym drobnostka. Gdyby ktoś mu to powiedział miesiąc temu, pewnie by kogoś takiego pobił. Teraz wpatruje się, milcząc, w mroczne niebo, próbując zrozumieć, w czym ten świat jest tak wspaniały, że do tej pory ocalał…

– Ej – zachrypiał kamieniarz, bezustannie pocierając kontuzjowane ramię – może już wystarczy?

Luar obejrzał się. Część kamiennego muru wpadła do wnętrza i w ścianie ziała czarna szczerba.

– Wystarczy dla młodego pana? – upewniał się porucznik.

Podoficer uważał młodego Solla za wariata, mającego chorobliwe pomysły, a zarazem okazywał szacunek synowi swego uwielbianego komendanta.

Luar podszedł do szczerby. Szczupły młodzieniec, jakim był, bez trudu przeciśnie się przez nią, ktoś potężniej zbudowany miałby z tym problem.

– Wystarczy – rzekł obojętnie. – Nie będziemy się z tym męczyć do rana.

Kamieniarz zasapał urażony, zezując wymownie na pokąsane ramię. Szalony starzec podniósł się na czworaki, lecz oficer spojrzał nań takim wzrokiem, że znów odpełznął, mamrocząc coś żałośnie.

– Dam panu tylko jedną pochodnię – poinformował porucznik. – Lepiej dla pana, by zdążył wrócić zanim się dopali.

Luar wzruszył ramionami.

– Jak pan uważa… Tyle hałasu o jedną pochodnię?

Porucznik nie zaszczycił go odpowiedzią. Kamieniarz starał się trzymać jak najdalej od wykutej szczeliny. Luar prędko zrozumiał, dlaczego.

Odór. Trwał tutaj latami, tak gęsty, że można się było w nim pławić, niczym w smole. Zapach zgnilizny i śmierci, zatęchłej wilgoci, spalenizny i jeszcze czegoś, co przypominało woń kadzidła. Porucznik cofnął się i spojrzał z lękiem na Luara. Być może oczekiwał, że szaleniec odstąpi od swego zamiaru.

– Cóż – oznajmił spokojnie młodzieniec – przynajmniej nie ma niebezpieczeństwa pożaru.

Wsunął w szczelinę zapalone łuczywo.

Oświetliło ściany pokryte pleśnią, pułap z wapiennymi soplami, długi, kiszkowaty korytarz. Płomień trochę przygasł, lecz nie zgasł całkiem. Luar pokiwał głową z zadowoleniem.

Pierwszy krok okazał się dosyć trudny, lecz porucznik, kamieniarz ani szalony starzec nie mogli dostrzec jego wahania. Luar prędko doszedł do siebie. Nawet dziekan Łujan nie miał możliwości poznania tajemnicy zakonu z pierwszej ręki. Luara nie tylko interesowały Święte Widziadło, Pierwszy Wieszczbiarz i rdza na medalionie. Syn Fagirry miał szansę dowiedzieć się, jaki był sens życia i śmierci jego rodzica. Być może mroczne lochy to nie otwarta mogiła, lecz jego dziedzictwo, dom ojca?

Uśmiechnął się ponuro, pochylił się i trzymając pochodnię przed sobą, przekroczył szczelinę.

Na wszystkie świętości!

Zakrywając twarz rękawem, brnął w gęstych oparach stęchlizny, omijając tłuste kałuże i plamy pleśni. Korytarze dwoiły się i troiły, oślizgłe stopnie rozkładały się jak wachlarz, zapraszając do dalszej wędrówki. Szedł jak zaczarowany, nie bojąc się, że zabłądzi i nie odnajdzie drogi powrotnej. Bał się tylko zatrzymać, ponieważ dość szybko zaczęło mu się wydawać, że ktoś niewidzialny depcze mu po piętach.

Nie wybierał drogi, to ona go wiodła. Niezbyt się zdziwił, gdy stanął przed masywnymi drzwiami z pozieleniałego brązu. Zasuwa była pęknięta. Luar nie znalazł przyczyny, dla której miałby tam nie wejść.

Wszedł.

Światło pochodni przestało sięgać pułapu i ścian. Powiew niemal świeżego powietrza pozwolił mu oderwać dłoń od twarzy i ostrożnie odetchnąć. W tym momencie zachwiał się, ponieważ ogromna mroczna przestrzeń rozjarzyła się wokół niego licznymi ogniami.

