Roy zajechał pod domek Rose w poniedziałek wczesnym rankiem. Czekała na niego z torbą w ręku.
– Piękny ranek – powiedział, gdy wsiadła. – Powinniśmy mieć wspaniałą podróż.
– Uhm – mruknęła i nagle z rozterką zerknęła na swoje szorty. Skoro tyle czasu spędzą na wodzie, powinny być odpowiednim strojem, ale teraz nie była już tego taka pewna. – Może powinnam była włożyć coś bardziej…
– Wyglądasz wspaniale – rzekł z przekonaniem Roy. – To lepsze niż te eleganckie stroje sportowe. Kiedyś była na naszym jachcie kobieta ubrana w białą marynarkę, no i upaprała się gdzieś smarem. Myślałem, że to już koniec świata.
– No tak – uśmiechnęła się Rose. – Na moich szortach nikt by nie zauważył żadnej plamy. A czy… czy Ryan często przyjmuje gości?
– Kiedyś tak – mruknął Roy. – A przynajmniej do czasu pożaru. A może zresztą to nie tyle Ryan, co Sarah… – ciągnął z namysłem. – Tak, żona Ryana bardzo lubiła przyjęcia, gości i zabawę. Czasami myślałem, że Ryan zgadza się na to wszystko tylko dla niej.
– Żona Ryana – szepnęła Rose. – Nie wiedziałam, że jest żonaty, – Nie jest – zaprzeczył Roy i rzucił jej spojrzenie pełne sympatii. – Już nie jest. Rozwód odbył się pół roku temu. I bardzo dobrze, na mój rozum.
– Nie lubiłeś jej? – Rose nie mogła powstrzymać się od pytania.
– Z początku lubiłem, jak zresztą wszyscy – odparł z lekkim ociąganiem. – Sarah potrafiłaby oczarować najjadowitszą kobrę, gdyby tylko chciała. Kiedy się już pobrali, nie widziała powodu, żeby dalej mnie czarować, zobaczyłem więc chyba tę jej twarz, której nie pokazywała Ryanowi. Do czasu pożaru…
– Pożaru?
Byli już blisko przystani i Roy pokręcił głową.
– To moja najgorsza wada, że nie potrafię utrzymać języka za zębami. Może kiedyś opowiem ci o pożarze, ale… – mrugnął porozumiewawczo – ale jeszcze nie teraz. – Zrobił gest w kierunku Ryana, który stał na skraju pokładu. – Trzeba się spieszyć.
Jacht płynął szybko na południe. Ryan stał za kołem sterowym skupiony tak, jakby mógł w ten sposób przybliżyć Brisbane. Odzywał się z rzadka, Rose zagłębiła się więc w lekturze podręczników medycznych, które zabrała ze sobą na wszelki wypadek.
Roy okazał się bardziej rozmowny.
– Kawy? – spytał w pewnej chwili, a chociaż była jego kolejka za sterem, włączył autopilota i po chwili wrócił z dwoma kubkami. – Och! – jęknął, rzuciwszy okiem na przeglądaną właśnie przez Rose pracę o leczeniu powikłań cukrzycowych. – Tak właśnie się wygląda, jak się na to zachoruje?
– Jeśli zaniedba się leczenie – odparła Rose, a dostrzegłszy obrzydzenie na twarzy Roya, dodała: – Ale i wtedy nie zawsze.
– Okropny widok.
– Pierwsza książka położnicza, którą przeczytałam – powiedziała Rose – na całe życie wybiła mi z głowy tę specjalizację. Pierwszych dwadzieścia stron poświęconych było normalnej ciąży, a następnych siedemset – patologiom. Byłam pewna, że co drugie dziecko, które bym przyjęła, miałoby dwie głowy albo żadnej. – Na chwilę zamyśliła się, a potem westchnęła: – Na szczęście życie jest o wiele bardziej normalne, niż można by sądzić na podstawie książek medycznych. Dzięki za kawę.
