ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy Rose wróciła spod prysznica, który znajdował się obok wspaniałej wanny, na stole stały już półmiski ze stekami i sałatką oraz dwa talerze, a Ryan zajęty był otwieraniem butelki wina.

– Tylko po jednym kieliszku – powiedział, widząc jej zdziwione spojrzenie. – Po drodze czeka nas jeszcze kilka zdradliwych raf.

– Chyba nie jestem głodna i dziękuję za wino.

Tylko tego było jej potrzeba. Wino i ten uśmiech Ryana… Położył jej palec na ustach, a drugą ręką podał kieliszek ze schłodzonym białym winem.

– I znowu nie masz racji. Na moje wyczucie, od dobrych paru dni nie zjadłaś niczego konkretnego. Wczoraj uciekłaś, zanim udało mi się nakłonić cię do zjedzenia czegoś więcej niż kęs kraba, ale dzisiaj nie masz gdzie czmychnąć. – I znowu ten zniewalający uśmiech. – Dlatego koniec ze wszystkimi „ale” i „nie”. Po prostu bierz się do jedzenia i wypij wino. Nie domagam się niczego więcej. – Uśmiechnął się, jak pomyślała, smętnie. – Niczego. – Usiadł pierwszy i uniósł kieliszek z winem. – Jedz.

Ku swojemu zdziwieniu, Rose z apetytem pochłonęła znakomicie przyrządzony stek i wyborną sałatkę. Na deser Ryan podał jej pokrojone owoce mango z mrożonym kremem. Od dawna nie jadła niczego tak pysznego.

Wypiła tylko jeden kieliszek wina, ale nawet ta mała ilość najwyraźniej na nią podziałała. To z pewnością wino, myślała. Cóż bowiem innego mogłoby spowodować, że takiego dnia jak dzisiejszy odczuwała wewnętrzne ciepło i wszechogarniającą radość? Chociaż… Pochowała dziś wprawdzie dziadka, ale dziś także otrzymała propozycję pracy w zawodzie. Starzec musiał dokonać wielu wyrzeczeń, aby mogła realizować swe marzenia, a teraz Ryan Connell, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, marzenia te ziścił.

Ze stołu zniknęły półmiski oraz talerze, a na ich miejscu zjawiła się kawa. Popijali ją w milczeniu, urzeczeni falowaniem morza i pięknem zachodzącego słońca.

– Teraz już rzeczywiście czas wracać – oznajmił Ryan, chociaż Rose wydało się, że w jego głosie słyszy wahanie. – Musimy wrócić do swoich zajęć, Steven już chyba pojechał do siebie.

Rose skinęła głową, także z pewnym ociąganiem. Kiedyś, chyba całe wieki temu, bała się tego mężczyzny, ale teraz była już pewna, że wcale nie chce jej wykorzystać. Przypomniała sobie jego smutny uśmiech, kiedy oznajmił, że nie żąda niczego prócz wspólnego posiłku. Może jego blizny są nie tylko fizyczne? W końcu to on nalega teraz na powrót. Gdyby zależało to od niej…

Wino, zdradzieckie wino, upewniała w popłochu samą siebie, kiedy zorientowała się, w jakim kierunku biegną jej myśli, wszystkie skoncentrowane na nim. Oto idzie w jej stronę, wyciąga do niej ręce i pomaga wstać z krzesła.

Ich ręce zetknęły się, ona zaś chłonęła ów czarodziejski dotyk i patrzyła na jego duże dłonie, na okaleczone palce, po czym usłyszała własne słowa:

– Co ci się stało w rękę? To oparzenia?

Poczuła, że chce cofnąć dłonie, ale przytrzymała je w mocnym uścisku.

– Przykro mi, że tak cię odstręczają – powiedział głucho, a ona spojrzała na niego ze zdumieniem.

– Jak możesz tak myśleć? – zapytała, pochyliła się i ucałowała jego palce. – Nic w tobie mnie nie odstręcza.

Przez długi moment Ryan Connell stał nieruchomo, wpatrzony w kasztanowe włosy, które delikatnie spływały po jego dłoniach. Potem ujął jej twarz, popatrzył prosto w oczy i powiedział:

– Widzisz, Rose… Nie wiesz wszystkiego.

– To powiedz mi o wszystkim. Pokręcił głową.

– Nie mogę… Nie chcę. Uwierz mi, Rose…

Słowa zatonęły w długim westchnieniu, potem Ryan raz jeszcze szeptem powtórzył jej imię, aż wreszcie, bardzo powoli, zbliżył do niej twarz i pocałował ją w usta.

