Następnego ranka Rose długo nie wstawała z łóżka. Pod wpływem przeżyć ostatnich dwóch dni czuła się bardziej znużona niż kiedykolwiek w życiu. Sen wprawdzie pierzchnął wraz z nadejściem świtu, ale przymknięte powieki stanowiły chwilowe odcięcie się od całego świata.
Pogrzeb miał się odbyć o dziesiątej; w południe będzie już po wszystkim, pomyślała. Wspomnienia poprzedniego wieczoru nakładały się na żałobne myśli. Zbyt wiele wydarzyło się ostatnio, i na dodatek zbyt szybko. Gdyby spotkała Ryana Connella przy jakiejś innej okazji, nigdy by go do siebie tak blisko nie dopuściła. Po raz pierwszy reagowała na towarzystwo mężczyzny w odmienny niż dotychczas sposób, nie wiedziała jednak, czy nie przyczynia się do tego jej obecny stan ducha, żal po utracie najbliższej osoby i poczucie osamotnienia.
– To ten mój nastrój – oznajmiła sufitowi. – Nic więcej. Pan Ryan Connell nic dla mnie nie znaczy. Po prostu pocałował mnie w chwili, gdy najbardziej potrzebowałam czyjejś czułości, a jeśli i ja go pocałowałam, to ze strachu przed samotnością.
Sama jednak świetnie wiedziała, że to nieprawda, a świadomość ta napawała ją trwogą. Na bliskość Ryana Connella jej dusza i ciało odpowiedziały spazmem rozkoszy i pożądania. Skrzywiła się, nieco zawstydzona. Gdyby tamten pocałunek potrwał odrobinę dłużej… Wyjęła poduszkę spod głowy i schowała w niej twarz, mając nadzieję, że uda się jej zdusić wspomnienie tamtych ust i obejmujących ją ramion. Ono jednak uparcie trwało, jak gdyby utkwiło w najgłębszych zakamarkach jej duszy. I nagle wybuchnęła płaczem.
– Dziadku, dziadku – chlipała cicho. – Proszę, powiedz mi, co mam zrobić?
Tak naprawdę nie było to pytanie, dobrze bowiem wiedziała, jak zabrzmiałaby odpowiedź.
„On nie jest dla ciebie, kochanie. To wielkie panisko z miasta. Ma pieniądze, ma władzę, może mieć kobiet bez liku, i między nimi przebierać. Jak myślisz, czego taki człowiek może chcieć od dziewczyny takiej jak ty? Miej swój honor, trzymaj się od niego z daleka”.
– Tak zrobię, dziadku, właśnie tak zrobię – przyrzekła niewyraźnym cieniom za oknem. Podjęła decyzję, ale zamiast spokoju czuła gorycz i żal.
Wstała o dziewiątej i szybko się ubrała. Włożyła na siebie kostium, który kupiła na wyprzedaży i który służył jej podczas wszystkich uroczystości ślubnych i pogrzebowych. Zmarszczyła brwi, widząc, jaki jest już znoszony i niemodny, w tej samej chwili jednak pomyślała, że dziadek i tak najchętniej zobaczyłby ją w szortach i na bosaka. Zawsze kręcił nosem na jej spódnice i sukienki. „Spodnie to najpraktyczniejsza rzecz”, powtarzał. „Co ci po tych kieckach na łódce? Jedną ręką ciągle będziesz musiała je przytrzymywać”. Chociaż jednak dziadek by tego chciał, mieszkańcy miasteczka zgorszyliby się, widząc ją na cmentarzu w sportowym stroju.
Czesała właśnie włosy, których dzisiaj nie miała zamiaru związywać, ponieważ dziadek lubił ich widok na wietrze, gdy usłyszała, że pod dom podjeżdża samochód. Podeszła do drzwi, pewna, że to przedsiębiorca pogrzebowy, który obiecał zabrać ją do auta mającego jechać tuż za karawanem, tymczasem na ganku zobaczyła rozwścieczonego Ryana Connella.