Roy z uśmiechem powrócił za ster.
– Nie ma za co. To prawdziwe szczęście, kiedy ma się do kogo otworzyć usta. Czasami strasznie mi doskwiera samotność. Bardziej nawet niż w Bindenalong.
– Bindenalong?
Roy zerknął przez ramię, ale Ryan zaszył się gdzieś w kabinie.
– Na farmie Connellów.
– Ryan dostał ją w spadku? – zainteresowała się Rose.
– Uhm, chociaż zupełnie nieoczekiwanie, trzeba przyznać. Należała do jego wuja, który zginął w wypadku samochodowym. Ryan dojeżdżał tam z Brisbane i zajął się doprowadzeniem wszystkiego do porządku. Nie było łatwo pogodzić tego z pracą, więc później najął sobie… – Roy nagle przerwał w pół zdania, pochylił się nad mapą i zapytał: – Nie powinniśmy trochę odpłynąć od brzegu? Jakoś płytko tutaj.
Rose nie sprzeciwiła się zmianie tematu.
– Nie grozi nam mielizna, no i mniej tutaj wieje.
– Słucham i jestem posłuszny – skłonił się Roy. – Mówiąc szczerze, nawet po tych kilku latach nie przywykłem jeszcze do morza.
– A co robiłeś przedtem?
– W Bindenalong pilnowałem pastwisk, aż jeden z koniokradów przestrzelił mi nogę. Nie nadawała się już do użytku, przeniosłem się więc do miasta, gdzie skończyłem kurs księgowości.
– A co z nogą?
– Marnie… Naruszona goleń, z rzepki pozostały tylko odpryski. Mam cholerne szczęście, że jej w ogóle nie straciłem. W kolanie mam teraz piękną, metalową płytkę, która do szału doprowadza facetów od wykrywaczy metalu na lotnisku.
– Musiał cię operować dobry chirurg – pokręciła głową Rose.
– Uhm – przytaknął Roy. – Dzięki Ryanowi. Zapłaci! za wszystko, a kiedy skończyłem ten kurs, odszukał mnie i zaproponował pracę.
– Ryan cię odszukał?
– Tak. Straciłem go z oczu na całe miesiące. Ta historia z koniokradami zdarzyła się tuż przed pożarem, a potem Ryan miał prawdziwe urwanie głowy. Zatroszczył się o to, żeby mi nie zabrakło pieniędzy, a kiedy już mógł, skontaktował się ze mną.
– Roy! Pozwól no na chwilę! – W drzwiach stał Ryan.
– Pani kapitan, przejmie pani stery? – zapytał Roy i zniknął w kabinie.
Rose przez chwilę wyobrażała sobie, że to nie Brisbane jest ich celem, lecz Afryka lub Hawaje. Uciekała myślą od przyszłości, gdyż nie było w niej Ryana Connella. To z nim łączyły się teraz wszystkie jej myśli: o Kora Bay, o medycynie, o życiu.
Zawinęli do Brisbane nazajutrz wczesnym rankiem i już kiedy podchodzili do nabrzeża, Rose poczuła niepokój. Wszyscy tutaj znali Ryana; pozdrowienia i okrzyki sypały się niemal ze wszystkich mijanych jachtów.
– Ej, Ryan! – Mężczyzna w wieku Connella wyskoczył na pomost z pokładu swojego jachtu i ruszył im na spotkanie. – Jak się masz, Roy. – Nieznajomy krytycznym wzrokiem obrzucił Rose, która wiązała cumę do pachołka. – Zawsze mówiłem, że potrzebna wam większa załoga.
– Rose, to doktor Ed Matherson. Ed, to Rose O’Meara, która jest naszą pasażerką.
