ROZDZIAŁ DWUNASTY

Ryan Connell zjawił się w Kora Bay po dwóch tygodniach, gdy zaczynano już wątpić, czy w ogóle przyjedzie.

Szpital był gotów. Na pracę czekały wybrane przez Rose pielęgniarki, a także Ted Bryant, młody, pełen pasji lekarz, którego Ryan zatrudnił na okres swojej nieobecności.

– Czy myślisz, że jeśli nie wróci, znajdzie się tu dla mnie etat? – dopytywał się Bryant.

– Na pewno wróci – odparła Rose. – Jest właścicielem szpitala.

– Z czego nie wynika, że będzie tu pracował. Szpital mógłby zacząć przyjmować pacjentów już jutro i od ręki można go sprzedać.

– Żadne z nas nie mogłoby go kupić, więc może jednak lepiej, żeby doktor Connell wrócił. – Rose przez chwilę wpatrywała się w pusty, lśniący korytarz. – Komisja przyjedzie w poniedziałek i przypuszczam, że w najgorszym razie Ryan pokaże się wraz z nimi.

Komisja przyjechała zapowiedzianego dnia, ale o Ryanie nie było żadnych wiadomości.

– Doktor Connell wypełnił potrzebne formularze – oznajmił przewodniczący komisji – więc teraz proszę nam tylko wszystko pokazać.

Zgodnie z oczekiwaniami obojga młodych lekarzy przegląd wypadł bardzo dobrze. Członkowie komisji złożyli Rose gratulacje i życzyli powodzenia.

Któregoś dnia późnym wieczorem „Mandala” zawinęła wreszcie do portu. Rose dowiedziała się o tym od pacjenta, któremu rano usuwała z oka ciało obce.

– Pewnie przyjechał, żeby sprawdzić, jak tu wszystko się kręci – mówił szczupły, nerwowy właściciel hoteliku. – Nie będzie długo siedział; zabierze siew jakieś szykowne miejsce, a ze szpitala będzie miał niezły dochodzik. Porządny chłopak, ten Ted Bryant. Kora Bay ma teraz dwoje dobrych lekarzy.

Uśmiech Rose był wymuszony.

– No, oko jest już czyste, ale podrażnione, więc będzie jeszcze pobolewać przez kilka dni. Ma pan szczęście, że nie doszło do uszkodzenia rogówki. Przepiszę panu krople, które proszę zapuszczać do oka trzy raz dziennie. I proszę rąbać drzewo w okularach ochronnych.

– Dobrze, pani doktor.

Wydawało się, że Ryan powrócił, aby pożegnać się z nimi na dobre. Kiedy dobiegł końca dyżur Rose, recepcjonistka zjawiła się z informacją, że doktor Connell pragnie porozmawiać w swoim gabinecie z nią i Tedem Bryantem. A więc nie chce się widzieć ze mną na osobności, pomyślała Rose z goryczą i wstała zza biurka. Niechże ma to już wreszcie za sobą.

Ryan był wyraźnie zmęczony. Cokolwiek robił przez ostatnie dwa tygodnie, z pewnością niedużo spał. Przy oczach pojawiło się kilka nowych zmarszczek, bruzdy wokół ust odrobinę się pogłębiły i Rose odruchowo zapragnęła wygładzić je, ale zdołała nad sobą zapanować. W fotelu pod ścianą siedział już Bryant.

– Witam w domu – powiedziała od progu.

– Dziękuję – odrzekł Ryan, odwracając się od okna – ale wpadłem tylko na chwilę. Właśnie powiedziałem Tedowi, że jeśli chce, może pracować tu na stałe.

– Pewnie, że chcę! – zawołał lekarz. – Damy sobie radę, prawda, Rose?

– Prawda – mruknęła Rose. Bryant był młody, zdolny, sympatyczny, tyle że… Tyle że nie był Ryanem.

– A ty co będziesz robił?

– To co przedtem. Popłyniemy „Mandalą” wzdłuż wybrzeża. Przedtem jednak chciałbym razem z wami spotkać się z prawnikiem, żeby dopełnić wszystkich formalności związanych z przyjęciem was do pracy. Reguły współpracy musicie ustalić między sobą. A więc jutro o dziewiątej, dobrze?

– Świetnie – odparł Ted. – A teraz wybaczcie, mam jeszcze pacjenta. – Z tymi słowami podniósł się i wyszedł.

Zostali tylko we dwoje.

– Tchórz – powiedziała spokojnie Rose.

