ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

– Kim jest Allan Vincent? – spytała Rose, gdy znaleźli się już w taksówce. Nie chciała rozmawiać o strojach, a jeszcze mniej o spotkaniu z autorytetami medycznymi.

– Był kiedyś u mnie zarządcą – mruknął Ryan. – To brat Caroline.

– Jest chory?

– Został poparzony w tym samym pożarze co ja, ale jego obrażenia były znacznie poważniejsze, a na dodatek nogę przygniotła mu spadająca belka. Odwiedzisz go razem ze mną w szpitalu?

– Oczywiście.

Zastali Allana Vincenta w jasnej, przestronnej, znakomicie wyposażonej sali gimnastycznej na parterze ekskluzywnego, prywatnego szpitala. Allan gimnastykował się właśnie na długich, równoległych prętach aluminiowych, licząc w takt cichej muzyki płynącej z głośników pod sufitem. Poderwał głowę do góry, kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi.

Jego twarz wyglądała na świeżo poranioną; wyraźnie zaznaczały się na niej krawędzie wszystkich miejsc, gdzie dokonano przeszczepu skóry. Blizny muszą się zaleczyć, zanim chirurg plastyczny będzie mógł zrobić następny krok, a widać było, że Allana czeka jeszcze niejedna wizyta w sali operacyjnej. Wygląd ran wskazywał jednak na to, że brat Caroline miał szczęście, iż w ogóle przeżył.

– Cześć, Allan – powiedział chłodno Ryan, a Rose była zdziwiona brakiem cieplejszego tonu w jego głosie.

– Cześć, Ryan! – Twarz Allana wykrzywiła się dziwacznie w uśmiechu.

W bocznych drzwiach pojawiła się młoda kobieta w białym fartuchu z identyfikatorem w klapie: „Lyn Spender, fizjoterapeutka”. Pchała przed sobą fotel na kółkach.

– No cóż, panie Vincent, skoro ma pan gości, to na razie damy sobie spokój z ćwiczeniami. – Uśmiechnęła się do Ryana z wyraźną sympatią. – To już dzisiaj drugie podejście.

– Poganiaczka niewolników – mruknął Allan, ale czułość w jego głosie świadczyła o tym, że jest z pielęgniarką zaprzyjaźniony. – Na dzisiaj koniec. Mam już dość.

– Trzeba cierpliwości.

– A jakże, cierpliwości, żeby w ogóle żyć. – Allan ciężko usiadł na fotelu, a pielęgniarka dyskretnie zniknęła. – A to kto? Następczyni Sarah? – spytał, wskazując gestem Rose.

– Miałbyś mi to za złe? – zapytał wyzywająco Ryan, a Rose zmarszczyła brwi w zdumieniu. O co w tym wszystkim chodzi?

Nie spuszczając z niej oczu, Allan umieścił rękami stopy na podnóżkach fotela i mruknął:

– Nie. Dobrze wiesz, że nie.

– Tak, wiem. – Głos Ryana złagodniał. – Zdaje się, że ostatnio masz szczęście. Gdzie spojrzysz, wszędzie lekarze. To jest doktor Rose O’Meara.

– Lekarka? – powiedział przeciągle Allan. – Może by się tu zatrudniła? Jeśli będę musiał dłużej zadawać się z Edem Mathersonem, chyba go uduszę. – Skrzywił się nagle.

– Boli? – spytał Ryan.

– Jak jasna cholera. Czasami myślę, że najlepiej by było przesiedzieć resztę życia w fotelu. Złamania się zrosły, przeszczepy się przyjęły, ale wtedy okazało się, że trzeba operować blizny. Gdyby ktoś powiedział mi o tym wcześniej…

– Człowiek uczy się do końca życia – mruknął Ryan, a po chwili dodał: – Ale chyba nie wszyscy tutaj są tacy źli jak Ed? Ta twoja poganiaczka niewolników robi dobre wrażenie.

– A, Lyn… Tak, Lyn jest w porządku.

– Tylko w porządku?

Głos Ryana był żartobliwy, lecz Allan wyraźnie się zirytował.

– W porządku i tyle.

Ryan kiwnął głową, co można było uznać za przeprosiny.

– Co zamierzasz robić po wyjściu ze szpitala?

– Nie myślałem o tym.

– Bzdura. Oczywiście, że myślałeś. Allan spuścił wzrok.

– No, dobra, myślałem…

– I co?

