41

Tyrese i ja jak zwykle usiedliśmy z tyłu. Poranne niebo miało barwę drzewnego popiołu, kolor nagrobka. Kiedy zjechaliśmy z mostu Jerzego Waszyngtona, powiedziałem Brutusowi, gdzie ma skręcić. Zza swych czarnych okularów Tyrese uważnie wpatrywał się w moją twarz. W końcu zapytał:

– Dokąd jedziemy?

– Do mojego teścia.

Tyrese czekał, aż powiem coś więcej.

– To policjant – dodałem.

– Jak się nazywa?

– Hoyt Parker.

Brutus uśmiechnął się. Tyrese też.

– Znacie go?

– Nigdy z nim nie pracowałem, ale owszem, słyszałem to nazwisko.

– Co masz na myśli, mówiąc, że z nim nie pracowałeś?

Tyrese uciszył mnie machnięciem ręki. Dotarliśmy do granicy miasta. W ciągu ostatnich trzech dni przeżyłem wiele niezwykłych wrażeń. Kolejne można odnotować jako „jazdę po starych kątach z dwoma dilerami narkotyków w samochodzie o przyciemnionych szybach”. Udzieliłem Brutusowi jeszcze kilku wskazówek, zanim zatrzymaliśmy się na pełnej wspomnień stromej Goodhart.

Wysiadłem. Brutus i Tyrese szybko odjechali. Podszedłem do drzwi i posłuchałem długiego dzwonka. Chmury zgęstniały. Błyskawica rozpruła niebo. Ponownie nacisnąłem guzik dzwonka. Poczułem ból ramienia. Wciąż byłem obolały jak diabli po torturach i trudach poprzedniego dnia. Przez moment zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Tyrese z Brutusem nie przyszli mi na pomoc. Potem pospiesznie odsunąłem od siebie tę myśl.

W końcu usłyszałem głos Hoyta:

– Kto tam?

– Beck – powiedziałem.

– Otwarte.

Sięgnąłem do klamki. Zatrzymałem dłoń centymetr od mosiężnego uchwytu. Dziwne. Bywałem tu niezliczoną ilość razy, ale nie przypominałem sobie, aby Hoyt kiedykolwiek pytał, kto stoi za drzwiami. Był jednym z tych ludzi, którzy nie unikają konfrontacji. Ukrywanie się w krzakach to nie dla Hoyta Parkera. On nie bał się niczego i w każdej chwili był gotów to udowodnić, do licha. Dzwonisz do jego drzwi, a on otwiera je i patrzy ci w oczy.

Zerknąłem przez ramię. Tyrese i Brutus znikli. Żaden spryciarz nie będzie parkował przed domem gliniarza w białej podmiejskiej dzielnicy.

– Beck?

Nie miałem wyboru. Pomyślałem o glocku. Kładąc lewą dłoń na klamce, prawą przysunąłem do biodra. Na wszelki wypadek. Obróciłem klamkę i pchnąłem drzwi. Wsunąłem głowę w szparę.

– Jestem w kuchni! – zawołał Hoyt.

Wszedłem do domu i zamknąłem za sobą drzwi. W środku pachniało cytrynowym odświeżaczem pomieszczeń, jednym z tych wkładanych do gniazdka elektrycznego. Ten zapach zdawał się kleić do ciała.

– Chcesz coś zjeść? – zapytał Hoyt.

Wciąż go nie widziałem.

– Nie, dziękuję.

W półmroku powlokłem się w stronę kuchni. Zauważyłem starą fotografię na gzymsie nad kominkiem, ale tym razem nie skrzywiłem się. Kiedy stanąłem na linoleum, powiodłem wzrokiem po pomieszczeniu. Nikogo. Już miałem się odwrócić, gdy zimny metal dotknął mojej skroni. Czyjaś dłoń nagle chwyciła mnie za kołnierz i mocno szarpnęła do tyłu.

– Jesteś uzbrojony, Beck?

Nie odezwałem się i nie poruszyłem. Nie odrywając lufy od mojej skroni, Hoyt puścił mój kołnierz i obszukał mnie drugą ręką. Znalazł glocka, wyjął go i rzucił na podłogę.

– Kto cię tu przywiózł?

– Przyjaciele – mruknąłem.

– Jacy przyjaciele?

