Rozdział trzeci

Pierwszą sensowną myślą było stwierdzenie, że Egert Soll nadal żyje.

Dalsze myśli okazały się boleśnie i chaotycznie splątane jak kołtun: Fagirra, Soll… Luar, Fagirra… Fragmenty jakichś rozmów, szary kaptur, blada twarz Egerta, dumna kobieta niezwykłej urody…

Luar spędził przy zaniedbanym grobie ponad godzinę. Zresztą, straciłam poczucie czasu. Drżałam, ukryta w załomie murów, nie mając odwagi podejść bliżej ani odejść. Kto wie, o czym myślał młodzieniec. Ja zastanawiałam się nad zagadką mojej przewiny wobec niego.

Nieznana wina wyszła obecnie na jaw. Przebrawszy Luara w opończę z kapturem, tradycyjny strój sług Łaszą, sprowokowałam niechcący rozpoznanie. Egert ujrzał w synu znienawidzonego Fagirrę. Na próżno przekonywałam samą siebie, że prędzej, czy później stałoby się to bez mojego udziału. Nawet, gdyby stało się to tajemnicą Poliszynela, wina leżała po mojej stronie, jakkolwiek bym się nie usprawiedliwiała. Utorowałam drogę dla złego losu…

Luar wrócił do miasta, nie zauważając mnie, choć szłam za nim jak na smyczy, niespecjalnie się ukrywając.

Nagle, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę obuchem: Flobaster! Przedstawienie!

Uszłam jeszcze bezwiednie dwa kroki i zamarłam. Co mnie właściwie obchodzą, pomyślałam z kwaśnym uśmiechem, sprawy Solla i Fagirry, martwych ojców i cudzych synów? Czeka na mnie codzienne życie: trzeszczące deski sceniczne, tacka na monety i oberżysta, będący panem naszego losu…

Sylwetka Luara rozpłynęła się w gęstniejącym tłumie…


*

Parę przecznic od gospody wyczułam, że stało się coś niedobrego.

Nasze dwa wozy stały pośrodku ulicy, tamując przejazd. Jakiś przekupień usiłował przecisnąć się swoją furmanką. Trzeci wózek wydobywał się niezgrabnie z bramy, a pstrokata kobyłka spoglądała na mnie z wyrzutem.

Paszcza złego losu wyszczerzyła na mnie swe kły.

Brezentowa płachta uchyliła się i zła, potargana Gezina oskarżycielsko wskazała mnie palcem.

– To ona! Powitać!

Mucha, gramolący się właśnie na kozioł, zerknął na mnie, milcząc ponuro.

– Wielkie dzięki! – wrzeszczała amantka, a jej dźwięczny głos zagłuszał nawet wyrzekania zaklinowanego między naszymi wozami przekupnia. – Wielkie dzięki, Tantalo! Za twoją sprawą wywalili nas na ulicę! Cudownie!

Powoli docierało do mnie, co się stało. Mucha spoglądał gdzieś w bok. Stajenny zatrzasnął wrota ze złośliwą uciechą.

– Patrzcie, jacy ważni…

Idący na końcu Flobaster, splunął pod nogi. Uniósł na mnie lodowate oczy o zwężonych powiekach.

– Wsiadaj do wozu. Szybko.

Potulnie usłuchałam.

Spektakl się nie odbył. Pod wieczór zrobiło się znacznie zimniej. Gezina trzęsła się, zakutana we wszystkie swoje kostiumy. Ostentacyjnie omijała mnie wzrokiem. Flobaster obszedł pięć gospód. Wszyscy oberżyści, jakby się zmówili, podawali niesamowicie wygórowaną cenę, zwalając winę na mróz i duży napływ gości. Prędko stało się jasne, że nie znajdziemy dziś przytuliska.

Wszyscy mnie unikali. Nawet Mucha milczał i odwracał wzrok. Poczciwy Fantin chmurzył się, przez co jego oblicze etatowego złoczyńcy zdawało się jeszcze straszniejsze. Wiatr hulał szaleńczo i nic nas nie chroniło przed mrozem.

Na placu u bramy miejskiej płonęły ogniska. Flobaster dogadał się z rozleniwionymi, sennymi strażnikami i pozwolono nam tutaj doczekać świtu. Ustawiliśmy trzy wozy blisko siebie, żeby uniknąć przeciągów. Wzięte z ogniska węgle żarzyły się na żelaznym trójnogu, zastępującym nam piecyk.

Wszyscy zebrali się w jednym wozie, starannie zaciągając płachty. Nad gorejącymi węglami drżało pięć par dłoni. Ja jedna tylko siedziałam w kącie z dłońmi pod pachami, smutna i okropnie samotna. Zimno. Wszystkim zimno i wszyscy wiedzą, dlaczego. Tylko resztki przyzwoitości nie pozwalają Flobasterowi nazwać rzeczy po imieniu i oznajmić przy wszystkich, kim jestem. Barian być może wstawiłby się za mną, gdyby tylko trochę się ogrzał. Mucha może by mi współczuł… lecz chłód przenika nas do kości, a moglibyśmy teraz odpoczywać w cieple… Jak temu sprostać?

Już zapomnieli, komu zawdzięczają zgodę na pozostanie w mieście. Siedziałam cicho w kącie, czekając, kto pierwszy nie wytrzyma. Oczywiście, nie myliłam się. Węgle na trójnogu płonęły sinymi płomykami. Szczękająca zębami Gezina zaczęła mamrotać, coraz głośniej i głośniej.

– Niedotykalska… Ach, ty… Panna na wydaniu… Jakby to był pierwszy raz… Drogocenne cacko… Ech!… Nieprzystępna dama w koronkach… Błękitna krew… Teraz zdechniemy pod płotem…

Wszyscy milczeli, jakby tego nie słysząc. Srebrzysty głos Geziny, mimo postępującej chrypki, brzmiał coraz mocniej.

– Wszyscy dla niej to śmieci… Znalazła się księżniczka… Szlachetnie urodzona… Nie dla psa kiełbasa… Ona nie z tych… Nietykalna… Kto by się spodziewał, że stanie okoniem… Byle suka królową będzie udawać!… Byle su…

Mój siny z zimna kułak wylądował na jej podbródku.

Dymiące węgielki rozsypały się po podłodze. Na szczęście zdążyłam je zadeptać. Palce mej lewej dłoni zręcznie wczepiły się w złote włosy, prawa zaś z rozkoszą policzkowała porcelanową twarzyczkę. Trwało to tylko chwilę, gdyż zaraz oderwali mnie od ofiary i odciągnęli na bok.

Gezina ryczała, a z jej delikatnych usteczek wydobywały się słowa, które zawstydziłyby nawet starego wiarusa. Barian przycisnął mnie do kufra. Wyrywałam się, ciesząc w duchu, że bójka trochę mnie rozgrzała. Flobaster także ryknął, uciszając łkającą Gezinę. Mucha siedział w kącie, spoglądając na nas z ukosa, jak nastroszony ptak. Fantin melancholijnie zadeptywał resztki gasnącego żaru.

– Dlaczego wszyscy milczycie?! – zajęczała, łykając łzy, Gezina.

Zapadła cisza. Tylko posępny Fantin wzdychał żałośnie pod nosem i pochlipywała upadła heroina.

– Nadchodzi ranek – obwieścił ochryple Mucha. – Słychać nawoływania mleczarzy. Zaraz będzie świtać.

Barian ciągle mnie przytrzymywał, ściskając boleśnie nadgarstki.

– Puszczaj mnie wreszcie – syknęłam gniewnie.

Tak uczynił.

Gezina skomlała cichutko. Znowu wszyscy mnie ignorowali. Ogarnięta rozpaczą, pomyślałam, że na zawsze skończyło się spokojne życie i nie będę potrafiła być z nimi dalej, tak swobodnie i beztrosko jak dawniej. Coś się nieodwracalnie popsuło… Przez szczelinę w okryciu przebiło się szare światło świtu. Dał się słyszeć zgrzyt otwieranej bramy. Pstrokata kobyłka smutno zarżała.

– Konie przemarzły – rzekł cicho Mucha. – Trzeba jechać…

– Hej! – zawołał ktoś z zewnątrz.

O burtę wozu zadzwonił metal.

Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Wyczerpana, przymknęłam powieki. Zwariowałam… To przecież niemożliwe…

Przy wozie stał Luar Soll. Szpada wojowniczo unosiła skraj jego opończy.

– Hej! Jest z wami Tantala?

Rozstąpili się: ponury Barian, zły Flobaster, nastroszony Mucha. Gezina coś tam wymamrotała. Luar podał mi rękę. Wsparta na niej, zeskoczyłam na ziemię, o mało nie skręcając nogi w kostce.

– Chodźmy – powiedział, patrząc bez zdziwienia na moją zsiniałą z zimna twarz.

Na pewno należało zapytać, dokąd, ale tego nie zrobiłam. Zdawało mi się, że to sen… We śnie było mi wszystko jedno, dokąd z nim pójdę.

Od wielu dni żył wyobcowany, z dystansu obserwując własne dotychczasowe myśli i postępki. Tego dystansu nie zdołał przełamać nawet dziwny niepokój, który zrodził się nad mogiłą ojca. Patrzył z boku zimno na młodzieńca, idącego ulicami miasta z czarnowłosą dziewczyną.

Kominek, mówił do siebie, nie odrywając wzroku od oblodzonej jezdni. Miasto, kominek i lód. Zaraz po prawej stronie pojawi się oberża „Miedziana Brama”.

Dziewczyna mówiła coś do niego. To Tantala, pomyślał Luar. Jest mu do czegoś potrzebna. Może w gospodzie przypomni sobie, do czego. Dziewczyna miała błyszczące oczy i zakręcone loki na skroniach. Luar nie był pewien, czyjego towarzyszka jest piękna.

Wiatr poruszał przyczepione nad wejściem dekoracyjne miedziane skrzydła. „Brama” wydawała się przyzwoitą gospodą. Jakiś czas Luar obserwował z zainteresowaniem pochyloną głowę lokaja w liberii. Nie potrzebuje pokojówki… Śniadanie? Później.

Lokaj znów się ukłonił, jak nakręcana lalka. Luar miał ochotę się roześmiać, a raczej miał na to ochotę jego obcy obserwator. Młody panicz udał się z nieporuszoną, lodowatą twarzą do swego pokoju.

Kręcone schody. Oddech Tantali za plecami.

Obserwator spoglądał na jej poruszające się usta. Szamotała się przy kominku, uśmiechała się i kichała. Znowu coś opowiadała. Luar zdjął płaszcz, kurtkę i pas ze szpadą. Podszedł bliżej i siadł przy kominku na drewnianej podłodze.

Rozdwojenie jaźni postępowało, lecz obserwator przestał być obojętny. Miotał się w duszy młodzieńca, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Szary półmrok świtu rozproszył blask płomieni. Tantala śmiała się, wyciągając ku ogniu drobne, białe rączki. Luar pomyślał beznamiętnie, że te dłonie nigdy nie zaznały ciężkiej pracy. Ani drogocennych pierścieni. Przestała się uśmiechać. Siedziała obok na podłodze z podwiniętymi bosymi nogami. Przemoknięte trzewiki stały przy kracie kominka, wydobywały się z nich kłęby pary.

Przypomniał sobie dawny poranek, wielkie jezioro o porośniętych zielenią brzegach i gęste, wonne opary, unoszące się nad stojącą wodą. Zaraz wzejdzie słońce…

Patrzyła na niego bez uśmiechu.

Luar wyciągnął dłoń i musnął kącik jej warg, tak samo spierzchniętych jak jego. Odciągnął kącik w dół. Jej twarz stała się urażona, tragiczna i śmieszna zarazem.

W kominku trzasnęło grube polano.

Nagle przestał ją widzieć. Okazało się, że pochyliła się i przywarła do niego, kryjąc twarz. Gdzieś daleko pozostał wóz, z wiatrem hulającym między płóciennymi ściankami, ledwie odczuwalna woń dymu ze zgaszonej świeczki. Luar jednak pamiętał ten drażniący nozdrza zapach. Wtedy dziewczyna była bardziej śmiała. Teraz starczyło jej tylko odwagi na nieśmiałe, błagalne przytulenie.

Pachniała dymem.

Zdziwiony obserwator zdążył zauważyć, jak przed oczami młodzieńca żółty otwór kominka rozpłynął się ciepłą plamą. Potem obcy zniknął, gdyż obojętność zatonęła w potoku nieoczekiwanych, gorących odczuć.