– Czy wie pani może, która godzina? – zapytał ze złowieszczą uprzejmością.
– Tttak – wyjąkała. – Jest… – zerknęła na zegarek – prawie dziesiąta.
– Prawie dziesiąta – powtórzył i pokiwał głową. – Prawie dziesiąta, ale pani dopiero raczyła się obudzić, tak?
– Chyba nie powinno to pana obchodzić, kiedy się kładę, a kiedy wstaję – odparła niechętnie. – Można wiedzieć, co pana do mnie sprowadza?
– Odbieram pani prawa do cumowania przy moim pomoście – rzucił ostro. – Powiedziałem, że mogę się zgodzić na zacumowanie pani łodzi, jeśli turyści nie będą wchodzić mi w paradę, tymczasem już drugi raz cała ich gromada tłoczy się u burty „Mandałi”, bo pani nie chciało się w porę wstać.
– To nie tak… – zaczęła Rose, ale nie pozwolił jej dokończyć.
– No proszę, „to nie tak”, tymczasem dwa kolejne ranki spóźnia się pani do pracy, a ja muszę opędzać się od ciekawskich. A może… – Ryan zmarszczył brwi – może dzisiaj postanowiła pani trochę zaszaleć i stąd ten odświętny strój?
Rose poczuła wzbierającą w niej złość, ale odpowiedziała obojętnie:
– Nie umawiałam się na dzisiaj z żadnymi turystami, a poza tym wczoraj wieczorem zdjęłam z pomostu tablicę informacyjną, nikt więc nie może tam na mnie czekać.
– Iście profesjonalne podejście – skrzywił się kpiąco. – Prowadzimy sobie wycieczki, kiedy chcemy. – Rose otwierała już usta, żeby się odciąć, lecz nie dopuścił jej do głosu. – Sądziłem, że po… emocjach wczorajszego wieczoru zapomniała pani o tablicy, więc sam ją wystawiłem.
– No proszę, cóż za uprzejmość. Najpierw wtrąca się pan do moich spraw, a potem przyjeżdża tutaj ze skargami, że panu przeszkadzam.
– Zrobiłem to tylko dla pani dobra. Dzisiaj mamy piątek i sądzę, że to jeden z dni, kiedy turystów jest najwięcej. I żeby wtedy właśnie brać sobie urlop…
– To nie pana sprawa, doktorze, kiedy pracuję, a kiedy biorę urlop. Pan nic nie ma do mnie i ja nic nie mam do pana. Proszę wracać na swój elegancki jacht, do swojej oryginalnej praktyki lekarskiej i do swoich wystawnych kolacyjek.
– Z pewnością to zrobię, bylebym tylko miał spokój. Tymczasem z panią od początku są same kłopoty.
– Ze mną?! – Rose nie posiadała się z oburzenia. – Jeszcze pan…
– Doktor O’Meara? – Żadne z nich nie spostrzegło, kiedy do pokoju wszedł przedsiębiorca pogrzebowy, który z rękami założonymi do tyłu i z lekko pochyloną głową stał teraz o kilka kroków od nich, usiłując zwrócić na siebie uwagę.
– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, pani doktor, ale dochodzi już dziesiąta i musimy jechać.
Rose, która była nadal zła i oburzona, musiała mieć dziwny wyraz twarzy, gdyż przedsiębiorca z profesjonalną uprzejmością uścisnął rękę Ryana i pospieszył z wyjaśnieniami:
– Nazywam się Henry Blake i prowadzę zakład pogrzebowy. Bardzo się cieszę, że pani doktor nie będzie sama podczas tej smutnej ceremonii. Bardzo się martwiłem, że nikt nie będzie jej towarzyszył przy składaniu ciała dziadka do grobu.
Ryan spojrzał zdumiony na Rose.
– Co to wszystko znaczy? – spytał.
Rose sztywno podeszła do czarnego samochodu.