Poczuł się jakby z nagła wrzucony w gwiaździste niebo lub otoczony gromadą wrogów z pochodniami. Poruszył się i ognie również się poruszyły. Gdy opanował strach, pojął tego przyczynę.

Liczne, ostre i cienkie jak igły płomyki w mrocznej pustce, niezmiernie odległe, nieprzeliczone jak pyłki. Wszystkie były odbiciem jego łuczywa. Uszedłszy niespełna dziesięć kroków spotkał samego siebie twarzą w twarz. Ponury młodzieniec z zapadłymi policzkami, trzymający w dłoni dymiącą pochodnię. Mętne odbicie w wielkim, zapylonym i osnutym pajęczynami Zwierciadle.

Sala Zwierciadlana. Czarna, bezgraniczna przestrzeń, powielająca się w nieskończoność w odbiciach zakurzonych ścian. Migocące w niej ogniki. Luar stał jakiś czas, kiwając łuczywem i wdychając niezwykle silny w tym miejscu, kadzidlany zapach. Znalazł się w sercu baszty… Czuł to przez skórę. Potrzebował jednak nie serca, lecz mózgu. Pochodnia wkrótce się dopali, trzeba iść dalej.

Okna w korytarzu były zamurowane od wewnątrz. Tu i ówdzie trafiały się zrujnowane nisze, zapewne służące niegdyś za skrytki. W jednej z nich znajdował się siedzący szkielet z resztkami kaptura na kościanym czerepie. Luar cofnął się, natrafiwszy spojrzenie pustych oczodołów. Strażnik? Więzień? Ofiara Moru?

Następne drzwi były półotwarte. Wystarczyło, że Luar pchnął je mocno czubkiem buta.

Panował tu nieco inny zapach wilgotnego kadzidła. Pośrodku komnaty stało ogromne biurko, zawalone oślizgłymi, pozieleniałymi, zmiętymi papierami, które walały się także wokół na podłodze jak spadłe liście. Nikt nie wiedział, czy archiwum zostało rozgrzebane podczas miejskich rozruchów, czy uczynili to sami zakonnicy. W każdym razie burmistrz może spać spokojnie: z tych przegniłych strzępów nie zdoła się niczego odcyfrować, w tym również imienia jego niepoczciwego teścia.

Pochodnia zatrzeszczała ostrzegawczo. Miał coraz mniej czasu.

Brodząc ostrożnie w tych śmieciach, okrążył biurko. Uniósł wyżej łuczywo i obejrzał gładkie ściany, bez jednego pęknięcia.

– Muszę to znaleźć – rzekł ochryple do skaczących wokół cieni. – Jestem jego synem i mam prawo… Jestem jedynym następcą.

Cisza. Niemiły zapach, dymiąca pochodnia i stos zniszczonych papierów.

Dotknął ścianę koniuszkami palców, ostrożnie przesunął, jakby badając wewnętrzną skórę baszty. Podniósł wyżej rękę, przesunął dłoń ponownie, niemal bez nadziei.

Trzask rozległ się w ciszy jak strzał z bata. Luar odskoczył, pośliznął się i ledwie utrzymał na nogach. Na gładkiej ścianie pojawiła się najpierw jedna szczelina, potem druga, później wyżłobienie, wreszcie kwadratowe drzwiczki, które otworzyły się bezszelestnie.

Luar drżał na całym ciele.

Trudniej było mu podejść do skrytki, niż wcześniej wskoczyć w śmierdzący otwór. Tym razem nikt nie był świadkiem jego lęku, a jednak młodzieniec przygryzł wargę do krwi.

Skrytka pozostała nietknięta. Przetrwała Mór i upadek Zakonu Łaszą, przetrwałaby także bez wątpienia wiele kolejnych lat, gdyby nie zjawił się tu syn Fagirry, by przejąć posłannictwo zakonu.

Z zewnątrz drzwiczki były osmalone. Luar pobłogosławił w duchu konstruktora za przemyślność, gdyż znajdujących się w środku dokumentów nie tknęły wilgoć ani zgnilizna. Wetknął pochodnię w pierścień na drzwiach i trzęsącymi się dłońmi wydobył zawartość skrytki. Siadł na podłodze i rozłożył cenne dokumenty na kolanach.