– Wszystko zależy od mojej siostry – warknął ze złością. – Ona ma dom, pieniądze, wszystko… A ja? Kto mnie zatrudni w takim stanie?

– Ja.

– Ty???

– Obecny zarządca Bindenalong jest beznadziejny. Ludzie go nie lubią i ciągle wspominają ciebie. Zamiast na koniu, będziesz wszystko objeżdżał motocyklem. To jak, wracasz pod koniec roku?

– Ale… – zająknął się Allan i zerknął na Rose. – Ale Sarah…

– Może by tak wreszcie zapomnieć o Sarah? – powiedział z goryczą Ryan. – Tak czy owak, to poważna propozycja.

Allan spojrzał w kierunku drzwi, za którymi zniknęła Lyn.

Nietrudno było zgadnąć, o czym myśli. Nagle jego twarz stężała.

– Oto i ukochany doktorek – mruknął gniewnie.

– Powiedzieli mi, że jesteś tutaj – oznajmił w progu Ed Matherson. Wszedł do środka, zatrzymał spojrzenie na Rose i powiedział powoli: – No, no! Widzę, że…

– Widzisz znacznie mniej, niż ci się wydaje – oznajmił oschle Ryan. – Właśnie wychodzimy, – Rozumiem, odwaliłeś już swoją comiesięczną wizytę – uśmiechnął się Ed z sarkazmem. – Cieszysz się z pewnością, Allan, prawda?

– Jeszcze bardziej z pana wizyty – burknął zapytany.

– Panno Spender, chyba już czas odwieźć pana Vincenta na oddział – zawołał Ed, a potem zerknął na Ryana. – Może byśmy napili się czegoś w moim gabinecie? A może byście – jego spojrzenie znowu objęło Rose – zostali na obiedzie?

– Nie, nie, wpadłem tylko zobaczyć się z Allanem. Mamy jeszcze mnóstwo spraw. – Odwrócił się do chorego i uścisnął mu rękę. – Do zobaczenia – powiedział. – Bądź miły dla panny Spender.

– Nadęty bufon! – wybuchnął Ryan w taksówce. – Tyle zła robi swoją pozą… Traktuje pacjenta jak dziecko tylko dlatego, że tamten nie jest w stanie chodzić. Zastępca ordynatora… Całe szczęście, że Allan niedługo opuści ten szpital.

– Bardzo się ucieszył z twojej propozycji – powiedziała Rose.

– Przyszło mi to do głowy dopiero teraz, kiedy go zobaczyłem. Nie chcę więcej mówić na ten temat – uciął Ryan.

Lunch zjedli w spokojnej, przytulnej restauracji, gdzie Ryan był dobrze znanym gościem. Rose czuła się coraz bardziej nieswojo. Wizja wystąpienia przed radą ciążyła nad nią jak chmura burzowa, i jeszcze te stroje… Wystrojony Kopciuszek, na którego królewicz ledwie chce spojrzeć.

– Dlaczego nie jesz? – zainteresował się Ryan.

– Nie jestem głodna.

– To nie będzie takie straszne.

– Nie? – Rose zaczerpnęła powietrza. – Może dla ciebie. Może dla ciebie to jest rzecz normalna, te spotkania, przyjęcia, wykwintne ubrania. Ale ja jestem inna. Ryan, to nie jest mój świat. Obawiam się, że nie wyduszę z siebie ani słowa.

– Świetnie sobie dajesz radę, kiedy jesteś zła.

– Jestem wściekła. Powinnam czuć się wdzięczna, a tymczasem mam wrażenie, że wystroiłeś mnie jak lalkę Barbie.

– Nie wiem, czy to wystarczający komplement, ale nie wyglądasz jak Barbie – powiedział Ryan, a potem, jakby wiedziony nieodpartym impulsem, lekko musnął palcami pierś Rose. – Z pewnością nie jak Barbie.

Rose miała uczucie, że w eleganckim przebraniu występuje ktoś inny, co pozwoliło jej wydarzenia tego dnia oglądać jakby z oddali.

Posiedzenie rady odbyło się w wielkim szpitalu miejskim. Kilku lekarzy wystąpiło w garniturach, większość jednak przyszła wprost z oddziałów, w białych fartuchach i ze stetoskopami w kieszeni. Dzięki temu w sali egzaminacyjnej zapanowała swojska atmosfera.

Wszyscy znali i najwyraźniej szanowali Ryana, chociaż, jak Rose szybko zauważyła, byli zdziwieni, że zaszył się w takiej dziurze jak Kora Bay.