– Przepraszam cię, naprawdę, bardzo przepraszam – mówił Ryan ze wzrokiem wbitym w blat. – Na chwilę straciłem głowę i dopuściłem cię do siebie zbyt blisko.

– I nie chcesz, żeby to się powtórzyło.

– Nie chcę.

– Nigdy?

– Nigdy.

Tym razem patrzył jej prosto w oczy.

– Kilka dni temu odwiedził mnie Wayne Sullivan, ojciec tego nieżywego dziecka. Przyszedł, żeby nam podziękować za wysiłek. – Odetchnęła głęboko. – To wszystko, co jest w naszej mocy: próbować.

– Ale są też i próby daremne – odparł głucho Ryan. – Dziecko tak czy owak nie żyje.

– Więc nigdy już nie będziemy próbować? Cóż to za obłąkana logika?

– To jedyna sensowna logika. Daj już spokój, Rose.

– Dać spokój tobie?

– Tak.

W taki oto sposób sprawa jej przyszłości została przesądzona, i to właściwie zgodnie z jej marzeniami: jest lekarką i ma pracować w szpitalu w Kora Bay. Dlaczego więc nie czuła się szczęśliwa? Wyszła z gabinetu Ryana przygnębiona i z ciężkim sercem zabrała się do pracy.

Formalności prawne załatwili bardzo szybko, adwokat jednak był zdumiony niską opłatą za dzierżawę szpitala, jaką zadowolił się Ryao. Ten pokręcił głową i powiedział:

– Pracować tu będzie dwoje młodych lekarzy, na których nie można nakładać zbyt dużych obciążeń. Mówiąc szczerze, bardziej zależy mi na ich entuzjazmie niż na pieniądzach.

Ted otwierał już usta, żeby dać wyraz swojemu entuzjazmowi, ale w tej samej chwili w drzwiach gabinetu stanęła pielęgniarka.

– Przed chwilą przywieziono panią Carlyon. Jest w trzydziestym piątym tygodniu ciąży i ma spuchnięte przeguby i kostki. Właściwie to puchnie w oczach. I ma strasznie wysokie ciśnienie.

May Carlyon. Rose ją znała. May jeździła do Batarry na badania prenatalne.

– Trzeba zbadać mocz.

– Wzięłam już próbkę.

– Czy jest sama?

– Zostawiłam ją, żeby was zawiadomić.

Rose ruszyła pędem korytarzem. Eklampsja, czyli zatrucie ciążowe. A wtedy po pierwsze nie wolno zostawiać pacjentki samej. Po drugie, nie wolno biegać po korytarzach szpitalnych, ale tym razem to pierwsze było ważniejsze.

May leżała na kozetce, niepewna i przerażona.

– Przepraszam za kłopot – zaczęła się tłumaczyć, gdy Rose wpadła do sali. – Miałam jechać do Stevena Prosta w Batarrze, ale to nastąpiło tak szybko… Wczoraj wieczorem kostki odrobinę tylko były napuchnięte, ale rano zbudziłam się z okropnym bólem głowy i strasznie raziło mnie światło. Poprosiłam więc Sama, żeby w drodze do pracy podrzucił mnie tutaj.

– Bardzo dobrze zrobiłaś – powiedziała Rose, nachylając się nad pacjentką, a za plecami usłyszała Teda:

– Ja obejrzę wyniki analizy moczu, a ty zbadaj dziecko. Oboje dobrze wiedzieli, jakie to w tej chwili ważne. Rose z ulgą stwierdziła, że niezależnie od choroby matki serduszko płodu bije normalnie. Ale trzydziesty piąty tydzień… Za wcześnie. Zostawiła May z pielęgniarką i podeszła do Teda.

– Mnóstwo białka – mruknął ponuro. – Do diabła, Rose, przy takim ciśnieniu w każdej chwili może dostać konwulsji. Co robić?

Stanęli przed rozpaczliwym dylematem. Donoszenie dziecka nie wchodziło w grę. W każdej chwili zatrucie ciążowe mogło gwałtownie się pogorszyć, trzeba zatem zakończyć ciążę. Narodziny z kolei oznaczały raptowne pogorszenie stanu matki, która już i tak była bardzo poważnie chora.

– Musimy obniżyć ciśnienie krwi – rozmyślał na głos Tom – bo w tym stanie nie wytrzyma porodu. Z drugiej strony, zakażenie już niedługo zaatakuje dziecko. Problem więc w tym, jak długo możemy czekać. Bo z całą pewnością nie aż do chwili, kiedy ciśnienie osiągnie znowu bezpieczny poziom.