Wielkie nieba… Pełna lista zakonników z krótkimi notkami przy każdym imieniu. Jeśli autorem notek był Mistrz, z pewnością odznaczał się starannością, wręcz pedanterią. Być może część owych zapisków pozwalała utrzymywać żelazną dyscyplinę w zakonie… Ciekawe, jak wielu mieszkańców miasta i okolic dałoby wszystko, by rzucić te papiery w ogień?

Fragmenty donosów, zapewne bardzo ważnych, skoro znalazły się w tajnym archiwum. Wielka karta ze złoconymi brzegami: Wykaz najgorszych zbrodni przeciwko Zakonowi Łasza… Luar gwizdnął cicho. Na pierwszym miejscu znajdowało się: „niedozwolone przyswojenie daru magicznego przez osobę, która takowego nie posiadała… „.

Dalej. Pospieszna, niewyraźna notatka: „… ten właśnie człek, będący blisko interesującej nas osoby, okazał się niezwykle uległy we współpracy. Jest tchórzem, bojącym się silniejszych, nieszczęsnym mięczakiem… Zrobi, co każemy. Nazywa się Egert Soll”.

Luarowi zaschło w gardle. Spojrzał prędko na koniec notatki i zobaczył zamaszysty podpis, z którego dały się wyłowić trzy litery: F… A… R…

Grób zasypany śniegiem. Wiatr miotający nagimi gałęziami. Donos… Wszystko, co zostało po jego prawdziwym ojcu.

Egert Soll tchórzem?! Ach, tak… W owym czasie był pod działaniem klątwy. Jego przybrany ojciec był, cokolwiek by mówić, przeklęty… Ukarany za zabójstwo w pojedynku.

Ręce Luara opadły bezsilnie. Poczuł nieoczekiwany ciężar na kolanach. Księga wśród dokumentów archiwalnych?

Wydobył ją spod warstwy papierów. Okładka była nadpalona, widocznie książka wpadła kiedyś w ogień, być może sto lat temu… Trudno powiedzieć, ile miała lat. Z trudem rozkleił karty i odsłonił pierwszą stronę. Ogień strawił połowę, lecz tytuł był doskonale widoczny.

Testament Pierwszego Wieszczbiarza…

Pochodnia zatrzeszczała…

Gdybyś to mógł zobaczyć, dziekanie Łujanie! A pisałeś, dziadku, że dzieło się nie zachowało!

Łuczywo znów zatrzeszczało, ostrzegając po raz ostatni: Nie znajdziesz powrotnej drogi w ciemnościach!

Luar poderwał się.

Schował księgę za koszulą, pod paskiem. Nie pozwoli, by cudem znalezione dzieło strawiła tutaj pleśń. Zabierze też dokumenty. Powinien zdążyć…

Prędko się okazało, że nie zdoła wynieść całego archiwum. U podnóża baszty czekają na niego świadkowie: podejrzliwy porucznik, specjalnie wyznaczony przez burmistrza, by go szpiegował, ponury kamieniarz i na dodatek szalony starzec… Któż wie, do czego się może posunąć… Młodzieniec zdecydował, że zabierze tylko najważniejsze dokumenty.

Najważniejszy był spis zakonników. Wyrzucił Wykaz najgorszych zbrodni. Garść pogniecionych kartek z donosami wystawała ze spodni, trzeba było zostawić połowę.

Pochodnia zgasła zanim zdołał dotrzeć do wyjścia, lecz przewidujący porucznik, niechcący narażać się burmistrzowi ani pułkownikowi Egertowi, ani tym bardziej Torii Soll, ustawił w wyrwie płonącą świecę.

Udało mi się wyśledzić go w ciągu tygodnia.

Wynajmował pokój niedaleko głównego placu. Rzadko wychodził na ulicę, zdołałam zobaczyć go tylko dwa razy, chociaż czatowałam w bramie naprzeciwko kilka długich dni.

Dokarmiali mnie w karczmie „Ukojenie” w zamian za różne brudne prace. Zapewne nie tylko moja odzież, ale także wyraz oczu świadczyły o beznadziejnej sytuacji, skoro pewnego razu zatrzymał mnie czerwono-biały patrol, który się zainteresował, czy przypadkiem nie jestem włóczęgą. Na szczęście umiałam się opowiedzieć na tyle wiarygodnie, że strażnicy po chwili wahania zostawili mnie w spokoju. Kryjąc się w jakiejś norze, długo przeżywałam tę chwilę strachu. Nie cackano się w mieście z włóczęgami, byle żebrak był w lepszej sytuacji ode mnie. Wciąż jednak unikałam nieuchronnego losu zostania służącą.