– Hoyt, co to ma znaczyć, do diabła?

Cofnął się. Wtedy się odwróciłem. Trzymał broń wycelowaną w moją pierś. Lufa wydawała się ogromna niczym olbrzymia paszcza szykująca się, by mnie połknąć. Z trudem oderwałem wzrok od tego zimnego ciemnego tunelu.

– Przyszedłeś mnie zabić? – zapytał Hoyt.

– Co? Nie.

Przyjrzałem mu się. Był nieogolony. Oczy miał przekrwione i lekko się chwiał. Pił. I to dużo.

– Gdzie pani Parker? – zapytałem.

– Jest bezpieczna. – Dziwna odpowiedź. – Odesłałem ją.

– Dlaczego?

– Myślałem, że wiesz.

Może wiedziałem. A przynajmniej się domyślałem.

– Dlaczego miałbym chcieć cię zabić, Hoyt?

Wciąż trzymał broń wycelowaną w moją pierś.

– Zawsze nosisz przy sobie ukrytą broń, Beck? Mógłbym wpakować cię za to do więzienia.

– Zrobiłeś mi coś gorszego – powiedziałem.

Wydłużyła mu się mina. Z ust wyrwał się cichy jęk.

– Czyje ciało spaliliśmy, Hoyt?

– Gówno wiesz.

– Wiem, że Elizabeth wciąż żyje – stwierdziłem.

Przygarbił się, lecz nie przestał we mnie celować. Zobaczyłem, jak zaciska palce na broni, i przez chwilę byłem pewien, że zaraz strzeli. Zastanawiałem się, czy nie powinienem uskoczyć, ale i tak trafiłby mnie drugim strzałem.

– Siadaj – rzucił cicho.

– Shauna widziała protokół sekcji. Wiemy, że to nie Elizabeth leżała w kostnicy.

– Siadaj – powtórzył, nieco unosząc lufę, i sądzę, że zastrzeliłby mnie, gdybym nie usłuchał. Zaprowadził mnie do saloniku. Usiadłem na tej okropnej kanapie, która była świadkiem tylu pamiętnych chwil, lecz miałem wrażenie, że wszystkie one będą niczym w porównaniu z tym, co się zaraz wydarzy w tym pokoju.

Hoyt usiadł naprzeciw mnie. Wciąż trzymał broń wycelowaną w moją klatkę piersiową. Ani na chwilę nie przestawał we mnie mierzyć. Pewnie nauczył się tego w pracy. A jednak widać było po nim zmęczenie. Wyglądał jak przekłuty balon, z którego niemal niedostrzegalnie uchodzi powietrze.

– Co się stało?

Nie odpowiedział na moje pytanie.

– Dlaczego sądzisz, że ona żyje?

Zawahałem się. Czy mogłem się mylić? Czy on mógł nic o tym nie wiedzieć? Nie, zdecydowałem. Widział zwłoki w kostnicy. To on je zidentyfikował. Musiał być w to zamieszany. Potem jednak przypomniałem sobie e-mail.

Nie mów nikomu…

Czyżbym popełnił błąd, przychodząc tutaj?

Też nie. Tamta wiadomość została przysłana, zanim to wszystko się wydarzyło – praktycznie w innej erze. Musiałem podjąć decyzję. Powinienem drążyć, działać.

– Widziałeś ją? – zapytał.

– Nie.

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem – odparłem.

Hoyt nagle nadstawił ucha. Przyłożył palec do ust, nakazując mi milczeć. Wstał i podkradł się do okna. Zasłony były zaciągnięte. Ostrożnie zerknął z boku.

Wstałem.

– Siadaj.

– Zastrzel mnie, Hoyt. – Przyjrzał mi się. – Ona ma kłopoty – powiedziałem.

– I myślisz, że zdołasz jej pomóc? – prychnął. – Tamtej nocy uratowałem życie wam obojgu. A co ty zrobiłeś?

Coś ściskało mi pierś.

– Dałem się ogłuszyć.

– Właśnie.

– To ty… – Z trudem wymawiałem słowa. – Ty nas uratowałeś?

– Siadaj.

– Gdybyś wiedział, gdzie ona jest…

– Nie prowadzilibyśmy tej rozmowy – dokończył.