– Może lepiej wysłać ją do Batarry – powiedziała niepewnie Rose. – Była pod opieką Stevena. No i mają tam chirurga.

– Dwie godziny w ambulansie to śmierć. Ułożymy ją w zaciemnionym pokoju, podamy hydrallazinę i bez przerwy będziemy obserwować stan dziecka. Przy pierwszych niepokojących objawach wywołujemy poród.

– Poród?! – Rose z przerażeniem pomyślała o katastrofie sprzed kilku tygodni.

– Mamy do pomocy wykwalifikowane pielęgniarki – powiedział z przekonaniem Ted – a poza tym ciągle jeszcze jest na miejscu Ryan Connell. Z trzema lekarzami i sprawnym personelem damy sobie radę. Robiłem już parę cesarskich cięć, a Connell?

– Jest bardzo dobry – odparła Rose. – Ale czy zechce?

– Na pewno. Nawet gdybym miał go własnoręcznie przywlec na salę operacyjną.

Dwie godziny później operowali. Ciśnienie krwi pacjentki spadło, ale zarazem pogorszył się stan płodu. Nie mieli wyboru. I znowu Rose pełniła funkcję anestezjologa, a Ryan Connell przeprowadzał cesarskie cięcie, ale poza tym wszystko wyglądało inaczej. Za sobą mieli nie bladego ojca, z przerażeniem myślącego o tym, jak zająć się ledwie narodzonym dzieckiem, lecz pielęgniarki i Teda Bryanta. Rose dała Ryanowi znać, gdy May była już uśpiona, on zaś biegle dokonał cięcia.

Wszystko rozegrało się w kilka chwil. Dziecko jakby czekało na przyjście na świat. Było niedotlenione, ale chyba się nie spóźnili. Chyba… Rose z rozpaczą modliła się o nowe życie; kolejna tragedia byłaby nie do zniesienia.

Ted wziął dziecko z rąk Ryana, który nachylił się znowu nad May. Drogi oddechowe noworodka zostały szybko oczyszczone i w sali rozległ się słaby płacz, który z każdą chwilą stawał się donośniejszy: mała istotka protestowała przeciwko wyrwaniu jej z ciepłego kokonu. Świat najwyraźniej nie przypadł do gustu najmłodszej przedstawicielce rodu Carlyonów.

– Przeżyje – z przekonaniem obwieścił Ted, ale zaraz spoważniał i dodał: – Oby tak samo poszło z matką.

Czekały ich jeszcze trudne godziny. Osłabiona narkozą i nadal zbyt wysokim ciśnieniem May w każdej chwili mogła dostać zapaści.

– Zostanę przy niej – powiedziała Rose. – Zajmiesz się całą resztą, Ted?

– Jasne. Serdeczne dzięki, doktorze Connell. Dzięki panu wszystko zakończyło się szczęśliwie.

– Nie chwali się dnia przed zachodem słońca – mruknął Ryan znad zlewu, a wycierając ręce, dodał: – Będę na jachcie, gdybyście mnie potrzebowali.

– Kiedy wypływasz? – rzuciła Rose znad aparatury.

– Jutro rano.

– Ryan?

– Tak? – Zatrzymał się w drodze do drzwi.

– Spróbowaliśmy – powiedziała miękko. – I dziecko jest zdrowe. Przy odrobinie szczęścia matka też wyjdzie z tego cało. Szczęśliwe zakończenie, doktorze Connell.

Ich oczy spotkały się; Ryan pierwszy uciekł wzrokiem.

– W życiu szczęśliwe zakończenia zdarzają się rzadko – oświadczył półgłosem i wyszedł.

Rose pozostała na oddziale przez cały dzień, niemal na chwilę nie odstępując pacjentki. May ocknęła się raz, zobaczyła dziecko, ze znużeniem uśmiechnęła się do męża, którego wezwano z pracy, i znowu zapadła w niespokojny sen. Rose była pełna optymizmu: im więcej czasu upływało od operacji, tym większa szansa na sukces. Ciśnienie powolutku opadało, co też rokowało pomyślnie.

Ted zajrzał do niej kilka razy, a pod wieczór pojawił się w drzwiach w towarzystwie Ryana. Przez króciutką chwilę Rose wpatrywała się z nadzieją w ukochaną twarz, ale widząc na niej chłodną maskę zawodowej uprzejmości, nachyliła się nad May. Przecież i tak wszystko zostało już powiedziane i wszystko się skończyło.