– No, no – powiedział Ed, jeszcze raz dokładnie przestudiowawszy sylwetkę Rose. – Pasażerka, czemu nie. – Na widok ściągniętych brwi Ryana dodał spiesznie: – Na pewno zjawisz się niedługo w szpitalu i będziesz chciał widzieć się z Vincentem. Uprzedzę go. Aha, Sarah jest w mieście.
– Sarah? – Wzrok Ryana stał się teraz na dodatek lodowaty. – Dzięki za informację, Ed. A teraz muszę cię przeprosić.
Z tymi słowami Ryan odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami.
– Maniery nieskazitelne jak zawsze – zauważył złośliwie Ed i zwrócił się do Roya: – Nie rozumiem, jak możesz z nim wytrzymać. – Po czym usiadł z nogami zwieszonymi z pomostu i znowu zapatrzył się na Rose. – A gdzie to Ryan zdobył taką miłą pasażerkę? – zapytał na pół kpiąco, na pół zalotnie.
– Rose, pozwól na chwilę – dobiegł z wnętrza jachtu głos Ryana, a Rose chętnie posłuchała, gdyż nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę z Edem.
Ryan stał za barem, a jego palce tak mocno zacisnęły się na szklance z sokiem, jak gdyby chciały ją zgnieść.
– Jesteś gotowa? To idziemy po zakupy! Przecież nie będziesz wszędzie paradowała w tych cholernych szortach!
– Mam także spódnicę – powiedziała z godnością, ale czuła, że wypadło to nie najlepiej, zaraz więc dorzuciła: – Jeśli tak się mnie wstydzisz, to…
– Nie chodzi o mnie! – Ryan odstawił szklankę z taką irytacją, że sok wylał się na blat. – Ed Matherson to przykład typów, z jakimi przyjdzie ci teraz się zetknąć. Rada lekarska to nobliwi jegomoście, na których musisz zrobić wrażenie osoby poważnej i sumiennej. A w tym celu musimy cię odpowiednio ubrać.
– Taki kawał płynęliśmy, żebyś zrobił ze mnie damę? – zawołała z oburzeniem.
– Nie znasz żadnych innych możliwości, tylko szorty albo od razu dama? – zapytał Ryan i rozłożył ręce w bezradnym geście. – Posłuchaj, ludzie, od których zależy rejestracja szpitala, urządzają dziś wieczorem przyjęcie. Musimy na nim wystąpić jako para godnych zaufania specjalistów. Założę się, że wzięłaś ze sobą kostium, który miałaś na pogrzebie.
– Taaak… To bardzo ładny kostium.
– Nosiło się takie jakieś dziesięć lat temu.
– Nie mam zamiaru kupować niczego, co miałabym włożyć na siebie tylko jeden raz…
– Ja płacę.
– Nie ma mowy!
– Spróbuj mi przeszkodzić. Rose zatrzęsła się z gniewu.
– Nie jestem twoją utrzymanką, Ryan, cokolwiek sobie myśli ten twój przyjaciel, Matherson. Nie potrzebuję żadnej łaski.
– Nie chodzi o łaskę. Zatrudniłem cię u siebie i dlatego chcę, żebyś odpowiednio wyglądała.
– To teraz ty mnie posłuchaj – syknęła Rose. – Tego wszystkiego już za wiele. Dziękuję za podróż, ale teraz się rozstaniemy, bo nie zniosę, żebyś… Wzrok Ryana nieco złagodniał.
– Na miłość boską, Rose, mam dość pieniędzy, żeby nie odczuć wydatku na jedną czy dwie suknie.
– Ty może nie odczujesz, ale ja na pewno tak. Nie jestem z nikim związana, jestem wolna i zawsze będę wolna.