Czas działał na moją niekorzyść. Spotkanie z patrolem kazało mi poważnie zastanowić się nad przyszłością. Jawiła się w trzech barwnych obrazkach: po pierwsze, mogłam spełnić zapowiedź Flobastera i pójść na posługaczkę w pierwszej z brzegu spelunce i ta droga była w gruncie rzeczy wcale nie najgorsza, gdyż każda służąca prędzej czy później zarobi na nową koszulę, trzewiki, sukienkę z falbankami, a potem można spróbować szczęścia zostać pokojówką w porządnym domu i wyjść za lokaja, aby żyć z nim długo i szczęśliwie; po drugie, zbliżało się lato i w okolicznych wioskach potrzebna była każda para młodych i zdrowych rąk, nawet niewprawnych, lecz należących do człeka głodującego, gotowego więc pracować całą dobę, jesienią zaś odprawiają się śluby i wesela, toteż hoża robotnica może zdoła zauroczyć jakiegoś przystojnego wieśniaka…

Wstrzymałam oddech. Trzecia droga była najbardziej wątpliwa i wiodła raczej donikąd, związana zaś była z bólem i upokorzeniem. Nazywała się: „walka o Luara”.

Wiele razy walczyłam z sobą, tłumacząc, że mój ukochany nie miał zamiaru mnie obrażać. Nie odepchnął, nie rzekł złego słowa… Odpędzałam inne myśli, cały czas powtarzając sobie: nie przegnał mnie, po prostu nie zauważył. Lepiej już, gdyby uderzył mnie w twarz, przynajmniej wymagałoby to od niego jakiegoś wysiłku. Za każdym razem wewnętrzny spór kończył się wyklinaniem samego imienia Luara, lecz po kilku godzinach sekretna rozmowa zaczynała się od początku.

Wspominałam minutę po minucie nasze noce i dni. Okazało się, że nie było ich wcale tak dużo. Wspominałam każde wypowiedziane słowo, napawając się nimi kolejno, jak skąpiec, przeglądający zawartość swego kufra. Próbowałam wyobrazić sobie scenę, której świadkiem nie byłam, jak Toria przeklina i wyrzuca z domu własnego syna. Za każdym razem widziałam ją inaczej, lecz zawsze kończyła się dla mnie wyrzutami sumienia.

W końcu zaczęłam rozmyślać o pani Soll, dziwnej, przerażającej kobiecie, która odepchnęła i utraciła jednocześnie męża i syna. Wszystko z powodu strasznych doświadczeń w młodości. Los był dla niej wyjątkowo bezlitosny. Podwójnie okrutny.

Przypomniałam sobie jej reakcję na me słowa, że ja syna nie wygnałam. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby się dowiedziała, że nasze dziecko z Luarem w rzeczywistości jest dziełem, powiedzmy, Haara?

Zadrżałam. Wyjątkowo niesmaczny żart. Nie należy porównywać mojej niemiłej przygody z historią z Fagirrą… W końcu nikt mnie nie torturował. Nikt nie zawlókł do lochu, nie kazał oglądać rozpalonych kleszczy, nie przykuwał łańcuchem do ściany i nie zrywał ze mnie odzieży…

Zanadto rozbudziła się moja wyobraźnia. Zamknęłam powieki i ukryłam twarz w dłoniach, starając się odgonić straszne myśli. Nie mam prawa osądzać Torii Soll. Niech ją Niebo sądzi.

Egert. Utracił syna bezpowrotnie. Jakby nie było tych dziewiętnastu lat, podczas których kochał Luara i hołubił, ryzykując nawet życie dla niego… Na murach podczas Oblężenia… Wszystkie te lata miały pójść na marne?

A czym zawiniła jego żona? Że nie umarła podczas tortur? Że dożyła tego dnia, kiedy przypadkowa, niemądra dziewczyna otworzyła oczy jej mężowi na prawdziwe pochodzenie Luara?