Na początku Ryan jasno i zwięźle przedstawił sprawę Rose, która następnie odpowiadała na pytania tak szybko i pewnie, że – jak czuła – wywarła na zebranych bardzo dobre wrażenie. Poproszono ją, żeby wyszła z sali, aby rada mogła ustalić swoje stanowisko. Po niedługim czasie wezwano ją do środka.

– Pani decyzja – oznajmił przewodniczący – nie była może typowa, lecz ze wszech miar godna pochwały. Gdyby więcej młodych ludzi tak odpowiedzialnie traktowało swych rodziców i dziadków, praca lekarzy stałaby się na pewno znacznie łatwiejsza. Opinie osób, które znają pani działalność w Kora Bay, a także odpowiedzi na pytania rady pozwalają nam z czystym sumieniem dać pani prawo wykonywania zawodu.

I tak, jednym pociągnięciem pióra, przewodniczący rady dokonał ogromnej zmiany w życiu Rose O’Meary.

Ryan zebrał wszystkie dokumenty, ukłonił się członkom rady i pociągnął lekko zszokowaną Rose do drzwi. Na zewnątrz dwornym gestem wręczył jej papiery.

– Proszę bardzo, pani doktor.

– Czy ja śnię?

– Nie, to rzeczywistość. Tylko ich nie zgub.

– Przenigdy!

Znajdowali się już w holu szpitalnym. Kilku sanitariuszy i lekarzy biegło ku wyjściu, pod które podjeżdżała właśnie na sygnale karetka. Rose patrzyła na powiewające kitle i myślała, że to jest jej świat, a nie ten, w którym przed każdym przyjęciem odwiedza się luksusowe sklepy.

Kierowca taksówki, który dostrzegł gest Ryana, zawrócił gwałtownie i z piskiem opon zatrzymał się przy krawężniku.

– Ryanie, jestem ci taka wdzięczna…

– Możesz spłacić dług wdzięczności, wywierając dobre wrażenie na dzisiejszym przyjęciu. Teraz muszę załatwić formalności związane ze szpitalem. Taksówka zawiezie cię do portu, a ja będę na „Mandali” o wpół do siódmej, żeby zabrać cię na przyjęcie.

Kiedy weszła na pokład, Roy cicho gwizdnął.

– Ładnie wyglądasz. No i jak poszło?

– Dostałam uprawnienia.

– To czemu jesteś taka ponura? Myślałem, że będziesz tańczyć z radości.

– Chyba jestem szczęśliwa – powiedziała cicho, wpatrując się w gładką skórę pantofli, które przed chwilą zdjęła.

– Ale nie jesteś pewna?

– Nie. – Zerknęła w pełne sympatii oczy Roya i poczuła, że musi wyrzucić to z siebie. – Ryan kupił mi to wszystko, buty, kostium, sukienkę, a ja czuję się strasznie. I jeszcze wszyscy ci ludzie. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię.

– Nie było aż tak źle, skoro dali ci uprawnienia. Mów, co chcesz, a ja dobrze wiem, że ciebie nie tak łatwo zbić z tropu.

– Może – szepnęła. – Tylko widzisz, ja do tego świata zupełnie nie pasuję.

– Przecież nie musisz. A może myślisz, że komuś na tym zależy, żebyś pasowała?

– Nie… nie wiem, o co ci chodzi – wyjąkała.

– Posłuchaj… – Roy spojrzał na nią z namysłem. – Nie mam zwyczaju wtrącać się w cudze sprawy, ale coś mi się wydaje, że jesteś zakochana.

– Roy, co ty mówisz…? – Rose usiadła na dużej kanapie i skryła twarz w dłoniach. – To wszystko jest zwariowane.

– Zakochanym tak się czasem wydaje. Więc jak, mam rację? – dopytywał się Roy.

– Nie… Tak – wykrztusiła Rose. – Tak, ale jemu zależy na tym, żeby nasze kontakty były czysto zawodowe. Robi dla mnie mnóstwo rzeczy, ale jest we wszystkim taki oficjalny… Nie ma w nira w ogóle ciepła. – Rose wytarła z policzków łzy i dodała: – W tym, co robi, nie ma miłości, bo on mnie nie kocha i nie może pokochać.

– Dlaczego?