– Wiem – powiedział ściszonym głosem. – Dobrze o tym wiem. Moja mała dzikuska…
– Nie jestem twoja! – wykrzyknęła, nie troszcząc się o to, że usłyszy ktoś na zewnątrz. – Zapamiętaj to sobie! Nie chcę mieć z tobą więcej do czynienia! Tak, przyjęłam twoją pomoc, ale nie mogę tego robić za cenę…
– Honoru? – podpowiedział Ryan. – Uwierz mi, że to ci nie grozi. Nie robię niczego ze współczucia. Bardzo mi zależy na tym, żebyś pracowała ze mną. Sam nie dam sobie rady i chcę, żebyś była moją wspólniczką. Jeśli… jeśli to, co wydam teraz na twoje stroje, zechcesz potraktować jako pożyczkę, proszę bardzo, ale dopóki jesteśmy tutaj, rób to, o co cię proszę. Znam Brisbane od podszewki. Nawet kiedy chodzi tylko o pozory, musimy się do nich dostosować, bo w rękach tych ludzi leży nasza przyszłość. Zgoda?
Rose przez chwilę milczała naburmuszona, ale wreszcie kiwnęła głową.
Zaraz po wyjściu z portu wsiedli do taksówki, a kiedy ta zatrzymała się przy luksusowym wejściu, nad którym widniał napis „Caroline’s”, Rose spojrzała na gruby dywan, prowadzący od krawężnika do przeszklonych drzwi, a potem chwyciła Ryana kurczowo za ramię i syknęła:
– Ja tam nie wejdę! Wyglądam jak…
– Wyglądasz świetnie – uspokoił ją Ryan. – Wyglądasz jak piękna kobieta, która chce kupić kilka fatałaszków. Masz na sobie szorty, bo tak ci wygodnie, i niech wszyscy myślą, że to oni włożyli niewłaściwy strój.
W drzwiach pojawiła się elegancka kobieta i zdecydowanym krokiem ruszyła w ich kierunku.
– Ryan! Witaj! Ile to już czasu cię nie widziałam, chyba od… – urwała, jakby dopiero teraz zauważyła obecność Rose. – Dzień dobry pani, jestem szczęśliwa, że zechcieliście nas odwiedzić. Proszę do środka.
Rose musiała przyznać, że jeśli nawet nieznajoma dostrzegła coś niestosownego w jej stroju, najmniejszym drgnięciem twarzy nie dała tego po sobie poznać.
– Rose, to pani Caroline Vincent; Caroline, to doktor Rose O’Meara z Kora Bay, gdzie teraz się zatrzymałem. W ostatniej chwili zdecydowała się popłynąć ze mną, a teraz nie chciała ruszyć się z „Mandali”, gdyż nie jest odpowiednio ubrana. Dlatego przyjechaliśmy do ciebie.
Rose poczuła na sobie badawczy wzrok pani Vincent, która w chwilę potem uśmiechnęła się promiennie.
– To będzie dla mnie prawdziwa rozkosz doradzić pani. Coś na jedną czy na więcej okazji?
Rose otwierała już usta, aby odpowiedzieć, ale Ryan ją uprzedził.
– Otóż to, Caroline. Po południu mamy spotkanie w interesach, a wieczorem małe przyjęcie. Rose – Ryan ostrzegawczo uniósł palec – żadnych protestów! Nie pozwoliłem ci wrócić do domu po stroje, więc teraz ja płacę! – I znowu zwrócił się do pani Vincent: – Caroline, zatroszcz się o to, żebym był dumny z mojej towarzyszki.
– A jeszcze nie jesteś? – Właścicielka sklepu uśmiechnęła się do Rose. – Od czego zaczynamy, moja droga? – Ujęła Rose pod rękę, a na odchodnym rzuciła Ryanowi: – Na stoliku przy barku masz najnowsze czasopisma. Zamów sobie kawę i uzbrój się w cierpliwość.
