Człowiek był bardzo stary, lecz jego dom zdawał się jeszcze starszy.
Budynek stał samotnie na wzgórzu, lecz nie był zrujnowany. Właściciel ani sługa nie przestąpili jego progu od wielu lat, a okoliczni mieszkańcy unikali zarośniętej ścieżki, wijącej się ku ciężkim drzwiom wejściowym. Choć był opuszczony, ani jedna drobinka kurzu nie śmiała osiąść na deskach podłogi, szerokim blacie stołu w jadalni, klawiszach otwartego klawesynu. Z pociemniałych portretów spoglądały zimno dumne oblicza.
Na okrągłym stoliku stał lichtarz bez świec. Obok zasiadał starzec w głębokim fotelu. Wydawał się jeszcze bardziej samotny niż jego dom.
Okrągły blat zdobiły tajemnicze symbole. Leżał na nim złoty medalion na długim łańcuchu. Cienka płytka z wymyślnym wycięciem.
Na złotej krawędzi wystąpiła ciemna plama rdzy.
Stary człowiek milczał.
Dom nie śmiał przerywać mu rozmyślań, poddawał się wiernopoddańczo woli swego pana.
Staruszek nie chciał jednak, by ktoś mu służył.
Leżała przed nim na stole zardzewiała złota płytka.
Znowu.
Pokojówka Dalla wydawała się niepewna i zakłopotana. Tak, pan Soll jest w domu… Wrócił wczoraj wieczorem… Nie opuszczał sypialni. Nie zjadł śniadania… A… jak się udało… święto?
Toria skinęła w milczeniu. Skoro mąż wrócił do domu, wszystko można naprawić. Nie potłukł się, spadając z konia, nie padł ofiarą nocnych włóczęgów i nie postradał zmysłów, jak wydawało jej się podczas mrocznych godzin czekania. Skoro wrócił, zaraz go zobaczy.
Zaspana, rozkapryszona Alana weszła wraz z nianią do dziecinnego pokoju. Luar stał w drzwiach wpatrzony w podłogę i próbował ukręcić guzik od skórzanej rękawiczki.
– Nie chmurz się, Dzionku.
Prawie się uśmiechnęła, tak wielka była jej ulga.
– Niepotrzebnie się martwisz, będziesz miał jeszcze dość czasu zanim ojciec… wezwie cię do siebie.
Mówiła spokojnym, pewnym siebie głosem. Jej ton zazwyczaj miał na niego zbawienny wpływ. Także i teraz nieco się rozluźnił i przestał szarpać rękawiczkę.
– Tak…
Toria przenikała go wzrokiem. Musiała sama się przymusić, żeby od razu nie biec do Egerta. Nie powinien zobaczyć na jej twarzy śladów, jakie zostawiły dwie nieprzespane noce, gorycz i strach, a szczególnie maska kamiennego spokoju, jaką nosiła już dwie doby.
Umyła się i przebrała. Zwykłe, codzienne czynności, wydały się jej trochę męczące, niemniej szczególnie ważne. Nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas odkładała chwilę spotkania z mężem, chociaż zdawało się, że każda stracona minuta przysparza jej siwizny.
Parę razy zdawało się jej, że Egert otworzył drzwi i stanął na progu. Ogarnięta tą wizją, prędko się odwracała i widziała tylko zamknięte drzwi, a wiszące nad nimi obrazy wcale się nie kołysały. Soll nie mógł nie wiedzieć, że żona i dzieci wróciły. Toria w żaden sposób nie mogła pojąć przyczyny, dla której w żaden sposób nie zareagował na ich przyjazd. Dom stał milczący, jakby strwożony. Nawet kucharka bała się szczękać naczyniami.
Może śpi, zmęczony nocną jazdą? Nie chciała go budzić, najwyżej posiedziałaby obok niego, aby się przekonać, że świat się jeszcze nie zawalił, a Soll nigdzie nie zniknął. Skoro jest tutaj, żywy, wszystko można naprawić…
Stała przed lustrem, patrząc w swoje jasne, pozornie spokojne, a w istocie zrozpaczone i zbolałe oczy. Przypomniał się jej chłodny dzień, śnieg na grobowcu Pierwszego Wieszczbiarza, jej chłodna dłoń w dłoni młodego Egerta… Wspomniała gorącą, duszną noc przy żarzącym się kominku, potem pierwszy uśmiech Luara, później szeroko rozlaną kałużę na leśnej drodze, w której Alana utopiła klamerkę od trzewiczka. Kałuża była niebiesko-zielona od nieba i listowia, a po jej powierzchni pływał jakiś żuczek, niezdarnie uczepiony gałązki…
Toria podniosła głowę, wyprostowała się, poruszyła ramionami i ruszyła prosto do pokoju męża.
Zastukała cicho, by nie zbudzić śpiącego. Nie spał jednak. Po dłuższej chwili zza drzwi dobiegło przytłumione „tak”.
Weszła do środka.
Egert nie odwrócił się w jej stronę. Stał obok niskiego, trój nożnego stolika, na którym walały się bezładnie książki, strzępki kartek, pas z sakiewką, pochwa od kindżału, chustki do nosa, szpada, rękawice, brązowa statuetka, przybory do pisania, złamana ostroga, pognieciona koszula. Przedmioty codziennego użytku, pomieszane z pamiątkami. Toria zdążyła to zauważyć machinalnie, mimochodem, pragnąc odnaleźć wzrok męża.
Soll stał wciąż tyłem, przygarbiony, ze spuszczoną głową. Nie musiał się odwracać, żeby rozpoznać żonę, w końcu jednak obejrzał się czujnie.
Stała ciągle w drzwiach bez słowa. Oboje milczeli. Egert przebierał w palcach bezmyślnie perłowe guziczki rzuconej na stolik koszuli. Patrzyła na jego plecy. Kolejne minuty upływały bezpowrotnie, a Toria coraz mocniej przeczuwała nadchodzącą katastrofę.
Nabrała powietrza w płuca. Wszystko jedno, co się powie, byle tylko usłyszeć swój głos. Przerwać wreszcie tę dręczącą ciszę. Nie powinna dłużej milczeć, musi sprawić swymi słowami, by ten obcy człowiek stał się znowu Egertem Sollem…
Nadal milczała. Milczenie zalewało cały dom, gęste i ciężkie jak smoła.
Soll poruszył się. Napięte ramiona opadły i mężczyzna obrócił się powoli, z wysiłkiem, nie na wprost żony, lecz bokiem.
Wystraszyła się, ujrzawszy jego profil. Egert, jakiego znała, był dziesięć lat młodszy.
Zmiął koszulę, potem ostrożnie odłożył na stolik i przycisnął rękojeścią szpady.
– Ty…
Głos był chrapliwy i obcy. Mrużył boleśnie powieki odwróconych od niej oczu, szczęki drgały nerwowo. Nagły przypływ żalu dopomógł jej wyrwać się z letargu. Zrobiła krok ku niemu.
– Egercie… Co ty…
Wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Soll odskoczył, jak od zakażonej. Brązowy posążek spadł z hałasem na podłogę.
Teraz on patrzył prosto na nią. Zapominając opuścić wyciągniętą rękę, cofnęła się, jakby unikając uderzenia.
– Ty… – wycedził powoli. – Pamiętasz? Jak on był… z tobą?
Milczała. Jej oczy zdawały się zionąć nieprzeniknioną czernią, jakby składały się z samych źrenic.
Soll uśmiechnął się krzywo.
– Spłodził z tobą syna, Tor. Wtedy, w lochu… Nie pamiętasz?
Wargi Torii drgnęły. Nie wydały żadnego dźwięku, lecz Egert zauważył to i znowu się uśmiechnął.
– Spójrz tylko… twój syn i… jego…
Zabrakło mu odwagi wymienić przeklęte miano Fagirry, a jeszcze trudniej przyszłoby mu wymienić imię Luara.
Wydało się jej, że głębokie otchłanie jej duszy, o których pragnęła zapomnieć, żeby nie popaść w obłęd, wezbrały na nowo niebezpiecznym nurtem, gotowym w każdej chwili zerwać tamę. Ze wszystkich sił starała się wyprzeć to, o czym mówił Egert. Cofała się powoli, aż przywarła plecami do drzwi.
Soll westchnął głęboko.
– Ja… nie chciałem… Ja…
Twarz drgała mu konwulsyjnie.
Z trudem wytrzymywała napływ złych wspomnień, cały czas starając się utwierdzić, że niczego nie rozumie i nie wierzy w to, co się stało. Odwróciła się, otworzyła drzwi i wyszła z pokoju. Zdawało się jej, że zemdlała i upadła na dywan do stóp męża. W rzeczywistości schodziła po schodach, czepiając się na ślepo poręczy i oglądając bezcelowo, próbując dostrzec małe światełko w mrocznym tunelu.
Pokojówka pisnęła, jakby ujrzała zjawę. U dołu schodów stał Luar. Przebrany i odświeżony czekał, aż ojciec go zawoła… Toria zatrzymała się, wczepiając kurczowo w poręcz, jakby gładkie drewniane stopnie uciekały jej spod nóg…
Stopnie. Śliskie, kamienne stopnie, wyślizgane stopami katów i ofiar… Loch pod gmachem sądu, ohydny cień na wilgotnej ścianie, mdły odór przypalonego mięsa…
Kąpała go w głębokiej wanience. Różowiutka rączka chwyta drewnianą łódeczkę i pakuje do buzi z jedynym ząbkiem… Słoneczne promienie lśniące na powierzchni wody zmiennymi błyskami, krążkami… Nad wodą unoszą się jej dłonie, jak szczeble, których się można uchwycić… W dnie jest dziurka, którą zaraz wypłynie woda…
– Mamo – odezwał się szeptem Luar.
Oprzytomniała. Wyciągnęła dłoń i ujęła go za podbródek.
– Nie… Nie.
Skinąwszy osłupiałemu synowi, odeszła, wodząc dłonią po ścianie. Pokojówka skryła się w kącie.
Chyba pierwszy raz w życiu było mi tak ciężko wyjść na scenę.
Gezina zerkała na mnie podejrzliwie. Mucha spoglądał także, nie pojmując, czemu zawalam kolejne wesołe scenki, grając tak kiepsko? Flobaster milczał zachmurzony, zgrzytając zębami.
Nasz szef dawno już przestał się przejmować nieudanym występem u Sollów, zwłaszcza gdy okazało się, że rozporządzenie burmistrza pozostało w mocy i nie zostaniemy wygnani z miasta. Wszystko, co się wcześniej zdarzyło, uznał za kaprysy znudzonych bogaczy i tylko pamięć o moim ostatnim sukcesie powstrzymywała go, aby mnie nie „sprowadzić na ziemię”.
Deszcz dopełnił złego. Rozgonił publiczność prędzej, niż mógłby to uczynić najbardziej nieudany spektakl. Płócienny dach wozu okazał się dziurawy. Krople spadały za kołnierz Muchy, który usiłował załatać otwór.
– Zagrałaś dzisiaj jak nigdy – oznajmiła Gezina. – Wszystkim bardzo się podobało.
Mucha uśmiechnął się z przekąsem. Siedziałam na swym kuferku, żując piętkę czarnego chleba i marzyłam o gorącym lecie, tacy pełnej monet i roześmianym Egercie Sollu.
Drugi raz w życiu Luara ojciec wyjechał bez pożegnania. Matka zamknęła się w swoim pokoju i w ciągu trzech dni widział ją tylko dwa razy.
Po raz pierwszy do jego pokoju zapukała wystraszona pokojówka Dalla.
– Paniczu Luarze… pańska matka…
Poczuł, jak twarz mu drętwieje.
– Co?!
Dalla westchnęła ciężko.
– Życzy… sobie… widzieć… panicza.
Poszedł do pokoju matki z nadzieją, że coś się wreszcie wyjaśni i może znajdzie się sposób, by odwrócić dziwne i niepokojące wydarzenia ostatnich dni.
Matka stała, wsparta dłonią o biurko. Włosy miała gładko zaczesane, zbyt gładko, ze sztuczną akuratnością, twarz zaś była martwo spokojna.
– Podejdź… Luarze.
Podszedł do niej zaniepokojony. Matka przyglądała się jego twarzy badawczo, przenikliwie, pochylając się jak krótkowzroczna. Luar poczuł się bardzo nieswojo.