Rose przyjęła pocałunek z radością, objęła dłońmi jego twarz. Pod ich stopami łagodnie kołysał się pokład, a ich pocałunek trwał i trwał, jakby zapowiedź wielkiej miłości, jakby mieli się stać kochankami.

Słowo to przemknęło jej przez myśl, ale tym razem wcale się nie zawstydziła; w tej chwili naprawdę byli parą kochających się ludzi.

Ręce Ryana obejmowały ją w talii i mocno przygarniały; czuła jego podniecenie, co tylko rozpalało jej pożądanie. Chciała być z nim, a on chciał być z nią.

Na jak długo? – zakołatało jej w głowie, lecz zdecydowała się o tym nie myśleć, przerażona możliwością powrotu do pustego, nieprzytulnego teraz domu.

Nigdy dotąd nie zaznała tak gwałtownego pragnienia, by być z mężczyzną. Jej ciało drżało i prężyło się, w udach płonął jakiś niewiarygodny ogień. I znowu Rose O’Meara gdzieś się oddaliła, a jej miejsca zajęła inna, dziwna, na poły nie znana jej osoba.

Nagle usta muskające jej szyję znieruchomiały, a do uszu dotarł szept:

– Rose? Rose, naprawdę tego chcesz? Gwałtownie przytuliła się do niego.

– Tak, Ryan, tak.

Odsunął ją odrobinę od siebie.

– Rose, posłuchaj, zadbam, żeby było bezpiecznie, ale czy naprawdę chcesz? Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że cię uwiodłem… Rose… Mój Boże, przysięgałem, że nigdy już nie będę z kobietą…

Rose tymczasem przymknęła oczy, pokręciła głową i powiedziała z łagodnym uśmiechem:

– To nie ty mnie bierzesz, Ryan, to ja biorę ciebie. Dziś ja cię uwodzę.

Milczał przez chwilę, jakby ważąc słowa, po czym szepnął nieswoim głosem:

– Rose, nie mogę ci niczego obiecywać. Nie mogę się z nikim wiązać. Musisz o tym pamiętać.

Jej palce przebiegały po ciele Ryana, rozkoszując się drżeniem, w które je wprawiały.

– Jest tylko ta chwila – szepnęła. – Teraz chcę tylko ciebie. Teraz i tutaj.

Twarz Ryana rozjaśniła się uśmiechem, nieskończenie łagodnym i czułym. Powoli zaczął rozpinać jej bluzkę, jak gdyby był to akt czci i uwielbienia, a następnie sięgnął do spódniczki. Po chwili stała na pokładzie naga i swobodna. Stwierdziła, że nigdy jeszcze nie czuła się tak cudownie. Podniosła ręce nad głowę i przeciągnęła się w geście tak naturalnym i zniewalającym, że Ryan wpatrywał się w nią jak urzeczony.

Wolna i swobodna. Chłodny, wieczorny wiatr całował jej skórę, całe ciało jednak wołało o więcej…

– Nie mogłem patrzeć na to twoje ubranie przez cały dzień – wyznał cicho. – Nie uwierzysz, z jakim trudem udało mi się opanować, kiedy ponownie włożyłaś je na siebie. Takie układne, schludne kostiumy nie pasują do mojej Rose: dzikiej i nieokiełznanej. – Pokręcił powoli głową. – Jeszcze nigdy nie spotkałem kobiety tak nieskrępowanej jak ty… I tak pięknej.

Jego palce muskały jej skórę, Rose zaś czuła coraz silniejsze podniecenie. Do jej uszu dobiegł szept:

– Ależ ja ciebie pragnąłem! Jeszcze trochę, a oszalałbym, ty czarodziejko, ty cudowna uwodzicielko.

A potem poczuła, że płynie w powietrzu. Tym razem jednak Ryan nie niósł jej do łazienki, lecz do obszernej sypialni, gdzie stało duże, oczekujące ich łóżko.

Dotyk lnianej pościeli wzmógł jej pożądanie, wyciągnęła więc ręce, aby przytulić Ryana do siebie, on jednak zręcznie umknął jej uściskowi, by się rozebrać. Rose miała za sobą tylko pospieszne, ukradkowe romanse studenckie i nigdy jeszcze nie spoglądała z tak bliska i z taką prostotą na męską nagość, wiedziała jednak, że nie ma w tym niczego złego ani niemoralnego.