Wydało mu się, że widzi, jak ciemny knot zgaszonej świeczki wysnuwa nitkę siwego dymu, że jakiś odległy, stugłosowy chór wyciąga jedną długą, wysoką nutę, a całe jego ciało stało się naprężoną struną. Zdejmując z Tantali obcisłą suknię, miał wrażenie, że porywa go jakaś nieznana siła, która go za chwilę rozerwie…

Oderwany guziczek potoczył się po podłodze.

Na poboczu drogi, za zakrętem rzeki stał kiedyś młyn. Zgodnie ze starą tradycją matki zabraniały chodzić tam małym dzieciom. Nikt nie wiedział, dlaczego i nikt nie pytał. Powyginane pale same w sobie były niebezpieczne, można się było o nie pokaleczyć albo spaść z nich i utonąć…

Lód przy brzegu trochę odtajał pod ostrymi promieniami słońca. Przechodzień wybrał suchszy kamień i usiadł na nim, wyciągając zmęczone nogi.

Pamiętał czasy, gdy kręciło się tutaj koło młyńskie, uwijali się biali od mąki pracownicy, popędzani surowo przez młynarza. Wędrowiec uśmiechnął się krzywo, uświadamiając sobie swój sędziwy wiek.

Na dłoni spoczywała złota płytka z ciemnym, rdzawym piętnem.

Nie jest tylko stary. Wedle człowieczej miary jest nieprawdopodobnie wiekowy, lecz akurat tym, prawdę mówiąc, nie powinien się specjalnie przejmować. Rdza na złotym medalionie jako znak nadchodzącej katastrofy… To wszystko już było. Jest zmęczony i nie ma ochoty zaczynać wszystkiego od początku.

Na poszarzałym lodzie siedziało stado czarnych wron. Wcześniej by ich nie zauważył, teraz zdziwił się, odczuwając w stosunku do ptaków chęć działania.

Skoncentrował się. Odczuwał pokusę podnieść kamień i cisnąć go w sam środek stada, żeby zerwały się do lotu, kracząc ochryple i łopocząc skrzydłami…

Amulet Wieszczbiarza na jego dłoni. Może by tak rzucić we wrony tą cenną rzeczą, dającą wielką moc?

Co prawda, moc Amuletu nie była przeznaczona dla niego, przybysza z daleka. Amulet szuka nowego Wieszczbiarza… długo to już trwa, siedem dziesiątek lat… Amulet ma dużo czasu, może czekać całe stulecia. I tak przetrzyma swych właścicieli. A także obecnego, tymczasowego powiernika.

Nad światem zawisło niebezpieczeństwo. Zło, które kiedyś już się jawiło, znów czyha za progiem i czeka, by je wpuścić… Samo nie może wejść. Potrzebuje Odźwiernego…

Westchnął. Ktoś niechcący wezwał Trzecią Siłę. On sam, siedzący w tej chwili na kamieniu u rzeki, nieomal stał się jej panem i ofiarą zarazem. Od tamtej chwili czuł w stosunku do niej uczucie niejakiego pokrewieństwa. Zapewne tak właśnie zahukana synowa znosi tyranię teściów…

Czy ktoś wie, oprócz niego?… Czy ktoś wie, co się stanie, skoro się Ją wpuści?

Wrony same odleciały, uciekając przed jego spojrzeniem, byle dalej od grzesznika.

Luar spał. Ja nie zmrużyłam oka nawet na chwilę.

Niemożliwe było powiedzieć: „kocham”. Zaraz zjawiały się w mej pamięci owi wszyscy Róże i Ollalowie, księżniczki i jednorożce. Tylekroć powtarzane słowo straciło dla mnie sens i teraz nie wiedziałam, co myśleć o Luarze.

Moja głowa spoczywała na jego bezwładnej dłoni. Bałam się nie tylko poruszyć, ale nawet westchnąć. Cała zdrętwiałam, a on się nie budził. Minuta za minutą obserwowałam spod przymrużonych powiek jego spokojną twarz.

Wielkie nieba, ileż to czasu straciłam, będąc bez niego. Ilu egoistycznych lowelasów nazywałam swymi mężczyznami. Jak bardzo stałam się podobna do Geziny…

Wciąż spał. Można było dostrzec w jego rysach cząstkę urody jego matki, nadzwyczajnej piękności. On jednak nie był piękny. Podczas ostatnich ciężkich tygodni zniknęła dziecięca naiwność, jakby starto pozłotę. Objawiona twarz dorosłego w żaden sposób nie łączyła się z pojęciem piękna. Jakby na złość Egertowi, pomyślałam półprzytomnie. Te same jasne włosy i szaroniebieskie oczy, lecz twarz inna. Zdumiewające, że nikt dotychczas tego nie zauważył… Może ostatnie dni tak go zmieniły?

Ma okrutne usta, chociaż wydawał się samą czułością i całował tak słodko, tak mile… Tfu, do licha, to chyba z jakiejś sztuki!… Straszne, jak można wszystko zepsuć jednym fałszywym słowem…

Długie, wywinięte rzęsy po matce. Skuły ma po ojcu, lecz linie podbródka i czoła…

Złapałam się na tym, że próbuję wyobrazić sobie, jak wyglądał ten straszny Fagirra, o którym tyle mówiono. Wygląda na to, że mógł być mi teściem…

Uśmiechnęłam się. Ktoś zastukał delikatnie do drzwi, jakby w odpowiedzi.

– Czy młody pan życzy sobie obiad?

„Która godzina?”, pomyślałam w popłochu.

Luar poruszył się. Z radością zmieniłam pozycję, pozwalając jego dłoni wydostać się spod mojej głowy.

– Czy młody pan życzy sobie…

– Życzy – powiedział Luar ochryple, lecz bez cienia senności i nieoczekiwanie władczo. – Obiad dla dwojga.

Nie oglądając się na mnie, wysunął się spod prześcieradła, które zabrał ze sobą. Spoglądałam na kołyszące się ciężko nad moją głową aksamitne frędzle i wsłuchiwałam się, jak pluszcze woda w porcelanowej misie. Goście „Miedzianej Bramy” mieli zapewnione wszelkie luksusy.

– Kiedy miałem pięć lat – powiedział, skończywszy ablucje – wpadłem do kadzi z deszczówką. Gorący dzień, świeża woda, lecz wcale nie zimna…

Zamilkł.

– I co? – zapytałam, odczekawszy minutę.

Cicho brzęknęła klamerka u pasa.

– Potem się zanurzyłem i zacząłem tonąć – wymamrotał niewyraźnie.

Znowu nastąpiła przerwa. Obserwowałam przez dziurkę w zasłonie, jak wciąga buty.

– I co dalej? – znowu spytałam.

– Nic – odparł lekko zniecierpliwiony. – Jak widzisz, nie utonąłem.

Miałam wrażenie, że zamiast „jak widzisz” miał ochotę powiedzieć „niestety”. Tak samo, jak ja, ukradł złemu losowi kilka godzin. Podobnie jak mnie, trudno było mu wracać do rzeczywistości. Przez chwilę wydawało mi się, że staliśmy się jednością.

– Luarze – powiedziałam, zwracając wzrok ku aksamitnym frędzlom – ja wszystko wiem.

Nie zdziwił się. Milczał chwilę, potem odezwał się z rodzajem ulgi.

– Cóż… tym lepiej. Nie będziesz o nic pytać, prawda?

Ugryzłam się w język. Nie będę o nic pytać. Sama się dowiem.

Oczy pokojówki Dalli zrobiły się okrągłe jak spodki. Lodowatym tonem przekazałam jej żądania pana Luara. Służąca słuchała z niedowierzaniem, wreszcie stwierdziła, że musi zapytać jaśnie pani…

Wrzasnęłam na nią, jak wrzeszczałam na scenie na prostaka Trirusa. Pan Luar jest pełnoletni, nikt nie kwestionuje jego dziedzictwa, nie wspominając o tym, że potrzebne mu rzeczy należą tylko do niego.

Dalla spuściła oczy i wyniosła dla mnie kuferek. Nie spodziewałam się, że po odjeździe syna pani Toria zgromadzi w nim wszystkie niezbędne drobiazgi.

W drodze powrotnej weszłam do najlepszego i najdroższego sklepu z bronią pod krzykliwym szyldem „Niepokonany Smok”. Dwaj klienci, wystrojeni jak arystokraci, przywitali mnie takim spojrzeniem, jakby ujrzeli małpę ogoloną do gołej skóry. Kupiec za ladą spochmurniał, zamierzając mnie chyba wyrzucić.

– Od pana Luara Solla – powiedziałam niedbale i położyłam na wypolerowanych deskach niewielki kindżał w bogato zdobionej pochwie.

Arystokraci wyciągnęli szyje. Broń była tak piękna, że przykuwała nawet wzrok dyletanta. Kupiec, obejrzawszy inkrustowaną klingę i przeciąwszy w locie wyrwany włosek, zamruczał z satysfakcją.

– Cena pana Solla? – przymilnie spytał jeden z klientów.

Podałam ją. Kupiec się naburmuszył.

– Przesadzasz, spryciaro! Chcesz zrujnować uczciwego handlowca?

Wzruszyłam ramionami.

– Dobrze pan zna prawdziwą wartość tej rzeczy… Zrobiona została na zamówienie u najlepszego płatnerza w Kawarrenie, znanym ze swych wojskowych tradycji… Jeśli nie chce pan nabyć tej zabawki, to cóż…

Wyciągnęłam dłoń, jakbym chciała zabrać kindżał. Klient szepnął coś do ucha swemu towarzyszowi. Kupiec zauważył jego spojrzenie i chwycił mnie za nadgarstek.

– No dobrze, zgadzam się.

Teraz jego dłoń wyciągnęła się w stronę broni, lecz zwinnie przykryłam ją rękawem.

– Najpierw pieniądze, szanowny panie.

Przeklinając moją chciwość, kupiec skrył się na zapleczu. Poczułam na ramieniu dłoń w rękawiczce. Och, jak dobrze znałam tego rodzaju dotknięcia, porozumiewawcze i jak gdyby przypadkowe, zaczepne, demonstracyjnie zmysłowe, pewne swej bezkarności: zwykła aktoreczka, dlaczego jej nie podszczypnąć…

Bardziej aktywny z klientów pochylił się nad mym uchem. Pachniał jak cała perfumeria i zarazem mokra, zaniedbana psiarnia.

– Dodałbym parę monet, spryciaro – zaoferował figlarnym szeptem. – Cacko jest tego warte…

Na potwierdzenie swych dwuznacznych chęci uszczypnął mnie dosyć boleśnie.

– Sprzedaję w cenie wyznaczonej przez pana Luara – odparłam głośno i bardzo chłodno.

Klient cofnął dłoń.

Kupiec, powracający z zaplecza z pękatym mieszkiem, wyszczerzył się złowrogo.

– Nieładnie, panowie… Licytacja zakończona, trzeba respektować zasady…

Masz je wypisane na swojej gębie, pomyślałam, przeliczając uważnie, powoli, pieniądze. W życiu nie widziałam tylu złociszów.

Klient obraził się na kupca, na mnie i cały świat. Wyszłam z hardo zadartą głową, pozostawiając za sobą niemiłą, jarmarczną awanturę.

Przekazałam Luarowi kuferek i pieniądze, dodając od siebie, że może szkoda sprzedawać tak piękną rzecz… Luar słuchał z roztargnieniem, nie zwracając uwagi na me narzekania.

– Jest jeszcze jedna sprawa – wymamrotał, kiedy wygrzewaliśmy się u kominka po obfitej kolacji. – Muszę jak najszybciej wyjechać.

Nieomal się zakrztusiłam.

– Wyjechać? Dokąd?

Długo milczał ponuro, z głową przechyloną na ramię.

– Muszę odzyskać pewną rzecz, która należy do mnie. Jest mi potrzebna.

Jego głos zadrżał niemile przy słowie „potrzebna”. Tak zacina się pijak, próbujący wyłudzić od karczmarza kolejny kieliszek na kredyt. Wszystkie moje kontrargumenty umarły, nim się zdążyły narodzić. Oczywiście, miałam mnóstwo pytań na końcu języka. Powstrzymałam się jednak dzielnie, pamiętając, że zaufanie Luara jest kapryśne jak kot. Może i podejdzie do ciebie, pod warunkiem, że siedzisz cicho i udajesz obojętną.

Patrzyłam więc obojętnie w ogień. Płomienie pochłaniały moje nadzieje, by żyć długo i szczęśliwie z Luarem.

– Wkrótce wyjadę – mówił dalej takim tonem, jakby się usprawiedliwiał. – Muszę…

Milczałam.

– Mam prośbę do ciebie – zaczął znowu ostrożnie. – To trudna sprawa. Delikatna…

Prychnęłam z urazą. Trudne sprawy i delikatne zadania to moja specjalność.