– Chyba się udało – powiedziała cicho.

Kiedy Ryan badał młodą matkę, jej powieki drgnęły i z trudem się uniosły.

– Wszystko będzie w porządku, pani Carlyon. Niech pani śpi spokojnie i korzysta z tego, że córeczka daje się na razie we znaki pielęgniarkom. Następna taka okazja może się pani trafić dopiero za kilka lat.

May niemal natychmiast zasnęła, a Ryan zwrócił się do Rose:

– Ledwo trzymasz się na nogach. Ty też się połóż. W nocy wyręczy cię pielęgniarka.

Rose w milczeniu pokiwała głową, powoli podniosła się i wyszła.

Następnego ranka przy łóżku May zastała Teda.

– Wszystko w porządku – oznajmił na jej widok. – Przed chwilą zakończył obchód nasz dobroczyńca. Gdybyś przyszła pięć minut wcześniej, minęlibyście się w drzwiach.

– Odpływa?

– Chyba dopiero jutro, ale nie jestem pewien – powiedział Ted i odwrócił się do May. – Dzień dobry, pani Carlyon. Córeczka dopytywała się o panią.

May uśmiechnęła się, a do oczu napłynęły jej łzy.

– To jak we śnie… Mamy córeczkę…

– Wszyscy lubią szczęśliwe zakończenia – oświadczył rozpromieniony Ted i spojrzał w kierunku powoli uchylających się drzwi. – A oto i szczęśliwy ojciec!

John Carlyon przestępował z nogi na nogę i nie wiedział, co począć z rękami.

– Kiedy będę mógł je obie zabrać do domu?

– Nie wcześniej niż za tydzień – odpowiedział stanowczo Ted. – Dziewczynka jest bardzo słabiutka, a ciśnienie krwi pana żony nie wróciło jeszcze do normy. Ale, ale! – Ted zwrócił się do Rose. – Co pani tutaj robi, pani doktor? Dzisiaj ja mam dyżur i proszę natychmiast iść do domu albo na spacer. Mamy cudowny dzień.

Rose wyprężyła się żartobliwie, zrobiła zwrot do tyłu i wyszła z pokoju May. Po opuszczeniu szpitala ujrzała zbliżającego się do niej Ryana.

– No, proszę – powiedział, spoglądając na zegarek. – Punktualna aż do przesady.

– Punktualna? – obruszyła się Rose. – Z nikim się nie umawiałam.

– Doktor Bryant nic pani nie powiedział, pani doktor? Ma pani dzisiaj spotkanie ze mną.

Rose pokręciła głową.

– Nie, Ryanie. Nigdzie z tobą nie pójdę.

– Popłyniesz.

– Ale…

– Trzeba wreszcie położyć kres tym wszystkim „ale”. Położyć raz na zawsze, moja droga Rose.

Ryan nie odzywał się przez najbliższe pół godziny. Przez ten czas dojechali do przystani i z samochodu przesiedli się na jacht, gdzie Ryan natychmiast zajął się zdejmowaniem cum i uruchamianiem silnika.

Rose w milczeniu patrzyła, jak biorą kurs na rafy. W jej duszy rozpacz walczyła o lepsze z szaleńczą nadzieją. Ze wszystkich sił powstrzymywała się od spojrzenia w twarz Ryanowi; oczy zachodziły jej łzami od uporczywego patrzenia na ocean, a w głowie kołatała jedna i ta sama myśl: „Proszę, proszę, proszę… „

Ryan zarzucił wreszcie kotwicę w miejscu, gdzie rafy otaczały łukiem płytką zatoczkę. Chociaż Rose przez cały czas patrzyła przed siebie, nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie się znaleźli.

– No, cóż – powiedział Ryan, zatrzymując się przed nią. – Pomyślałem, że porwę moją łowczynię krokodyli, żebym i ja mógł na nie zapolować. Powiedzmy, ostatnia przygoda, zanim wyjadę.

Zanim wyjadę…

– Tutaj nie ma krokodyli – szepnęła. – Krokodyle nie wypływają w morze.

– Nie ma? – Głos Ryana był pełen rozczarowania.

– Nie.

– Co za szkoda. To czego się szuka w rafach koralowych? Aha, już wiem, zatopionych skarbów!

– Ryanie…

– Chodź, przestań się droczyć. Będziemy nurkować w poszukiwaniu skarbów.

Nurkowanie było znacznie lepsze niż siedzenie na pokładzie i prowadzenie idiotycznych rozmów. Wszystko było od tego lepsze. Podniosła się, omijając spojrzenie szarych oczu.