– Pan Connell nie przybył tutaj, żeby dotrzymać rai towarzystwa. Bardzo dziękuję, panie Blake. Możemy jechać.
– Pani dziadek…? – dobiegł ją głos Ryana.
Przedsiębiorca pogrzebowy dostrzegł szok na twarzy mężczyzny i postanowił tak rozwiązać całą sytuację, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nieznajomego uznał za osobę bliską pani doktor, najpewniej za jej kochanka, sądząc po ożywionej rozmowie, jaką przed chwilą prowadzili. Nawet jeśli nie miał racji, wolał, żeby nieutulona w żalu wnuczka nie siedziała samotnie w jego samochodzie, a później nie znosiła samotnie ciężaru pogrzebu. Gdyby na przykład miała zasłabnąć, powinien być w pobliżu ktoś, kto się nią zajmie.
– Dziadek pani doktor zmarł przedwczoraj – poinformował lekarza. – Byli dla siebie najbliższymi osobami, mieszkali razem, a teraz…
Rose odwróciła się, żeby jak najprędzej przerwać to odsłanianie jej sekretów. Chciała nakazać Henry’emu Blake’owi, żeby jak najprędzej ruszał, tymczasem napotkała wzrok Ryana i w obawie, że utraci kontrolę nad sobą, zaczęła szybko mówić:
– Przepraszam za dzisiejszy kłopot, doktorze Connell, to się już więcej naprawdę nie powtórzy. Tylko że w tej sytuacji… – Urwała i poczuła, że z oczu płyną jej łzy.
– Do diabła! – wykrzyknął Ryan, choć był bardziej zły na siebie niż na kogokolwiek innego. – Dlaczego nic mi pani nie powiedziała? Przecież mógłbym…
– Niewiele mógł pan zrobić – rzekła smutno Rose. – Wczoraj na chwilę pomógł mi pan zapomnieć o wszystkim i jestem za to wdzięczna. Ale teraz muszę już jechać, doktorze Connell.
– Czy mogę jechać z panią? – Ryan podszedł do niej i łagodnie wziął ją w objęcia. – Rose, czemu mi nie powiedziałaś? – Delikatnie ujął jej podbródek i uniósł go do góry. Zobaczyła wpatrzone w siebie, pełne powagi oczy. – Naprawdę.
Ktoś powinien być dzisiaj przy tobie, a skoro nie ma nikogo innego… – Ryan potrząsnął głową i rzucił w kierunku Blake’a: – Jedziemy, Rose niepewnie zaprotestowała.
– Nie, pan nie… Nie jesteś…
– Nie jestem odpowiednio ubrany? – Ryan spojrzał ponuro na swoje wyprasowane jasne spodnie i białą koszulę.
– Chyba rzeczywiście.
– Proszę się nie martwić – zapewnił przedsiębiorca pogrzebowy, zadowolony, że cała sytuacja zaczyna się klarować.
– Niewielu mężczyzn w tych stronach ma ciemne garnitury, a jeszcze rzadziej wkładają je w dni, które zapowiadają się tak upalnie jak dzisiejszy. Nie będzie się pan wyróżniał.
– Czy mogę, Rose?
Wpatrywała się w niego w napięciu. Kiedy rano leżała w łóżku, a później się ubierała, dręczyło ją dziwne uczucie lęku. Razem z dziadkiem trzymali się na uboczu życia miasteczka, które w zamian podejrzliwie traktowało starego odludka i jego ekstrawagancką wnuczkę. Wykorzystywali jej wiedzę medyczną, gdy tego potrzebowali, ale żywili wobec niej mieszane uczucia. Nie znaczyło to jednak, że na pogrzebie zjawi się niewiele osób. Mieszkańcy Kora Bay nigdy nie przepuszczali takich okazji. Rose przypuszczała zatem, że przyjdzie jej zetknąć się z odrobiną prawdziwego współczucia i mnóstwem fałszywego wścibstwa. Gdyby miała przy sobie kogoś, na kim mogłaby się wesprzeć, kto uchroniłby ją od niedyskretnych pytań… Kogoś? Nie. Właśnie Ryana, Ryana, przy którym poczuje się mniej osamotniona i wystawiona na żer ciekawskich spojrzeń. Wszystkie myśli musiały być wypisane na jej twarzy, gdyż Ryan bez słów odgadł odpowiedź.