Wszyscy zawinili. A najbardziej ze wszystkich Luar, tym, że przyszedł na świat, zamiast udusić się pępowiną, nie zachorował śmiertelnie w dzieciństwie ani nie utonął… Opłakaliby go, pochowali razem z tajemnicą i żyli sobie dalej w miłości i spokoju, pielęgnując piękne wspomnienia.

Zgrzytnęłam zębami. Być może trzeba wybaczyć głupcowi. Jest szalony, nie odpowiada za siebie, sama bym zwariowała na jego miejscu.

A może już zwariowałam. Gdybym była przy zdrowych zmysłach, nie odeszłabym z teatru Flobastera za żadne skarby.

Wypłakałam już wszystkie łzy. Jeśli nie chcę zostać żoną lokaja i być rumianą służącą, jeśli naprawdę chcę walczyć z losem o tego chłopaka… Być u jego boku bez względu na przeciwności… Albo sama przeciw wszystkim… Zobaczymy. W każdym razie nie ma co spekulować.

Wiedziona wewnętrznym nakazem, prędko poderwałam się z przegniłej beczki, wytoczonej przez kogoś na środek podwórka. Poprawiłam ubranie i bystro ruszyłam przed siebie. Dopiero minąwszy dwie przecznice zdałam sobie sprawę, dokąd idę.

Szłam do sławnego grodu Kawarren, choć nie miałam pojęcia, gdzie się znajduje. Chciałam jak najszybciej spotkać się z panem Egertem Sollem.

Właścicielka, wynajmująca stancję młodemu studentowi, nie mogła się nadziwić pilności młodzieńca. Codziennie chodził na wykłady, a pewnego razu spędził noc w bibliotece. Wkrótce po tym zmienił się sposób zachowania. Zamknął się w pokoju, ślęcząc całe dnie nad księgami, robiąc tylko przerwy na posiłek.

Luar strawił wiele długich godzin nad skarbami wyniesionymi z baszty. Testament Pierwszego Wieszczbiarza wstrząsnął go swym hermetyzmem, zaszyfrowaną treścią i zarazem wspaniałym rozmachem. Ocalały z ognia tekst zmuszał do myślenia o olbrzymie, układającym szaradę z czasu i przestrzeni, z całych pokoleń i dynastii. Luar czytał, czując jak włosy stają mu dęba pod wpływem prastarych tajemnic, wyłaniających się z osmalonych stron: „Woda zgęstnieje i sczernieje jak krew… Pęknie zasłona niebios… Godni by spłonąć w ogniu… I będzie jej sługą i namiestnikiem”.

Niektóre rozdziały pisane były runami. Luar nie rozumiał z nich ani słowa. Trafiały się też ryciny, w większości strawione ogniem, tak więc trudno było je odcyfrować. Księga była naprawdę magiczna. Luar czytał ją tylko za dnia, przy świetle słonecznym, w żadnym wypadku nocą przy świecy.

Lista sług Świętego Widziadła Łaszą okazała się prostsza w czytaniu i przyniosła mu większe korzyści.

Far Fagirra był jednym z pierwszych, tak zwanych wtajemniczonych. Krótki życiorys informował, że ojciec Luara był wcześniej fechmistrzem i miał sporą rodzinę na przedmieściu: matkę, brata, dwie siostry i dwóch siostrzeńców. Luar wzdrygnął się na myśl, że jego ciotki i bracia cioteczni wciąż żyją i należałoby ich odwiedzić…

Trzecią osobą w zakonie, po Mistrzu i Fagirrze, był niejaki Kaara, „strażnik świątyni”. Przy jego imieniu znajdowało się tylko jedno zdanie: „wierny do szaleństwa”. Ciekawe, pomyślał Luar, komu lub czemu właściwie był wierny: Mistrzowi? Zakonowi? Świątyni? Cóż to za człowiek, którego określa tylko jedno słowo: „wierny”. Czy Fagirra był także szaleńczo wierny i czy Mistrz obawiał się go jako potencjalnego uzurpatora? Jakie były relacje między przełożonym zakonu a żądnym władzy Fagirrą?

Doczytawszy listę do końca, Luar wziął czystą kartkę papieru, by dokładnie odpisać imiona i możliwe punkty orientacyjne, jak i gdzie szukać. Dwadzieścia lat to nie dwieście. Ktoś przecież mógł przeżyć.