– Bo nie! – wykrzyknęła z pasją. – Bo nie należę do jego sfery! Bo jestem biedną, małą Rose O’Meara, która przez dwa lata zarabiała na życie pokazując krokodyle na rzece. Bo jedyne moje porządne stroje to te, które on mi kupił. On czuje do mnie tylko litość.

– A moim zdaniem Ryan sam jest zdumiony tym, co czuje – powiedział Roy. – Znam go już długo, ale po raz pierwszy widzę, żeby tak się zachowywał. Nawet z Sarah…

– Opowiedz mi coś o niej, Roy - poprosiła. – Czy bardzo ją kochał?

– Tak chyba mu się zdawało. – Roy podszedł do barku i zaczął przyrządzać drinki, – Mówiłem ci już, że nie lubię mieszać się do cudzych spraw, ale zbyt wiele zawdzięczam Ryanowi, żeby… Widzisz, jestem przekonany, że poznanie ciebie było najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła od lat, i nie chciałbym, żeby z powodu jakichś niedomówień wszystko się rozsypało.

Podał jej szklankę, sam zaś usiadł na stołku barowym i popadł w zadumę.

– Ryan miał trudne dzieciństwo – zaczął w końcu. – Bardzo wcześnie został sierotą, a wuj zupełnie się nim nie interesował. Przez całe studia musiał harować jak wół, ale udało mu się. Zdał egzaminy, odbył staż i otworzył praktykę. Wtedy niespodziewanie odziedziczył Bindenalong. Z dnia na dzień stał się bardzo bogaty.

– Miał już wtedy żonę?

– Nie. Sarah poznał dopiero po otrzymaniu spadku, czy raczej to ona zatroszczyła się o to, żeby go poznać. Nagle zaczął być rozchwytywany w towarzystwie. Rose w milczeniu pokiwała głową.

– Był młody, strasznie zapracowany i bardzo samotny – ciągnął Roy. – A Sarah niejednemu mężczyźnie zawróciła w głowie.

– Była piękna?

– Była i jest. Takie kobiety jak ona są piękne do śmierci. Ryan nawet się nie zorientował, kiedy wziął z nią ślub. Ale prawdziwa zabawa zaczęła się potem. Sarah wydawała jego pieniądze w szaleńczym tempie, a w Bindenalong trwało jedno nieprzerwane przyjęcie. Ryan kazał nawet zbudować pas startowy i kiedy jedne samoloty z towarzystwem startowały, drugie lądowały.

– No i…?

– Z początku wydawało się, że jest im ze sobą bardzo dobrze, ale moim zdaniem tylko dlatego, że Ryan był bardzo zapracowany i niewiele do niego docierało. Później jednak Sarah, która chciała, żeby oboje odgrywali rolę wielkich państwa, zaczęła go namawiać do rzucenia medycyny, na co Ryan absolutnie nie chciał się zgodzić. Jej tymczasem imponowało to, że ma za męża lekarza, natomiast denerwował ją fakt, że mąż tyle pracuje. Coraz częściej więc Ryan pojawiał się na swojej farmie tylko na weekendy, a ona przyjeżdżała do Brisbane tylko po zakupy. No a potem wybuchł ten pożar.

– Jak?

– Znam to wszystko tylko z opowiadań – powiedział z ociąganiem Roy. – Leżałem wtedy w szpitalu, ale odwiedzili mnie chłopcy z farmy i… – Znowu milczał przez chwilę. – Po moim wypadku Ryan przyjął do pracy na farmie młodszego brata jednej ze swych znajomych, Allana Vincenta. Chłopak był młody, pełen zapału, a na dodatek przystojny i dość naiwny. Podobno Sarah zalecała się do niego, kiedy Ryan był w Brisbane. Tego dnia, kiedy wybuchł pożar, było ich w domu tylko troje: gospodyni, Sarah i Allan.

Roy wbił wzrok w blat, jak gdyby chciał z niego wyczytać dalszy ciąg opowieści.

– Był czwartek i nikt się nie spodziewał Ryana. Tymczasem w budynku, gdzie miał gabinet, zepsuła się winda, odwołał więc wszystkie piątkowe wizyty i postanowił dzień wcześniej zjawić siew Bindenalong. Nie był to problem, gdyż miał licencję pilota i mały samolot. Przyleciał koło północy, gdy dom właśnie stawał w płomieniach.

– Jak to się stało?