– Moja siostra… – Westchnął. – Przecież jest nadal moją siostrą, prawda? Chcę ją zobaczyć… przed wyjazdem.

– A jej niańka? – spytałam rzeczowo. – Ile jej trzeba zapłacić?

Poderwał się.

– Nawet nie próbuj! Urazisz ją… Jest oddana naszej rodzinie nie dla pieniędzy… Trzeba jej wyjaśnić sytuację…

Skinęłam głową. Jakiś czas milczeliśmy, patrząc w ogień.

– Luarze – szepnęłam – mogę pojechać z tobą?

Jego ramiona opadły, jakby przygniecione wielkim ciężarem.

– Nie rozumiesz. Muszę sam… tę rzecz znaleźć.

– Co to za cudo? – krzyknęłam, nie bacząc na pozory.

– Co za cudo, którego trzeba szukać?! Czy może przywrócić wszystko tak, jak było?

– Co było, nie wróci – odparł głosem doświadczonego, zmęczonego życiem starca. – Nigdy nie wróci. Ale ja muszę… Potrzebuję tego jak wody, jedzenia, snu… i całowania…

Usnęłam wtulona w jego szczupłe, nagie ramię.

Dziewczynce nie powiedziano dokąd i po co idą. Rozkapryszona, nadąsana, z usteczkami w podkówkę, Alana co chwila próbowała wyrwać dłoń z dłoni niani. Mamrocząc coś pod noskiem, co jakiś czas próbowała kopnąć sople, które spadły z dachu. Nie chciała słuchać łagodnych napomnień piastunki. Gospoda „Miedziana Brama” zaciekawiła ją tylko na chwilę.

– Dokąd mnie zaciągnęłaś? – zapytała z przekornym grymasem. – Będzie tu jakiś teatrzyk, czy co?

W jej małej główce mój widok kojarzył się przede wszystkim ze słowem „teatrzyk”.

Sapiąc i potykając się, wspinała się w ślad za mną po wysokich stopniach. Zapukałam trzy razy do drzwi, jak było umówione. Minęła krótka chwila. Alana stała obok mnie. Widziałam policzek pod ciepłą chustką, gniewnie wygiętą brew i odęte usteczka.

Drzwi się otworzyły.

Wydaje się, że w pierwszej chwili nie poznała brata.

Zaraz potem nastąpił rwetes, pełen śmiechu i płaczu, czyniony przez machającą w powietrzu nóżkami dziewczynkę, uwieszoną na szyi Luara. Niania za mymi plecami rzewnie pochlipywała. Zakręcił ją wokół siebie. Fruwały stopy i poły szubki, chusta przekrzywiła się na głowie. Alana chichotała, odchylając głowę. Na jej zaróżowionej twarzyczce nie zostało ani śladu ponurego rozdrażnienia, które od rana mnie tak denerwowało.

Pomyślałam, że przy tak znaczącej różnicy wieku, Luar stał się dla niej kimś w rodzaju trzeciego rodzica. Na pewno tak właśnie było. Można sobie wyobrazić, kim był dla dziewczynki starszy brat, już dorosły, będący symbolem wszelkiej przewagi, a zarazem opiekunem i przewodnikiem.

Usiedli w kącie, Alana wdzięcznie usadowiona na kolanach brata. Wczepiona dłońmi w jego kołnierz, pożerająca rozkochanymi oczyma, szeptała mu coś poważnie o skarbie, jaki chłopcy z sąsiedztwa wykopali spod krzewu bzu, on zaś równie poważnie pocieszał ją, że nowy skarb można ukryć tak, że nikt go nie odnajdzie…

Potem poszli we dwójkę na spacer. Luar odsunął niańkę i sam pomógł Alanie doprowadzić do porządku chustkę i szubkę. Poczciwa niewiasta długo wzdychała, patrząc za nimi, potem zwróciła się do mnie.

– Może ty coś wiesz, moje dziecko… Co się z nimi dzieje, byli przecież taką zgodną rodziną… Może pan Egert przeżywa, jak to mówią, drugą młodość, czy coś takiego?…

Pokręciłam głową w milczeniu. Przestańcie podejrzewać Egerta… zresztą, on sobie z tego na pewno niewiele robi.

Hulanka przeciągnęła się do świtu. Wciąż tak bywało. Każda nowa popijawa okazywała się wstępem do następnej. Ta ostatnia jednak okazała się zbyt niepohamowana.

Egert uśmiechnął się. Parę dni temu kapitan gwardzistów zainteresował się jakby mimochodem, kiedy Soll zamierza wyjechać? W całym Kawarrenie mężatki ciężko narzekały. Oczywiście, wypitka ze starym przyjacielem z wojska jest rzeczą godziwą i naturalną, ale trzydzieści hulanek, jedna za drugą?! Wielkie nieba, nie każdy ma tak żelazne zdrowie, jak pułkownik Egert…

Nie był w stanie się upić. Skonstatował to ze smutkiem i rozdrażnieniem. Żadnej ulgi, żadnego ukojenia, tylko trzeźwy umysł do końca i tępy ból głowy nad ranem…

Mijały dni. Służący padali z nóg, próbując doprowadzić do porządku jadalnię. Pijani biesiadnicy wypadali z siodeł i zaniepokojeni domownicy przysyłali po nich karety. Egert wiedział, że miasto trzęsie się od plotek. Wśród nich pojawiła się i taka, że sławny bohater zalewa robaka wywołanego zdradą pięknej żony. Inni znowu bajali, że Soll zawarł pakt ze złym czarodziejem i odzyska utraconą moc, jeśli obróci w ruinę dziedzictwo swoich przodków.

Egert potarł skroń. Do tej „ruiny” jeszcze daleko, ale gdyby się postarać…

Na szczęście nie był jedynym tematem plotek w spokojnym, bezpiecznym Kawarrenie. Ostatnimi czasy dużo mówiło się o rozbójnikach, krwawych napadach, niebezpieczeństwie podróżowania głównymi traktami… Weterani nieraz chwytali za szpadę, słysząc o tym, a krew w nich wrzała niczym kipiąca smoła.

Oficer uśmiechnął się kwaśno. Kawarren nigdy nie przeżył oblężenia. Jego mieszkańcy nie wiedzieli, co to znaczy codziennie rozdzielać między zgłodniałych resztki jedzenia, czuwać na murach, wieszać grasantów i każdej nocy oczekiwać na szturm.

A zresztą, skoro horda raz już się zjawiła, dlaczego nie miałaby przybyć znowu?

Odczuł nagły niepokój. Toria została sama… Kobieta, którą opuścił.

Zgarbił się nad biurkiem i zaciskając zęby, przeczekał kolejny przypływ chęci, by natychmiast ruszyć w drogę i wrócić do najbliższej, niewinnie skrzywdzonej osoby…

Poczuł żar, rozlewający się po całym ciele. Jęknął i zakrył oczy dłonią. Setki razy widział to w snach: Fagirra obejmuje Torię…

A Toria bezwolnie poddaje się temu, co nieuniknione. Trwa to krótko…

Opadł twarzą na blat. Zza okna słychać było nawoływanie mleczarki.

Ciężki oddech. Skóra mokra od potu. Skrzypiące, drewniane łóżko… Jej odchylona głowa…

Egert wymierzył sobie siarczysty policzek. Wizja zniknęła.


*

Alana dochowała sekretu całe pół dnia.

Kiedy przybiegła wieczorem do pokoju matki i złożyła główkę na jej podołku, zaczęła prosić uporczywie, by wezwać Luara do powrotu. Ona go bardzo prosiła, ale nie posłuchał… Na pewno posłucha mamy, trzeba go zawołać, przecież mu smutno samemu…

Zorientowawszy się, o co chodzi, Toria wezwała do siebie nianię i lodowatym tonem kazała jej się wynosić.

Stara kobieta zapłakała.

– Wielkie nieba… Jaśnie pani… tyle lat… mała jest dla mnie jak własna… Nie wiem, czym zawinił ten biedny chłopak… ale dziewczynka nic nie winna… Wiem to… To przecie nie pies, jeno człowiek… Za co to, jaśnie pani?

Toria milczała. Po raz pierwszy zobaczyła, jak w lustrze, siebie i swoje postępki. Bezduszna matka…

Zmieniła polecenie z krzywym uśmiechem. Wróciła do siebie, wyprostowana jak struna. Wydało się jej, że jest przekupką z rynku i niesie na głowie ciężar. Nie można nawet odwrócić głowy. Ciężar ją dławi, wbija w podłogę, próbując zamienić w mokrą plamę…

Nocą miała wrażenie, że sobie przypomniała.

Wystraszona Dalla przybiegła w pogniecionej koszulce, słysząc jej krzyk. Toria stała pośrodku sypialni. W kurczowo zaciśniętej dłoni trzęsła się zapalona świeca, a stopiony wosk zalewał zbielałe palce. Jego dłonie były miękkie, jakby pozbawione kości. Miękkie i wypielęgnowane. Takimi właśnie dłońmi zadawał jej wyrafinowane tortury. Nie wiedziała, czy za moment dotknie jej ciała delikatna dłoń, czy też rozpalony purpurowo, dymiący pręt.

W jego oczach błyszczała rozkosz. Ręce…

Nie, jednak jej nie dotykał. Całe przesłuchanie przesiedział w wysokim fotelu z wygodnymi podłokietnikami i tylko jednego razu, odesławszy oprawcę…

Toria zachłysnęła się wodą z czarki podsuniętej przez pokojówkę.

Wcale nie odesłał siepacza. On…

Pamięć zacierała obraz. Nie chciała wpuścić rozumu za zakazane wrota. Fagirra jest martwy, krzyczała. I to była prawda.

Szczęk narzędzi na żelaznej tacy. Bezkostne dłonie na jej biodrach…

Dalla zapiszczała rozpaczliwie. Czarka potoczyła się po podłodze, rozlewając wodę. Na oczach pokojówki pani Toria Soll zbladła jak nieżywa i straciła przytomność.

Wędrowny teatr to nie igła w stogu siana, w mieście da się odszukać. Na rynku występują tylko południowcy, ale kto w takim razie rozstawił nową scenę w dzielnicy targowej? O tym, że na dziedzińcu gospody „Słomiana Tarcza” występują komedianci opowiadali różni gapie na kilka mil wokoło. Z daleka usłyszałam żale prześlicznej Róży, rozpaczającej po utraconym bezpowrotnie Ollalu.

Wokół wozów stał gęsty tłumek. Widzowie przestępowali z nogi na nogę, gryźli pestki słonecznika, ktoś odchodził obojętnie, ktoś inny podchodził zaciekawiony, a Flobaster w czerwonym stroju kata pokazywał wszystkim odciętą głowę Bariana…

Zwolniłam kroku. Poczułam dziwny i bolesny ucisk w piersi. Dopiero teraz pojęłam ze zdziwieniem, jak bardzo drogi mi jest ten wymyślony świat na drewnianej scence, niezgrabnie sklecony i śmieszny światek, w którym tkwiłam, niczym orzech w skorupie, aż do chwili, gdy spotkałam Luara…

Wystraszyłam się, zdając sobie sprawę, jak daleko odeń przebywałam przez tyle dni. Tak długo. Prawie tydzień bez spektakli. Każda ryba, wyciągnięta na brzeg, dawno by już zdechła. Ja zaś stoję tutaj, przełykając ślinę i próbuję ułowić spojrzenie Flobastera w otworach katowskiej maski…

Nikt nie rzekł mi ani słowa. Widocznie tak być powinno.

Milcząc weszłam do swojego wozu. Przebrałam się, zakładając sztuczny biust. Mocno uróżowałam policzki. Flobaster mający, jak zawsze, oczy dookoła głowy, dał znak Musze, a ten zapowiedział Farsę o rogaczu.

Zrobiło mi się lżej na duszy. Prawie całkiem lekko, jak przedtem, gdy w mym świecie nie było jeszcze Luara, syna Fagirry, i nigdy nie było nocy wśród lodowatych podmuchów…

„Słomiana Tarcza” była znowu przystanią naszej trupy. Przeliczając zarobione pieniądze, Flobaster mruczał z zadowoleniem.

Długo wahałam się, czy podejść do niego i oznajmić, że znowu odejdę i nie będzie mnie ani jutro, ani pojutrze… Łatwo było mi odejść po gwałtownej kłótni. Teraz, gdy wszystko niemal się uładziło, gdy wybaczono mi wielkodusznie, należało zastanowić się dziesięć razy, nim się zrobi podobny krok. Być może nie należy odchodzić już dziś…

Tak podpowiadał rozsądek, ja jednak nie mogłam uciec przed przeznaczeniem nawet na jedną noc, godzinę ani sekundę. On wyjedzie… Przecież twardo postanowił! Będę miała dość czasu, by płakać i wspominać.