– Moja kochana Rose – wyszeptał czule i nachylił się nad nią. Przyciągnęła go do siebie i z radości zapłakała, czując, jak ich spragnione ciała ciasno się z sobą splatają. – Rose… moja cudowna, dzika kobieta.

– Nie może być złe to, co jest tak piękne – szepnęła niemal niedosłyszalnie, bardziej do siebie niż do niego.

Moraliści z Kora Bay kiwaliby z oburzeniem głowami i mieliby temat do rozmów na najbliższy rok, ale ona pragnęła w tej chwili Ryana jak nikogo i niczego na świecie. Być może nie będzie w stanie zatrzymać go przy sobie na dłużej, ale ta noc należała do niej i na tę noc odbierała go światu. Odbierała, aby dać mu siebie, gdyż całkowicie do niego należała. W ogromnym wszechświecie byli tylko oni, gdzie zaś jest dwoje ludzi, tam nie ma samotności. Jest tylko ta chwila. I ta para ciał. I jedno uczucie. Jeszcze nigdy nie doświadczyła takiej bliskości z drugą osobą.

Ale wtedy Ryan poruszył się i zrozumiała, że możliwa jest bliskość nieporównanie większa, taka, o której nawet nie śniła, bliskość, od której cały świat stawał w płomieniach rozkoszy. Rose chciała krzyczeć ze szczęścia, z błogości bliskiej bólu, kiedy on wnikał w nią tak gwałtownie, jak gdyby chciał obalić przegrodę, która czyniła z nich dwie osoby, aż wreszcie wszystko wybuchło w tysiącu świetlistych rac, które powoli przygasały w jedną świetlistą łunę.

Rose zaś wiedziała, że w jej życiu nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej.

Rankiem obudziło ją dotknięcie promieni słonecznych. Leżała bez ruchu i szeptała do siebie:

– Niech nie opuszcza mnie to ciepło, to szczęście, ten cud…

Ryan spał przytulony do niej. Przez długi czas trwała tak w błogim zawieszeniu, ale potem zaczęły dręczyć ją niespokojne myśli.

Może to było jednak szaleństwo? Co będzie, jeśli ta noc zniszczy szanse na współpracę z Ryanem? Miał pieniądze, przeszłość, o której nic nie wiedziała, a która pozostawiła na jego ciele niepokojące ślady, miał swój własny, elegancki świat, do którego nigdy nie należała. Cóż miałoby ich związać z sobą na dłużej?

Znienacka stanęło jej w pamięci wydarzenie ze szkolnych czasów. Na samym początku szkoły średniej kolega zaprosił ją do kina; kiedy wracali, rozpadał się deszcz, wpadli więc na chwilę do niego po parasol. W holu pokazała się matka i poprosiła syna na chwilę do pokoju. Przez otwarte drzwi, chyba nie przypadkiem uchylone, dobiegły ją słowa:

– Roger, w Kora Bay jest dosyć miłych dziewcząt, żebyś nie musiał pokazywać się na ulicy z tą O’Meara. Spójrz tylko na nią; zniszczone buty, znoszone sukienki, a poza tym nie jestem pewna, czy się codziennie myje. Mieszka sama z tym starym dziwakiem, który nie wiem czego jej może nauczyć prócz szwendania się wokół raf na łodzi… Chciałabym mieć synową, która umie się ubrać, zachowuje jak dama i potrafi używać widelca.

Rose nie usłyszała, co odpowiedział jej niedoszły chłopak. W pierwszej chwili chciała wpaść do pokoju i wykrzyczeć na całe gardło, że to właśnie dziadek od najmłodszych lat wpajał jej zasady higieny, uczył zasad grzeczności i uprzejmości oraz mówił o konieczności osiągnięcia w życiu czegoś więcej niż się jemu udało, ale czuła, że usta ma jak zasznurowane. Odwróciła się więc tylko na pięcie i biegiem ruszyła do domu.

Nie miała potem przez całą szkołę żadnej sympatii. Kilka przelotnych znajomości w Brisbane pozostawiło w niej uczucie niesmaku na tyle silne, że jej zmysły aż do wczoraj zasnęły. Przez ostatnie dwa lata troszczyła się tylko o dziadka i coraz bardziej pogrążała w myślach o czekającej ją samotności.