– Nie – powiedziała słabym głosem. – Nie, chłopcze… Odejdź.
Nie miał odwagi o nic zapytać. Wrócił do siebie, zamknął drzwi i przyłożył głowę do poduszki, szlochając bez łez.
Kolejnym gońcom z uniwersytetu zakłopotana pokojówka wyjaśniała, że pani Toria jest chora i nikogo nie przyjmuje. Rektor przysłał osobistego służącego, by dowiedział się, czy przysłać odpowiedniego lekarza. A może aptekarza albo znachora?
Luar przespał dzień i noc, aż do południa dnia następnego. Pragnął ucieczki od jawy. W zapomnienie. Wieczorem ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Oświadczył ochryple Dalli, że nie jest głodny i nie zje kolacji.
– Dzionku… – usłyszał cichą odpowiedź.
Zerwał się, rozrzucając poduszki. Narzucił szlafrok i otworzył matce drzwi.
Jej twarz była mocno zapadnięta, ale wciąż jeszcze piękna. Spokojna spokojem drewnianej lalki. Luar pomyślał z lękiem, że nawet gdyby jego matka włożyła dłoń do ognia i tak nie objawiłoby się na tej twarzy żadne uczucie.
– Mamo…
Ujęła go lodowatą dłonią za podbródek i obróciła ku światłu. Przewiercała go wzrokiem. Luar miał wrażenie, że nie tylko go ogląda, ale przenika do samych trzewi. Znowu się wystraszył. Nie wiedział dlaczego, lecz żołądek podjechał mu do gardła.
– Mamo!…
Jej oczy trochę ożyły i pocieplały.
– Nie… Nie, nie…
Wyszła, powłócząc nogami jak staruszka. Luar pozostał osłupiały, z dłońmi przywartymi do policzków, skomląc cichutko.
Minął kolejny dzień. Ojciec nie wracał, a Luar prawie przestał na niego czekać. Skończyło się błogosławione zapomnienie. Miewał obecnie sny. Rzucał we śnie kamieniem w zgarbioną postać okrytą podartą opończą, czuł na sobie karcący wzrok ojca, a krew okazywała się niesamowicie jaskrawoczerwona… We śnie fechtował z ojcem, lecz szpada w dłoni przeciwnika zamieniała się w rózgę, tę przeklętą rózgę, zapamiętaną z dzieciństwa…
Wyszedł w końcu z pokoju, nie mogąc dłużej znieść niemocy i bezczynności. Przeszedł się do jadalni, dotknął rękojeści swej szpady wiszącej na ścianie, popatrzył na portrety ojca i matki…
Artysta był dobrze płatny i zarozumiały. Luarowi zdarzało się siadywać za jego plecami podczas seansów. Pewnego razu wsadził rękę do słoika z ostro woniejącą, chłodną, lejącą się jak miód i na pewno smaczną farbą… Na zawsze zapamiętał swoje rozczarowanie. Musiał długo spluwać, barwnik miał wstrętny smak i kleił się do języka. Malarz wznosił oczy ku niebu, pokojówki chichotały, niańka go ostro skrzyczała i chciała przetrzepać skórę…
Drgnął, czując czyjeś spojrzenie. Matka stała na szczycie schodów i przyglądała mu się badawczo, natrętnie, jakby właśnie zadała ważne pytanie i czekała na odpowiedź. Dwie świece w kandelabrze rzucały żółtawy poblask na zapadłe policzki.
Luar milczał. Nie wiedzieć czemu miał ochotę uciekać. Usta matki poruszyły się.
– Podejdź.
Wszedł na górę, jakby szedł na ścięcie.
Toria stała wyprostowana jak struna, spoglądając na zbliżającego się syna. Lękliwe, smutne, pełne winy spojrzenie. Toria uniosła świecznik i przysunęła dwa płomienne języki bliżej jego twarzy.
– Nie…
Słowo zamarło na wargach. Dręczące myśli, od kilku dni rozdzierające jej duszę, skupiły się wreszcie na jedynym wniosku.
Zachwiała się, niemal parząc twarz syna płomieniami świec. Odskoczył.
– Mamo?…
Z jej oczu spadła zasłona, tyle lat kryjąca prawdę. Opadła jak zetlały łachman. Spoglądał na nią smutno młody Fagirra. Kat, który nie zamęczył jej wtedy na śmierć, lecz uczynił męką całe jej życie.
Dwa podobne oblicza, ojca i syna, stały się jednym. Wyszczerzyła zęby, jak szalona wiedźma, po czym cisnęła kandelabrem w nienawistną twarz oprawcy.
Luar odchylił się, krzycząc z bólu. Dymiące świece potoczyły się po schodach. Młodzik przycisnął dłoń do zranionej twarzy. Spod okrwawionych palców patrzyły oczy skatowanego niesłusznie szczeniaka.
– Mamo! Mamo!!!
– Przeklinam cię – wychrypiała Toria.
Z wypartych głębin pamięci wypłynął uśmiech Fagirry, oświetlony przez gorejące węgle.
– Przeklinam… na wieki… Precz mi z oczu… wyrodny… Przeklinam!!!
Alana zaniosła się dziecinnym płaczem w swoim pokoju.
Mucha założył się z właścicielem winiarni, że zdejmie z półki, odkorkuje i wypije butelkę wina bez pomocy rąk. Znaleźli się wątpiący widzowie. Czapka chłopaka wypełniła się miedziakami. W razie przegranej miały przypaść karczmarzowi.
Siedziałam w kącie, przeżuwając niesamowicie ościstą rybę i patrzyłam obojętnie, jak staje zakład. Ta sztuczka była znacznie starsza niż Mucha i dziwne, że nie była tutaj znana. Chłopak nauczył się jej niedawno, lecz nie obawiałam się, że mu się nie uda.
Rybi łeb, żałośnie kończący całkiem objedzony szkielet, gapił się na mnie z pustego poza tym talerza. Mucha założył ręce za plecami, a gospodarz je skrępował. Obserwatorzy wymieniali się przypuszczeniami, nie całkiem gorączkowo, ale też nie obojętnie.
– Wypije.
– Ja też bym wypił, ale jak odkorkować?
– Wypije, wypije, darmozjad…
– Ach ty, szczeniaku, warto by cię sprać rzemieniem…
Dumnie uśmiechnięty Mucha podszedł do szafki z butelkami. Zębami szarpnął za klamkę i otworzył drzwiczki. Bezbłędnie wybrał największą i omszałą ze starości butlę. Karczmarz zawołał ostrzegawczo:
– Hej, tylko nie ta! Ta będzie za ciężka, figlarzu!
Widzowie go zakrzyczeli, zmuszając do milczenia.
Okrzyk gospodarza ostatecznie upewnił Muchę w trafności wyboru. Odchrząknął, pochylił się do przodu i objął wargami krótką, szeroką szyjkę. Obecni ryknęli zachęcająco.
Z pewnym opóźnieniem zdałam sobie sprawę, że Fantin dawno poszedł spać, Flobaster w ogóle nie zjawił się w winiarni, Bariana boli ząb, a Gezina wieczerza na mieście z nowym wielbicielem, co oznaczało, że mnie przypadnie zaszczyt taszczyć pijanego Muchę do domu.
Za późno było przeciwdziałać. Mucha wyniósł butelkę na pusty stół pośrodku izby, podczas gdy widzowie podbechtywali go tłustymi żarcikami. Spoglądałam z rezygnacją, jak chłopak walczy z korkiem, wije się pracowicie, ściskając butlę kolanami i zręcznie posługując się korkociągiem trzymanym w zębach. Na miejscu Flobastera dawno już zrobiłabym z tego atrakcyjny przerywnik między farsami. Inaczej wina nie starczy dla wszystkich, a komu potrzebny Mucha pijany jak bela?
Korek wyleciał na koniec, widzowie oklaskali ten fakt, a Mucha wypluł korkociąg. Teraz miało być to najlepsze: szyjka do połowy skryła się w gardle chłopaka. Zadarł głowę, unosząc butlę z widocznym wysiłkiem. Widzowie zamarli. Później chuda grdyka młodzika zaczęła się poruszać rytmicznie z charakterystycznym dźwiękiem, pochłaniając smakowity trunek. W trakcie owych nieprzyzwoitych „ugl, ugl” w mętnej cieczy pojawiły się bąbelki, a po brodzie cudaka spłynęły cienkie strużki.
W winiarni nastała kompletna cisza, przerywana jedynie odgłosami dobywającymi się z gardła Muchy. Ponuro odtwarzałam w myślach drogę od winiarni do miejsca, gdzie stały nasze wozy. Chłopak nie był zbyt ciężki, lecz tak subtelna panienka, jak ja, nie przywykła taszczyć na plecach pijanych młodzieńców…
Karczmarz jęknął cicho. Mucha chrząknął i przesadnie ostrożnie odstawił butlę na stół. Z trudem rozwarł usta. Widzowie pochylili się z ciekawością, jakiś bystrzak chwyci! butelkę i obrócił denkiem do góry. Na podłogę spadła tylko jedna kropla.
Wszyscy obecni zaklaskali ze śmiechem. Mucha dokładnie wytrząsnął z czapki zdobyte pieniądze i schował do kieszeni, po czym ruszył w moją stronę.
O dwa kroki od mego stolika nogi mu się rozjechały, oblicze rozpłynęło w bezmyślnym uśmiechu i zwalił się na mnie bezwładnie, jak wór kamieni.
No i masz ci los, pomyślałam przez zęby (jak się okazało, można też myśleć przez zęby). Odsunęłam z odrazą talerz z rybim szkieletem i chwyciłam Muchę pod pachami.
Wszyscy widzieli, jak chował pieniądze. Siedzący przy sąsiednim stoliku pomarszczony staruszek już zerkał na nas złodziejsko. Garstka miedziaków to niewiele, ale piechotą nie chodzi. Zebrałam wszystkie siły i powlokłam chłopaka do drzwi.
Od kilku dni padał gęsty, dokuczliwy deszcz. Mucha beztrosko pociągał nosem jak smarkacz, chwilami nogi mu się plątały, a nawet usiłował się lekko wyrywać. Milczałam, oszczędzając siły. Na szczęście ulica należała do tych lepszych, toteż świeciło sporo latarni.
Z trudem przeszliśmy połowę drogi. Mucha śmiał się, prosił, żeby urwać mu głowę, kłuł niepewnie palcem słupki latarniane.
– Czego mi wchodzisz w drogę… W drogę wchodzisz, łaaajdaku…
Dobierałam słowa, jakie powiem mu jutrzejszego dnia i tylko to podtrzymywało mnie na duchu. Nie odrywałam oczu od spękanego bruku, starając się nie wchodzić w kałuże. Właśnie dlatego Mucha jako pierwszy zauważył leżącego człowieka.
– O!… Tutaj wszyscy śpią…
Wlokłam go dalej, zaciskając zęby. Tamten drugi pijak leżał na wznak z rozłożonymi rękami, jakby zamierzał polecieć. Zerknąwszy nań kątem oka, nieco się zdumiałam. Leżący przypominał z wyglądu Luara Solla. W każdym razie był w tym samym wieku, nieco starszy od Muchy.
Co za koszmarny wieczór, pomyślałam. Jutro zabiorę Musze połowę wygranej, w końcu na nią zapracowałam, psiakrew! Następnym razem za żadne skarby nie zgodzę się ciągnąć ze sobą niegodziwych wyrostków…
Człowiek leżący pod płotem spróbował się poruszyć i znowu znieruchomiał. Chyba wypił pierwszy raz w życiu, stwierdziłam z niechęcią. Nigdy nie zrozumiem, co to za przyjemność płacić za wino, które sprowadza na nas takie kłopoty… Mucha czuje się dobrze, wesoło mu. Zobaczymy, jak jutro zaśpiewa, przeklęty szczeniak.
Minęliśmy leżącego. Do naszego przytuliska było już niedaleko. Nagle się zatrzymałam, nieomal wypuszczając czkającego Muchę. Deszcz nie ustawał, gęste strugi spływały wokół połyskującej w mroku latarni.
– Zaczekaj.
Oparłam Muchę o ścianę. Natychmiast opadł na ziemię, siadając prosto w błoto i nie przestając się głupkowato uśmiechać. Zostawiłam go w spokoju i wróciłam biegiem do leżącego młodzieńca.