Poprzednim razem, kiedy nurkowali, prowadziła Rose, dzisiaj było na odwrót. To on pomógł jej włożyć kombinezon, pomógł spuścić się do wody, a potem poprowadził za rękę w koralowe ogrody.

Te jednak straciły gdzieś swój czar i po raz pierwszy w życiu Rose zabrała pod wodę ciężar swojego smutku. Nie wiedziała, co zaplanował Ryan, wiedziała natomiast, że każde kolejne spotkanie z nim pogłębia jej ból. Z zamyślenia wyrwał ją nagły ruch Ryana.

Znalazł coś i teraz przywoływał ją ruchami ręki. Podpłynęła i zobaczyła ogromną muszlę, spod której właśnie wydobywał małe pudełeczko o wieczku pokrytym solą.

Zdumiona wzięła do ręki skrzyneczkę, która – sądząc z wyglądu – musiała spoczywać w wodzie od lat. Zrobiona była z brązu, a z obu stron miała owalne uchwyty.

Ryan niecierpliwie ujął Rose za rękę i pociągnął w górę, na powierzchnię, najwyraźniej podekscytowany znaleziskiem. Na pokładzie pospiesznie pozbył się kombinezonu i to samo pomógł zrobić Rose. Tajemnicze pudełko leżało między nimi. Rose nie potrafiła oprzeć się ciekawości.

– Spróbuj otworzyć – powiedział Ryan.

– Ty to znalazłeś, więc ty powinieneś zobaczyć, co jest w środku.

Rose pochyliła się nad pudełeczkiem i przyglądała się mu z bliska, ale Ryan, który stał obok w samych kąpielówkach, zaprotestował:

– Nimfy morskie zawsze mają pierwszeństwo, jeśli chodzi o morskie skarby. Inaczej…

– Inaczej co? – spytała cicho Rose.

– Nie wiesz? – spytał, klękając obok. – Jeśli ktoś im tego zabroni, rzucają na tego kogoś zaklęcie. Dlatego mówię: otwórz.

Rose popatrzyła na niego niepewnie, ale natychmiast spuściła oczy, kiedy napotkała palące spojrzenie.

– Na pewno nie da się otworzyć po tak długim leżeniu na dnie. Szkoda to zniszczyć, lepiej oddać w ręce jubilera czy chociażby ślusarza, bo…

Urwała, gdyż pudełko otworzyło się jakby pod samym dotknięciem jej palców i ukazało swą zawartość. W środku wyłożonym szkarłatnym atłasem znajdowała się tylko jedna rzecz: wspaniały pierścionek z diamentem, lśniący tysiącem roztańczonych iskierek. Rose nie zdołała powstrzymać okrzyku. To nie był skarb od wielu lat powierzony morzu, gdyż znalazł siew nim pewnie nie później niż wczoraj…

Wczoraj! Rose w popłochu zerknęła na Ryana, który klęczał obok niej, ten zaś wpatrzony był nie w klejnot, lecz w nią.

– Sam go tu schowałeś – szepnęła oskarżycielsko. – Nie ma takich skarbów w morzu.

– Miałem z tym trochę roboty – przyznał poważnie. – Musiałem tu dzisiaj przypłynąć wcześnie rano z jednym z rybaków, bo Roy wziął sobie wolne na kilka dni, a nie chciałem nurkować bez nikogo na pokładzie. Kiedy starowina zobaczył, co zabieram ze sobą pod wodę, musiał pomyśleć, że zbzikowałem.

– Ale dlaczego? Po co?

– Dlatego, że chcę się z tobą ożenić – powiedział miękko i płynnym ruchem włożył jej pierścionek na palec. – Pomyliłem się, Rose. Chciałem cię traktować jak każdą inną kobietę, a tymczasem ty jesteś zupełnie wyjątkowa. Nie znałem nikogo takiego. Kupiłem ci piękne stroje, a ty obojętnie zostawiłaś je, żeby powrócić do swoich wyplamionych szortów i ukochanej medycyny. Przypłynąłem do Kora Bay, żeby ostatecznie pożegnać się z tobą i z tym miejscem, a tymczasem sprawiłaś cud: dodałaś mi odwagi, żeby spróbować jeszcze raz i – wygrać. Tak więc teraz mam odwagę powiedzieć ci, że cię kocham, moja morska nimfo. Pokochałem cię właściwie od pierwszego wejrzenia. Rzuciłaś na mnie czar i nie potrafisz już go zdjąć.