– Więc jedźmy. Najwyższa pora.
Przez cały czas ceremonii trzymał ją za rękę. Siedzieli w pierwszym rzędzie i słuchali przemówienia pastora, który w prostych słowach opowiadał o życiu Toma O’Meary.
Rose słuchała tych słów z dumą i wzruszeniem. Przestała płakać. Żywot dziadka się dopełnił, i dobrze o tym wiedziała. Serce słabło z każdym dniem, a tętniak aorty czynił stan chorego beznadziejnym. Żal nad utratą bliskiego człowieka jest uczuciem egoistycznym, bo w istocie oznacza strach przed samotnością. Teraz jednak, gdy palce Ryana ściskały jej dłoń, nie czuła się już tak beznadziejnie opuszczona.
Potem przy grobie odbierała kondolencje z opanowaniem i spokojem, na jakie nie byłoby jej stać, gdyby nie obecność Ryana. Najprawdopodobniej to z jego powodu nikomu nie przeszły przez usta obłudne ubolewania nad stanem interesów Rose oraz jej medyczną przyszłością. No i, oczywiście, mnóstwo było nie zadanych pytań o to, co łączy ją i doktora Ryana Connella, ale tym Rose na razie się nie przejmowała, ciesząc się z samej obecności kogoś życzliwego i pomocnego.
Zgodnie z tradycją, po uroczystości powinna się odbyć wystawna stypa, Rose jednak poprzestała na skromnym poczęstunku. Sama niczego nie tknęła; krążyła jedynie po bocznej salce domu pogrzebowego i odpowiadała na zdawkowe pytania, a także przypatrywała się gościom, którzy zjawili się tu z czystej ciekawości, a pewnie i z racji darmowych smakołyków, bo co najmniej jednej trzeciej biesiadników nie widziała jeszcze na oczy. W pewnej chwili szepnęła do Ryana:
– Możesz mnie teraz zostawić. Już dam sobie radę.
– Nie wygłupiaj się – odparł szorstko, starając się natychmiast złagodzić słowa miłym uśmiechem.
Kiedy wszystko zniknęło z półmisków, goście jeden po drugim zaczęli wychodzić, aż wreszcie Ryan i Rose zostali sami.
– I co dalej, Rose? – zapytał cicho.
Spuściła oczy. Od chwili gdy wsiedli do samochodu Blake’a, Ryan zwracał się do niej po imieniu, co nastąpiło tak naturalnie, że przystała na to bez sprzeciwu.
– Wrócę do domu. Spacer chyba dobrze mi zrobi. – Podniosła wzrok i usiłowała powstrzymać łzy. – Dziękuję… Bardzo mi… pomogłeś.
Ryan wpatrywał się w nią z uwagą.
– Lubię być pomocny. A co z popołudniem, pani doktor? Czy zamierzasz obwieźć po rzece następnych turystów?
Rose pokręciła głową i usiłowała się uśmiechnąć.
– Dzisiaj poszłoby mi chyba jeszcze gorzej z wyszukiwaniem krokodyli.
– W takim razie – oznajmił – obejrzymy rafy koralowe.
– Co takiego?
– Nigdy nie słyszałaś o rafach koralowych? – spytał żartobliwie. – Słyszałem, że stąd jest do nich kwadrans drogi.
Rose poczuła w głowie pustkę.
– Chyba tak – odrzekła niepewnie. – Zdaje się.
– No to jedźmy. Jeśli będziemy potrzebni, wezwą nas przez radio.