Gdy skończył notować, wziął się za tajne donosy i natychmiast się przygarbił, ściskając medalion w spotniałej dłoni.

Imię dziekana Łujana. Wielokrotnie powtarzające się nazwisko wolnego słuchacza Solla. W tamtych odległych latach co najmniej dwóch studentów było szpiegami Zakonu Łaszą. Zakon interesował się dziekanem, a dokładniej pewną „złotą rzeczą”, ukrytą w jego gabinecie. Mnisi pragnęli zawładnąć ową „rzeczą”, do tego zaś potrzebowali Solla, młodzieńca mającego bliski związek z rodziną dziekana i znajdującego się w owym czasie w szponach bezmiernego strachu, jako że był pod działaniem klątwy.

Luar wyciągnął medalion spod koszuli. Rdzawa plama zwiększyła się. Młodzian przymknął powieki i przycisnął złotą płytkę do policzka.

Co wiedzieli? Do czego był im potrzebny Amulet Wieszczbiarza? Skoro nie wahali się przyspieszyć Dni Ostatnich, wzywając Czarny Mór? Luar zadrżał. Ojciec torturował w lochu jego matkę, żeby zdobyć medalion. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby Toria nie wytrzymała cierpień i oddała Amulet Fagirrze. Nie zrobiła tego jednak.

Opanował się ogromnym wysiłkiem woli. Matka nie oddała medalionu mnichowi, lecz i tak dostał się w jego ręce, tyle że w następnym pokoleniu. Nie unikniesz przeznaczenia. Trzeba w porę zrozumieć wyroki losu i poddać się im…

Luar usiłował bezskutecznie zdrapać paznokciem rdzawe piętno ze złotej płytki. Westchnął. Wsunął medalion za pazuchę, zebrał kartki z imionami byłych zakonników, ubrał się i wyszedł z gospody. Powiedział gospodyni, że idzie na wieczerzę z kolegami, czym wielce uradował dobroduszną niewiastę.

– Nie – powiedziała ze zdziwieniem młoda kobieta – nie ma tu nikogo takiego… Chociaż gdzieś słyszałam takie nazwisko…

Jej spódnicy trzymał się uroczy malec z błyszczącymi, czarnymi oczkami. Kosmaty pies u bramy nie ujadał tylko szczerzył kły, lecz smycz była naciągnięta jak struna.

Twarz kobiety nagle spochmurniała. Najwidoczniej skojarzyła, kim był Fagirra, o którego wypytywał nieznajomy chłopak. Skinęła oschle głową i weszła do domu, ciągnąc za rączkę dzieciaka.

– Nie wspominałbym o nim – poradził życzliwie mężczyzna, ostrzący szpadel osełką. – Nie wymawiałbym głośno tego imienia. Tylko sobie biedy napytasz…

– Tam mieszkali!

Krągła starucha wychynęła z piwnicy, pocierając krzyże.

– Tam…

Machnęła ręką w stronę płotu.

– Byłeś wtedy mały – zwróciła się do mężczyzny. – Wszyscy sąsiedzi zmarli od zarazy: ich matka, zamężna córka z dziećmi i druga, panienka, i młody chłopak, jeszcze smarkacz… Jednego dnia pomarli, a ten w habicie przyszedł potem i sam ich zakopał…

– Co pleciesz – odezwał się nieprzyjaźnie mężczyzna. – On przecież…

Wskazał na Luara.

– …Pyta o Fagirrę. Według ciebie, jak w habicie, to zaraz musiał być Fagirra? A może samo Święte Widziadło Łaszą?

– Dziękuję – powiedział Luar i odszedł, czując na plecach ich natarczywe spojrzenia.

Przechodząc przez plac koło miejskiej bramy, przypomniał sobie, jak całkiem niedawno napotkał tutaj ustawione rzędem trzy wozy, a w jednym z nich była Tantala… Jak podał jej dłoń, ona zaś rozpłynęła się niczym wodospad, a potem w oberży „Miedziana Brama” wodospad buchnął płomieniem…

Szalony starzec w habicie sługi Łaszą siedział pod łukowatym mostkiem, spoglądając nieruchomo w mętne wody kanału. Nie wierząc własnemu szczęściu i nie słuchając rozumu, lecz poddając się niejasnej intuicji, Luar stanął nad nim i zapytał cicho:

– Brat Kaara?…

Nie był przygotowany na to, co zdarzyło się później.