Zrobiłem następny krok w jego kierunku. Potem jeszcze jeden. Choć mierzył do mnie z broni, nie zatrzymałem się. Szedłem dalej, aż lufa oparła się o mój mostek.

– Powiesz mi – oświadczyłem. – Albo będziesz musiał mnie zabić.

– Chcesz zaryzykować?

Spojrzałem mu prosto w oczy i chyba po raz pierwszy w ciągu naszej długoletniej znajomości wytrzymałem to spojrzenie. Coś między nami się zmieniło, chociaż nie wiem co. Może sprawiła to jego rezygnacja. W każdym razie nie dałem się zbić z tropu.

– Czy masz pojęcie, jak bardzo tęsknię za twoją córką?

– Usiądź, Davidzie.

– Nie, dopóki…

– Powiem ci – rzekł łagodnie. – Siadaj.

Nie odrywając od niego oczu, wycofałem się na kanapę. Opadłem na poduszki. Położył broń na stole.

– Chcesz drinka?

– Nie.

– Lepiej się napij.

– Nie teraz.

Wzruszył ramionami i podszedł do tandetnego, meblościankowego barku. Mebel był stary i rozchwierutany. Kieliszki były poustawiane byle jak i zadźwięczały, uderzając o siebie. Doszedłem do wniosku, że dziś już nie pierwszy raz zagląda do środka. Niespiesznie napełnił szklaneczkę. Miałem ochotę go popędzić, ale już dość go przycisnąłem. Domyśliłem się, że potrzebował czasu. Zbierał myśli, układał w nich wszystko, sprawdzając różne możliwości. Niczego innego nie oczekiwałem.

Wziął szklaneczkę w obie dłonie i opadł na fotel.

– Nigdy cię nie lubiłem – powiedział. – Nic do ciebie nie miałem. Pochodzisz z dobrej rodziny. Twój ojciec był porządnym człowiekiem, a matka, no cóż… starała się. – Jedną ręką trzymał szklaneczkę, a drugą przegarnął włosy. – Mimo to uważałem, że twój związek z moją córką… – Podniósł głowę i spojrzał na sufit, szukając właściwego słowa. – Ograniczał jej możliwości. Teraz… Cóż, teraz zrozumiałem, jakie oboje mieliście szczęście.

W pokoju nagle zrobiło się zimno. Usiłowałem się nie poruszać, nie oddychać, nie robić niczego, co mogłoby mu przeszkodzić.

– Zacznę od tamtej nocy nad jeziorem – powiedział. – Kiedy ją złapali.

– Kto ją złapał?

Spojrzał w głąb szklanki.

– Nie przerywaj! – rozkazał. – Tylko słuchaj! Kiwnąłem głową, ale nie widział tego. Wciąż spoglądał na swojego drinka, dosłownie szukając odpowiedzi na dnie szklanki.

– Dobrze wiesz, kto ją złapał – rzekł – a przynajmniej już powinieneś to wiedzieć. Ci dwaj mężczyźni, których niedawno wykopali. – Nagle znów powiódł spojrzeniem po pokoju. Chwycił broń, wstał i ponownie podszedł do okna. Chciałem zapytać, co się spodziewa tam zobaczyć, ale wolałem nie wybijać go z rytmu. – Późno dojechaliśmy z bratem nad jezioro. Prawie za późno. Postanowiliśmy zatrzymać ich w połowie drogi dojazdowej. Wiesz, gdzie stoją te dwa głazy?

Zerknął w kierunku okna, a potem przeniósł wzrok na mnie. Wiedziałem, gdzie znajdują się te dwa głazy. Mniej więcej kilometr od jeziora Charmaine. Wielkie i okrągłe, prawie tej samej wielkości, leżące naprzeciw siebie po obu stronach drogi. Opowiadano różne legendy na temat tego, skąd się tam wzięły.

– Ukryliśmy się za nimi, Ken i ja. Kiedy nadjechali, przestrzeliłem im oponę. Zatrzymali się, żeby sprawdzić, co się stało. Gdy wysiedli z samochodu, wpakowałem obu po kuli w głowę.

Jeszcze raz zerknąwszy przez okno, Hoyt wrócił na fotel. Odłożył broń i znów zapatrzył się w szklankę. Trzymałem język za zębami i czekałem.