Nie próbował się podnieść. Pochylał się nad nim dziesięcioletni oberwaniec i obszukiwał go w poszukiwaniu sakiewki. „Straże!” – wrzasnęłam strasznym głosem. Złodziejaszek rozpłynął się w ciemnościach, ja zaś dopiero teraz pomyślałam o jego starszych kolegach, krążących zapewne w pobliżu.
Młodzik leżał z niewygodnie odwróconą głową. Wpatrywałam się w jego twarz w mętnym świetle latarni. Ulewa nie zgasiła mocnego odoru alkoholu.
Prędzej mały kieszonkowiec okazałby się porwanym księciem niż potomek rodu Sollów znalazłby się leżący w kałuży pośrodku miasta. Prędzej Flobaster kupi dla mnie posiadłość, niż stracę na tego pijaka choćby sekundę drogocennego czasu. Prędzej Gezina napisze traktat filozoficzny…
Zgrzytając zębami, mocno chwyciłam leżącego pod pachami. Wielkie nieba, co za dzień! Pociągnęłam go bliżej światła. Jego nogi bezwolnie przesunęły się w głębokiej kałuży. Zdawało mi się, że złowiłam i wyciągam z wody ogromną rybę. Młodzieniec nie bronił się. Kiedy jednak jasna plama światła padła na jego twarz, skrzywił się, jakby spoglądał prosto w rozjarzone słońce.
Stałam nad nim z opuszczonymi rękami. Moje żebra wznosiły się i opadały jak wiosła katorżniczej galery.
Co robić?! Pobiec do pana Egerta? „Szybciej, panie Soll, sama nie dam rady unieść pańskiego syna, który padł właśnie pod płotem… „. A może by zwrócić się do burmistrza? Niech zawiadomi naczelnika straży i patrol odniesie panicza do ojcowskiego domu…
Przeszył mnie dreszcz. Na świecie istnieją nie tylko drobne złodziejaszki i ich starsi koledzy, ale także bezwzględni strażnicy, których nie przekupisz wygraną przez Muchę garstką miedziaków…
Wielkie nieba, jeszcze ten Mucha! Leży opodal pod ścianą z głupkowatym uśmieszkiem… Żeby was pokręciło!
Luar poruszył się i uniósł opuchnięte powieki. Miał jasne, szare oczy, lecz obecnie były mętne i rozpaczliwie puste. Zmroziło mnie to spojrzenie. Co takiego mogło się wydarzyć w rodzinie Sollów, skoro dziwaczne zachowanie ojca sprawiło, że jego syn znalazł się w tak żałosnym stanie?
– Co robić? – zapytałam z rozpaczą.
Luar nie odpowiedział. Znów zamknął oczy.
Barian nie spał, nękany bólem zęba. Z twarzą okręconą szalikiem wcale nie wyglądał na bohaterskiego amanta, raczej na chorego wieśniaka.
– Hm – zamruczał, chwytając za kołnierz mego towarzysza, którego prawidłowo byłoby określić jako martwe ciało. – To się, łobuz, nawalił…
Oczy wyszły mu z orbit, gdyż pijak okazał się znacznie cięższy i bardziej bezwładny od chudego Muchy.
Nie miałam sił niczego mu wyjaśniać. Przemokłam do nitki, ubłociłam się cała, język zaś był w stanie miotać same przekleństwa. Mucha leżał dziesięć kroków dalej. Nie będąc w stanie wlec obu naraz, czyniłam to po kolei, etapami.
Zjawił się Flobaster, zbudzony naszymi hałasami. Wesoły Mucha został wrzucony do wozu, by odespał. Potem Barian i Flobaster kręcili zafrasowani głowami, wpatrując się w ziemiste oblicze Solla juniora. Po kilku nieudanych próbach doprowadzenia go do przytomności, Flobaster zawlókł półmartwego młodzika na tylne podwórze, „żeby się dobrze oczyścił”. Barian, trzymając się za obolały policzek, oświadczył, że i tak nie da się nic więcej zrobić do rana. Kiedy chłopak dojdzie jutro do siebie, niech sam zdecyduje, jak się wytłumaczy mamusi…
Nie odpowiedziałam. Miałam w sercu sporą zadrę, jeśli chodziło o mamusię, a zwłaszcza już tatusia niefrasobliwego Luara.
Brutalna operacja, zaaplikowana przez Flobastera, sprawiła, że Luar trochę oprzytomniał, choć nadal nie mógł się utrzymać na nogach. Położyli go na miejscu Bariana, który i tak nie mógł usnąć i zamierzał skoro świt udać się do cyrulika, aby mu wyrwał ząb…
Spędziłam bezsenną noc samotnie. Dzieląca ze mną wóz Gezina nie wróciła do rana z kolacji z nowym przyjacielem.
Najgorsze ze wszystkiego było to, że nie mogła sobie tego przypomnieć. Chroniący przed szaleństwem rozum uczynił wszystko, by zniweczyć pamięć o tamtych dniach. Inaczej nie mogłaby żyć dalej i dać życia przeklętemu potomkowi…
Siedząc przy płonących świecach, od rana do wieczora zwijała nici, bezużyteczne kłębki wełny, cudem ocalałe na dnie starego kufra. Przewijała je z kłębka do kłębka, jak zwariowana pajęczyca. Wpatrywała się w płomienie świec i usiłowała sobie przypomnieć.
Najlepiej pamiętała rozżarzone węgle. Dziwne uczucie obcości: to nie ona, to nie jej się przydarza, ona tylko obserwuje… Najwyraźniej nie mogła do końca uwierzyć w tę okropność, nawet gdy przypiekali jej ciało rozpalonymi szczypcami i kiedy…
Zbawienna luka w pamięci.
Pytali ją o coś? Właściwie nie. O nic jej nie pytali, po prostu oczekiwali wyznania winy… winy bliżej nieokreślonej. Przyznawała się do wszystkiego, lecz oprawcy nie ustawali, oczekując jeszcze czegoś. Luka w pamięci…
Kłębek wypadł ze zdrętwiałych palców i potoczył się bezszelestnie po dywanie.
Mucha spał do południa, dlatego też nie było komu chlapać ozorem i wypytywać, co takiego sprowadziło do nas młodego Solla?
Flobaster trzymał się najlepiej. Patrząc na niego z boku, można było pomyśleć, że nasza trupa bezustannie daje schronienie latoroślom bogatych rodów. Barian pobiegł do cyrulika, Fantin nie okazywał ciekawości, ja sama zaś dobitnie wyjaśniłam Gezinie, że jeśli ośmieli się zadać chociaż jedno pytanie, własnymi rękami wyrwę jej z głowy wszystkie kudły. Nadęła się swoim zwyczajem, lecz po romantycznej randce nie była skora do kłótni.
Luar siedział na wozie Flobastera. Był sinoblady, wychudły, wyglądał jak zbity pies. Flobaster niemal przemocą wlał weń pół kieliszka wina. Naturalnie odmówił jakiegokolwiek jedzenia. Flobaster kiwał głową wyrozumiale i okrywał go pledem. Nasz szef nie był głupi. Podobnie jak ja, dobrze wiedział, że nie tylko kac dręczy panicza. W końcu trzeba było jednak zapytać, czy pani Soll nie będzie się niepokoić? Nie zacznie dowiadywać się, gdzie się podział jej syn?
Reakcja Luara na to pozornie niewinne pytanie potwierdziła nasze najgorsze obawy. Zwinął się jak od fizycznego bólu. Odwrócił się do ściany i zamamrotał coś niewyraźnie. Porozumieliśmy się wzrokiem z Flobasterem. Szef zorientował się, że za parę godzin musimy dać spektakl i poszedł wydać rozporządzenia. Zostaliśmy we dwoje.
Luar siedział do mnie bokiem z niewygodnie podkurczonymi nogami, wpatrzony w jeden punkt. Wyglądało, że jest mu na duszy ciężko i wstydzi się. Być może powinnam była zostawić go samego, a jednak nie odeszłam.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że na dnie mej duszy nie kryła się zwykła ludzka ciekawość. Owszem, byłam ciekawa, jak uliczny gap, ale dręczyło mnie też całkiem co innego. Czułam się winna wobec niego. To uczucie towarzyszyło mi od kilku ostatnich dni, a obecnie wróciło z nową siłą, lecz pozostawało mgliste. Winna, ale czego?
Luar milczał. Światło słoneczne wydobyło liczne sińce na jego twarzy. Paznokcie brudnych rąk były obgryzione do żywego mięsa. Wytężyłam pamięć i nie przypomniałam sobie, żeby wcześniej miał taki nawyk. Był na to zbyt dobrze wychowany.
Nie mogę powiedzieć, żebym do tej pory kogoś szczególnie pożałowała, lecz w tym momencie serce ścisnęło mi się boleśnie. Ten biedny chłopak musiał przeżyć prawdziwą katastrofę. Oczko w głowie tatusia… Poczułam chęć, by napoić go czymś gorącym, obmyć go, utulić, powiedzieć na koniec jakąś pocieszającą głupotę…
Zapewne coś z tego wyraziła moja twarz, ponieważ młodzik, zerknąwszy na mnie z ukosa, nagle zaszlochał. Kto jak kto, aleja dobrze wiem, że ktoś zraniony trzyma fason dopóki czuje wokół siebie obojętność. Gdy tylko jednak pojawi się chociaż cień współczucia i zrozumienia, wtedy bardzo trudno powstrzymać łzy…
Westchnął spazmatycznie i znowu spojrzał na mnie. Zrozumiałam, że zaraz pęknie. Przez chwilę poczułam strach: są rzeczy, których lepiej nie wiedzieć…
Nie mógł się już powstrzymać. Słowa płynęły zeń razem z potokami łez.
Nie pierwszy raz wysłuchiwałam czyichś zwierzeń. Mam w sobie coś takiego, że niejedna rozżalona dziewczyna przychodziła wypłakać się na mej piersi. Jednak ich żałosne problemy były w zasadzie podobne, natomiast opowieść Luara sprawiła, że włosy stanęły mi dęba.
Nie mogłam uwierzyć. Z pewnym wysiłkiem można było wyobrazić sobie Egerta Solla wyjeżdżającego bez słowa z wykrzywioną twarzą, w końcu byłam świadkiem czegoś podobnego. Ale pani Toria katująca jedynego syna? Traktująca go jak „wyrodka”, waląca świecznikiem po twarzy i wypędzająca z domu?!
Zamilkł. Z pewnym niepokojem skonstatowałam, że po wysłuchaniu opowieści ten młody człowiek przestał być dla mnie przygodnym znajomym. Nie należy przygarniać bezpańskich psów, by je pogłaskać i nakarmić, a potem przepędzić bez sumienia: „Wrócił na swoje miejsce i co z tego?”
Wielkie nieba, on przecież rzeczywiście nie ma więcej nikogo na świecie! Dziadka ani babci, ani nawet ciotki. Cóż za ironia losu! Wczoraj byłam dla niego niewiele lepsza od byle służącej, a teraz wypłakuje się przede mną, choć bardzo się tego wstydzi!
Usiadłam obok niego i objęłam go mocno, jakby był sierotą z przytułku. Drżał lekko, był brudny i wynędzniały. Poczułam, jak jego ramiona trochę się rozluźniają pod moimi palcami. Nie pamiętam, co mu mówiłam. Najlepiej, gdy słowa pocieszenia nasuwają się same, prawie bezmyślnie, wtedy są najbardziej skuteczne. Przycichł i coraz rzadziej pochlipywał. Szeptałam coś w rodzaju „wszystko będzie dobrze”, głaskałam mokre włosy, dyszałam do ucha, myśląc tymczasem: ale wpadłam. Mam nowe zmartwienie. Kiedy już pogodzi się z rodzicami, na pewno znienawidzi mnie za te swoje łzy. A jeśli się nie pogodzi, nie ma rady, trzeba go będzie przyjąć do zespołu na amanta…
A swoich łez i tak mi nie wybaczy. Wielkie nieba, jestem młodsza od niego o rok, lecz w środku starsza o sto lat…
Odsunęłam go ostrożnie od siebie. Opadł bezwładnie na kufer Flobastera. Podłożyłam mu pod głowę jakieś szmaty, wymamrotałam ostatnie pocieszenia i przekonawszy się, że zapadł w półsen, wyszłam na zewnątrz. Flobaster siedział opodal na wąskim pieńku i pilnował, by nasza intymna rozmowa nie dotarła do niepowołanych uszu.