– Nie wiadomo nic pewnego, w każdym razie Ada, gospodyni, mówi, że Sarah koniecznie chciała zjeść z Allanem kolację przy świecach, które kazała rozstawić po całej jadalni. Wlewała w Allana mnóstwo wina i Ada zaczęła się niepokoić, bo kto jak kto, ale ona naprawdę potrafiła wyczuć kłopoty na kilometr. Ja wiem, to tylko takie przypuszczenie, ale zbudził ją właśnie zapach dymu. Stara część domu, cała z drewna, płonęła jak zapałka. Kiedy Ada wybiegła na dwór, w ogrodzie była już Sarah, która krzyczała, że Allan został w środku. A potem nagle pojawił się Ryan i dwóch robotników.

– Więc Ryan pobiegł ratować Allana? – zapytała Rose.

– Teraz zaczyna się najgorsze – mruknął Roy. – Do starej części domu dobudowano nową, z cegły, w której były dwie sypialnie: gospodyni i zarządcy. Sarah wpadła w histerię i trudno z niej było cokolwiek wydobyć, a Ada dostała ataku astmy i dopiero po chwili powiedziała, że Allan trochę popił i mógł się nie zbudzić. Ryan z dwoma robotnikami stracili dziesięć minut na przeszukiwaniu nowej części. Wyszli z pustymi rękami, ale Adzie tymczasem zaczęło coś świtać. Rozumiesz, to nie było łatwe: sama ledwo oddychała, a kiedy wykrztusiła pierwsze słowa, Sarah zaczęła na nią wrzeszczeć, że chyba pomieszało się jej w głowie, że to od dymu, że nieprawda… Tak czy owak, Ada zasugerowała, żeby poszukać w sypialni Sarah. Tyle że teraz cała drewniana część była jednym żywym ogniem.

– Ale Ryan…

– Wszyscy starali się go powstrzymać, ale się wyrwał i skoczył do środka. Nie wiem, jak mu się to udało, ale wydostał chłopaka, chociaż w chwili kiedy wyciągał go przez okno, na tamtego zwaliła się wielka belka sufitowa… Obaj wyglądali okropnie, ale Allan… A wystarczyło, żeby Sarah powiedziała prawdę dziesięć minut wcześniej! Ale nie, wolała, żeby Allan umarł, niż miałaby się przyznać.

– O Boże!

– Ale to jeszcze nie koniec. Ryan całymi tygodniami leżał w szpitalu i rozmyślał nad wszystkim, a Sarah się u niego nie pokazywała. Twierdziła, że nawdychała się dymu i jest bardzo słaba. Wreszcie Ryan napisał w liście, że nie ma do niej pretensji, bo na pewno czuła się samotna, trudno, zdarza się, w każdym razie Allan bardzo jej teraz potrzebuje, więc on, Ryan, bez żadnych trudności udzieli jej rozwodu, żeby tylko zaopiekowała się chłopakiem. O liście wiem coś dlatego, że Ryan sam nie mógł go napisać, bo miał obandażowane ręce, podyktował więc wszystko pielęgniarce. Jak się domyślasz, pięć minut później wiedział o tym cały szpital.

– I co?

– I nic. Sarah ani myślała opiekować się Allanem, do Ryana natomiast przyszła i poprosiła o przebaczenie – ale nie za to, że omal nie zabiła chłopaka, lecz za to, że się „zapomniała”. Powiedziała, że żal jej Allana, ale nie może z nim być, bo przeraża ją jego wygląd, a co do Ryana, to lekarze są dobrej myśli i ona oczywiście go kocha, i nigdy już go nie zdradzi… I tak dalej. Tego Ryan już nie wytrzymał. Usiadł na łóżku i pokazał jej drzwi. Zapadła martwa cisza.

– Sarah postanowiła zatroszczyć się o swoją przyszłość i zatrudniła najlepszych adwokatów – ciągnął ponuro Roy.

– Naciągnęła Ryana strasznie, ale zapłacił wszystko bez szemrania, żeby tylko pozbyć się jej raz na zawsze. Ciągle odgrywa rolę wielkiej damy w towarzystwie, ale Ryan… Nigdy już nie pojawił się w Bindenalong i nic mi nie wiadomo, żeby kiedykolwiek potem spojrzał uważniej na jakąś kobietę. Do czasu, kiedy poznał ciebie…

– Och, Ryan… – westchnęła Rose.

– Może nie mów mu, że ci to wszystko opowiedziałem – poprosił z wahaniem. – Nie za to mi płaci.

Загрузка...