– Doktorze Connell… – zaczęła.
– Mam na imię Ryan – przerwał jej z irytacją.
– Ryanie – powtórzyła i wzięła głęboki oddech. – Bardzo wiele już dla mnie dzisiaj zrobiłeś i nie musisz zmuszać się do niczego więcej. Naprawdę poradzę sobie już sama.
– Mówiłem ci już, że bardzo rzadko robię coś z przymusu. Mam wprawdzie mapy okolicy, ale miejscowi mówią, że dno jest bardzo zdradzieckie i dlatego lepiej, żebym popłynął do raf z kimś, kto zna te wody. A wydaje mi się, że znasz tutejsze skały jak własną kieszeń, prawda?
Rose uśmiechnęła się melancholijnie: wiele godzin i dni spędziła z dziadkiem pośród raf koralowych, które okalały Kora Bay.
– A więc załatwione. I żadnych sprzeciwów. Najpierw ja wyświadczyłem ci przysługę, a teraz proszę o przysługę z twojej strony: bądź przewodniczką po okolicznych morskich skałach. Zgoda?
– Ale…
– Zgoda? – powtórzył z naciskiem, a ona skinęła głową. Łatwiej przyszłoby jej chyba wzbić się w powietrze niż sprzeciwić się temu mężczyźnie.
Do wewnętrznego łańcucha raf jacht dotarł rzeczywiście w niecałe piętnaście minut, ale Ryan wcale nie potrzebował pomocy Rose. Przez zdradliwe wody prowadził „Mandalę” tak pewnie i lekko, jakby znał je od lat. Rose pozostało tylko wyciągnąć się na leżaku i cieszyć pieszczotą wiatru i słońca.
Spod zmrużonych powiek przypatrywała się Ryanowi. Czujny, uważny, stał za sterem z rozwianymi włosami, a wyglądał tak naturalnie, że można by pomyśleć, iż żeglowanie jest jego jedynym zajęciem od najmłodszych lat.
Dlaczego tak się o nią dzisiaj zatroszczył? Powiedział, że niczego nie robi z przymusu, co zatem nim powodowało? Uczynność, współczucie – być może, z drugiej jednak strony dlaczego lekarza, który bardziej niż inni ludzie musi oswoić się z myślą o śmierci, miałby tak poruszyć fakt, iż ktoś utracił bliską osobę? Nie potrafiła rozwikłać tej łamigłówki i pewna mogła być tylko swojej wdzięczności.
Wdzięczności? Zmarszczyła brwi. Patrzyła na włosy Ryana rozwiane na wietrze, na jego okaleczoną dłoń, którą przytrzymywał mapę, na uśmiech, którym przelotnie ją obdarzył, a pod wpływem którego rozlała się po jej ciele fala ciepła. Nie, wdzięczność nie jest właściwym określeniem jej odczuć…
– Według moich wyliczeń powinniśmy być w pobliżu Marley Reef – zawołał. – Mam rację, pani przewodniczko?
W jego głosie było tyle serdeczności, że jeszcze raz zastanowiła się, dlaczego on to wszystko robi. Mniejsza z tym, pomyślała. Nie ma sensu więcej o tym myśleć. Lepiej po prostu rozkoszować się tymi kilkoma ostatnimi chwilami wytchnienia od rachunków bankowych, krokodyli, machinalnie powtarzanych objaśnień dla turystów i wszystkich tych rzeczy, które „wkrótce” trzeba będzie zrobić. Wstała z leżaka i podeszła do steru.
– Jesteśmy tutaj – wskazała palcem punkt na mapie – na pomocnym skraju Marley. Świetne miejsce do nurkowania, gdybyś chciał spróbować. Niedaleko stąd jest mała platforma, do której jedna z agencji przywozi turystów. W piątki nie organizują rejsów, więc możemy przycumować tam twój jacht.
– Wspaniale – uśmiechnął się szeroko. – Z chęcią trochę popływam pod wodą. A ty?