– Griffin Scope wynajął tych dwóch ludzi – powiedział. – Mieli przesłuchać Elizabeth, a potem ją zabić. Ken i ja dowiedzieliśmy się, co planują, i pojechaliśmy nad jezioro, żeby ich powstrzymać. – Podniósł rękę, jakby chciał mnie uciszyć, chociaż nie odważyłem się zadać żadnego pytania. – Jak i dlaczego nie ma znaczenia. Griffin Scope pragnął śmierci Elizabeth. Tylko tyle musisz wiedzieć. I nie powstrzymałoby go to, że zginęło dwóch jego chłopców. Mógł znaleźć wielu innych. On jest jak jedna z tych mitycznych bestii, której na miejsce każdego odciętego łba wyrastają dwa nowe. – Spojrzał na mnie. – Nie można walczyć z taką potęgą, Beck. – Wypił trochę. Milczałem. – Chcę, żebyś wrócił myślami do tamtej nocy i postawił się w naszej sytuacji – ciągnął, przysuwając się bliżej, usiłując nawiązać kontakt. – Dwaj mężczyźni leżą zabici na tej żwirowej drodze. Jeden z najpotężniejszych ludzi na świecie wysłał ich, żeby was zabili. Jest gotowy bez wahania zabijać niewinnych, byle cię dostać. Co możesz zrobić? Załóżmy, że postanowilibyśmy zwrócić się do policji. Co moglibyśmy im powiedzieć? Taki człowiek jak Scope nie pozostawia żadnych śladów… a jeśli nawet, to ma w kieszeni więcej policjantów i sędziów niż ja włosów na głowie. Wykończyłby nas. Tak więc pytam cię, Beck. Jesteś tam. Masz dwóch nieboszczyków. Wiesz, że na tym się nie skończy. Co byś zrobił?

Uznałem to pytanie za retoryczne.

– Przedstawiłem te fakty Elizabeth, tak jak teraz tobie. Powiedziałem jej, że Scope wykończy nas wszystkich, żeby ją schwytać. Gdyby uciekła… gdyby na przykład ukryła się gdzieś… kazałby nas torturować, dopóki byśmy jej nie wydali. Może kazałby zabić moją żonę. Albo twoją siostrę. Zrobiłby wszystko, żeby odnaleźć i zabić Elizabeth. – Nachylił się do mnie. – Teraz rozumiesz? Czy teraz widzisz jedyne wyjście?

Skinąłem głową, gdyż nagle wszystko stało się jasne.

– Musiałeś upozorować jej śmierć.

Uśmiechnął się i nagle dostałem gęsiej skórki.

– Miałem trochę odłożonych pieniędzy. Mój brat Ken miał więcej. Mieliśmy też odpowiednie znajomości. Elizabeth zeszła do podziemia. Wywieźliśmy ją z kraju. Obcięła włosy i nauczyła się zmieniać wygląd, chociaż zapewne niepotrzebnie. Nikt jej nie szukał. Przez osiem ostatnich lat przebywała w różnych krajach Trzeciego Świata, pracując dla Czerwonego Krzyża, UNICEF-u i tym podobnych organizacji.

Czekałem. Jeszcze nie powiedział mi wszystkiego, ale milczałem. Powoli oswajałem się z prawdą, która wstrząsnęła mną do głębi. Elizabeth żyje. Była żywa przez te osiem lat. Oddychała, żyła i pracowała… Był to zbyt złożony problem, jedno z tych nierozwiązywalnych zadań matematycznych, przy których zatykają się wszystkie komputery.

– Pewnie zastanawiasz się nad tym ciałem w kostnicy.

Pozwoliłem sobie na skinienie głową.