Moje wahanie zakończyło się bardzo prosto. Flobaster podszedł do mnie pierwszy i zaprosił na kolację w najbliższej tawernie.

Poczułam chłodną kulę w żołądku. Ta propozycja całkowicie nie wiązała się z charakterem naszych stosunków. Wolałabym, żeby pociągnął mnie za ucho i pogroził batem. Cóż jednak było robić. Zgodziłam się pokornie.

Zapadał wieczór. Jezdnia, rozmokła w ciągu dnia, pokryła się cienką skorupą śliskiego lodu. Nie ośmieliłam się więc odtrącić podanego mi ramienia. Wydawało się dwukrotnie silniejsze niż u Luara. Uniknąwszy szczęśliwie poślizgu, dotarliśmy do najbliższej, przytulnej knajpki i zajęliśmy milcząco miejsca przy wolnym stoliku.

Dolna warga Flobastera sterczała sztywno, jak wykrochmalona, zaprasowana plisa, co oznaczało, że jest zdecydowany i zebrany w sobie. Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz siedzieliśmy tak twarzą w twarz, lecz nie byłam w stanie.

Służąca przyniosła gotowane mięso w miseczkach i butelczynę wytrawnego wina. Flobaster skinął głową i rzucił się łakomie najedzenie. Chciałam wierzyć przez chwilę, że spokojnie zjemy, otrzemy wargi i wrócimy z powrotem. Był to, oczywiście, głupi pomysł. Flobaster nigdy nie odstąpił od tego, co zamyślał, a tym razem zamierzał coś więcej, niż tylko spożyć swoją porcję w moim uroczym towarzystwie.

Rzecz jasna, nie omyliłam się.

Odczekał, aż dokończę obgryzać swoje żeberka (swoją drogą, byłam straszliwie głodna). Wciąż milcząc, nalał wina. Zmarszczył brew. Czekałam cierpliwie.

– Przecież nie jesteś głupia, Tantalo – powiedział w końcu, jeszcze bardziej wystawiając dolną wargę.

Zgodziłam się bez słowa. Nie był to dobry początek. Skrzywił się, jakby wino było zbyt kwaśne.

– Dlatego mnie to dziwi. Co ty widzisz w owym szlachetnie urodzonym szczeniaku?

Zakrztusiłam się winem. Przycisnął wielką pięścią moją bezbronną dłoń.

– Przecież nie jesteś głupia… nie byłaś do tej pory. Przypomnij sobie, jak kiedyś przysięgłaś przede mną, że nigdy nie wyjdziesz za mąż ani nie zrobisz podobnego głupstwa. Wiedziałem wprawdzie już wtedy, że takie przysięgi tracą wartość, gdy nadejdzie pora. No dobrze, Tantalo. Możesz mi nie wierzyć, lecz uwolniłbym cię z czystym sumieniem, gdybym tylko widział, że rozumiesz, jakie to wszystko nieludzkie.

Wciągnął głęboko powietrze. Pochylił się, przewiercając mnie spojrzeniem.

– To, co dzieje się teraz… jest zwykłą głupotą. To obłęd. Otumanienie. Nie wiąż się z nim. Nie wiem dlaczego, ale uważam, że ten chłopak nie da ci niczego, oprócz bólu… Jesteś potrzebna w zespole!

Zdenerwował się, może dlatego, że nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Puścił moją rękę, spoglądając na mnie surowo spode łba.

– Jesteś potrzebna…

Wychylił duszkiem swoją szklankę, odstawił z brzękiem na blat i odwrócił się.

Flobastera trudno omamić. Ma psi węch. Na nic zdadzą się wyjaśnienia. Przyjmie je do wiadomości, ale zrozumie po swojemu.

– Będę w zespole – odparłam beznamiętnie. – Nigdzie się nie wybieram…

Nie wytrzymałam i prychnęłam. Niekoniecznie pogardliwie, lecz jego omal krew nie zalała.

– Smarkata… Ty… chyba pamiętasz…

Zamierzał mi coś wypomnieć. Na przykład, z jakiego bagna mnie wyciągnął i co później dla mnie zrobił. To prawda, byłam mu za to zobowiązana, toteż nie oponowałam. Chciał mnie zawstydzić, dopiec do żywego i wdeptać w podłogę. Nagle się zaciął. Zamilkł, nalał sobie wina i znów wypił duszkiem. Lepiej już, żeby zawstydzał mnie, wypominając. Jego łaskawość pozbawiała mnie siły, aby się mu sprzeciwić.

– Kocham go – wyszeptałam ledwie dosłyszalnie.

Wzniósł oczy ku niebu, a raczej sufitowi. Dla niego „miłość” była tylko tematem scenicznego dramatu: tragedii albo farsy. Rozumiałam go, bo niemal całe dotychczasowe życie egzystowałam w podobnym przeświadczeniu.

– Przecież nie jesteś głupia – powtórzył tym razem niemal czule.

– Kocham go – powtórzyłam z uporem.

W głębi jego oczu zabłysły niedobre ogniki.

Jest zazdrosny, stwierdziłam ze zdziwieniem. Rości sobie do mnie prawa, skoro był dotąd jedynym mężczyzną w mym życiu, który miał nade mną władzę. Był moim panem… i ojcem. A także kochankiem. Ma zatem powody do zazdrości. Zdaje się, że podążał za tokiem moich myśli. Zaklął bezdźwięcznie i odwrócił się do ściany.

– Niepotrzebnie… Chcę dla ciebie jak najlepiej.

– Więc co mam robić? – zapytałam zmęczonym głosem.

– Nic.

Westchnął.

– Przestań się z nim spotykać.

– Nie mogę – odpowiedziałam ze skruchą.

Podskoczył na siedzeniu i walnął pięścią w stół.

– Głupia! Głupia jak wszystkie…

Wcisnęłam głowę w ramiona.

– On wkrótce wyjedzie. Ja…

– Jak uważasz – rzucił oschle.

Wstał i wyszedł, płacąc po drodze.

Odprowadziłam go wzrokiem. Szerokie drzwi zatrzasnęły się za jego plecami i nie miałam już po co patrzeć. Nadal jednak patrzyłam, dopóki nie usłyszałam za plecami delikatnego kaszlnięcia.

– Droga Tantalo…

Obejrzałam się. W pobliżu stał długi, jak noc zimowa, czarnowłosy Haar z sinawym podbródkiem. Tak go nazywano w konkurencyjnej trupie południowców.

Zaskoczenie pozbawiło mnie mowy. Haar patrzył na mnie hipnotycznie, jak gadzina. Posługaczka szybko zebrała ze stołu puste naczynia. Szef południowców przysiadł się, zakładając niedbale nogę na nogę.

Nie był jeszcze stary, można by go było nawet uznać za wciąż młodego. Spod kołnierza kurtki wystawał koronkowy kołnierzyk koszuli. Na jednym z palców błyszczał gruby złoty pierścień, będący na południu oznaką bogactwa.

– Pokłóciliście się? – zapytał łagodnie.

Duże usta, naciągnięte jak na sznurku, nieco się uniosły w kącikach.

– O co?

Nawet nie próbował usprawiedliwić swojej bezczelności. Miałam ochotę rzucić mu prosto w oczy: A co ci do tego?! Śledzisz nas?

– Ile ci płaci, kochana?

Długi Haar wyraźnie lubił krótkie rozmowy.

– Mała, uboga trupa to nie najlepsze miejsce dla rozkwitającego talentu, nieprawdaż? Na jałowym piasku uschnie kwiatuszek… trzeba go przesadzić na żyzną glebę.

Cóż za przepiękne, kwieciste wyrażenia, pomyślałam i miałam ochotę wyładować na intruzie całą nagromadzoną we mnie złość.

Pokiwał głową przymilnie, jakby czytając w moich myślach.

– A zresztą… bez urazy. Nie mam prawa wtrącać się w wasze sprawy. Wiedz jednak, że nie każdemu proponuję pięć srebrników. Decyzja należy do ciebie. Twoja sprawa, jeśli nie zechcesz…

Tracąc nagle rezerwę, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Na pewno wiesz, gdzie mnie szukać?

Ukłonił się z wdziękiem i odszedł. Nadal tępo wpatrywałam się w zamknięte drzwi, zbita z tropu, zła i rozdrażniona, a jednak mile połechtana. Taki ważny i sławny człowiek, jak Haar, a jednak zniżył się do prośby. To było miłe…

Cmentarz w Kawarrenie znany był ze swojej prastarej tradycji: niemal wszystkie pomniki nagrobne wyobrażały ptaki, które przysiadły zmęczone na mogile.

Egert zatrzymał się nad grobem rodziców. Nagrobek ojca zwieńczony był potężnym wizerunkiem orła, nieco przygarbionego przeżytymi latami, nad mogiłą zaś jego małżonki opuszczał znużoną głowę bocian. Egert długo zgarniał śnieg z kamiennych płyt, ze skrzydeł i zimnych marmurowych grzbietów.

Cmentarz zastygł pod cienką warstwą śniegu. Egert krążył po nim, wiele razy mijając kamienne gołębie, nastroszone jaskółki i bliżej nieokreślone pisklę, które schylało główkę nad wykutymi w granicie literami: „Jeszcze pofrunę… „.

Dawniej grób bez pomnika znajdował się na samym skraju cmentarza. Teraz miał ze wszystkich stron nowe sąsiedztwo, lecz figury i tak nikt nie zamówił, więc gładka, pusta płyta była ze wszystkich stron obrośnięta suchą trawą, wystającą spod śniegu żółtymi wiechciami.

Egert zatrzymał się. Nie sposób było odczytać napisu na kamieniu, należało wpierw odgarnąć śnieg. Oficer dobrze jednak wiedział, co tu napisano. Trudno zapomnieć imię niewinnego, zabitego przez ciebie człowieka.

„Dinar Darran” – oznajmiał napis. Był narzeczonym młodej Torii. Egert zabił go w pojedynku. Ciężko potem odpokutował ten grzech. Być może Dinar jednak przebaczył swemu zabójcy i pozwolił mu żyć szczęśliwie z Torią.

Śmierć Dinara obciążyła Egerta na zawsze. Natomiast śmierć Fagirry była sprawiedliwą koniecznością. Nie żałował tego zabójstwa ani jednej sekundy. Fagirra jednak nie wybaczył niczego. I doczekał się zemsty.

Nad płytą kołysała się sucha trawa…

Niewielki, śnieżny wir. Sucho zaszeleściła zżółkła trawa.

Luar stał wsparty plecami o pień. Stróż nie chciał zajmować się mogiłą za żadne skarby, Luar więc sam oczyścił z zeszłorocznego listowia zapomniany, nieogrodzony wzgórek.

Bał się przychodzić tutaj. Nie potrafił jednak nie przychodzić. Tym bardziej dziś, przed odjazdem.

Nie chciał wyruszać. Bał się tej drogi. Wiedział, że coś go oczekuje na jej końcu, coś, czego nie chciał spotkać. Niepotrzebny mu stary medalion z dziecięcych wspomnień…

Potrzebny. Jak powietrze. Jak światło.

Tak samo pijak zdąża do karczmy podczas zamieci, ryzykując zamarznięcie. Zakochany, wiedziony pożądaniem, wspina się po parapecie, nie bojąc się skręcić kark. Luar odkładał podróż z dnia na dzień, lecz przyciągająca moc medalionu była większa niż strach.

Leżeliśmy w dusznych ciemnościach, w szczęśliwym rozleniwieniu, jak dwa syte, wygrzewające się na słońcu kocury. Gdzieś w kącie cicho chrobotała myszka. Przez szczelinę kotary przebijał się mętny odblask gasnącego kominka. W otwartym oku Luara odbijała się czerwona iskierka. Drugiego nie widziałam. W tej chwili widziałam jego twarz, jakby była namalowanym krajobrazem, pełnym wzgórków i dolin, a także jedynym bezsennym jeziorem. Czerwony poblask zastępował w tym pejzażu zachodzące słońce. Zapewne podobne myśli zjawiają się tylko na progu snu.

Poruszył się nieco. Jedyne widoczne oko spojrzało na mnie.

– Chce ci się spać?

– Nie – odpowiedziałam szeptem.

Nie chciałam zamieniać błogosławionej ciemności na szary świt. Ostrożnie przyciągnął mnie do siebie.

– Posłuchaj… Dawno, dawno temu żył na świecie pewien czarodziej… mag. Był potężny i potrafił patrzeć w przyszłość. Nazywano go Wieszczbiarzem.

Uśmiechnęłam się lekko. „Pewna kobieta potrafiła bielić płótno… Dlatego nazywano ją praczką”.