Rose spojrzała z żalem na swoje ubranie. Tak przyjemnie byłoby zanurzyć się w czarowny, podwodny świat… Pokręciła głową, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Ryan uprzedził jej słowa.
– W kabinie jest kilka kompletów do nurkowania. Mam nadzieję, że potrafisz posługiwać się aparatem tlenowym?
– Oczywiście – obruszyła się.
– Nie widzę więc przeszkód – powiedział stanowczo i zaczai pogwizdywać pod nosem. – Gdzie ta platforma?
Czekało ich kilka cudownych godzin. Wystarczyło, by Rose zanurzyła się w krystalicznie czystą wodę, a natychmiast poczuła, jak ulatuje z niej ból, gorycz i zmęczenie ostatnich dni. Podmorska kraina była zupełnie innym światem; nie zakłócały go troski, które zostały na powierzchni.
No i był z nią Ryan. Od czasu choroby dziadka Rose nurkowała rzadko i w samotności, zupełnie już więc zapomniała, jaka to radość pokazywać komuś innemu cuda koralowych jaskiń, przedziwnych ryb i roślin o niezwykłych kształtach. Płynęli wolno, bez wysiłku, a Rose powierzała swe ciało wodzie i tylko od czasu do czasu chwytała dłoń Ryana, aby pokazać mu jakiś kolejny podwodny okaz. Czuła się tak, jakby rafa i całe podwodne królestwo należały tylko do nich.
Kiedy skończył się tlen w butlach, zostawili je na pokładzie jachtu i zaczęli pływać pod powierzchnią wody, uzbroiwszy się w okulary i rurki do oddychania. Rose, zatopiona w myślach, czasami zapominała o obecności towarzysza, ale ilekroć dostrzegała go w pobliżu, natychmiast orientowała się, że w istocie ciągle jest obecny gdzieś na krańcach jej świadomości, dzięki czemu ani na chwilę nie ogarniał jej smutek samotności. To tylko chwilowa iluzja, powtarzała sobie, ale dzięki niej łatwiej mi będzie powrócić do twardej rzeczywistości.
Wreszcie miała już dosyć pływania. Wydostała się na platformę do nurkowania i położyła na słońcu, podczas gdy Ryan pozostał w wodzie. Gdy nie mogła już wytrzymać skwaru, schroniła się pod płócienny daszek na pokładzie i nie wiadomo kiedy zasnęła.
Nagle ocknęła się i zobaczyła, że Ryan, który zdążył już się przebrać, stoi nad nią, trzymając w rękach dwie oszronione od zimna szklanki z napojami. Postukiwały w nich kostki lodu.
– Gdzie… co… – zaczęła, nie mogąc zebrać myśli.
– Pozwoliłbym ci spać aż do wieczora – powiedział z uśmiechem – ale teraz nieodzownie potrzebny mi pilot. W dzień mogłem sobie poradzić, ale o zmierzchu nie pójdzie tak łatwo.
– A masz echosondę? – upewniła się Rose.
– Mam. – Podał jej drinka i przysiadł na składanym, płóciennym fotelu. – Może uchroniłaby mnie przed pójściem na dno, ale nawet z nią czułbym się samotny.
– Poprowadzę cię z powrotem jak po sznurku – zapewniła. – Robiłam to już setki razy.
– Z dziadkiem?
– Z dziadkiem – potwierdziła, a po jej twarzy przemknął cień.
– To szczęście, że miałaś kogoś takiego jak on – powiedział półgłosem, wpatrzony w roziskrzoną toń morską.
Jego okaleczona twarz nabrała teraz ponurego wyrazu, jakby pod wpływem wspomnień, od których wolałby uciec. Przez chwilę wydawał się bardziej nawet opuszczony niż ona; silny mężczyzna, który zdecydował się na samotność. Może różne są rodzaje samotności, przemknęło jej przez głowę: taka jak jej, narzucona przez śmierć rodziców, a teraz dziadka, i taka jak jego – bardziej z wyboru niż z konieczności.