Krótko, nie wdając się w zbędne szczegóły, zreferowałam mu sytuację. Długo kiwał się z palców na pięty i na odwrót, pogwizdywał i przeczesywał dłonią włosy.
– To znaczy, że także go wydziedziczyła? – zainteresował się na koniec.
Wzruszyłam ramionami. Zapewne problem spadku zajmował młodego, niedoświadczonego Solla w najmniejszym stopniu.
– Może by tak wybrać się do notariusza – mruczał tymczasem Flobaster – albo przekupić jakiegoś pisarza sądowego, czy jak… Pani Soll wzywała notariusza, czy nie?
Rozzłościłam się w duchu. Oto jak pracują głowy ludzi praktycznych. Wyszło na to, że jestem takim samym niewinnym motylkiem jak Luar, żal mi było nieszczęsnej rodziny i nawet nie pomyślałam o spadku…
– A pułkownik dokąd wyjechał? – wypytywał szef troskliwie.
Znowu wzruszyłam ramionami. Jedynym prawdopodobnym miejscem, jakie kojarzyło mi się dodatkowo z Sollami był gród Kawarren.
– No, dobrze – podjął. – Niech spędzi z nami parę dni, jakoś się pomieścimy. Potem niech najmie się na strażnika, czy jak… A teraz bierz się do roboty, zaraz się zbierze publiczność, a Mucha ledwie łazi z przepicia…
Spoglądałam ze smutkiem na jego oddalającą się postać.
Nad ranem Toria zapragnęła umrzeć.
Podobne pragnienie nawiedzało ją już nie po raz pierwszy, za każdym razem niewyraźne, smutne i histeryczne. Obecnie myśl o śmierci objawiła się jasno, otwarcie i bez upiększeń. Wspaniała, poważna myśl. Toria usiadła na zmiętej podczas snu pościeli i uśmiechnęła się szeroko, spokojnie.
W schowku biurka znajdowała się szkatułka z ziołami. Pękaty flakon z ciemnego szkła spoczywał na wacie pośród rozrzuconych pigułek, których właścicielka dawno zapomniała, na co przepisał je znakomity lekarz uniwersytecki. Mikstura we flakonie likwidowała ból zębów. Rzadka i cenna, rzeczywiście okazała się skuteczna. Całkiem niedawno Toria wyzwoliła od tego rodzaju cierpień łakomą pokojówkę. Aptekarz, który sporządził miksturę, znał się dobrze na ziołach. Wręczając Torii flakonik, dziesięć razy powtarzał, że nie wolno użyć więcej niż pięć kropli! Gdyby nastąpiła omyłka, należało odmierzyć dawkę od nowa. Niech przepadnie nawet część lekarstwa, niż miałoby się okazać, że wydał komuś truciznę…
Toria uśmiechnęła się blado. Aptekarz bał się przede wszystkim posądzenia o sprzedawanie trucizny, miejmy zatem nadzieję, że nikt nie skojarzy go z niespodziewaną śmiercią pani Soll.
Wydobyła flakonik. W ciemnym szkle ciężko bełtała się gęsta, lepka ciecz. Niebiosa, jest więcej niż połowa…
Ciemna woda na dnie stawu. Muliste dno. Malutkie, bose nóżki wzbijają cienkie strugi burego mułu. Ciepła breja przelewa się między różowymi paluszkami, ochlapuje nogi do kolan. Słoneczne błyski na powierzchni i mokry skraj dziecięcej koszulki… Dno jest pełne węzłowatych korzeni. Tak łatwo się skaleczyć i zmącić i tak już mętną wodę dziewczęcą krwią…
Drgnęła. Przeciągnęła dłonią po czole, by powstrzymać wspomnienia i nieco oprzytomniała. Co za bzdury. Nie ma żadnego stawu. To było latem, gdy roześmiany Egert…
Nie ma stawu. Jest Alana, o której nie pomyślała w ciągu ostatnich dni. Jej córeczka…
Ubrała się po cichu z przyzwyczajenia, chociaż nie było kogo budzić. Wzięła świecę i weszła w półmrok pogrążonego we śnie domu.
Niania chrapała w pierwszym pokoju. Toria ogarnęła wzrokiem wzdymającą się równomiernie kołdrę, potem, stąpając bezszelestnie, uniosła ciężką zasłonę i weszła do ciepłego pokoju dziecinnego. Łóżeczko stało pod szarzejącym już oknem. Zakrywszy dłonią płomień świecy, Toria patrzyła na spoczywającą na poduszce ciemnowłosą głowę wraz z leżącą obok główką porcelanowej lalki z szeroko otwartymi oczami.
W sypialni pozostała jeszcze ponad połowa flakonu… Niech przeklęta będzie jej słabość.
Westchnęła głęboko, ze szlochem. Alana wzdrygnęła się i jeszcze na wpół senna, uniosła się na łokciu. Otworzyła usteczka, gotowa zapłakać. Wytrzeszczyła zdumione oczy.
– Mama?!
Toria przysiadła na łóżeczku, przygryzając wargę. Chwyciła córkę w objęcia, przycisnęła do piersi ze wszystkich sił, wdychając jej zapach, woń włosów, koszulki i dziecięcej skóry. Czuła na wargach łaskotanie rzęs i szczoteczki brwi. Lalka spadła na podłogę. Alana jęknęła cicho. Toria odsunęła się i zobaczyła wystraszone oczy, pełne łez.
– Mamusiu… Kiedy wrócą… tata i Luar?
W drzwiach stanęła piastunka. Skraj jej koszuli niemal dotykał podłogi.
Gezina pokłóciła się z Flobasterem. Stwierdził, nie bez przyczyny, że jej nowa znajomość, zamieniona w namiętny romans, przeszkadza w pracy. Rzeczywiście, ostatnio pojawiała się tuż przed spektaklem i znikała zaraz po przedstawieniu. Nie podobało się to naszemu szefowi, zagniewanemu, że utracił cząstkę swej władzy. Mnie również się to nie podobało, bo kto lubi wykonywać cudzą robotę i nosić kostiumy za dwie?
Kłótnia była głośna. Gezina, ośmielona najwyraźniej przez swego bogatego wielbiciela, nie wahała się zagrozić, że całkiem porzuci zespół, wyjdzie za mąż i plunie na to wszystko. Flobaster zaniemówił wobec takiej bezczelności, po chwili jednak stał się słodszy od cukrowej waty i miodowym tonem poprosił dziewczynę, by zaraz się wynosiła. Boska blondynka ceniła się wysoko, zepsuta powodzeniem, toteż łatwość, z jaką Flobaster zdecydował się z nią rozstać, wywołała pewien szok. Pogróżki zamieniły się w szloch, potem histeryczny płacz. Flobaster obserwował to bezdusznie, bez cienia współczucia, bezwzględnie przywołując ją do porządku. Dla dobra sztuki, oczywiście.
Przygaszona heroina rzetelnie odegrała spektakl, pomogła mi zmienić kostium, a wieczorem, przewracając oczami, zwróciła się do Flobastera z uniżoną prośbą: tylko tę jedną noc… ostatni raz…
Szef odczekał stosownie długą chwilę. Prawdziwy mistrz pauzowania, dręczyciel serc publiczności! W końcu pozwolił.
Znowu do rana byłam jedyną panią naszego wozu. Być może dlatego późnym wieczorem czuwaliśmy już tylko ja i Luar. Płócienne wejście było starannie zasznurowane, by chronić nas przed powiewami lodowatego wiatru, zapowiadającego nadejście zimy. Płonęła jedna świeczka, stojąca na pudełku do charakteryzacji.
Przez pierwszą połowę naszej długiej i jałowej rozmowy, ponury młodzieniec wypytywał nerwowo, co też wyprawiał poprzedniego wieczora. Z miłym uśmiechem usiłowałam go odwieść od tego bezpłodnego samobiczowania. Ale z tępym, samobójczym uporem powracał do bolesnych pytań. Na koniec spytał z niepewnym uśmieszkiem:
– A może się rozpłakałem?
To przypuszczenie zmusiło mnie najpierw do zaprzeczenia, a potem oburzyło. Łzy? Panicz Luar najwidoczniej wciąż nie przyszedł do siebie, inaczej skąd wzięłoby się takie dziwne pytanie? Nie było żadnych łez, przecież nie mogło być… Ostrożnie starał się wybadać, czy kłamię. W końcu uwierzył i odpuścił z ciężkim westchnieniem.
Jego szaroniebieskie oczy wydawały się ciemne w świetle płomyka jedynej świeczki. Suche, zbolałe oczy. Wychudła twarz nie tyle zmężniała, lecz wydawała się ściągnięta, naprężona i skoncentrowana jakby na ważnej odpowiedzi… Zapomniał jednak pytania… Dłonie z ogryzionymi paznokciami spoczywały na kolanach. Na grzbiecie prawej widniał półokrągły siniak, ślad zaciśniętych zębów. Intuicyjnie wyczuwając moje spojrzenie, schował prawicę.
Wysłuchał mnie uważnie. Pomilczał, patrząc w płomyk świecy. Oblizał suche wargi.
– Tak, ja… myślałem o tym… ale czy dam radę?
Naprawdę się oburzyłam. Co to znaczy: czy dam radę? Nie porozmawiał przecież z rodzonym ojcem, niczego nie wyjaśnił, a skoro pani Soll nie czuje się dobrze, tym bardziej trzeba się spotkać z nim i…
Spuścił głowę w trakcie mojej namiętnej tyrady i smutno potrząsnął gęstwą splątanych włosów. Pani Toria… Wydaje mu się, że jest całkiem zdrowa. Nie ma co mówić o… rozstroju nerwowym… Oczywiście, łatwiej uznać, że tak jest, ale…
Znowu pokręcił głową. Na zewnątrz wył wicher, płomień świecy się zakołysał.
– Nawet nie wiem, gdzie teraz jest – powiedział bezradnie.
Miałam ochotę przymknąć powieki, lecz się opanowałam. Pan Egert jest oczywiście w Kawarrenie, swym rodowym gnieździe. Gdzie indziej miałby być?
Twarz mu się rozjaśniła. Kąciki ust uniosły się nieco. W jego obecnym stanie ducha mogło to oznaczać uśmiech.
– Więc myśli pani, że…
Zdumiewający chłopak. Wypłakawszy się na mej piersi (sza! Nie było żadnych łez!), ciągle mówił do mnie per „pani”.
Pokiwałam energicznie głową. Luar powinien pojechać do Kawarrenu i porozmawiać szczerze z rodzicem. Im szybciej, tym lepiej.
Wahał się. Jak się okazało, uważał, że ojciec swym nagłym, szalonym odjazdem uniemożliwił chociażby myśl o jakimkolwiek spotkaniu, przynajmniej do czasu, aż sam nie wróci i nie wyjaśni wszystkiego. Próbując zmienić jego przekonanie o sytuacji i wybić mu z głowy wątpliwości, spociłam się jak koń pociągowy.
Dopełnił dzieła stworzony przeze mnie obrazek. Oto pan Egert znajduje się w swym rodowym zamku (czy co tam ma w Kawarrenie), siedzi z głową opartą na rękach, ciężko żałuje i pragnie zobaczyć syna, lecz nie chce zrobić pierwszego kroku, obawia się odrzucenia i niezrozumienia, dręczy się w samotności i żywi nadzieję, że za chwilę zaskrzypią drzwi i stanie na progu…
Policzki chłopca pokryły się rumieńcem, po raz pierwszy od wielu dni. Wyraźnie się ożywił, wsłuchując w moje słowa. Przeżywał w myślach spotkanie z ojcem i powrót do rodziny. Obserwując tę jego metamorfozę, pomyślałam z lekkim smutkiem, że być może odkupiłam część swojej nienazwanej winy… A może zwiększyłam. Kto może wiedzieć, czym okaże się dla niego nadzieja, jaką mu zaszczepiłam…
Chłopak jednak nie miał sił ani czasu na tak skomplikowane rozważania. Nowy, ucieszony Luar objawiał swą wdzięczność i z niejakim zdziwieniem ujrzałam jego dłoń na swym kolanie.
– Tantalo… Jesteś… pani jest… jak życie. Przywracasz mi życie… Jesteś… piękna. Piękna. Pani jest piękna.