Starzec zadrżał na całym ciele. Obejrzał się bardzo powoli na struchlałego chłopaka. Jego załzawione oczy rozszerzyły się jakby pod wpływem bólu.

– Jesteś… Nareszcie…

Luar cofnął się. „Wierny do szaleństwa”. Jakie trafne określenie. Do szaleństwa.

– Ty… – zachrypiał stary.

Na jego czole bielała blizna, ślad uderzenia kamieniem.

– Wróciłeś…

Młodzieniec wystraszył się nie na żarty. Nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymywał się, by pozostać na miejscu.

– Fagirro – zapłakał staruszek. – Niewielu nas… lecz wkrótce… Zaufaj mi.

– Tak – odparł Luar, czując lodowatą dłoń na karku. – Wkrótce.

– Przysięgam!

Starzec uniósł dłoń.

– Masz rację, on jest niegodny, bezrozumny… Nie każdy jest godzien… Kaara godzien… Masz rację, Fagirro, jak zawsze… Zaufaj mi!

– W czym? – wyrwało się Luarowi mimowolnie.

Staruszek uśmiechnął się strasznym grymasem, bezradnym i zarazem przypochlebnym, obnażającym bezzębne dziąsła.

– Dobrze to… przewidziałeś, Far. Lecz inni… Kaara jest godzien, tak?

– Tak! – wrzasnął Luar i rzucił się do ucieczki.

Tego wieczoru długo stał przed lustrem, oświetlając twarz dwiema świecami.

Chciał zobaczyć w niej to, co zobaczył starzec. Chciał się dowiedzieć, jak wyglądał Fagirra.

Stara niania, zajmująca się maleńką Alaną, przez wiele dni nie mogła znaleźć sobie miejsca.

Wielka i wygodna podmiejska rezydencja Sollów opustoszała bez służby. Teraz przebywali tutaj tylko pani Toria z córką i piastunką. Posiadłość popadała w ruinę. Niania padała ze zmęczenia, starając się wszystko ogarnąć: gotowała i sprzątała, karmiła konie, czyściła żłoby i jednocześnie doglądała wychowanki, która coraz bardziej wymykała się jej z rąk.

Uroczy świat dziewczynki rozpadł się całkowicie. Straciła ojca i brata, a także dom, ponieważ jej obecne życie różniło się od poprzedniego niczym bagno od czystej wody. Stała się smutna i kapryśna, ponura jak skrzywdzone zwierzątko. Coraz częściej reagowała na troskliwość niańki opryskliwością. Poczciwa niewiasta nie karała jej za to, wiedząc, że dziewczynka straciła także ostatnio matkę.

Toria zamknęła się w swym pokoju i nie życzyła sobie nikogo widywać. Niania czasem wystawała pod drzwiami, namawiając panią, by coś zjadła, chociażby jabłko lub kęs mięsa. Samo wspomnienie o jedzeniu wywoływało u Torii odrazę. Nie postanowiła głodować, po prostu nie mogła jeść, tylko z rzadka piła wodę, przyniesioną przez sługę. Ujrzawszy ją przez szczelinę w drzwiach, stara kobieta długo potem płakała i lamentowała. Toria postarzała się o dwadzieścia lat, sama skóra i kości, a w sinobiałej twarzy oczy płonęły niezdrowym blaskiem.

Pewnego wieczoru, gdy niania karmiła w kuchni Alanę resztką kaszy, pani zeszła do nich. Przeszła chwiejnym krokiem obok znieruchomiałej sługi, wzięła córkę na ręce i gwałtownie przytuliła, tak mocno, że oczy dziewczynki rozszerzyły się bólem. Toria trzęsła nią i ściskała, całując histerycznie, wplatając palce w rozpuszczone włosy, wzdychając i szepcząc ledwie dosłyszalnie:

– Mój mały… Mój chłopiec… Mały… Synek.

Po chwili Alana zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje i rozkrzyczała się na całe gardło, a łzy popłynęły jej z oczu obfitą strugą. Nieco opamiętawszy się pod wpływem owego krzyku, Toria opuściła bezwładnie ręce, pozwalając, by dziewczynka stanęła na podłodze. Odwróciła się i odeszła bez słowa.

Stara niewiasta i roztrzęsiona Alana płakały całą noc, mocno przytulone.

Загрузка...