W Kora Bay były sklepy z drogimi ubiorami, ale wszystkie nawet nie umywały się do kreacji, które zaczęła wydobywać Caroline, – Przymierz tę – powiedziała, wyciągając w kierunku Rose prostą sukienkę z błękitnego jedwabiu. Rose zerknęła na metkę, ale nie znalazła na niej ceny. Caroline dostrzegła jej spłoszony wzrok, dotknęła uspokajająco dłoni i oznajmiła z uśmiechem: – Dla Ryana liczy się tylko jakość. Miałabym się z pyszna, gdybym pokazała ci coś, co nie jest w najlepszym gatunku. Ach – westchnęła żartobliwie – ile bym dała, żeby Ryan chociaż raz spojrzał na mnie tak, jak patrzy na ciebie…
Rose wbiła wzrok w miękki materiał, gdyż nie wiedziała, co odpowiedzieć. A gdy po chwili sukienka miękko ułożyła się na jej ciele, patrzyła w lustro w osłupieniu, gdyż ze szklanej tafli odpowiadała jej spojrzeniem osoba tylko na pół znana: pewna swojej kobiecości, lekko zalotna, odrobinkę wyzywająca. Sukienka była na górze dopasowana, miała duży dekolt i wąskie rękawy, a od pasa opadała niemal do kostek falą delikatnych falbanek.
– Tak, tak, kochana! – z entuzjazmem wykrzyknęła Caroline. – Uszyta jakby wprost dla ciebie.
Podobnie można było powiedzieć, kiedy przyszła pora na eleganckie, włoskie pantofle.
– Świetnie. A teraz spotkanie w interesach. – Caroline zakrzątnęła się przy stelażach i szafkach, by po chwili powrócić z lnianym kostiumem i jedwabną bluzką w kolorze brzoskwini. Gdy Rose przebrała się, Caroline ogarnęła jej postać aprobującym wzrokiem i mruknęła: – Na te nudne, oficjalne spotkania lepiej chyba będzie, jeśli włosy zwiążesz z tyłu, chociaż naprawdę szkoda tego naturalnego piękna.
– Niech włosy zostaną tak, jak są. – Z tyłu rozległ się głos Ryana, który niepostrzeżenie zbliżył się do nich. Czas jakiś wpatrywał się w Rose, a potem powiedział: – Przez chwilę myślałem… – ale nagle przerwał, jak gdyby się zagalopował, i rzucił szorstko: – To już wszystko?
– Mamy jeszcze przepiękną suknię koktajlową. Mówię ci, wspaniała. No i trzeba jeszcze tylko dobrać jakieś buty do tego kostiumu.
– Dobrze. Pospieszcie się.
Ryan niecierpliwie spojrzał na zegarek. Rose poczuła, jak odpływa cała radość i nieśmiałe nadzieje, które zrodziły się, gdy spoglądała w lustro. W głowie przemknęła jej myśl o Kopciuszku i królewiczu, która teraz wydała się jej tak żałosna i naiwna, że zarumieniła się ze wstydu.
– Już, zaraz… – mruknęła i zaczęła zdejmować kostium, lecz Caroline ją powstrzymała. – Skoro niedługo macie spotkanie, nie ma sensu się przebierać. – Caroline spojrzała na Ryana i zapytała z wahaniem: – Czy… zajrzysz do Allana?
– Może – odparł niezobowiązująco.
– Bardzo się ucieszy z twojej wizyty. Wiem, że to niełatwe, ale ostatnio mało kto go odwiedza. W zeszłym tygodniu miał znowu operację kolana. Lekarze mówią, że może teraz zacznie chodzić…
Vincent… Allan Vincent. Rose wodziła wzrokiem od Caroline do Ryana, ale żadne z nich nie pospieszyło z wyjaśnieniem. Po chwili właścicielka sklepu znowu na nią spojrzała.
– Ryanie, czyż naprawdę trzeba ci przypominać, że nie wystarczy podziwiać kobiety, ale trzeba też im mówić, jak pięknie wyglądają? Czy Rose nie wygląda wspaniale?
Ryan spojrzał na Rose wzrokiem dziwnie nieobecnym.
– Tak – mruknął. – Ona zawsze wygląda wspaniale.