– Nie śmiej się – powiedział z urazą.

Przywarłam się do niego policzkiem. Westchnął i kontynuował opowieść, nieco śpiewnie, jak winno się opowiadać baśnie.

– Ten właśnie człowiek zawładnął niezwykle cenną rzeczą: Amuletem Wieszczbiarza. To taki medalion z wycięciem, przez które prorok widział rzeczy niedostępne dla innych. Miał wielką moc i żył bardzo długo. W końcu jednak zmarł. Medalion, czyli Amulet, przekazał swemu następcy, który również był magiem i stał się Wieszczbiarzem. Owego zmarłego starca zwano od tamtych czasów Pierwszym Wieszczbiarzem… Długo tak trwało. Wieszczbiarz umierał, a wtedy Amulet sam znajdował nowego właściciela…

– Na wyczucie? – chciałam wiedzieć.

Nie roześmiał się.

– Być może… Amulet ma specjalne wyczucie. To bardzo skomplikowany artefakt. Daje moc właścicielowi, lecz może nawet zabić samozwańca. Jest bardzo silny. Niebezpieczny. W księgach zapisano, że za pomocą medalionu Wieszczbiarz przekraczał… A może to tylko wymysł. Mijały wieki i Amulet przechodził od jednego do następnego.

Zamilkł. Mysz, która przycichła podczas opowieści, od nowa wzięła się z pasją do roboty.

– I co było potem? – spytałam.

Westchnął.

– Potem… Zmarł ostatni Wieszczbiarz. Był wielkim magiem i dobrym człowiekiem. Zwał się Orwin. Podobno zginął i Amulet pozostał bezpański. Szuka od wielu dziesięcioleci…

– Kogo? – zapytałam głucho.

– Wieszczbiarza – odparł z irytacją.

Znowu zapadła długa cisza ku zadowoleniu myszki.

– Skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytałam ze szczyptą ironii.

Podniósł się na łokciu i zobaczyłam wreszcie tuż przed sobą dwoje jego oczu.

– Ten medalion długo był ukryty u mego dziadka, dziekana Łujana. Także był magiem…

– Twój dziadek był magiem?!

Ja także usiadłam na pościeli. Można zmyślać przeróżne rzeczy, lecz coś takiego nie pasowało do Luara. Wpatrzyłam się weń przenikliwie, na ile pozwalały ciemności.

– Twój dziadek był magiem?!

W jego głosie pojawiło się zdziwienie, widocznie uważał, że wiem o wszystkim.

– No tak… Dziekan Łujan był znany w tym mieście, a w uniwersytecie niemal bogiem… To on powstrzymał Czarny Mór, wezwany przez bractwo Łaszą. Mało kto dziś o tym pamięta.

Teraz jego głos zadrgał goryczą.

– Napisał traktat O magach, zbiór żywotów… Nie przeczytałem go w całości. Czytałem jednak o Wieszczbiarzach i Amulecie…

– Zaraz, zaraz – wtrąciłam, obejmując dłońmi kolana – - czytałeś księgę, napisaną przez czarodzieja? Żywoty magów?

Zobaczyłam go w całkiem nowym świetle. W życiu jeszcze nie spotkałam nikogo, kto spotkał prawdziwego maga.

– Tak.

Znowu westchnął.

– Ale nie o to chodzi… Sprawa jest bardziej interesująca. Dziadek chronił Amulet wiele lat, a po jego śmierci…

Zaciął się na chwilę, potem rzekł uroczyście i niemal oschle:

– Po śmierci dziadka Amulet przeszedł do rąk mojej matki.

Podskoczyłam, zaplątana w kołdrę.

– Nie żartujesz? Więc teraz jest u niej?

Zdawało mi się, że pokręcił głową.

– Nie.

Rozczarowana opadłam znowu na pościel. Podciągnęłam kołdrę do samego podbródka.

– Więc gdzie?

– Chciałbym to wiedzieć – odparł ze szczególnym akcentem.

– Ktoś go ukradł?

Objął mnie pod kołdrą, jakby chcąc zwrócić moje myśli w inna stronę, co mu się częściowo udało.

– Nie ukradł – zaszeptał w moje rozpalone ucho. – Otrzymał na przechowanie. Lepiej nie pytaj, kim jest. Sam nie wiem zbyt dokładnie…

Jego dłoń stała się bardzo frywolna. Natrafiła na czuły punkt. Wystraszona myszka zrejterowała, gdy z pierzyny poleciały na wszystkie strony kłęby białego puchu.

Kominek wygasł do końca.

Słyszałam jego oddech w kompletnej ciemności. Był to spokojny oddech zmęczonego, lecz szczęśliwego człowieka. Przez chwilę poczułam dumę: to ja go uratowałam! Wtedy… i obecnie.

– Luarze – powiedziałam szeptem.

– Tak – mruknął sennie.

– Dasz mi przeczytać tę książkę z żywotami magów.

– Naturalnie – odparł ziewając – możesz…

Całą noc śnili mi się czarodzieje w długich, czarnych szatach.


*

Następnego dnia kupiłam dla niego jabłko.

Po prostu poszłam na rynek i długo po nim chodziłam, przebierając w towarach, targowałam się zawzięcie, odchodziłam, wracałam, licząc na łut szczęścia. Wzgardliwie ignorując niechętne spojrzenia białogłów, kupiłam w końcu jedno jabłko.

– Dla narzeczonego – obwieściłam wszem i wobec.

Służący w „Miedzianej Tarczy” znali mnie od dawna i kłaniali się na powitanie. Tym razem w przedsionku zasiadał właściciel. Przywitałam go, kolebiąc owoc w dłoniach, potem jak zwykle wbiegłam po schodach. Usłyszałam zdziwiony okrzyk:

– Hej, panienko!

Obejrzałam się. Właściciel miał wymuszony uśmiech.

– On wyjechał…

W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Jabłko pachniało cierpką, odurzającą wonią, jak pod koniec zimy pachnie zagrzebany w słomie ostatni jesienny owoc.

– Pan Luar wyjechał. Nie wiedziała pani?

Kręcone schody zakołysały się pod mymi nogami. Wciąż miałam nadzieję, że głupi oberżysta drwi sobie z bezbronnej dziewczyny.

– Jak to? – zapytałam ledwie dosłyszalnie.

Przestał się uśmiechać.

– Po prostu… nie powiedział o tym pani, ot co. Byłem pewien, że pani wie… No cóż…

W jego oczach pojawiło się zrozumienie. Ohydne, nieprzyjemne zrozumienie. Tłumiąc uczucie upokorzenia, starając się opanować ze wszystkich sił, zapytałam najspokojniej jak potrafiłam:

– Niczego nie kazał przekazać? Listu ani pamiątki? Może zostawił w pokoju?

Pokręcił głową.

– Już wysprzątany. Ma nowego lokatora. Ani chwili przestoju… minęły dwie godziny i zjawił się nowy podróżny…

Zacisnęłam zęby.

– Dwie godziny?

Uśmiechnął się cierpko.

– To wcale niemało… ale jeśli komuś się spieszy…

Nie pamiętam, jak znalazłam się na ulicy. „Jeśli komuś się spieszy… „ Znudziła się wielkiemu panu zabaweczka, więc się jej pozbył, szybko i prosto…

Bydlak. Straszny bydlak z tego oberżysty, że ma takie podłe myśli.

Stanęłam pośrodku ulicy. Wyjechał, jak zamierzał. Wiem z grubsza dokąd i po co…

Mucha obrządzał konie. Dałam mu jabłko.

– Weź.

Wziął zdumiony. Prędko ugryzł, jakby się bał, że mu ktoś zabierze. Uśmiechnął się błogo.

– Słodkie…

– Za każdą słodycz trzeba zapłacić – gniewnie warknęłam.

Wytrzeszczył na mnie gały, jakby próbując dociec, czy ostatecznie już upadłam.

Pstra kobyłka była nieosiodłana. Chwyciłam jej uzdę.

– Hej, co robisz! – zawołał wystraszony chłopak, niemal dławiąc się jabłkiem.

Wskoczyłam na gładki, niewygodny koński grzbiet.

– Z drogi!

– Wariatka! – zawył z przerażeniem. – Flobaster cię zabije!

Klacz była zaskoczona i rozdrażniona. Dźgnęłam jej boki piętami, żeby od razu wyjaśnić, kto tu rządzi. Zarżała niepewnie. Mucha uskoczył na bok. Wypadłam za wrota stajni, rozkładając szeroką jubkę na końskim grzebiecie.

Na ulicy oglądano się za mną. Patrzcie, dziewczyna! Jedzie wierzchem jak chłopak! Bez siodła! Coś takiego! Waliłam klacz po bokach. Prawdę mówiąc, byłam kiepską amazonką, kierowały mną jednak wściekłość i rozpacz. Wczepiłam się w końską grzywę jak kleszcz, który rozewrze szczypce dopiero po śmierci. Do śmierci było mi jeszcze daleko. Kobyłka to wyczuwała i uznała, że lepiej się mi nie sprzeciwiać.

Przypadkowi jeźdźcy zjeżdżali na boki, ledwie zobaczyli mnie na końcu ulicy. Jedna z karet omal się nie wywaliła. Wypadłam za miejską bramę, prawie zbijając z nóg zaspanego strażnika. Wiatr porwał jego przekleństwa. Deski mostku zahuczały pod kopytami. Znalazłam się na głównym trakcie. Ktoś tam majaczył przede mną w oddali, ale to nie był Luar. Zwykły mieszczuch, który postanowił odwiedzić rodzinę pod miastem.

Jak daleko odjechał? Ile minął rozstajów, gdzie mógł skręcić?

Pstra kobyłka nie była rumakiem wyścigowym. Zwolniła bieg, a na kolejne uderzenia odpowiadała jedynie gorzkim, pełnym wyrzutów rżeniem: za co?! Służyła zespołowi dłużej ode mnie… i taka wdzięczność?!

Rozejrzałam się. Po bokach ciągnęły się zaśnieżone pola z czarnymi plamami przetainy, droga była pusta i tylko na skraju lasu…

Wydało mi się albo nie, lecz ścisnęłam klaczkę tak, że nieomal zrzuciła mnie ze swego umęczonego grzbietu.

Na skraju lasu majaczyła postać jeźdźca. Klacz znowu galopowała, spod kopyt wystrzelały grudy błota i mokrego śniegu, ja zaś podskakiwałam na grzbiecie, z każdym skokiem czując się coraz gorzej. Tymczasem horyzont wcale się nie przybliżał i tamten ciągle daleko…

Zrozumiałam, że się nie omyliłam. Jeździec mi się nie przywidział. Kiedy miotający się pod mym obolałym zadkiem rumak wyjechał na rozwidlenie dróg, zatrzymał się akurat, by zdecydować w którą stronę skręcić.

– Luarze!!!

Nie poznałam swojego głosu. Zachrypiałam jak schorzała, rozhisteryzowana i wściekła wrona. Luar odwrócił się do mnie. Wyciągnięta ku szpadzie dłoń zaraz opadła.

– To ty?!

Zeskoczyłam, a raczej zleciałam z nieszczęsnej kobyłki. Podniosłam się, jęcząc z bólu. Chwyciłam za uzdę jego konia.

– Byłam twoją dziwką?! Chwilową zabaweczką? Wykorzystałeś i wyrzuciłeś, tak?

Miałam chęć go uderzyć. Siedział jednak w siodle, był nieosiągalny, mogłam więc tylko syczeć i bryzgać jadem, patrząc w jego coraz bardziej okrąglejące oczy.

– Ty szczeniaku! A ja ciebie… Wynoś się! Wynoś się jak najdalej…

Wymachiwałam pięściami.

Zachowywałam się, jakby to on ścigał mnie i prześladował na bitej drodze.

– Idź precz! Bydlaku! Nie pokazuj mi się więcej na oczy!

Puściłam uzdę, odwróciłam się i poszłam, dokąd oczy poniosą. Z coraz większym trudem powstrzymywałam łzy. Ból w nogach i plecach jeszcze pogłębiał fatalne samopoczucie. Nieszczęsna klacz patrzyła na mnie ze strachem. W jej oczach musiałam być potworem, dręczącym bezsensownie wszystko, co żyje.

Dogonił mnie na poboczu. Chwycił w ramiona, odwrócił do siebie.

– Ależ ja… muszę jechać! Nie władam już sobą… Ja…

Dobił mnie jego błagalny wzrok. Nigdy w życiu tak jeszcze nie płakałam.