Ale teraz nie była już samotna. Teraz, chociażby miało to trwać tylko chwilę, by potem świat wrócił w stare koleiny, mogła udawać, że jest kochana przez Ryana Connella…

„Kochana”! Słowo to nagle ją oślepiło. Czyżby to ona go kochała? Spojrzała z niedowierzaniem na rękę Ryana, spoczywającą na jej piersiach, na rozluźnione palce z wyraźnymi śladami poparzeń. Nic o nim nie wiedziała, prawie zupełnie nic, jak więc mogła się zakochać?

Tak czy owak, kochała go. Stało się to nie wiadomo kiedy, gdy jednak oddała mu swe ciało, oddała także serce. W pełni i po prostu. Na razie było cudownie. Cierpienie przyjdzie później.

– Trudno – szepnęła – nic na to nie poradzę. Gdy przyjdzie czas na ból, spróbuję go przyjąć, tak jak teraz miłość.

Poruszyła się lekko, a uścisk Ryana natychmiast się wzmocnił.

– Dokąd idziesz? – zapytał sennie.

Na dźwięk jego głosu pierzchnęły wszystkie złe myśli. Rose przewróciła się na bok, zarzuciła ręce na szyję Ryana i pocałowała go mocno w usta, a potem jednym zwinnym ruchem wymknęła się z łóżka i stanęła – naga, nieskrępowana, naturalna – w otwartych drzwiach.

– Idę popływać – oznajmiła. – Tylko miejskie niedorajdy mogą w taki ranek przewracać się w łóżku.

Widząc gwałtowne poruszenie w łóżku, szybko wyskoczyła na pokład. Gdy Ryan stanął na progu kabiny, zobaczył już tylko błysk ciała, które wzbiło się w powietrze i opadło w wodę. Nie poszedł w jej ślady i tylko stojąc przy barierce, przypatrywał się, jak jej smukła sylwetka lekko pruje delikatne fale. Popłynęła do odległej o dobre trzysta metrów rafy. Gdy znalazła się na niej, spojrzała za siebie, pewna, że niedaleko zobaczy swego kochanka, tymczasem nie widać go było nie tylko w wodzie, ale i na pokładzie.

Nagle poczuła się głupio: cała poranna lekkość i entuzjazm zniknęły gdzieś bez śladu. Bez zapału opuściła się do wody i popłynęła z powrotem.

Ryan, ogolony już i ubrany, czekał na nią na platformie płetwonurków. Podał jej rękę. Bez słowa przyjęła podany ręcznik i w nagłym przypływie skrępowania starannie się nim owinęła.

– Musimy wracać do Kora Bay – powiedział oschle.

– Tttak… Dobrze.

Coś się zmieniło w jego głosie, w jego oczach, jakby nagle ocknął się ze snu. Rozpaczliwie szukała jego spojrzenia.

– Do diabła – żachnął się, odwracając wzrok, – Przestań patrzeć na mnie jak zbity psiak.

Wyprostowała się dumnie i mocniej otuliła ręcznikiem.

– Idę się ubrać.

Poczuła, że jego ręka zatrzymuje ją i odwraca.

– Rose, ta noc…

– Wiem. Żałujesz tego, co się stało, ale nie masz powodu.

– Mój Boże, gdybym wiedział, że to twój pierwszy raz…

– Tobyś mnie nie tknął – szepnęła. – Ta noc… Bardzo cię chciałam, bo jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak samotna. Nie musisz robić sobie żadnych wyrzutów… Ta noc nie znaczy aż tak wiele.

– Chciałbym ci wierzyć – mruknął i zmarszczył brwi.

– To prawda – skłamała. – A teraz puść mnie do łazienki.

Była u wejścia do kabiny, kiedy raz jeszcze usłyszała swoje imię i odwróciła się.

– Tak?

– Rose, będziemy utrzymywać kontakty czysto zawodowe.

– Rozumiem.

– Mam nadzieję. Ale chciałbym, żebyś wiedziała, że trudno mi nawiązać następny związek z kobietą.

Rose odwróciła się i rzuciła przez ramię:

– Powiedziałam ci już, żebyś się nie martwił. Mnie nie tak łatwo poderwać; nie myśl, że gdybym sama tego nie chciała, wystarczyłoby, żebyś tylko kiwnął palcem. Mam swoje życie i ty zajmujesz w nim określone miejsce, jeśli w ogóle będzie nas coś jeszcze łączyło. Powiadasz: interesy. Może, zobaczymy. Teraz idę się przebrać, a ty włącz wreszcie silnik, bo inaczej nigdy nie dotrzemy do Kora Bay.

Загрузка...