– A gdzie twój sekretarz?
Rose uświadomiła sobie nagle, że przez cały dzień nie widziała Roya.
– Ma wolny dzień, podobnie jak ja. Nieczęsto to się zdarza, a od poniedziałku czeka nas ciężka praca.
– Chyba nie aż tak ciężka – powiedziała w zamyśleniu. – Pacjenci najczęściej jeżdżą do Batarry.
– Nikt im nie powiedział, że masz kwalifikacje lekarza. Nie wracajmy więcej do tego – uprzedził jej sprzeciw. – Mam pewne plany związane z Kora Bay.
– Plany? – zapytała sennym głosem, czując błogie rozleniwienie.
– Potrzebny jest tu szpital.
– Szpital?! – zawołała zdumiona, czując, jak błogie uczucie senności odpływa. – To niemożliwe!
– A dlaczego? – Uśmiechnął się i pociągnął długi łyk.
– Doktor O’Meara, czy nie zauważyła pani jeszcze, że dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych?
– Proszę, proszę. Może zaprzęgnie pan do budowy jakieś czarodziejskie duszki, doktorze Connell, i szpital już w poniedziałek otworzy swoje podwoje?
– Nie upierałbym się co do poniedziałku. Raczej we wtorek.
– Rozumiem, wtorek, ni mniej, ni więcej.
– Na wzgórzu, na skraju miasta, widziałem duży stary dom.
– Kiedyś należał do Brandshawów – poinformowała Rose – ale od dawna stoi pusty.
– Długo to już nie potrwa. W poniedziałek ekipa budowlana zaczyna remont, żeby dostosować wnętrze do szpitalnych wymogów.
– Ale… – Rose nie mogła znaleźć słów. – Przecież pieniądze, umowa, zgoda władz miasta…
– Uwierz mi, dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
– To będzie kosztować tysiące dolarów!
– Przez ostatnie dwa dni posiedziałem trochę nad rachunkami i z grubsza znam już koszt. Dam sobie radę.
– A „Mandala”? Czy dalej będzie twoim gabinetem?
– Nie. Będę mógł jej używać do nagłych wypadków w okolicznych nadmorskich miejscowościach, ale w istocie znowu stanie się, jak dawniej, jachtem wypoczynkowym.
Rose milczała, gdyż nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Szpital… Jakże go brakowało w Kora Bay. Oby się tylko wszystko udało.
– W związku ze szpitalem natychmiast wyłania się dalszy problem – ciągnął Ryan i patrzył uważnie w oczy Rose. – Roger Bain poinformował mnie, że w mieście są cztery wykwalifikowane pielęgniarki, a w okolicy jeszcze kilka, i wszystkie chętnie podjęłyby się pracy w klinice, natomiast nie mogę pozostać jedynym lekarzem i dlatego chciałbym cię zatrudnić na stałe.
– Wykluczone – odparła lakonicznie.
– Dlaczego?
– Dobrze wiesz.
Rose, poruszona do głębi, zerwała się na równe nogi, ale zapewne pod wpływem słońca zachwiała się i rozpaczliwie chwyciła za poręcz. Ryan natychmiast był przy niej.
– Wcale nie wiem, więc może mi wyjaśnisz.
– Przestań się ze mnie naigrawać – wybuchnęła, bliska płaczu. – Nie mam dyplomu, przecież ci mówiłam… Praca w Kora Bay to moje marzenie, ale najpierw muszę odbyć staż, więc… Gdybyś za jakieś dwanaście miesięcy miał jeszcze wolne miejsce, to może wtedy…
– Otóż nie, pani doktor – usłyszała stanowczy głos. – Teraz!
– Nie mogę! Nie wolno mi! Wystarczyłoby, żeby rada lekarska dowiedziała się, że wczoraj pełniłam obowiązki anestezjologa, a już miałabym kłopoty.