– To było bardzo łatwe. Przez cały czas znajdujemy niezidentyfikowane zwłoki. Leżą na patologii, dopóki komuś się nie znudzą. Potem chowamy je w poświęconej ziemi na Roosevelt Island. Wystarczyło zaczekać na następną białą nieboszczkę, która byłaby trochę podobna do Elizabeth. Potrwało to dłużej, niż przypuszczałem. Dziewczyna była zapewne uciekinierką zadźganą przez alfonsa, chociaż oczywiście nigdy nie będziemy wiedzieli na pewno. Nie mogliśmy również dopuścić do tego, żeby sprawa morderstwa Elizabeth pozostała nierozwiązana. Potrzebowaliśmy kozła ofiarnego, żeby zakończyć postępowanie. Wybraliśmy KillRoya. Wszyscy wiedzieli, że KillRoy piętnował twarze swoich ofiar literą „K”. Wypaliliśmy taki znak na twarzy trupa. Pozostawał tylko problem identyfikacji. Zastanawialiśmy się, czy nie spalić zwłok, ale wtedy przeprowadzono by badania dentystyczne i inne. Dlatego zaryzykowaliśmy. Kolor włosów się zgadzał. Barwa skóry i wiek też. Podrzuciliśmy ciało w pobliżu małego miasteczka, mającego koronera. Wykonaliśmy anonimowy telefon na policję. Potem pojawiliśmy się w biurze patologa w tym samym czasie co ciało. Wystarczyło, że ze łzami w oczach zidentyfikowałem ofiarę. W ten sposób ustala się tożsamość większości ofiar zbrodni. Dzięki rozpoznaniu zwłok przez członka rodziny. Zrobiłem to, a Ken poświadczył. Kto chciałby kwestionować identyfikację? Dlaczego ojciec i stryj mieliby kłamać w takiej sprawie?

– Podjęliście ogromne ryzyko – powiedziałem.

– A jakie mieliśmy wyjście?

– Musiał być jakiś inny sposób.

Nachylił się do mnie. Wyczułem jego oddech. Ujrzałem luźne fałdy skóry pod oczami.

– Powtarzam, Beck… jesteś na tej żwirowej drodze z dwoma nieboszczykami… Do diabła, siedzisz tu teraz… mądry po fakcie. I powiedz mi: co powinniśmy zrobić? – Nie znalazłem odpowiedzi. – Były też inne problemy – dodał Hoyt, prostując się. – Nie mieliśmy całkowitej pewności, że ludzie Scope’a to kupią. Na szczęście dla nas te dwa śmiecie miały po zamordowaniu Elizabeth opuścić kraj. Znaleźliśmy przy nich bilety do Buenos Aires. Obaj byli włóczęgami, oprychami do wynajęcia. To nam pomogło. Ludzie Scope’a kupili wszystko, ale wciąż nas pilnowali… nie dlatego, że sądzili, iż ona wciąż żyje, ale dlatego, że się obawiali, iż mogła pozostawić nam jakieś obciążające dowody.

– Jakie obciążające dowody?

Zignorował moje pytanie.

– Twój dom, telefon, a zapewne i biuro. Były podsłuchiwane przez osiem ostatnich lat. Moje również.

To wyjaśniało ostrożne e-maile. Pozwoliłem sobie omieść wzrokiem pokój.

– Usunąłem je wczoraj – poinformował mnie. – Dom jest czysty.

Kiedy zamilkł na długą chwilę, zaryzykowałem pytanie.

– Dlaczego Elizabeth postanowiła wrócić?

– Ponieważ jest głupia – odparł i po raz pierwszy usłyszałem w jego głosie gniew. Dałem mu trochę czasu. Ochłonął i czerwone plamy znikły z jego policzków. – Te dwa ciała, które zakopaliśmy…

– Co z nimi?

– Elizabeth śledziła wiadomości przez Internet. Kiedy się dowiedziała, że je znaleziono, doszła do tego samego wniosku co ja… że Scope może domyślić się prawdy.

– Że ona wciąż żyje?

– Tak.

– Przecież była za morzem i bardzo trudno byłoby ją odnaleźć.

– Tak też jej mówiłem. Odpowiedziała mi, że to ich nie powstrzyma. Że spróbują dopaść mnie. Albo jej matkę. Albo ciebie. A jednak… – urwał i opuścił głowę – nie rozumiałem powagi sytuacji.

– O czym mówisz?

– Czasem myślę, że ona chciała, żeby tak się stało. – Bawił się drinkiem, kołysząc szklaneczką. – Ona chciała do ciebie wrócić, Davidzie. Myślę, że znalezienie tych dwóch ciał było tylko pretekstem.

Znów czekałem. Upił łyk. Ponownie wyjrzał przez okno.

– Teraz twoja kolej – powiedział do mnie.

– Co?

– Oczekuje, kilku wyjaśnień – odparł. – Na przykład w jaki sposób skontaktowała się z tobą. Jak udało ci się uciec policji. Gdzie twoim zdaniem ona jest teraz.