Staliśmy tak na poboczu chyba pół godziny. Obejmował mnie, ja zaś to wyrywałam się, to rzucałam mu na szyję. Postronny obserwator miałby niezłą zabawę. Nie było na szczęście żadnych świadków, oprócz dorodnego źrebca Luara i mojej kobyłki, która nie uciekła tylko dlatego, że ledwie się trzymała na nogach.

Luar drżał. Przygryzał wargi, powtarzając, że mnie kocha i do mnie wróci. W głowie miał jednak coś zupełnie innego, a ja trochę się zmuszałam, by poznać jego tajemnice. Twierdził, że nie panuje nad sobą, że źle się czuje, że przyciąga go tamta rzecz. Słowo „Amulet” nie padło. Oboje go unikaliśmy.

Słowo to całkiem znikło w mej pamięci, kiedy oboje wróciliśmy za miejską bramę tuż przed jej zamknięciem: zgoniona klacz i posiniaczona amazonka.

Żadnych innych wyjaśnień. Tylko to dziwne słowo: „Amulet”.

Flobaster chwycił za bat.

Bezwolnie poszłam za nim na tylne podwórze. Wystraszony Mucha gładził po mokrej szyi wymęczoną klacz. Z kuchennego okna gapiła się ciekawska posługaczka. W beczce pomyj ucztował wyliniały kot. Barian strofował o coś Gezinę. Gdzieś w głębi mej świadomości miotała się paniczna myśl: Nie! Flobaster nigdy mnie nie chłostał!… Moja panika była jednak jakby nieprawdziwa, leniwa, odległa i niewyraźna. Luar wyjechał. Amulet.

Flobaster tak spojrzał na służącą, że okienko zaraz opustoszało. Potem tak samo srogo popatrzył na mnie. Dzielnie zniosłam to spojrzenie. Zerwał ze mnie płaszcz. Milcząc i posapując zadarł do góry połę mokrej sukienki.

Szeroko otworzył oczy. Zachował groźny wyraz twarzy, lecz wpatrywał się w moje gołe nogi oczami wielkimi jak spodki.

Przeginając się niezgrabnie, podążyłam za jego wzrokiem. Na podwórzu było ciemno. Jedyna latarnia i rozświetlone okna rozpraszały zgęszczający się zmierzch. W tym półmroku dostrzegłam na mym ciele czarne siniaki osobliwego kształtu. Efekt amatorskiej jazdy bez siodła.

Flobaster milczał. Ja również. Czekałam na karę.

Puścił mnie. Wzdychając, zarzucił mi płaszcza na ramiona i odszedł, wlokąc koniuszek bata po rozmiękłej ziemi.

Gońcy zjawili się o świcie. Właściwie mówiąc tylko jeden młodzik w czerwono-białym, zbryzganym błotem mundurze był pełnoprawnym przedstawicielem kapitana straży. Pozostali dwaj byli jego przewodnikami i ochroniarzami.

Otworzył im służący z oczami czerwonymi z niewyspania. Młodzieniec, jak się okazało, w stopniu porucznika, zaprowadzony został prosto do pana Solla, a raczej pułkownika Solla, jak go utytułował czerwono-biały młodzieniec.

Spustoszony salon zrobił na poruczniku silne wrażenie.

Prowadzący go służący słaniał się ze zmęczenia. Kto wie, co młodzian spodziewał się zobaczyć w gabinecie Solla. Jednakże na powitanie wstał zza biurka całkowicie trzeźwy, wychudły człowiek, wpatrujący się w gościa z niechętnym napięciem. Posłaniec wystraszył się.

Egert odebrał od niego list, zapieczętowany znaną mu pieczęcią kapitana straży Jasta. Odczekał chwilę, spodziewając się u siebie oznak przejęcia. Nie doczekawszy się, rozłamał pieczęć i zaczął czytać.

Pułkownikowi Sollowi z życzeniami szczęścia i zwycięstwa. Niech jego dni…

Egert przebiegł oczami zwyczajowe pozdrowienia.

Informuję Pana Pułkownika, że po jego niespodziewanym wyjeździe garnizon stal się bezpański i nie pozostawało mi nic innego, jak przejąć komendę…

Soll skinął obojętnie głową. Dobrze. I tak uważał Jasta za swego następcę… Wszystko układa się jak najlepiej.

Jednakże coraz gorsze wieści nie pozwalają mi spać spokojnie. Niewielkie szajki rozbójników, ukrywające się dotychczas w okolicach, połączyły się w jedną silną bandę pod przewodem niejakiego Sowy. Złoczyńcy ośmielają się napadać nie tylko na samotnych podróżnych, ale też na duże karawany. Mieszkańcy okolicznych wiosek i chutorów boją się i przysyłają do nas błagalne delegacje… Nikt jednak nie ośmiela się wyruszyć z karną ekspedycją pod Pańską nieobecność… Z każdym dniem coraz gorzej. Błagam, Pułkowniku, aby wrócił Pan do garnizonu i przejął ponownie komendę…

Młody posłaniec niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, brzęcząc ostrogami. Egert podniósł oczy. Młodzieniec patrzył nań z czcią, lecz także wyczekująco, a nawet jakby z wyrzutem.

– Przekaż kapitanowi Jastowi…

Egert westchnął, szukając odpowiednich słów.

– Przekaż kapitanowi, że wkrótce przybędę… kiedy tylko zakończę tutaj różne ważne sprawy. Niech kapitan działa na własną rękę, wierzę w jego przywódcze talenty.

Westchnął ponownie, tłumiąc mimowolne ziewnięcie.

Wstrząśnięty posłaniec patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.

Kiedyś, w dzieciństwie ciężko zachorował. Miał wtedy siedem lat i zapamiętał na całe życie gorączkowy majak, podczas którego wydało się mu, że zamiast poduszki ma worek rozgrzanych kamieni.

Potem, wraz z poceniem się przyszła ulga. W ciemności jawiły mu się dalekie zamki wśród morza, gwiazdy nad masztami statków, ryby o wielu odnóżach i ptaki z gorejącymi jak węgle ślepiami.

Obecna podróż przypominała Luarowi tamten majak. Zdawało mu się, że widzi czerwone, błyszczące jabłko z długim ogonkiem, płynące powoli z rzecznym nurtem na powierzchni wody. Chwilami wydawało się młodzieńcowi, że droga jest rzeką, unoszącą go jak owo jabłko.

Nie sprzeciwiał się nurtowi. Początkowo podróż z zamkniętymi oczyma była nawet przyjemna. O niczym nie myślał, spoglądając od czasu do czasu na śnieg topniejący na polach, cienie przepływających obłoków i stada ptaków gromadzące się na odkrytych fragmentach ziemi. Czuł w sercu spokojną pustkę. Niczego nie robił, niczego nie pragnął. Los został wyznaczony dawno i ostatecznie, choć nie wiadomo przez kogo. Luar przysiągł sobie, że kiedyś o to zapyta. Nie teraz. Teraz był pozbawiony woli. Jego zależność jest tak wielka, że niemal graniczy z całkowitą swobodą.

Dni jednak mijały jeden za drugim i z każdym kolejnym noclegiem lub rozwidleniem dróg, jego spokój topniał coraz bardziej.

Bez wątpienia cel był coraz bliżej, lecz z godziny na godzinę duszę młodzika zaczęła przepełniać niejasna pokusa. Przypominała nieco głód albo pragnienie. Czuł się jak dziecko, któremu pokazano, a potem zabrano zabawkę, trzeba więc rzucać się na ziemię, walić piąstkami i żądać… żądać…

Poganiał ciągle konia. Źrebiec chrypiał, pokryty pianą, lecz Luarowi i tak wydawało się, że jedzie zbyt wolno.

Pewnego razu, nocując w stogu siana w czyimś obejściu, poczuł pod palcami krawędź złotej płytki. Było to jak łyk wody pośrodku pustyni. Łańcuszek chłodzi szyję… Nareszcie!

Otworzył oczy. Czuł jeszcze w palcach ciężar medalionu, lecz dłonie były puste. Poczuł skurcz w żołądku.

Tarzał się po sianie, krzycząc niezrozumiale. Zbiegli się ludzie z latarniami. Słyszał poprzez szum w uszach: padaczka, padaczka… To koniec!… Rzeczywiście miotał się z pianą na wargach. Zdawał się sobie pustym workiem, przebitym przez środek szydłem. Miał ochotę wyskoczyć ze skóry.

Nad ranem oprzytomniał. Spokój jednak całkiem go opuścił, zastąpiony nieodpartym pragnieniem zdobycia medalionu. Widział go w gęstwie obłoków. Złoto błyskało na dnie potoku. Każdy napotkany człowiek zdawał się uzurpatorem, nieuprawnionym właścicielem świętości. Szukając wzrokiem złotego łańcuszka, Luar przede wszystkim przyglądał się uważnie szyi każdego człeka. Ludzie ustępowali mu z drogi, mamrocząc obronne zaklęcia, jakby mieli do czynienia z wampirem, gotowym zatopić kły w ich szyjach…

Atmosfera strachu zagęszczała się wokół niego coraz bardziej. Gdyby Luar, jak próżna kokietka, miał przy sobie małe lusterko i zerknął w nie czasem, zrozumiałby zaraz, dlaczego najpierw odmawiają mu noclegu, a w końcu wpuszczają z lękiem… Żądza medalionu, zżerająca go od środka, coraz mocniej jawiła się w jego chłodnych, przenikliwych oczach.

Zdarzało mu się płakać po nocach. Amulet wzywał go, jak zagubione dziecko matkę. Stało się to prawdziwą torturą, natrętną obsesją. Nie widząc wokół niczego innego, młodzieniec rwał się do przodu, wiedząc, że nadchodzi kres tej szalonej podróży.

W dodatku rozumiał, że wraz z medalionem zjawi się ktoś, z kim koniecznie trzeba się będzie spotkać.

Wiosna przyszła od razu. Jakiś czas trwała zgniła odwilż, aż pewnego ranka zabłysło słońce i wszyscy zrozumieli, że zima wreszcie przepadła.

Kosmate miotły rozmazywały po jezdniach nawóz i glinę, a na witkach wykwitały pączki. Mieszczki czym prędzej starały się o jakiś wiosenny dodatek do swych sukien, toteż u kupców galanteryjnych zwiększył się popyt na kolorowe kokardki, sprzączki i chusty. W niektórych ogródkach zakwitły żółte kwiatki. Zakochani wyrywali je z korzeniami, by potem ofiarować szarmancko jakiejś modystce lub szwaczce.

Publiczność dopisywała, przy czym zwiększył się popyt na tragiczną lirykę. Farsy grywaliśmy rzadziej, co było dla mnie istotne, gdyż dość długo chromałam. Publika klaskała, a tymczasem coraz bardziej przybliżał się koniec naszych gościnnych występów.

Było zrozumiałe, że z pierwszym naprawdę ciepłym dniem nasza trupa opuści gościnny gród i życie wróci do normy: wędrówka, spektakle po wsiach i na jarmarkach, w zamkach bogatych i pyszałkowatych arystokratów, chutorach naiwnych i przyziemnych chłopów, na bazarach pełnych sprytnych złodziejaszków… Wyboje, deszcze i słońce… Zebrawszy się wieczorem w tawernie, Barian i Flobaster dyskutowali, dokąd mamy się udać. Rozleniwiony podczas zimy Fantin kiwał głową, zgadzając się na wszystko. Gezina twierdziła, że dobrze byłoby pojechać na morskie wybrzeże. Ja jedna milczałam ponuro. Ciekawe, czy Luar zmartwi się, jeśli po powrocie nie zastanie mnie w mieście? Ile czasu zajmie mu poszukiwanie tego dziwnego Amuletu?

Kto wie, kiedy tu znowu zawitam. Nasza wędrówka była w znacznym stopniu nieprzewidywalna. To tak jakby snuła plany na przyszłość gałązka unoszona przez wzburzony nurt potoku…

Brudna woda wzbierała w ulicznych rynsztokach, a w kanale podniosła swój poziom niemal do samego garbatego mostku. Wróble ćwierkały radośnie. Flobaster coraz częściej spoglądał z nadzieją w niebo, a Mucha głośno odliczał dni, tak bardzo wyrywał się w drogę.

Za każdym razem, gdy spotkałam na ulicy studenta, lustrowałam go wzrokiem od trzewików po czarny kapelusik z frędzlami. Słowo „Amulet” sprzęgło się w mej pamięci na stałe ze słowem „księga”. Księga dziadka Luara… Maga o imieniu Łujan. Dopiero teraz do mnie dotarło, że chłopaka nazwali na jego cześć podobnie brzmiącym mianem. Dziadek był lubiany i szanowany, stworzył także dzieło, żywoty magów. Luar nie zdołał doczytać do końca, lecz czytał o Amulecie. A przede wszystkim, pozwolił i mnie przeczytać.