Patrząc w jego rozjaśnione oczy, zrozumiałam, że nie kpi ze mnie ani trochę. W tej chwili widział przed sobą bóstwo. Co z tego, że zmęczone, ze śladami źle startej charakteryzacji.
– Tantalo…
Uśmiechnął się naprawdę od wielu dni.
– Czy… mogę…
Pochylił się ku mnie. W połowie tego ruchu odwaga go opuściła, za późno było jednak się cofać i zdumiewając samego siebie, dotknął wargami mej skroni.
Zaraz tego pożałował. Zapewne ten dziecinny cmok wydał mu się szczytem rozpusty. Tak się zaczerwienił, że jego twarz w wątłym świetle wydawała się brązowa. Przylgnęłam plecami do ścianki. Moja skóra pamiętała drapiące dotknięcie spierzchniętych warg. Obok mnie siedział chłopak, czysty jak pierwszy śnieg, zawstydzony swoim porywem. Wydawało się, że dosyć już ma życiowych problemów, lecz akurat jego uwagę zajęła blisko siedząca dziewczyna…
Poczułam smętne rozbawienie. Prawie bez namysłu ujęłam jego dłoń i przycisnęłam ją do swej piersi mocno, jak do przysięgi.
Osłupiał. Chyba byłoby mu lżej, gdybym wsadziła jego dłoń do rozpalonego pieca. Jego palce były zimne jak małe rybki. Zrobiło mi się go żal.
– To nic takiego – oznajmiłam zmęczonym głosem, wypuszczając jego dłoń. – To zwykła rzecz. Wszyscy ludzie pożywiają się parę razy dziennie, lecz nikomu nie przyjdzie do głowy rumienić się i drżeć z tego powodu. Dzisiaj pierwszy raz spróbuję… zakazanego owocu. Ciekawe, jaki ma smak.
Zdaje się, że mnie nie zrozumiał. Nie wytrzymałam i zaśmiałam się.
– No… wszystko to bardzo proste, Luarze. Znacznie prostsze niż sobie wyobrażają dziewice. Chcesz spróbować?
Wytrzeszczył na mnie szeroko otwarte oczy. Brakowało jeszcze tylko, żeby wziął mnie za zwykłą dziwkę.
– No, dobrze – powiedziałam, odwracając wzrok – lepiej mnie nie słuchaj. Zapomnij, co powiedziałam. Musisz się wyspać. Jutro wyjeżdżasz…
– Tak – potwierdził ledwie dosłyszalnie.
– Gezina wróci dopiero rano, więc możesz spać spokojnie.
– Tak…
– Z tym że… nocą może być bardzo zimno. Flobaster to straszny skąpiec. Ciągle obiecuje, że znajdzie nam lepsze lokum… Dam ci ciepłą pościel i gruby płaszcz.
Pochylona nad kufrem, skryłam za tonem pewności siebie zaistniałą wcześniej niezręczność. Luar stał za mną i wciąż powtarzał głuche „tak”. Potem przestał. Ostrożnie, obawiając się, że wystraszy mnie coś nieoczekiwanego, wyprostowałam się i odwróciłam do niego.
Nie spuszczał ze mnie napiętych, błagalnych, nieco wystraszonych oczu. Na pewno nie pożądliwych. Co, jak co, ale żądzę wyczuwam na milę.
– Tantalo…
Teraz pojęłam, co nim trzęsie. To był nerwowy dreszcz. Nieźle go wystraszyłam.
– Tantalo…
Westchnęłam. Uśmiechnęłam się, by mu dodać otuchy. Znów ujęłam jego chłodną dłoń i zgasiłam świeczkę.
Otwarte na chwilę i wpuszczające do środka obłok białej pary, ciężkie drzwi pospiesznie zamykano. W przydrożnej karczmie nie było bardzo ludno, lecz z każdym białym obłokiem zjawiał się nowy gość, wzbudzając ożywienie. Stały bywalec pozdrawiał radośnie starych znajomych. Przygodni wędrowcy rozglądali się ostrożnie dookoła. Każdy jednak najpierw ruszał w stronę komina, by ogrzać przy nim zgrabiałe dłonie.
Luar także napawał się ciepłem. Tuż obok, w kamiennym piecu trzaskały płonące drwa. Na ogniu bulgotały kociołki. Zadowolony z siebie kucharz podśpiewywał coś pod nosem. Młodzik jadł, niespiesznie i elegancko, jak w jadalni własnego domu. Z drugiego końca stołu obserwowała go odpychająca starucha z podwójnym podbródkiem.
Był w drodze już pięć dni, zatrzymując się tylko na noc. Jechałby nawet nocą, lecz nieszczęsna klacz, pełnokrwisty egzemplarz stajni Sollów, musiała czasem wypocząć, nie podzielała bowiem niecierpliwości jeźdźca. Źle także znosiła zimno, a tymczasem dopadł ich po drodze mróz, wyjątkowo silny o tej porze. Drogi opustoszały, wilki zbiły się w sfory, a leśni rozbójnicy udali się na zimowe leża. Tylko szaleńcy podróżowali w taką pogodę. Luar jednak nie uważał siebie za szalonego.
Po raz pierwszy od wielu dni wiedział, czego dokładnie chce. Jeśli wyjedzie o świcie i dobrze się postara, to może już wieczorem…
Opuścił zaognione powieki. Objawiła mu się pusta droga, z kępkami wyschłej trawy na poboczach, stadami wron, krążącymi nad głową jak kłęby sadzy. Nawet we śnie na twardym karczemnym sienniku wciąż trząsł się w siodle, wypatrując kolejnych drogowskazów…
Chwilami wspominał także to, co zostawił za sobą. Oczywiście nie matkę. Nie miał sił jej wspominać, brakowało mu odwagi. Wspominał dom na kołach wędrownego teatru, jego płócienne ściany, topniejącą świeczkę, błyszczące czarne oczy, fragmenty dziwnego snu… Rozmowa dała Luarowi nadzieję, choć na poły zatarła się w pamięci. Pamiętał rozmowę, ale czy wszystko, co stało się potem, nie było tylko snem?
Naprzeciwko popijała kompania trzech silnie zbudowanych brodaczy. Starucha o podwójnym podbródku cedziła coś od niechcenia z kielicha. Luar wzruszył ramionami, czując lekkie obrzydzenie dla tego hałaśliwego, tłocznego i zadymionego miejsca.
Już jutro, powiedział sobie w myślach. Ani jednego postoju więcej… Jutro zobaczy ojca. Jutro wieczorem… Jutro.
Karczmarz podszedł doń bezszelestnie, by zapytać, czy młodzieńcowi potrzebna sypialna izba. Luar zapłacił wymienioną sumę i zorientował się w tej chwili, że jego kiesa mocno wychudła. Na dnie pobrzękiwały już tylko dwa miedziaki. To nic, powiedział do siebie. Jutro…
Karczmarz ukłonił się. Luar schował sakiewkę i oparł na ręce zmęczoną skroń. Spać… Ciekawe, dlaczego jest tak obojętny wobec tego, co się wtedy stało, jeśli zdarzyło się naprawdę? Odebrał to jako drobnostkę… swą pierwszą noc z kobietą… Chyba tak być nie powinno. Może nie jest takim mężczyzną, jak inni?
W innej sytuacji wystraszyłby się takiej myśli. Teraz przyglądał się spokojnie, jak wyliniały rudy kot ociera się o nogi oberżysty i mówił sobie, że zaraz trzeba wstać, pójść na piętro i spać, spać…
– Chłopcze!
Drgnął. Starucha z podwójnym podbródkiem przysiadła się do niego.
– Chłopcze… co ty… przecież zdarł z ciebie podwójnie!
Luar patrzył na nią, nie rozumiejąc.
– Ograbił cię podwójnie, jak nic! To ci karczmarz! Zrobił cię w konia, jak dzieciaka, a ty nic…
Luar potrząsnął głową i spróbował się uśmiechnąć. Słowa staruszki docierały do niego jak z księżyca lub zwrócone do kogoś innego.
– Ech…
Zmarszczyła się jakby z ubolewaniem. Omiotła chłopca uważnym, współczującym spojrzeniem. Obejrzała się, potem zasyczała przez zęby:
– Widzisz tych brodaczy? Dybią na ciebie. Łakomy kąsek: chłopak samotny, ubrany jak się patrzy, zapłacił bez gadania… Widać bogaty. Jutro pojedziesz, a oni zaczają się na ciebie w lesie… Zabiorą wszystko: konia, sakiewkę, ciuchy… Najstarszego z nich nazywają Sowa. Mówią, że lubi dać się pożywić wilkom… Przywiążą gołego do drzewa… Masz tutaj podarek, Matko Wilczyco… Nie powinieneś jechać sam, dołącz do jakiejś karawany. Tylko skąd karawana w taki mróz…
Luar słuchał niechętnie. W jego duszy kłębiły się sprzeczne uczucia, z których najbardziej wybijało się tępe rozdrażnienie. Jutro powinien być w Kawarrenie. Musi spotkać się z ojcem. Co ona plecie, jacy znów rozbójnicy, jaka karawana…
Podniósł głowę. Ci trzej, siedzący naprzeciwko, rzeczywiście zerkali na niego z chłodną złośliwością.
Rozdrażnienie zastąpiła wściekłość. Ci syci, rozbestwieni bezkarnością prowincjonalni zbóje ośmielają się stawać mu na drodze do ojca, właśnie teraz, gdy do Kawarrenu został tylko dzień drogi! I on miałby wyczekiwać i szukać ochrony? On, potomek Egerta Solla, bohatera oblężenia?!
Wstał, wywracając krzesło. Staruszka zaświszczała ostrzegawczo. Luar przeszedł przez izbę, wydobywając zza paska niemal pusty trzos.
Zdziwieni brodacze przerwali rozmowę. Luar stanął wprost przed najsilniejszym z wyglądu i wpił się oczyma w okrągłe ślepia tamtego.
– Ty jesteś Sowa?
Brodacz zapomniał języka w gębie. Wokół zrobiło się cicho.
– Pytam – podjął chłodno młodzik. – Ty jesteś Sowa?
– E… To ty…
Jeden z towarzyszy sowiookiego chciał odpowiedzieć, lecz nie znalazł odpowiednich słów.
– A bo co? – odpowiedział w końcu Sowa pytaniem.
Luar rzucił przed nim na stół chudą sakiewkę z dwoma miedziakami.
– Masz, trzymaj. Tylko…
Pochylił się, wspierając o stół knykciami.
– Tylko że kiedyś mój ojciec…
Przed oczyma duszy pojawiło się niespodziewane wspomnienie z dzieciństwa: oblężenie, matka chce go osłonić przed czymś strasznym i niebezpiecznym, zły i wygłodzony lud biegnie dokądś, słychać werble bębnów, nad niskim daszkiem drgają naprężone jak struny czarne sznury… Wieszają, wieszają!…
Pociemniało mu w oczach, a kiedy odzyskał zdolność widzenia, Sowa wciąż siedział przed nim nasrożony, a twarze jego towarzyszy zdawały się dziwnie blade.
– Rzekłem – rzucił Luar.
Odwrócił się i w zupełnej ciszy udał do swojej izby, padł na pościel i spał do pierwszego piania kogutów.
Nikt za nim nie poszedł.
Ledwie się uwolniłam od tej głupiutkiej pokojówki Dalli. Luar stanowczo nie chciał pokazywać się w swoim domu, nie zwracając uwagi na wszystkie jej zapewnienia w stylu: „Jeśli panicz nie chce, pani go nie zobaczy”. Potrzebne mu jednak były pieniądze, podróżna odzież i koń. Musiałam więc wdać się w konszachty ze sługą, która koniecznie chciała wiedzieć, co stało się z rodem Sollów. Wielkie nieba, jakbym mogła na to odpowiedzieć!
Luar nie zniżył się do choć odrobinę cieplejszego pożegnania. Miałam ochotę zdzielić go po twarzy, lecz tylko zagryzłam wargi. Po tym wszystkim, co zaszło w nocy!…
Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy też przeklinać los, który zawiódł wysoko urodzonego młodzieńca do mego posłania na twardym kuferku. Do tej chwili moje życie było, jeśli nie stabilne, to w pewnej mierze uporządkowane, a doświadczenia miłosne może niezbyt bogate, lecz w każdym razie różnorodne. Dobrze wiedziałam, że farsowe postacie, przyprawiające rogi mężom, postępują tak zgodnie z wolą autora, a miłość aż po grób jest takim samym wymysłem, jak wszystkie te Róże, Ollale i jednorożce. Gezina wielokrotnie opowiadała z przymkniętymi oczyma o swoich romantycznych przygodach… ale to przecież wyjątkowa idiotka!