Zawahałem się, ale nie długo. Co właściwie miałem do stracenia?

– Elizabeth przysyłała mi anonimowe e-maile. Posługiwała się szyfrem, który tylko ja mogłem zrozumieć.

– Jakim szyfrem?

– Opartym na wydarzeniach z naszej przeszłości.

Hoyt kiwnął głową.

– Wiedziała, że mogą cię pilnować.

– Tak. – Poprawiłem się na kanapie. – Co wiesz o personelu Griffina Scope’a? – zapytałem.

Zdziwił się.

– Personelu?

– Czy pracuje dla niego jakiś muskularny Azjata?

Reszta rumieńca znikła z twarzy Hoyta, jak krew wypływająca z rany. Spojrzał na mnie z podziwem, jakby miał ochotę się przeżegnać.

– Eric Wu – powiedział ściszonym głosem.

– Wczoraj natknąłem się na pana Wu.

– Niemożliwe – zdziwił się.

– Dlaczego?

– Już byś nie żył.

– Miałem szczęście.

Opowiedziałem mu. Wydawał się bliski łez.

– Jeśli Wu ją znalazł, jeśli złapali ją, zanim zgarnęli ciebie…

Zamknął oczy, usiłując odpędzić tę wizję.

– Nie złapali jej – powiedziałem.

– Skąd możesz mieć pewność?

– Wu chciał wiedzieć, po co przyszedłem do parku. Gdyby już ją mieli w swoich rękach, nie pytałby o to.

Powoli skinął głową. Dopił drinka i nalał sobie następnego.

– Teraz jednak wiedzą, że ona żyje – stwierdził. – A to oznacza, że przyjdą po nas.

– Zatem będziemy walczyć – powiedziałem odważniej, niż się czułem.

– Nie słuchałeś mnie. Mitycznej bestii odrasta więcej łbów.

– W końcu jednak bohater zawsze pokonuje bestię.

Skrzywił się, słysząc to. Całkiem słusznie, moim zdaniem.

Nie spuszczałem go z oczu. Stary zegar wybił godzinę. Zastanawiałem się przez chwilę.

– Musisz powiedzieć mi resztę – odezwałem się.

– Nieważne.

– To wiąże się z zamordowaniem Brandona Scope’a, prawda?

Pokręcił głową, ale bez przekonania.

– Wiem, że Elizabeth zapewniła alibi Heliowi Gonzalezowi – nalegałem.

– To nieistotne, Beck. Zaufaj mi.

– Już to przerabiałem i dostałem po głowie.

Pociągnął kolejny łyk.

– Elizabeth wynajęła skrytkę na nazwisko Sarah Goodhart – mówiłem dalej. – Tam znaleźli te zdjęcia.

– Wiem – mruknął Hoyt. – Spieszyliśmy się tamtej nocy. Nie wiedziałem, że już dała im kluczyk. Opróżniliśmy im kieszenie, ale nie sprawdziłem butów. Lecz to nie powinno mieć znaczenia. Nie przewidywałem, by ktoś kiedykolwiek mógł znaleźć ich ciała.

– W tej skrytce zostawiła nie tylko zdjęcia – ciągnąłem.

Hoyt ostrożnie odstawił drinka.

– W środku była broń mojego ojca. Trzydziestkaósemka. Pamiętasz ją?

Hoyt odwrócił wzrok i nagle odezwał się znacznie łagodniejszym tonem:

– Smith and Wesson. Sam pomagałem mu wybrać.

Znowu zacząłem drżeć.

– Wiedziałeś, że z tej broni został zastrzelony Brandon Scope?

Mocno zacisnął powieki, jak dziecko usiłujące uciec przed złym snem.

– Powiedz mi, co się stało, Hoyt.

– Wiesz, co się stało.

Nie byłem w stanie powstrzymać drżenia.

– Mimo to powiedz mi.

Każde jego słowo było jak cios.

– Elizabeth zastrzeliła Brandona Scope’a.

Potrząsnąłem głową. Wiedziałem, że to nieprawda.

– Pracowała z nim w tej organizacji charytatywnej. Było tylko kwestią czasu, zanim odkryje prawdę. To, że Brandon prowadzi na boku mały interes, bawiąc się w twardziela z ulicy. Narkotyki, prostytucja, nie wiem co jeszcze.