A skoro pozwolił, rozważałam, byłoby głupio i niewdzięcznie z tego nie skorzystać. Pozostał jeden szkopuł: książka zapewne znajduje się w bibliotece uniwersyteckiej. Gdzie jeszcze? Pani Toria z pewnością trzyma ją w sypialni, skoro jest następczynią ojca czarownika. Jakkolwiekbym się starała, brak szans, by się tam przekraść. A do uniwersytetu?

Dwóch studentów często przychodziło na nasze spektakle. Obaj robili prezenty Gezinie w rodzaju lodów na patyku, srebrnych monet i żółtych kwiatków zerwanych w ogródku. Mało ich obchodziłam i trudno byłoby zresztą oczarować kogoś w kostiumie staruchy z Trirusa prostaka.

Pierwszy z nich był krzepkim gospodarskim synem, który uciekł ze swojej wioski w objęcia rozwiązłego miejskiego życia i przypadkiem wpadł w szpony profesorów. Drugi wyglądał mi na syna piekarza, okrągły, jak biało-różowe ciasteczko, obsypany piegami jak rodzynkami. Znając gusta Geziny, wróżyłam większe powodzenie pierwszemu z nich, a druzgoczącą klęskę drugiemu.

Tak się też stało. Pewnego pięknego dnia Gezina i osiłek poszli na spacer po mieście, a piegowaty został sam, przeżuwając gorycz porażki.

Postanowiłam umilić mu samotność.

Był niezmiernie uradowany. Uśmiechał się i czerwienił, gładząc mą dłoń. Natychmiast zapomniał o Gezinie, gdyż, prawdę mówiąc, było mu wszystko jedno, jedna aktoreczka, czy druga. Kolor włosów też nie miał znaczenia. Byle się przechadzać pod rękę, spoglądając z góry na przechodniów, a potem chwalić się przed koleżkami: ach, te komediantki!

Nazywał się Jakon. Jego ojciec nie był piekarzem, jak wcześniej sądziłam, lecz medykiem. Praktykował w mieście, trzymając syna w karbach. Biedaczek bardzo się skarżył. Nadal dostawał w domu lanie, w uniwersytecie był pośmiewiskiem, kobiety nim gardziły, dlatego szukał czasem dowartościowania.

Z tego, co zrozumiałam, częścią tego dowartościowania była przyjaźń z największym osiłkiem na uniwersytecie (nie mam pojęcia w jaki sposób syn lekarza pozyskał tego tępawego byczka), a także uganianie się za aktorkami. W owej chwili nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Spadłam mu prosto w ręce jak dojrzały owoc, a jedyną przeszkodą dla pełnego zbliżenia był kaprys aktoreczki: chciałam zwiedzić gmach uniwersytetu. Jeśli nie cały, to przynajmniej bibliotekę.

Jakon wytrwale tłumaczył, że nie jest przyjęte wpuszczać na teren uczelni osoby postronne. Trwałam przy swoim. No cóż, trudno. Łatwiejsze zadania mogę wypełniać bez pomocy zakochanego studenta.

W końcu młodzik się poddał. Nie mógł przecież zrezygnować z nadarzającego się szczęścia ani wycofać się w żaden sposób! Umówiliśmy się wieczorem, po zmroku, kiedy to ślęczą przy świeczce nad książką tylko najpilniejsi studenci, a ich lekkomyślni koledzy zabawiają się w miejscowych tawernach, w budynku akademickim panują mrok i pustka, pilnuje go tylko jeden stróż, a w bibliotece buszuje tylko kot łowiący myszy. O takiej właśnie porze roztrzęsiony i spocony Jakon poprowadził mnie pomiędzy strzegącymi wejścia żelazną żmiją i drewnianą małpą.

Człapał przodem, głośno dysząc. Osłaniając dłonią płomyk świecy, wynajdywał kolejne korytarze z niszami, potężne kolumny, czyjeś oblicza na kamiennych płaskorzeźbach. Czuć było kurzem. Zadrżałam. Zapach przypomniał mi zburzony dom mojej babci, w którym spędziłam dzieciństwo.

Jakon obejrzał się.

– To tutaj… Tylko na pięć minut, jasne? Popatrzysz i zaraz pójdziemy…

Cały się trząsł, pewnie ze strachu, a może także z oskomy. Biedak wyobrażał sobie, że zaspokoiwszy ciekawość, odpowiednio wynagrodzę go za wyświadczoną mi grzeczność.

Rozwarły się powoli wielkie drzwi. W ciemności bielały trzy wysokie okna, za którymi noc błyszczała nielicznymi, mętnymi gwiazdkami. Student sapał nad moim uchem.

Książki pokrywał kurz. Całe lata, dziesięciolecia… Uchwyciłam się najbliższego regału, gdyż zakręciło mi się w głowie. Dzieciństwo, mama…

Tam także było pełno kurzu i nikt go nie wycierał. Od czasu do czasu część bezcennych zbiorów szła na podpałkę. Całymi godzinami siedziałam na podłodze, oglądając złocenia na skórzanych oprawach, wytłaczane grzbiety. Szczególnie fascynowały mnie zameczki, niektóre księgi były oplecione łańcuchem, jakby ukrytą w nich mądrość można było skraść i wynieść, pozostawiając puste, pożółkłe stronice…

Nauczyłam się czytać ze starego elementarza. Na każdej stronie były obrazki, które mogłam oglądać bez końca. Elementarz przepadł pewnej zimy w piecu. Nie płakałam, ponieważ na jakiś czas zrobiło się trochę cieplej. Do tego dokuczały nam myszy. Kiedyś złapałam na ulicy wychudłego, zapchlonego kociaka, lecz para naszych kudłatych psów myśliwskich natychmiast go przegoniła, dobrze, że nie zjadła.

Psy były ciągle głodne. Tak samo jak ja. Jedynym bogactwem mego dzieciństwa był stosy starych książek…

Oprzytomniałam. Jakon naturalnie się niecierpliwił, skoro wyznaczył mi na zwiedzanie biblioteki tylko pięć minut. W każdym razie miałam mało czasu i nie zamierzałam tu siedzieć do rana.

Na niewielkim stoliku stał lichtarz. Zapaliłam dwie grube świece, ku przerażeniu studenta i zaczęłam przeglądać zawartość półek.

– Zwariowałaś?! – wydusił. – Ktoś zobaczy światło!…

– Nie widzę w ciemności – oznajmiłam.

– Co chcesz zobaczyć? To książki naukowe, na pewno takich nie czytasz…

Nie odpowiedziałam. Książek było rzeczywiście bardzo dużo, a czasu mało. Zrozumiałam, że nie poradzę sobie bez cudzej pomocy w osobie wystraszonego Jakona. Odwróciłam się do niego, z zachwyconym i zarazem z lekka zmieszanym wyrazem twarzy.

– Tak, widzę, że naukowe… Wszystkie je przeczytałeś? – spytałam z podziwem.

Studencik stropił się. Wątpię, czy wyróżniał się spośród kolegów szczególną pilnością i głęboką wiedzą.

– Bo wiesz – naciskałam dalej – zawsze marzyłam, by poznać bliżej uczonego. Są inni niż wszyscy. Ty przecież wiesz na pewno, gdzie stoi każda książka?

Na jego twarzy zjawiło się wahanie. Zgrzytnęłam zębami. Ależ mi się trafił idiota!

Dalszy ciąg planu komplikował się coraz bardziej. Należało wymienić tytuł książki, a tym samym zdradzić mą tajemnicę. Kto wie, kto jeszcze, oprócz grubawego Jakona, dowie się potem, że pewna komediantka poszukiwała konkretnego dzieła…

Zresztą, chyba miał gdzieś moje tajemnice. Chwycił mnie mocno za rękę.

– Chodźmy już… Popatrzyłaś… Wystarczy…

Wyrwałam dłoń. Wydęłam zimne usta.

– Łapy przy sobie. Jeszcze nie zasłużyłeś.

Jęknął cichutko. Skinęłam głową z satysfakcją.

– A teraz znajdź dla mnie, Jakonie, dzieło dziekana Łujana O magach.

Zdaje się, że nim wstrząsnęłam.

Z wytrzeszczonymi oczami zagłębił się w zakurzony mrok biblioteki. Długo dobiegały do mnie jego przeciągłe westchnienia i stłumione przekleństwa. Kiedy znów się pojawił, ręce miał puste.

– Nie wiem… Była tutaj kopia… Oryginał jest w gabinecie pani Torii. Kopia była tutaj…

Skoczyłam ku niemu tak, że biedak się cofnął.

– Posłuchaj, Jakonie… Jeśli zaraz nie znajdziesz tej książki, zacznę krzyczeć i powiem strażnikom, że zwabiłeś mnie tutaj, żeby…

– Nie!!!

Pobladł tak, że nawet piegi zniknęły.

– Szukaj – rzuciłam lodowato.

Długo szukał. Kot myszołów wychynął z ciemności, żeby otrzeć się o moją spódnicę.

Młodzieniec zjawił się znowu, niemal płacząc.

– Nigdzie nie ma… Może pani Toria zabrała… do gabinetu dziekana.

– Chodźmy do gabinetu – powiedziałam spokojnie.

Prawie padł.

– Coś ty… Nie wolno! Tam można wchodzić tylko z panią Torią. Drzwi są zamknięte!

Znów zazgrzytałam zębami. Zdaje się, że wszystkie moje starania poszły na marne. Pozostaje tylko cmoknąć w policzek syna lekarza, żeby tak bardzo nie cierpiał.

Uniosłam świecznik nad głową, żeby oświetlić jak najwięcej, gdy rzucałam ostatnie spojrzenie na księgozbiór.

Stała tuż przed mym nosem. Wytłaczany grzbiet pobłyskiwał złoceniami. Starczyło wyciągnąć dłoń.

Zrobiłam to.

Łujan. O magach. Żywoty wielkich mężów, którzy…

– To ta? – zapytałam Jakona.

Przełknął ślinę i kiwnął głową z udręką.

Księga była ciężka, lecz stosunkowo nowa, miała najwyżej parę dziesiątków lat. Okładki pachniały skórą. Światło dwóch świec padło na gładkie, niezniszczone stronice. Zawartość księgi zaparła mi dech w piersiach.

Co za nazwiska. Sam ich dźwięk zdawał się przepełniony magią. Baltazar Est. Lart Legiar. Orlan Pustelnik. Raul Ilmarranien, zwany Marran, a dalej również Odźwierny…

Drgnęłam mimowolnie. Może dlatego, że Raul to Luar, tylko na odwrót. Tak bywa…

Jakon pojękiwał za mymi plecami. Właściwie skomlał cieniutko i cichuteńko.

Przewróciłam stronice do samego początku. Drżałam coraz silniej. Otóż i on, Pierwszy Wieszczbiarz… Niewyobrażalnie dawno… A obok…

Cicho westchnęłam. Obok widniało: Starzec Łasz, wielki szaleniec…

Dłonie mi spotniały. Ostrożnie, aby, strzeżcie niebiosa, nie pobrudzić strony, zaczęłam szukać rozdziału o wielkim, szalonym starcu. To nie mógł być zbieg okoliczności. Jakie mogły być związki tego szaleńca ze Świętym Widziadłem Łaszą, które czcił zakon, co dwadzieścia lat wstecz sprowadził na miasto zarazę i należał do niego ojciec Luara, Fagirra…

Wspaniała książka. Miało się ochotę wpijać wzrokiem w każdą stronicę i nie odrywać się już. Nie miałam jednak czasu. Gdzie ten rozdział na temat Łaszą?

Jakon zapiszczał jak spłoszony zając. W bibliotece zrobiło się jaśniej. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby student nie rzucił się, jakby chciał zakryć sobą księgę przed oczami kogoś stojącego w drzwiach.

– To nie ja… to ona!…

Gnojek, pomyślałam ze złością. Mam w nosie stróża i Jakona, zabiorę tę księgę, nawet ukradnę, bo jest mi potrzebna. Jeśli to konieczne, będę o nią walczyć.

– To nie ja… – bełkotał dalej syn lekarza.

Zacisnęłam zęby i odwróciłam się z zimnym obliczem.

W drzwiach stała Toria Soll z takim samym świecznikiem jak mój. Jej piękna twarz była maską wściekłości.

Cały mój animusz bojowy natychmiast przygasł, jakby spryskany wodą. Zapewne Toria miała podobny wyraz oczu, kiedy waliła swego syna po twarzy kandelabrem. Wzrok był zabójczy.

– Ciekawska aktoreczka? – upewniała się matka Luara.

Mówiła bardzo cicho. W jej szemrzącym głosie dał się słyszeć szelest żmii pełznącej po kamieniach.