Luar odjechał natychmiast, gdy był do tego gotowy. Bardzo uprzejmie podziękował mi za opiekę i pomoc. I tyle! Być może niezbyt dobrze pamiętał ubiegłą noc. Skupiony był na podsuniętej mu przeze mnie idei: zobaczyć ojca. Wszystko inne zostało podporządkowane tej jednej, najważniejszej sprawie. Odprowadzałam go dwie przecznice i nie mogłam się zdobyć na żaden czuły gest, jakbym czuła wewnętrzną przeszkodę.
Miałam ochotę pogłaskać jego policzek. Dłoń mi spotniała, tak silna była ta chęć, lecz kiedy patrzyłam na odpychająco chłodną twarz, zrozumiałam głupotę owej zachcianki.
W moim wozie był całkiem inny. Niebiosa, jak bardzo obawiałam się tego nieznanego uczucia! Prędko zamieniliśmy się rolami: to ja, mimo swego doświadczenia, okazałam się chętną i posłuszną uczennicą, a debiutant, początkowo niepewny i zakłopotany, nagle poczuł pewność i siłę. Poddając się rytmowi krwi, powiódł mnie w rejony, których istnienia nie podejrzewałam, o jakich nawet nie marzyłam… To tak jakby człowiek przechodził od dawna znanym mostkiem, aż tu nagle deski się pod nim rozpadły i wpadł do ciepłej wody, która, jak wiadomo, nie ma nic wspólnego z suchymi deskami…
Dlaczego? Dlaczego właśnie on? Zdarzało mi się kochać z bardziej doświadczonymi osobnikami, wytrawnymi znawcami kobiecych dusz i ciał. Wyobrażałam sobie, że tym razem będzie tak samo, a tymczasem było jak nigdy…
Luar niczego nie rozumiał. Uważał, że tak być powinno. Gdzieś w głębi jego świadomości musiały zaistnieć moje słowa: „wszystko to bardzo proste” i tak dalej. Miałam ochotę gryźć palce na myśl, że wziął je sobie do serca.
Tłumiąc złość, szłam wiernie przy jego strzemieniu. W końcu spochmurniał i oznajmił, że ruszy teraz co koń wyskoczy. Daleka jest droga do Kawarrenu…
Natychmiast pomyślałam o nadchodzących mrozach, wilczych sforach, nocnych grabieżcach… Może oglądam go ostatni raz?!
– Żegnaj – powiedział. – Dziękuję… Myślę, że wszystko będzie jak powiedziałaś.
– Wracaj szybko – odparłam, wpatrując się w miedziane gwiazdki, zdobiące uzdę.
– Tak.
Spiął końskie boki i ruszył galopem. Musiał tak uczynić, przecież: „Daleka jest droga do Kawarrenu… „. Ale nie ma zapasowego rumaka…
Zostałam sama jak kołek sterczący pośrodku ulicy.
W ciągu niespełna tygodnia podróży wierzchowiec Luara upodobnił się do zabiedzonej, starej szkapy. Nieustannie poganiając klacz, młodzieniec jednocześnie pocieszał ją na głos, że jeszcze trochę, a odpocznie i wieczorem dostanie dobrą paszę.
Słońce zaczęła zachodzić wcześniej, niż oczekiwał. Czerwona łuna zapowiadała mroźną, wietrzną pogodę następnego dnia. Luar zagłębił się samotnie w las. U zbiegu dwóch wąskich dróg napotkał, ku swej radości, grupę podróżników.
Składała się z czterech lekko podchmielonych jeźdźców. Połączył ich w podróży przypadek, gdyż wszyscy pochodzili z Kawarrenu. Jadąc cały dzień, podobnie jak chłopak, spodziewali się dotrzeć do miasta przed nocą. Spotkał nowych opiekunów w momencie, kiedy jeden z nich, szczupły, krzykliwy wesołek, namówił innych, by udali się drogą na skróty.
Ucieszyli się na widok Luara i zaprosili do siebie. Słońce zaszło za horyzontem i od razu zrobiło się nieznośnie zimno, ale rozgrzana winem kompania nie narzekała i ruszyła w ślad za chudym przewodnikiem. Luar jechał z boku. Bardzo spodobał mu się pomysł ze skrótem. Im krócej, tym lepiej.
Wkrótce las zamienił się w rzadki zagajnik. Przewodnik uniósł triumfalnie dłoń. Cała grupa wyjechała na brzeg dosyć szerokiej rzeki. Lód połyskiwał na niej matowo pod szarym, ciemniejącym niebem. Mostu nie było.
Wędrowcy zbili się w grupkę. Przewodnik wyjaśniał mętnie, że w ten sposób zaoszczędzili połowę drogi. Most jest godzinę drogi stąd… Jeźdźcy spieszyli się jednak, toteż przymusili konie, ciągnąc je za uzdy ku rzece. W tym momencie wybuchła awantura.
Lód był mocny przy brzegu, lecz dosyć kruchy pośrodku nurtu. Największy śmiałek zbliżył się do tego miejsca i oświadczył tonem autorytetu, że szczupły wesołek jest durniem i bydlakiem, ponieważ w tym miejscu warstwa lodu nie utrzyma nie tylko jeźdźca, ale nawet pieszego. Będą musieli iść brzegiem do mostu i zamiast smacznej kolacji w mieście, doczekają się prędzej, że sami staną się ucztą dla wilków. Robi się coraz ciemniej… Wspaniały skrót!
Zaczęli na siebie wrzeszczeć, potem się pobili. Zapomnieli o Luarze. Nie schodząc z siodła, wpatrywał się tępo w ciemną linię przeciwległego brzegu. Wydawało mu się, że rozpoznaje to miejsce. Nieco dalej powinien być pagórek, z którego widać już wieże Kawarrenu…
Znowu ogarnęło go rozdrażnienie, jak wtedy w tawernie. Stają mu na drodze jacyś głupi ludzie i wstęga zamarzniętej wody…
A ojciec jest na wyciągnięcie ręki.
– Hej, chłopcze!
Koń nie chciał wejść na lód, lecz w końcu usłuchał swego pana. Zadźwięczały ślizgające się podkowy. Klacz zarżała dziko, na brzegu ktoś wrzasnął. Przeciwny brzeg przybliżał się coraz bardziej.
W dole coś zatrzeszczało. Luar nie zwracał uwagi na pogłębiające się pęknięcia, lecz wciąż poganiał klacz, pojmując, że tylko szybkość może ich uratować. W końcu trzask lodu ustąpił miejsca szelestowi tratowanych gałązek. Chłopak wolał się nie oglądać na taflę spękaną jak zwierciadło.
Pół godziny później ujrzał Kawarren.
Ktoś cichutko poskrobał drzwi.
– Jaśnie pani…
Z trudem oderwała policzek od blatu biurka. Ostatnio często morzył ją niespodziewany sen, czasem w najmniej odpowiedniej chwili. Właśnie śnił się jej ubłocony pies z resztkami obroży na szyi. Chciała chwycić za obróżkę, lecz ta pękła w dłoni…
W szczelinę półotwartych drzwi zajrzała bystro pokojówka Dalla.
– Jaśnie pani… On… wyjechał…
Egert wyjechał, pomyślała Toria. Dawno temu. Jaka szkoda.
– Panicz Luar…
Toria zadrżała. Otrząsnęła się z resztek snu. Potrząsając głową, usiłowała sobie przypomnieć: czy nie zakazywała wymieniać przy sobie tego imienia? A może tylko miała taki zamiar?
– Zabrał konia ze stajni i pieniądze ze szkatuły… Ubranie podróżne… Pojechał do Kawarrenu, jaśnie pani.
Kawarren. Wczesna wiosna. Młody Egert, beztroski i bystry jak strumyk… Naprawdę był kiedyś taki? Jej Egert?
– Chce rozmówić się z ojcem.
Toria poczuła nową falę bólu. Rozmówić się z ojcem… Twarz Fagirry. Okopcone palenisko. Dotknięcie zimnych dłoni… Naprawdę tak było? A może tylko się jej zdawało…
– Jego ojciec… – zaczęła ochryple.
Chciała powiedzieć, że ojca Luara wiele lat temu pochowano z kleszczami wbitymi w pierś pod cmentarnym płotem… Potem uznała, że nie należy nadwyrężać gardła i mówić wszystkiego głośno.
– Dobrze – ucięła beznamiętnie.
Dalla dygnęła i zamknęła drzwi.
Początkowo nie chciano go wpuścić za mury miasta. Dopiero gdy oznajmił, kim jest, po krótkiej naradzie zdecydowano otworzyć bramę. Dwaj strażnicy przywitali Luara z szacunkiem, w końcu Kawarren był gniazdem sławnego rodu, a młodzik jego potomkiem.
Młody potomek niezbyt dobrze pamiętał, jak w plątaninie ulic odnaleźć dom dziadka. Miasto pogrążone było w ciemnościach, rozproszonych tylko gdzieniegdzie mętnym światłem, sączącym się z wąskich okienek, nielicznych latarni i pochodni w dłoniach patrolu…
Odprowadzili Luara do samego wejścia. Wielkie domostwo Sollów jaśniało światłami niczym tort urodzinowy.
Luar długo stał na ulicy, obok zaś przestępowała z nogi na nogę zmęczona klacz. Nieliczni przechodnie spoglądali ze zdziwieniem na stojącego nieruchomo w ciemności człowieka i chrapiącą kobyłkę. Próbował przywołać obraz wymyślony przez Tantale, którym skłoniła go do podróży: ojciec siedzi za stołem z głową wspartą na ręce i czeka, aż stanie w progu…
Z domu dobiegał na ulicę wielogłosy harmider. Rozświetlone okna i obce głosy nie miały nic wspólnego z wyidealizowanym obrazkiem. Luar po raz pierwszy pomyślał ze strachem, że może nie ma tu wcale jego ojca, a w środku bawią się jacyś nieznajomi goście i nikt nie wie, gdzie się podział gospodarz, nie wiadomo nawet, czy jeszcze żyje…
Miał ochotę się rozpłakać, lecz oczy pozostały suche, chociaż w mroku nie miał przed kim się wstydzić. Z trudem powłócząc nogami ruszył do przodu, pchnął bramę i wszedł do środka.
Nad głównym wejściem powiewała ciemna płachta rodowego proporca. Z przybudówki wyskoczył jakiś sługa, chyba stajenny. Luar nie musiał niczego wyjaśniać. Wykończonego rumaka odprowadzono do stajni, zapewniając, że „pan Soll oczekuje, wszyscy się już zjechali”. Lokaj otworzył drzwi. Luar wszedł do ciepłego wnętrza, pełnego znajomych zapachów z dzieciństwa i rozwieszonych wszędzie mokrych płaszczy.
Służący pomógł mu zdjąć wierzchnie okrycie. Na jego dobrodusznym obliczu jawiły się na przemian lęk i zmieszanie. Luar zobaczył siebie w wielkim lustrze: osmagana wiatrem twarz, czarne, spieczone wargi, oczy płonące gorączkowo. Od razu zrozumiał niepokój służącego.
Płomienie świec rozpraszały półmrok. Luar wszedł po schodach, pamiętających pierwsze kroki jego ojca i pogrzeb dziadka. W uszach narastał nieskładny, pijacki gwar. Chłopak miał ochotę się cofnąć, szedł jednak dalej za lokajem, wyobrażając sobie, że jest figurką z zegarowej pozytywki, postępującą w ślad za poprzednią i dlatego nie może się wycofać…
Znalazł się w wielkiej sali bankietowej. Ze ścian spoglądały dumnie twarze przodków. W dwóch kominkach buzował ogień. Zaraz od wejścia ciągnął się niesamowicie długi stół, wokół którego tłoczyła się masa wytrzeszczonych oczu, rękojeści szpad, zatłuszczonych warg, błyszczących epoletów, byczych karków, gestykulujących rąk, mundurów. Kilkudziesięciu hałaśliwych nieznajomych. Towarzystwo piło i śmiało się, przechwalało się i kłóciło. W odległym krańcu stołu, niemal na granicy widzenia, zasiadał gospodarz, nieruchomy jak kukła i zapatrzony w obrus.