Sięgnął po jej dłoń, na której skrzył się brylant, zamknął ją w swoich rękach i dodał cicho:

– Skoro więc już i tak jestem na klęczkach, chciałbym cię zapytać… chciałbym spytać, czy wyjdziesz za mnie?

– Ale… – Rose nie potrafiła wykrztusić nic więcej. Po jej policzkach potoczyły się łzy.

– Tylko bez żadnych „ale”! – Ryan podniósł ostrzegawczo palec, a kiedy Rose milczała, mówił dalej: – Dzisiaj rano wszystko sobie dokładnie przemyślałem. Chciałbym tu zostać, a widząc entuzjazm Teda, mogę śmiało powiedzieć, że chociaż niedawno jeszcze Kora Bay oficjalnie nie miała żadnego lekarza, teraz będzie miała ich trzech. A to oznacza, że ja i ty będziemy mieli trochę czasu dla siebie. Niewykluczone, że czasami będziesz mogła nawet pokazać turystom krokodyle. A ja… Ja będę miał ciebie. Więc jak, Rose, moja droga? Rose nie wierzyła własnemu szczęściu. To sen. Za chwilę się zbudzi. I wszystko będzie okropniejsze niż dotąd.

– Kochałeś się ze mną. Tutaj, na tym jachcie. A rano… Rano było po wszystkim. Uznałeś, że nie możesz mi zaufać.

Zapadła długa cisza. Nad powierzchnią morza przemknęła mewa, a w wodzie odbił się na krótko jej kształt.

– To prawda – przyznał wreszcie. Wstał i przyciągnął ją do siebie. Rose nie śmiała odetchnąć. Cały świat jakby zastygł w oczekiwaniu. – To prawda. Tyle że był to strach, przez który o mały włos nie utraciłem tego, co jest najcenniejsze na świecie: ciebie, moja kochana. Nie wiem, czy potrafisz sobie wyobrazić, jak po pożarze znienawidziłem Bindenalong. Stało się dla mnie symbolem klęski, zdrady i niemal morderstwa, a zarazem było moją przeszłością, jedynym łącznikiem z rodziną, której prawie nie znałem. Poleciałem tam w zeszłym tygodniu, żeby przygotować wszystko na przybycie Allana. Obszedłem wszystkie kąty i zewsząd wyłaniały się cienie.

– To sprzedaj farmę – szepnęła Rose, ale Ryan pokręcił głową.

– Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że nigdy nie będę mógł sprzedać tego miejsca, ale też nigdy nie będę mógł tam zamieszkać. Dzisiaj jednak przyszło mi do głowy… że może byśmy zbudowali tam nowy dom, nasz dom, dokąd będziemy uciekać po pracy w Kora Bay? Gdzie nauczymy nasze dzieci, aby pokochały i Bindenalong, i Kora Bay. Gdzie w każdym kącie przycupną wspomnienia cudownych chwil.

– Och, Ryan…

– A ty zachowasz swoją Kora Bay, która tyle dla ciebie znaczy. Kora Bay i rzekę, i krokodyle…

Rose, pełna szczęścia, śmiała się przez łzy. Jej prośby zostały wysłuchane i spełnione. Sięgnęła po okaleczoną dłoń Ryana i przycisnęła ją do policzka.

– Dobrze wiesz, że nie najlepiej radzę sobie z krokodylami. Nie potrafię ich odróżnić od pni.

– I to jeszcze jeden powód, dla którego musisz mnie poślubić – powiedział stanowczo Ryan, ale w jego głosie słychać było rozbawienie. – Posłuchaj mnie: teraz już wiem, że to miłość, która przetrwa niejeden ranek, niejeden wieczór i niejedną burzę. Bałem się do tego przed sobą przyznać, ale to miłość aż do śmierci. Przysięgam ci, że odtąd aż do końca życia będę znajdował krokodyle dla mojej pani doktor, łowczyni miłości. Albo niedźwiedzie polarne. Albo słonie. Cokolwiek zechcesz, Rose… Jesteś najcudowniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem i teraz nie wyobrażam już sobie życia bez ciebie. Proszę, błagam, powiedz, że wyjdziesz za mnie!

Rose przez łzy ledwie widziała twarz ukochanego. Serce znowu biło mocno i miarowo, a każde uderzenie mówiło jej, że jest kochana. Jest i będzie.

– Tak – szepnęła. – Wyjdę za ciebie i pozostanę na zawsze z tobą, mój drogi…

Загрузка...