– Komediantka, której nie wystarcza teatrzyk?

Oczywiście poznała mnie. Naturalnie z moim obliczem wiązało się w jej myślach niemiłe wspomnienie o Luarze, kapturze Łaszą i objawieniu Egerta Solla.

– Ona… – zachrypiał Jakon.

Został bezlitośnie usunięty z drogi. Toria podskoczyła ku mnie z płonącymi oczyma.

– Czego tutaj szukasz, dziwko?!

Obraza, niczym policzek, przywróciła mi wszystkie siły. Wyprostowałam się dumnie.

– Jakim prawem pani uważa…

Jej źrenice rozszerzyły się, kiedy zobaczyła na stole za moimi plecami otwarte dzieło jej ojca.

– Ach, ty!

Zostałam odrzucona na bok jak kotka. Toria zatrzasnęła księgę tak, że płomyki świec zakołysały się, omal nie gasnąc. Z ciężkim tomem przed sobą, jakby chciała mnie nim walnąć, pani Soll ruszyła na oślep przed siebie, zapędzając mnie w róg między półkami.

– Jak śmiałaś!

– Wszystko mi opowiedział! – krzyknęłam prosto w twarz wykrzywioną wściekłością. – Luar mi opowiedział, miał prawo, to także jego książka!

Zachwiała się, słysząc imię syna, jak od uderzenia. Opanowawszy się, znów mnie zaatakowała.

– Oduczę ciebie wtykać nos w nieswoje sprawy!… Podła gadzina…

Różnie mnie już wyzywano i nauczyłam się puszczać obelgi mimo uszu. Ta jednak wycisnęła mi Izy z oczu.

– Gadzina? – wrzasnęłam przez łzy. – Nie wygnałam własnego syna!

Chwyciła się jedną dłonią za serce, a drugą za regał, żeby nie upaść. Jej wzrok spłynął po mnie bezsilnie, jak woda po kaczce. A jednak dalej się bałam.

– Ty… – wykrztusiła.

Zaszlochałam.

– A czym on zawinił?! Nie kochał pani jak matki? Nie ufał? Dlaczego ma odpowiadać za…

Zacięłam się. Nie powinnam była tego mówić. Na pewno nie.

Kręcąc się jak niewidoma, odwróciła się ode mnie plecami. Odeszła w stronę stołu, przytrzymując się półek, zgarbiona i kuśtykająca jak staruszka. Wzięła świecznik i ruszyła do wyjścia. Zapomniany Jakon płakał gdzieś w kącie. Nie dbałam już o niego.

Jego pokój był nienaturalnie czysty. Dalla sprzątała tutaj codziennie. Nie miał kto gnieść pościeli, brudzić podłogi i rozrzucać gdzie popadło ubrania i książki. Toria stanęła w progu, nie mając odwagi wejść. W dzieciństwie tak samo bała się wejść do pokoju, gdzie spoczywała martwa matka…

Cicho i czysto. Jak u nieboszczyka.

Pokój jej martwego syna.

Cofnęła się i zamknęła drzwi. Luar…

Imię smagnęło ją niby batem.

Przebudziła się w środku nocy, ponieważ wydało się jej, że ktoś jeszcze jest w sypialni. Milczący i zimny jak odbicie w lodowej tafli.

– Odejdź – błagała, naciągając kołdrę na głowę. – Odejdź… Za co…

Wtedy w lochach także płakała i pytała za co. Tłumaczył jej, nie żałując czasu, że potworna zbrodnia winna być ukarana. Sprowadzić Czarny Mór to potworna zbrodnia, nieprawdaż? Jęczała: Przecież ja… jestem niewinna… Nie zaprzeczał, kiwał głową ze zrozumieniem. Czasem skazują niewinnych. Ofiara powinna być niewinna. Inaczej, cóż by to była za ofiara?

Chciał także wiedzieć, gdzie jest medalion. Bardzo chciał wiedzieć. Toria by powiedziała, pragnąc przerwać tortury, lecz ból i szok sprawiły, że zapomniała…

Pośrodku sypialni nikogo już nie było. Pozostał tylko zapach przypalanego mięsa. Ohydny odór.

Ręce przywiązane rzemieniami do drewnianej ławy. Nacieszywszy się jej krzykami, rozluźnił nieco więzy w kostkach… Potem całkiem zdjął. Chciała go kopnąć, lecz nie starczyło jej sił, jedynie szarpnęła się lekko, kiedy dłonie w rękawicach rozchyliły jej kolana…

W rękawicach? Rzeczywiście miał rękawice? Przecież pamiętała odrażający dotyk ciepłych, bezkostnych, nagich dłoni…

Była głęboka noc. Toria wstała, zapaliła lampkę, ubrała się i siadła przy oknie.

Przesiedziała tak do świtu.

Chłopak wszedł do gabinetu przyprowadzony przez starego sługę.

– Student Jakon? – upewniła się chłodno.

Chłopak chlipnął. Jasna główka, wysyp piegów na pulchnej, dziecięcej wciąż fizjonomii.

– Były student.

Machnęła mu przed nosem zarządzeniem rektora. Jego wciąż rozszerzające się oczy wypełniły się łzami żalu.

– Pani… Przysięgam… Tak nie można… Za co… Przecież nie chciałem…

Skinęła na służącego, który wyprowadził studenta za ramię. Z korytarza dobiegły po chwili odgłosy histerycznego płaczu.

Toria nie czuła niczego. Może odrobinę ulgi. Można będzie teraz zapomnieć o wszystkim…

Co z oczu, to z serca.


*

Niebieskozielona rzeka wiła się w licznych zakrętach. Niebo odbijało się w wodzie, trawa zieleniła mokrymi kępami przy brzegach.

Luar zatrzymał konia. Droga była prosta, lecz na jej końcu nie było widać medalionu. Na pochyłym brzegu natomiast przechadzał się jakiś człowiek. Niewielka z tej odległości figurka czasem pochylała się, zamiatając ziemię połami płaszcza, chwilami dziwnie wymachiwała ręką, przysiadając jak w tańcu. Jeden jedyny człowiek na tym brzegu, poza tym ani żywej duszy.

Luarowi zaparło dech w piersiach. Nadszedł koniec jego szalonej podróży. Teraz był pewien, że Amulet znajdzie się w jego rękach przed zachodem słońca. Nawet jeśli będzie musiał kogoś zabić.

Pod nogami chlupotała woda, gromadząca się między kępkami na pół zgniłej i świeżo wyrosłej trawy. Luar patrzył uważnie pod nogi, na razie tracąc z oczu tamtego człowieka. Wkładał wszystkie siły w zachowanie równowagi. Powinien stąpać jak prawdziwy władca.

Poczuł silniejszy zapach od rzeki. Buty miał zabłocone po kostki. Podniósł głowę dopiero, gdy stanął na mokrym piasku.

Tamten nie zwracał na niego uwagi. Puszczał kamyki na wodzie.

Długo przymierzał starannie wybrany spośród leżących na brzegu płaski, okrągły kamień, obracając go w palcach. Potem zamachiwał się wprawnie, rzucał i kamyczek skakał po powierzchni wody, leciał niezwykle daleko jak prawdziwa kaczka. Nieznajomy uważnie obserwował te skoki, jakby to było jego najważniejsze życiowe dzieło. Jakby oglądał czyjąś koronację lub pogrzeb.

Luar stał milczący. Zapewne tak się czuje zdeterminowany rycerz, który odnalazł w kamiennym labiryncie zamiast skarbu przerażającego smoka. Beznamiętnego, jak wszyscy strażnicy.

– Dwadzieścia pięć, dwadzieścia, sześć, dwadzieścia siedem…

Rzucający kaczki skrzywił się. Dwudziesty siódmy wydał się nieudany. Pochylił się, szukając. Płaski, niewielki kamyk leżał w zasięgu cienia rzucanego przez Luara.

Nieznajomy zatrzymał się i podniósł głowę. Luar naprężył się, gotów spotkać się z wzrokiem tamtego, tamten jednak odwrócił się, rezygnując z kamyka. Stał plecami do młodzieńca, patrząc na rzekę. Był wysoki, chudy, wyprostowany jak tyka. Luar do tej pory nie ujrzał jego twarzy.

– Przyszedłem po swoją własność – rzekł głucho Luar. – Ma pan coś, co należy do mnie.

Nieznajomy obejrzał się powoli.

Wcale się nie zmienił od czasu, gdy pięcioletni Luar łykał łzy za kufrem, ponieważ jego ulubiona zabawka znalazła się w obcych rękach. W długich, wysuszonych dłoniach tego właśnie starca. Ojciec i matka, przecież dorośli, a drżeli pod spojrzeniem obcego. Teraz zrozumiał częściowo, dlaczego. Starzec był jakby nie z tego świata. Kto wie, co kryło się w głębiach jego umysłu.

– Wyrosłeś – odparł powoli starzec. – Jesteś podobny do ojca.

Kąciki jego ust drgnęły ironicznie. To jasne, że nie miał na myśli Egerta Solla. Luar zachwiał się jak spoliczkowany, przypomniawszy sobie, że kiedy czternaście lat temu odciągali go od tegoż staruszka, jego wąskie wargi podobnie zadrgały, a jasne oczy bez rzęs wpiły się w chłopca, przenikając na wskroś. Widocznie już wtedy znał całą prawdę.

– Niech pan odda, co moje – powiedział Luar poprzednim tonem. – Niczego mi więcej nie trzeba.

– Czegóż chcieć więcej – odparł z uśmiechem stary.

Luar milczał, zastanawiając się, co zrobi w razie odmowy. Myśli płynęły powolnie, ale na pewno wiedział, że będzie walczył do końca. Nawet jeśli będzie trzeba utopić starucha w ślad za jego kamykami.

– Czasem zdaje mi się, że już mi wszystko jedno…

Starzec uniósł głowę ku nieustannie biegnącym po niebie obłokom.

– Wszystko już widziałem… A teraz ty się zjawiłeś. Prosisz o rzecz, która… umiera. Razem z nami. Razem ze światem. Jeszcze nie zdecydowałem, czy mnie to obchodzi…

Luar patrzył badawczo na pociągłą, pomarszczoną twarz, próbując doszukać się w niej śladów obłędu. Tamten złowił to spojrzenie i chrząknął.

– Tak… chłopcze. Dziecię izby tortur… Jesteś Wieszczbiarzem? Następcą Orwina?

Zachichotał z krzywym uśmieszkiem. Pochylił się, wybrał odpowiedni kamyk i cisnął na gładką powierzchnię.

– Oddaj! – nieoczekiwanie dla samego siebie krzyknął Luar.

Staruszek milczał. Kamyk wciąż podskakiwał, był już blisko drugiego brzegu.

– Jestem Wieszczbiarzem – oświadczył Luar.

Wypowiedziawszy to, język stanął mu kołkiem.

– Naprawdę przyszedłeś po niego?

Staruszek patrzył na przeciwległy brzeg. Sięgnął dłonią za pazuchę.

Luar skoczył do przodu jak pijak popchnięty w plecy. Na szorstkiej dłoni starego leżała złota płytka ze skomplikowanym wycięciem.

– Rdzewieje – szepnął tamten. – Jak widzisz pokrywa się rdzą.

Luar nie słyszał. Cały świat skurczył się dla niego do rozmiarów klejnotu w starczej dłoni.

Tamten uśmiechnął się lekko.

– Nie czytałeś Testamentu Pierwszego Wieszczbiarza. Dlatego nie rozumiesz…

Luar wyciągnął drżącą dłoń.

– Do czego jest ci potrzebny? – pytał starzec pozornie niewinnie. – Rzeczywiście jest ci niezbędny?

Nieuchwytny ruch dłoni.

– Nie!!! – zachłysnął się krzykiem młodzieniec.

Złoty łańcuszek błysnął w słońcu. Upragniony Amulet Wieszczbiarza frunął, podskakując, po zielonkawej powierzchni wody…

Woda go parzyła, jakby rzucił się w ogień. Muliste dno uciekło spod nóg i przez chwilę widział wodną gładź od środka: świetlista piana z kulkami pęcherzyków powietrza. A przed nim maleńka złota kometa, opadająca na dno, wlokąc za sobą błyszczący ogon.

Jego dłonie wbijały się w mętną, lodowatą ciecz. Widział tylko ich trupio blady zarys, zieloną wodę i biały piasek na dnie. Nagle zląkł się, że przeoczył miejsce, lecz medalion go wzywał. Cienka płytka sterczała na sztorc, zanurzona do połowy w mule.

Wreszcie jego wyciągnięte palce dotknęły Amuletu Wieszczbiarza.

Загрузка...