Stół oświecały liczne świece, których płomienie trzepotały w takt śmiechów i wrzasków. Niebiosa, pomyślał skonfundowany Luar. Po co to wszystko? Gdzie jestem? I co tutaj robię?
Do uszu napływały nieskładne wołania:
– Gadaj zdrów! Moje wieprze są jak grom z jasnego nieba… rozbiją w puch twoje prosiaki…
– Nie ma co spekulować… Pożyjemy, zobaczymy…
– I nagle wytoczył beczkę prochu…
– Chwała pułku, duma pułku, honor pułku…
W tej chwili ojciec drgnął i uniósł głowę.
Zachybotały się płomienie świec.
Patrzyli sobie w oczy przez stół, ponad głowami perorujących. Wszystkie nadzieje Luara ożyły na chwilę, aby zaraz bezpowrotnie zniknąć. Jeszcze łowił spojrzenie obcego człowieka siedzącego u szczytu stołu, lecz twarz jego ojca pozostała trupio zimna w rozmigotanych światełkach. Chłopak cofnął się, jak przed uderzeniem mroźnego wichru.
Rodzic spoglądał nań takim samym spojrzeniem, jakie przeraziło młodzika u matki: badawczym, przewiercającym na wskroś, tak że miał ochotę zakryć dłońmi twarz.
Cofnął się, niemal przewracając sługę z półmiskiem. Sala zakołysała się w jego oczach i w tym momencie ktoś mocno chwycił go za ramię.
– Co z tobą?
Zaszeleściła odsuwana kotara. Zapachniało ciepłym, domowym zaduchem, jak ze starego kufra. Luar zobaczył wąskie marmurowe schodki z miedzianymi poręczami, potem szczeliny w deskach podłogi, wreszcie miękki jak trawa, wzorzysty dywan.
Za jego plecami zamknęły się bezszelestnie drzwi. Szum uczty oddalił się, jak huk morskiego przyboju w uszach topielca, który spoczął właśnie na dnie.
Luar uniósł głowę. Na ścianach pyszniły się groźne dziki bojowe, wyszyte na starych gobelinach. Z portretu w masywnej ramie spoglądały dwa nieznajome oblicza, kobiety i chłopczyka.
Ojciec stał za nim. Luar widział jego nieruchomy cień na dywanie, który nagle zniknął, gdy rodzic odstawił świecznik.
Szyby w oknach dzwoniły żałośnie pod uderzeniami mroźnego wiatru. Luar przypomniał sobie swą szaloną jazdę: lodowaty wiatr prosto w twarz, przydrożne gospody… I oto dotarł do celu.
Zapewne powinien się odwrócić, stał jednak ze spuszczoną głową, mając wciąż przed oczami kolejne etapy drogi, kępy uschłej trawy, nagie drzewa i pola, powtarzające się monotonnie, jakby namalowane na ściankach kręcącego się bębna…
– Jak matka? – usłyszał za plecami.
Luar miał ochotę krzyczeć. Zamiast tego podszedł do miękkiego fotela i przysiadł na brzeżku.
– Zdrowa?
Luar siedział, obserwując ślady swych zabłoconych butów na drogim dywanie. Dopiero teraz poczuł, że bolą go plecy, pali ogorzała twarz, sztywnieją spieczone wargi. Wciąż miał przed oczami przebytą drogę.
– Synku…
W głosie ojca pojawiło się coś takiego, że wyrwało chłopca z bolesnego otępienia. Podniósł głowę.
Rodzic stał pośrodku pokoju, pocierając bezmyślnie dłonie. Luar pomyślał, że chciałby zetrzeć ślad dotknięcia do jego ramienia.
– Synku… – powtórzył ojciec głucho.
Twarz Luara wykrzywił ponury uśmiech.
– Zdrowa – oznajmił. – Ona…
Nagle zobaczył sam siebie jakby z boku, chłodnym okiem. Przygarbiony chłopak na brzeżku fotela. Z takim samym chłodem słuchał słów zlatujących ze spękanych warg. Ojciec milczał. Jego oczy stawały się coraz większe w pobladłym, kościstym obliczu, aż w końcu chłopak ujrzał w nich swoje odbicie. Wtedy przestał mówić.
Rodzic wyprostował się. Przeszedł się po pokoju, zataczając jak pijany, zatrzymał przy stole, przechylił głowę na ramię i wraził czubek palca w płomień świecy.
– Toria – szepnął – Toria…
Płomień oblizał jego palec z dwóch stron, żeby się ponownie połączyć i wystrzelić do sufitu.
– Toria.
Płomyk odbijał się w oczach Egerta nieruchomą, czerwoną plamką.
– Tato – powiedział również szeptem Luar.
– Przebacz jej.
Ojciec nakrył dłonią płomień i zgasił świecę.
– Przebaczyłeś?
Luar milczał zdziwiony. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby komuś przebaczać.
– Ona… To moja wina… Jej…
Tarł dłoń, rozmazując ciemną plamę.
– Jest jej jeszcze ciężej niż mnie… choć trudno to sobie wyobrazić…
– A co ze mną? – zapytał Luar.
Z sali bankietowej doleciała biesiadna pieśń, śpiewana nieskładnie, lecz gromko.
– Wybacz nam – wykrztusił w końcu ojciec.
Luar patrzył na jego szerokie plecy. Sponad ramienia wyglądał kędzierzawy chłopczyk z portretu.
– Wybacz. Ona nie jest w stanie… znieść twego widoku. Z każdym dniem… stajesz się coraz bardziej podobny do ojca.
Biesiadna pieśń zatonęła w rykach śmiechu. Za oknem rozległ się dźwięk rogu, drugi odpowiedział z oddali. Były to sygnały objeżdżającego ulice patrolu.
Chłopczyk z obrazu uśmiechał się wesoło i nieco figlarnie.
– Do kogo? – spytał cicho młodzieniec.
Egert syknął przez zęby i odwrócił się. Ich spojrzenia spotkały się. Luar pierwszy uciekł wzrokiem.
– Swego ojca… Do Fagirry, mnicha Zakonu Łaszą, który… torturował twoją matkę.
Gdzieś w dole ciężko trzasnęły drzwi. Goście się rozjeżdżali, nie doczekawszy gospodarza, lecz najwidoczniej się tym nie przejmując. Czyjś koń zarżał, ktoś obrugał lokaja, znowu śmiech i pijackie przechwałki…
Luar obserwował, jak rozprostowują się włókna dywanu w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Egert Soll. Od razu wszystko zrozumiał i uwierzył. Miał w pamięci szalone oczy matki, swoją pijaną noc i beznadziejną pogoń za nikłą nadzieją.
Włókna prostowały się jak przydeptana trawa. Jak na zielonej łące, gdzie fruwają ważki, po łodygach wędrują w górę i w dół czerwono-czarne żuki, gdzie tak miło leżeć na plecach z rozpostartymi ramionami, patrząc na obłoki…
Leżał na plecach z rozpostartymi ramionami, obok zaś, za ścianą trawy, bawili się jego rodzice. Zielone miotełki ścieliły się ku ziemi, aby potem się powoli rozprostować.
Czarne włosy matki splatały się z łodygami, długimi, ostrymi liśćmi, złotymi plamami kwiatów. Ojciec śmiał się, chwytając jej nadgarstki, przewracał w trawę, sam padając na ziemię i mieszając z łodygami swe jasne włosy, takie same, jak u Luara…
Uśmiechnięty beztrosko chłopiec patrzył, jak tuż przed jego twarzą wirują, niczym na niewidzialnych nitkach dwa czerwono-czarne motyle o atłasowych skrzydłach.
Ojciec i matka tańczyli w gęstym, niemal namacalnym obłoku. Małemu Luarowi zdawało się, że ta chmurka ma zapach pyłków kwiatowych. Leżał, spoglądając w błękit nieba, przyozdobiony zgiętą trawą i żółto-zieloną gąsienicą na jej czubku. Wydawało mu się, że robaczek jest broszką na niebieskiej sukni.
Później przez gęstwę trawy przebiło się dwoje rąk: jedna z nich cienka, biała z cienkimi nitkami żył, a druga twarda, silna, ogorzała. Pierwsza spoczęła na czole chłopca, druga żartobliwie zburzyła mu włosy.
Rodzice trzymali w ustach źdźbła trawy. Luar bez namysłu także zerwał trawkę i wsunął sobie do ust…
Jasna chmurka przykryła go także, jak prześcieradło.
Leżeli w trawie. Ramię matki było poduszką dla Luara, łożem plecy ojca.
Nieustanny śpiew świerszczy i jakiś zabłąkany prosiak na skraju polany…
I niebo…
Uniósł powieki. Zamiast obłoków ujrzał wysoki, spadzisty sufit. Majaczyły na nim cienie jego i ojca.
Ojca? Tamten świat skończył się, odszedł dziś bezpowrotnie. Luar nie chciał skończyć się razem z nim. Znów spojrzał na siebie z boku. I pomyślał, że najlepiej jednak byłoby teraz umrzeć. Paść twarzą na dywan… Zaraz jednak chłodny rozsądek podpowiedział mu, że nie umrze. Od tego się nie umiera.
– Jak się dowiedziałeś? – usłyszał swój obcy, martwy głos.
Rozmówca nie odpowiadał. Właściwie, pomyślał trzeźwo Luar, jak się powinienem teraz do niego zwracać? Po prostu: Egercie? Czy: panie Egercie?
– Jestem podobny do… niego? Tak?
– Wybacz mi – odparł głucho ten, który dotychczas był mu ojcem – lecz nie mogę na ciebie patrzeć, mój mały. Nie mogę… Dzionku.
Gdy nadeszły mrozy, przenieśliśmy się do gospody, do izdebek na poddaszu, gdzie za okienkiem skrzypiała chorągiewka od wiatru na dachu sąsiedniego domostwa, trzeszczały rozeschnięte deski podłogi i słychać było głośne kłótnie kucharki z pokojówką. Miejscowy stajenny zaraz pierwszego wieczoru sięgnął Gezinie pod spódnicę. Flobaster wyprowadził go na tylny dziedziniec. Obecny przy tym Mucha oznajmił z zadowoloną miną, że tamten „na długo to zapamięta”.
Stajenny rzeczywiście znikł całkiem z naszych oczu, ale kto by się nim przejmował.
Ja miałam o wiele gorzej, bo zwróciłam uwagę właściciela oberży.
Niewysoki, chudy, z kolanami spiczastymi jak u pasikonika, łysawy i przebiegły oberżysta nie zwracał uwagi na uroki naszej amantki. Coraz częściej czułam na sobie natarczywe spojrzenie maleńkich, chytrych oczek. Flobaster milczał ponuro. Wiedziałam, że jesteśmy zobowiązani wobec gospodarza, który wynajął nam lokum za pół ceny i oczekuje od nas wdzięczności.
Starałam się jak najrzadziej przebywać w jego towarzystwie. Dostrzegając cienką postać w końcu korytarza, garbiłam się i zaczynałam utykać. Na próżno. Mucha przyniósł mi same złe wieści. Tamten wypytywał go, dokąd wychodzę i kiedy wracam. Dwukrotnie, rzecz niebywała, obejrzał pod rząd przedstawienia, jakie dawaliśmy na głównym dziedzińcu.
Całymi dniami błądziłam po zaśnieżonych ulicach, przepełniona najczarniejszymi myślami.
Ile dni potrzebował Luar, by dotrzeć do Kawarrenu? Według mej orientacji, powinien być już po rozmowie z ojcem… Jeśli, oczywiście, chłopak dotarł tam cały i zdrowy i jeśli rzeczywiście zastał Egerta…
Starałam się nie myśleć o innych możliwościach. Wałęsałam się ulicami, czasem wyczekiwałam u miejskiej bramy i żałowałam tylko, że nie umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Jak Luar mnie odnajdzie? Jeśli, oczywiście, zechce mnie szukać…
Oberżysta dość szybko pojął, że go unikam. Pewnego ranka Flobaster wezwał mnie na rozmowę, mroczny jak chmura gradowa. Najwyraźniej właściciel odbył z nim długą, męską rozmowę. Zgrzytając zębami i uciekając wzrokiem, nasz szef oznajmił mi oschle, że zanim zacznę obrażać przyjaznego nam człeka, powinnam bliżej go poznać.