– Mylisz się, Rose. Kiedy wczoraj odwiozłem Cathy do szpitala w Batarrze, miałem okazję porozmawiać ze Stevenem Prostem, a także tamtejszym chirurgiem, Timem Drakiem. Obaj wyrażali się o tobie w samych superlatywach, obaj też gotowi są wystąpić do rady z wnioskiem, żeby twoją dwuletnią działalność w Kora Bay uznać za równoważną jednorocznemu tradycyjnemu stażowi.
Rose nie wierzyła własnym uszom.
– Zrobiliby to? Dla mnie?
– Dla ciebie i dla miasteczka. Steven ma już dość swoich cotygodniowych wypraw do Kora Bay i jest zachwycony moim planem. Poza tym i on, i Drakę uważają, że miasteczko nie może sobie pozwolić na utratę tak dobrej lekarki, zrobią więc wszystko, żeby temu zapobiec.
W sercu Rose pojawiła się nieśmiała nadzieja. Oczy doktora Connella spoglądały na nią z taką powagą, że… Dostanie uprawnienia!
– Będziesz musiała stanąć przed obliczem rady – przyznał Ryan. – Ale posłuchaj. Około sześciu tygodni potrwa urządzanie szpitala, więc przez ten czas możesz sobie dalej prowadzić swoje ukochane wyprawy na krokodyle, bo i tak wszystkie poważne przypadki trzeba będzie odsyłać do Batarry. Kiedy wszystko już będzie gotowe, pojedziemy razem do Brisbane, ja zarejestruję szpital, a ty dopełnisz wszystkich formalności w swojej sprawie. Pytam więc jeszcze raz: doktor O’Meara, czy przyjmuje pani moją propozycję?
Rose wybuchnęła płaczem. Ryan trzymał ją w objęciach do chwili, gdy nieco się uspokoiła. Rozumiał, że napięcie ostatnich dni musi rozpłynąć się we łzach, cierpliwie więc czekał, aż jej ciałem przestanie wstrząsać szloch.
– Rozumiem, że udzieliłaś już odpowiedzi, ale wolałbym to usłyszeć z twoich ust – powiedział wreszcie.
– Zgadzam się – szepnęła.
– To świetnie. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszej wspólniczki.
– Jaka tam ze mnie wspólniczka! To ty będziesz musiał za wszystko płacić. Ja nie mam nic, a nawet mniej niż nic, jeśli uwzględnić nie spłacony kredyt.
– O interesach porozmawiamy innym razem. Dzisiaj Steven przyjmuje pacjentów w Kora Bay, mamy więc wolne. A ja tak rzadko mogę sobie pozwolić na dzień tylko dla siebie.
– Chyba się przebiorę – powiedziała niepewnie. – Pora już wracać.
– Masz jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy?
– Nie – potrząsnęła głową – ale…
– Może raz dałabyś sobie spokój z tymi wszystkimi „ale”. Zjemy na pokładzie „Mandali”, jeśli potrafisz potem doprowadzić nas do przystani po ciemku. Kiedy spałaś, przygotowałem małe co nieco. Żadnych krabów – zapewnił pospiesznie na widok chmury na jej twarzy.
– Przepraszam – bąknęła. – Wczoraj wieczorem zachowałam się okropnie.
– Dzisiaj będziesz miała okazję się poprawić – oznajmił i podał jej ręcznik. – Pamiętasz chyba, gdzie jest łazienka?
– Dzisiaj nie potrzebuję kąpieli, doktorze Connell.
– Ryan. Nie zapominaj, że jesteśmy wspólnikami. Rób, jak uważasz, Rose, ale ja na twoim miejscu opłukałbym się trochę z soli. Wolę słodycze. – Kiedy jej oczy zapłonęły oburzeniem, spiesznie dodał: – To oczywiście tylko żart.
Na jego twarzy malował się wyraz rozbawienia.