Detektywi Roland Dimonte i Kevin Krinsky z nowojorskiego wydziału zabójstw pierwsi przybyli na miejsce zbrodni, jeszcze przed mundurowymi. Dimonte – mężczyzna o tłustych włosach, który lubił nosić ohydne buty z wężowej skóry i żuć wykałaczki – objął dowodzenie. Wyszczekiwał rozkazy. Miejsce zbrodni natychmiast zostało zabezpieczone. Po kilku minutach zjawili się technicy z laboratorium kryminalistyki i rozeszli się po pracowni.
– Odizolować świadków – rozkazał Dimonte.
Tych było tylko dwóch: mąż i dziwak ubrany na czarno. Dimonte zanotował w pamięci, że mąż wyglądał na rozkojarzonego, choć mógł udawać. Po kolei. Dimonte, wciąż żując wykałaczkę, odprowadził na bok dziwaka, który miał na imię – a jakże – Arturo. Chłopak był blady. Zazwyczaj Dimonte podejrzewałby, że to skutek zażywania narkotyków, ale facet puścił pawia, kiedy znalazł ciało.
– Dobrze się pan czuje? – spytał Dimonte. Jakby go to obchodziło.
Arturo kiwnął głową.
Dimonte zapytał go, czy zauważył ostatnio coś niezwykłego. Tak, odparł Arturo. Co takiego? Rebecca odebrała wczoraj telefon, który ją zaniepokoił. Kto dzwonił? Arturo nie był pewien, ale godzinę później – może mniej, nie potrafił powiedzieć dokładnie – do studia przyszedł mężczyzna. Kiedy wyszedł, Rebecca była zupełnie roztrzęsiona. Czy pamięta, jak nazywał się ten mężczyzna? – Beck – odparł Artura. – Tak się do niego zwracała.
Shauna wkładała pościel Marka do suszarki. Linda stanęła za nią.
– Znów moczy łóżko – powiedziała.
– Boże, co za przenikliwość.
– Nie bądź złośliwa.
Linda odsunęła się. Shauna otworzyła usta, żeby ją przeprosić, ale nie była w stanie wykrztusić słowa. Kiedy wyprowadziła się stąd pierwszy – i jedyny – raz, Mark bardzo źle to przyjął. Zaczął się moczyć. Przestał, gdy pogodziła się z Linda. I do tej pory tego nie robił.
– On wie, co się dzieje – powiedziała Linda. – Wyczuwa napięcie.
– I co twoim zdaniem powinnam z tym zrobić?
– Cokolwiek będzie trzeba.
– Nie wyprowadzę się. Obiecałam.
– Najwidoczniej to nie wystarczy.
Shauna wrzuciła prześcieradło do suszarki. Twarz miała pobrużdżoną ze zmęczenia. Niedobrze. Była wziętą modelką. Nie mogła przyjść do pracy z workami pod oczami lub nieumytymi włosami. To niedopuszczalne.
Była zmęczona tym wszystkim. Zmęczona domowymi obowiązkami, za którymi nie przepadała. Znużona naciskiem przeklętych świętoszków. Nie zważać na bigotów, to było łatwe. A jednak presja, którą pozornie popierający je ludzie wywierali na parę lesbijek wychowujących małe dziecko, była po prostu nie do zniesienia. Ta gadanina, że jeśli ich związek się rozpadnie, będzie to klęska dla wszystkich lesbijek i tym podobne bzdury, jakby pary hetero nigdy się nie rozchodziły. Shauna nie była krzyżowcem. Wiedziała o tym. Mogą nazywać ją egoistką, ale nie złoży ofiary ze swojego szczęścia dla „dobra ogółu”.
Zastanawiała się, czy Linda też tak to odczuwa.
– Kocham cię – powiedziała Linda.
– Ja ciebie też.
Spojrzały na siebie. Mark znów moczył łóżko. Shauna nie poświęciłaby się dla dobra ogółu. Lecz zrobiłaby to dla Marka.
– I co będzie? – spytała Linda.
– Jakoś sobie z tym poradzimy.
– Myślisz, że damy radę?
– Kochasz mnie?
– Wiesz, że tak – odparła Linda.
– Czy wciąż uważasz, że jestem najbardziej podniecającą, najcudowniejszą istotą na całej kuli ziemskiej?
– Och, tak – potwierdziła Linda.
– Ja też – uśmiechnęła się Shauna. – Jestem narcystycznym wrzodem na dupie.
– Och, tak.
– Ale twoim narcystycznym wrzodem na dupie.
– Cholernie dobrze powiedziane.
Shauna podeszła do niej.
– Nie jestem stworzona do ustabilizowanego życia. Jestem efemeryczna.
– I seksowna jak diabli, gdy jesteś efemeryczna.
– Nawet wtedy, kiedy nie jestem.
– Zamknij się i pocałuj mnie.
Zadzwonił dzwonek domofonu. Linda spojrzała na Shaunę. Ta wzruszyła ramionami. Linda nacisnęła przycisk.
– Tak? – powiedziała
– Czy pani Linda Beck?
– Kto mówi?
– Agentka specjalna Kimberly Green z FBI. Jest ze mną mój partner, agent specjalny Rick Peck. Chcielibyśmy wejść i zadać pani kilka pytań.
Shauna nachyliła się do domofonu, zanim Linda zdążyła odpowiedzieć.
– Naszym prawnikiem jest Hester Crimstein! – krzyknęła do mikrofonu. – Możecie porozmawiać z nią.