W izdebce czekał na mnie podarek: papierowa róża i talerz ciasteczek. Gezina oświadczyła z niewinną minką, że zjadła trochę i ma nadzieję, że nie mam do niej o to żalu.
Obróciłam w palcach sztuczny kwiatek. Szeleszczące, sztywne płatki niosły zapach różanego olejku. Gezina przymknęła powieki…
Oberżysta siedział w głębokim fotelu pośrodku głównej izby. Nawet mysz nie mogła się przemknąć niezauważona. Na szczęście wypatrzyłam w porę chudy cień przez ażurową poręcz kręconych schodów i zawróciłam do góry. Nie zwracając uwagi na docinki rozhisteryzowanej Geziny, wyszłam okienkiem na sąsiedni dach.
Czarny kot, wdychający zapachy z kuchennego komina, spojrzał na mnie jak na wariatkę. Schodząc szybko na dół jakimś cudem nie złamałam ręki ani nogi. Owinęłam się szczelnie opończą i poszłam dokąd oczy poniosą.
Nad miastem wiły się kapryśnie dymy z kominów. Zmarznięta, weszłam do pierwszego z brzegu sklepu, gdzie długo się targowałam o cenę pięknie wykonanych szczypiec do kominka. W końcu sprzedawca zgodził się na moją cenę. Westchnąwszy z rozczarowaniem, wzruszyłam ramionami i wyszłam.
Akurat wyjrzało słabo świecące słońce. Końskie kopyta dźwięcznie stukały na zamarzniętej jezdni. Para buchała z nozdrzy zwierząt. Szłam, myśląc o Flobasterze.
Wydobył mnie z zaścianka, z przytułku dla zubożałych panienek. Zrobił to bezinteresownie, nie mógł przecież już wtedy przewidywać, że kiedyś wyjdę na scenę, przynosząc mu niemałe dochody! Nigdy mnie do niczego nie zmuszał i zawsze pozwalał być sobą. Na tę jedyną, spędzoną z nim noc sama się zdecydowałam z ciekawości… Jego jednego nie omamiły moje histeryczne krzyki. Właściwie ocenił mój aktorski talent i tyle. Znał moje filozoficzne porównanie miłości do jedzenia. Widział mnie na wylot i wiedział o mnie wszystko… do chwili, kiedy w mym życiu pojawił się Luar Soll.
Nie sądziłam, by Flobaster postanowił mnie sprzedać oberżyście. Zbyt wiele nas ze sobą wiązało… A jednak nie wypadało urazić naszego dobrodzieja. Domyślałam się, że dał mu nadzieję… Ale dlaczego?!
Zwolniłam krok, czując łzy w oczach. Zamiast się wyprowadzić… Dla pieniędzy? Za te nędzne klitki? Poczułam się jednak sprzedana. Zobaczyłam na jezdni zamarzniętą kałużę pomyj. Nie podnosiłam głowy, dlatego początkowo ujrzałam tylko wysokie buty podróżne.
Potem coś mnie tknęło i podniosłam oczy. Tuż przede mną kroczył Luar Soll. Jego ogorzała twarz zdawała się beznamiętna, jakby bezustannie odbywał dalekie, pełne nadziei podróże.
– Luarze!
Obejrzał się bez zdziwienia, jakby co chwila ktoś za nim wołał. Jego brwi nieco zbiegły się nad oczami o nieobecnym spojrzeniu.
– Ach… Tantala…
Mogłabym przysiąc, że z trudem przypomniał sobie moje imię.
Nie czas był jednak na unoszenie się honorem. Z całej siły się powstrzymywałam, by go nie złapać za rękę.
– Witaj…
Skinął głową w odpowiedzi. Zdawało się, że jego umysł zajęty jest czymś innym, na przykład ważnymi rachubami.
Poszliśmy razem. Nie miał zamiaru dostosowywać do mnie swych szerokich kroków, dlatego musiałam niemal biec.
– Luarze…
Odwrócił lekko głowę i w kąciku jego ust dojrzałam coś w rodzaju uśmiechu. To straszne, lecz w głowie kołatała mi tylko jedna idea: połączyć się z nim, mieszkać we wspólnym domu i sypiać w jednym łóżku… Dlaczego nie? Odwrócił się. To jednak nie był uśmiech, po prostu wargi miał spierzchnięte, a przez to nieco krzywe.
– Luarze… ty…
Należało zapytać, czy był w Kawarrenie i czy rozmawiał z ojcem, lecz język stanął mi kołkiem. Nie wypada pytać tak nachalnie… Dobrze przecież wie, czego od niego oczekuję…
Nie wiedział. Żył w swoim świecie, oddzielony ode mnie grubą szybą. Ode mnie i tamtej nocy w wozie pod płóciennym dachem, szarpanym jesiennym wiatrem…
Zamarłam na chwilę od nagłego lęku. Czy to prawdziwy Luar? A może tylko zjawa chłopaka zabitego na trakcie? Zimne, beznamiętne widmo?
– Wybacz – powiedział wciąż tym samym, nieobecnym tonem – nic z tego.
Tak się zdumiałam, że przystanęłam na moment.
– Nic… z czego?
– Później, Tantalo.
Ruszył szybciej. Było to jednoznacznym sygnałem, abym go zostawiła. Chwilę jeszcze bezwiednie biegłam za nim, jak na smyczy, potem wreszcie się zatrzymałam i zawołałam za nim:
– „Słomiana Tarcza”! Gospoda „Słomiana Tarcza”!
Nawet się nie obejrzał.
Chwilę się wahałam, nie wiedząc, co czynić: zanieść się płaczem, oddać oberżyście, czy zrobić coś jeszcze głupszego. Plecy Luara niknęły w oddali. Zacisnęłam zęby i postanowiłam odłożyć histerię na później.
To jasne, że nie wałęsał się bezsensownie, tylko szedł gdzieś w konkretnym celu. Miał dwa razy dłuższe nogi niż ja, miałam jednak w sobie upór, o jakim jemu się nawet nie śniło.
Poszłam za nim. Nie czułam zimna. Plecy miałam mokre od potu, policzki płonęły, usta wydychały równomiernie obłoczki pary. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że biegnie ulicą dyszący ogniem smok, zamieniony dla niepoznaki w dziewczynę. Nie spuszczając z oczu Luara, powinnam była jednak patrzeć pod nogi, aby się nie pośliznąć na zamarzniętych nieczystościach. Luar podszedł do głównej bramy, zszedł z drogi i ruszył wzdłuż murów.
Nigdy wcześniej tutaj nie byłam. Ścieżka była wąska, lecz dobrze wydeptana. Wkrótce ujrzałam przed sobą żelazny płot i zrozumiałam, że zbliżamy się do cmentarza.
Luar stanął, rozglądając się. Ukryłam się szybko za załomem muru. Sądzę, że i tak by mnie zresztą nie zauważył.
Z małej, krzywej chatki wyszedł stróż. Już z daleka Luar zadzwonił nań mieszkiem z monetami, czym sprawił, że oblicze staruszka zaraz się rozjaśniło.
– Szukam pewnego grobu – oświadczył chłopak.
Nadstawiłam uszu.
Staruszek nisko się pokłonił.
– Zaraz coś na to poradzimy… Kogo młodzieniec szuka?
– Ojca – rzucił Luar.
Wtopiłam się niemal w ścianę. Egert… Wielkie nieba, Egert… Jak i kiedy to się mogło stać?!
– O, o! – rzekł przeciągle staruszek z szacunkiem. – Rozumiem, że pan nietutejszy… Jak się nazywał ojczulek panicza?
Załamałam ręce. Biedny Luar… Teraz wszystko rozumiem. To puste, nieobecne spojrzenie… Wierzbowe gałązki miotały się na wietrze nagimi, żółtymi wiązkami. Spod cienkiej warstwy śniegu przebijała bura trawa, jak przypalona sierść.
– E, e – znowu przeciągnął starzec – jak nazywał się szanowny ojciec?
– Fagirra. Far Fagirra.
Miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Staruszek chyba także.
– E… – zamamrotał lękliwie. – Jak?…
– Fagirra – beznamiętnie powtórzył Luar. – Sługa Zakonu Łaszą. Wie pan…
Staruszek cofnął się odruchowo. Widziałam z daleka, jak trzęsą mu się ręce.
– Ten?!…
Luar wydobył z sakiewki kolejną monetę. Stary znowu się cofnął.
– Właśnie… ten… Fagirra?
Z trudem wymawiał to imię, jakby było jakimś zakazanym przekleństwem.
– Tak – odparł Luar, nieco już rozdrażniony. – Gdzie został pochowany?
– Za płotem – odparł głucho stróż. Dodał jeszcze coś, czego nie dosłyszałam.
Luar zabrzęczał trzosem.
– Pokaż.
Staruszek wahał się chwilę, w końcu wziął monetę i sunąc bokiem, jak krab, ruszył w stronę ogrodzenia.
Luar szedł za nim.
Staruszek dreptał przed nim, wciąż coś mamrocząc i oglądając się co chwila. Otępienie, władające duszą Luara od kilku dni, powoli zamieniło się w smętny spokój, może nawet nie wolny od oczekiwania na coś. Nie analizował swoich uczuć, nie szukał dla nich nazw, szedł po prostu za stróżem, mając wrażenie, że każdy krok wbija nową igłę w zbolałą głowę.
Dozorca bał się, a może tylko sprawiał takie wrażenie. Nie podchodząc do wzgórka ledwie wystającego z ziemi, trochę się zachwiał na osłabionych nogach.
– Tam… go zakopali… pod płotem… i kamieniem przywalili. Jak należało. Tylko, jak było oblężenie, cmentarz ograbili… Kamień zabrali, chyba do katapulty, czy jak…
Luar kiwnął głową. Miejsce spoczynku jego ojca porastała szara trawa, nieco przysypana śniegiem.
Stróż poszedł sobie. Luar przeszedł między nagrobkami ku jedynej, nieoznakowanej mogile.
Nagie drzewa, wieczny pogrzebowy kondukt, wzdrygały się pod podmuchami wiatru i wymachiwały bezsilnie gałęziami. Mały wzgórek przywitał Luara szelestem suchej trawy. Leżał w niej zwinięty dębowy liść. Wyglądał jak garść, w której przesypywał się miękki śnieg.
Luar bezradnie opuścił ramiona. „Powinienem położyć coś na mogile, kawałek chleba albo chociaż kwiatek… Niczego nie przyniosłem. Nie wiem, czego potrzebujesz. Czego potrzebujesz ode mnie… Przyszedłem, widzisz?!”.
Nic się nie wydarzyło. Nikt nie wstał z grobu. W suchej garści dębowego liścia wciąż przesypywał się śnieg i wciąż miotały się nagie gałęzie nad schyloną głową Luara.
Pomyślał, że powinien uklęknąć. Tak chyba powinien zachować się syn, po raz pierwszy odwiedzający ojcowską mogiłę…
Zrobiło mu się słabo.
Miał wrażenie, jakby zimny wiatr, hulający po cmentarzu, przebił mu pierś. Serce zabiło gwałtownie, twarz zdrętwiała. Wystraszony, chwycił się za gardło. Zatoczył się, ledwie trzymając na nogach. Przed oczami miał barwne flagi, ogromny, kolorowy plac, gdzieś daleko, w dole, skrawek szarej tkaniny, spływający po wytartych stopniach, dymiący knot zgaszonej świecy, potem szalone oczy wyklinającej go matki, zielonkawy tatuaż na nadgarstku wąskiej, męskiej ręki, chrząkający groźnie dzik bojowy, martwa żmija na dnie wyschniętego strumienia, żelazne pręty, podobne do wyciągniętych jak struna zdechłych żmij, błękitne niebo, kolorowe flagi…
Zdołał złapać oddech. Nogi się wyprostowały.
W garści dębowego liścia spoczywała złota płytka z wymyślnym wycięciem. Zwinięty łańcuszek błyszczał jaskrawo. Medalion znany z dzieciństwa.
Jakby pod czyimś nakazem Luar wyciągnął drżącą dłoń.
Złapał tylko śnieg. Sypki śnieg, błyszczący złotawymi iskierkami.