– Nie jest pani o nic podejrzana. Chcemy tylko zadać kilka pytań…
– Hester Crimstein – przerwała Shauna. – Z pewnością znacie jej numer telefonu. Życzę, bardzo miłego dnia.
Shauna zwolniła przycisk domofonu. Linda spojrzała na nią ze zdumieniem.
– Co to było, do diabła?
– Twój brat ma kłopoty.
– Co?
– Usiądź – powiedziała Shauna. – Musimy porozmawiać.
Słysząc mocne pukanie, Raisa Markov, pielęgniarka opiekująca się dziadkiem doktora Becka, otworzyła drzwi. Specjalni agenci Carlson i Stone, teraz pracujący razem z nowojorskimi detektywami Dimonte’em i Krinskym, wręczyli jej dokument.
– Federalny nakaz rewizji – oznajmił Carlson.
Raisa z kamiennym wyrazem twarzy odsunęła się na bok. Wychowała się w Związku Sowieckim. Policyjne najścia nie były dla niej niczym nowym.
Ośmiu ludzi Carlsona weszło do środka. Rozeszli się po mieszkaniu Becka.
– Chcę mieć wszystko sfilmowane – zawołał Carlson. – Żadnych błędów.
Działali w pośpiechu, mając nadzieję wyprzedzić o pół kroku Hester Crimstein. Carlson wiedział, że Crimstein, jak wielu sprytnych adwokatów od czasu afery O.J. Simpsona, w razie konieczności zawzięcie czepia się policyjnej niekompetencji i/lub niewłaściwego traktowania podejrzanego. Carlson, raczej sprytny przedstawiciel organów ścigania, nie zamierzał jej tego ułatwiać. Każdy krok będzie udokumentowany i potwierdzony.
Kiedy Carlson i Stone pojawili się w studiu Rebekki Schayes, Dimonte w pierwszej chwili nie był zachwycony. Jak zwykle w kontaktach między miejscową policją a federalnymi było trochę straszenia piór w obronie swego terytorium. Przedstawiciele FBI i policji rzadko bywają jednomyślni, szczególnie w takim dużym mieście jak Nowy Jork.
Jednym z tego rodzaju rzadkich wypadków była perspektywa zmierzenia się z Hester Crimstein.
Wszyscy biorący udział w śledztwie wiedzieli, że Crimstein jest trudnym przeciwnikiem i uwielbia robić wokół siebie wrzawę. Cały świat będzie na nich patrzył. Nikt nie chciał spieprzyć sprawy. To ich mobilizowało do działania. Tak więc zawarli przymierze równie szczere jak palestyńsko-izraelski uścisk dłoni, ponieważ wiedzieli, że muszą jak najprędzej zebrać dowody i przygwoździć winnego – zanim Crimstein zdąży zamącić sprawę.
Federalni uzyskali nakaz rewizji. Wystarczyło im przejść przez Federal Plaza do południowego okręgowego sądu federalnego. Gdyby Dimonte i jego koledzy z nowojorskiego wydziału policji chcieli uzyskać taki nakaz, musieliby zwrócić się do rejonowego sądu New Jersey, co trwałoby za długo, gdy na karku mieli Hester Crimstein.
– Agencie Carlson!
Okrzyk dobiegł zza rogu budynku. Carlson wybiegł na zewnątrz, a Stone potruchtał za nim. Dimonte i Krinsky deptali im po piętach. Młody agent FBI stał na chodniku obok otwartego pojemnika na śmieci.
– Co jest? – zapytał Carlson.
– Może nic, proszę pana, ale…
Młody agent wskazał na coś, co wyglądało jak para pospiesznie wepchniętych do kosza gumowych rękawiczek.
– Zapakuj je – polecił Carlson. – Chcę, by natychmiast wykonano próbę na ślady prochu. – Carlson spojrzał na Dimonte’a. Pora na ściślejszą współpracę… tym razem dzięki rywalizacji. – Ile czasu potrwa to w waszym laboratorium?
– Dzień – odparł Dimonte. Miał w ustach nową wykałaczkę i żuł jaz ogromnym zapałem. – Może dwa.
– Za długo. Będziemy musieli wysłać próbki samolotem do naszego laboratorium w Quantico.
– Nie ma mowy! – warknął Dimonte.
– Uzgodniliśmy, że najważniejszy jest czas.
– Na miejscu będzie najszybciej – oświadczył Dimonte. – Dopilnuję tego.
Carlson kiwnął głową. Tego oczekiwał. Jeśli chcesz, żeby miejscowi gliniarze nadali sprawie priorytet, zagroź, że im ją odbierzesz. Współzawodnictwo. Dobra rzecz.
Pół godziny później usłyszeli następny okrzyk, tym razem dochodzący z garażu. Znów pobiegli tam razem.
Stone cicho gwizdnął. Dimonte wytrzeszczył oczy. Carlson pochylił się, żeby lepiej się przyjrzeć.
Pod gazetami w koszu na śmieci leżał pistolet – kaliber dziewięć milimetrów. Zapach nie pozostawiał żadnych wątpliwości – z tej broni niedawno strzelano.
Stone odwrócił się do Carlsona, żeby kamera nie zarejestrowała jego szerokiego uśmiechu.
– Mamy go – mruknął.
Carlson nie odpowiedział. Patrzył, jak technik wkłada broń do plastikowego woreczka. Potem, zastanawiając się nad tym wszystkim, zmarszczył brwi.