– Nie powiedziała mi.

– Nie powiedziała nikomu, Beck. Mimo to Brandon się dowiedział. Pobił ją, żeby nastraszyć. Oczywiście nie wiedziałem o tym. Opowiedziała mi tę samą bajeczkę o stłuczce.

– Ona go nie zabiła – upierałem się.

– Zrobiła to w samoobronie. Kiedy nie zaniechała śledztwa, Brandon włamał się do waszego domu, tym razem z nożem. Zaatakował ją… a ona go zastrzeliła. To była samoobrona.

Wciąż kręciłem głową.

– Zadzwoniła do mnie… zapłakana. Przyjechałem do was. Kiedy dotarłem na miejsce… – urwał i nabrał tchu – on już nie żył. Elizabeth miała tę broń. Chciała wezwać policję. Namówiłem ją, żeby tego nie robiła. Samoobrona czy nie, Griffin Scope zabiłby ją i nie tylko. Powiedziałem, żeby dała mi kilka godzin. Była roztrzęsiona, ale w końcu się zgodziła.

– Przewiozłeś ciało.

Skinął głową.

– Wiedziałem o Gonzalezie. Ten śmieć zapowiadał się na skończonego kryminalistę. Widziałem wielu takich jak on. Dzięki kruczkom prawnym uniknął już wyroku za jedno morderstwo. Kto lepiej od niego nadawał się na ofiarę? Wszystko stawało się jasne.

– Tylko że Elizabeth nie pozwoliła na to.

– Tego nie przewidziałem – rzekł. – Usłyszała w telewizji o aresztowaniu i wtedy postanowiła zapewnić mu alibi. Uratować Gonzaleza przed… – skrzywił się sarkastycznie – „rażącą niesprawiedliwością”. – Potrząsnął głową. – Bez sensu. Gdyby nie ratowała tego bezwartościowego śmiecia, cała sprawa zakończyłaby się już wtedy.

– Ludzie Scope’a dowiedzieli się o tym, że zapewniła mu alibi – podsunąłem.

– Owszem, ktoś z wydziału puścił farbę. Zaczęli węszyć wokół i dowiedzieli się o jej prywatnym śledztwie. Reszta stała się oczywista.

– Tak więc wtedy nad jeziorem chodziło o zemstę.

Zastanowił się nad tym stwierdzeniem.

– Częściowo tak. A także o to, aby ukryć prawdę o Brandonie Scopie. Był martwym bohaterem. Jego ojcu bardzo zależało na podtrzymaniu tego mitu.

Mojej siostrze również – pomyślałem.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego trzymała to wszystko w skrytce depozytowej – powiedziałem.

– Jako dowód.

– Czego?

– Tego, że zabiła Brandona Scope’a. I że zrobiła to w samoobronie. Obojętnie co jeszcze miało się wydarzyć, Elizabeth nie chciała, by jeszcze ktoś został oskarżony o to, co sama uczyniła. Naiwność, nie sądzisz?

Nie, wcale tak nie uważałem. Siedziałem tam i powoli oswajałem się z prawdą. Z trudem. Sporym. Ponieważ to jeszcze nie była cała prawda, o czym wiedziałem lepiej niż ktokolwiek. Spojrzałem na mojego teścia, na jego obwisłe policzki, rzednące włosy, rosnący brzuch – na całą wciąż imponującą, lecz starzejącą się postać. Hoyt myślał, że wie, co naprawdę się przydarzyło jego córce. Nie miał pojęcia, jak bardzo się myli.

Usłyszałem huk gromu. Deszcz zabębnił w szyby małymi piąstkami.

– Powinieneś mi powiedzieć – stwierdziłem. Pokręcił głową, tym razem przez długą chwilę.

– I co byś zrobił, Beck? Podążył za nią? Uciekł razem z nią? Dowiedzieliby się prawdy i zabili nas wszystkich. Obserwowali cię. Wciąż to robią. Nie powiedzieliśmy nikomu. Nawet matce Elizabeth. A jeśli potrzebujesz dowodu, że postąpiliśmy słusznie, to rozejrzyj się wokół. Minęło osiem lat. Ona przysłała ci tylko kilka anonimowych wiadomości. I spójrz, co się stało.

Trzasnęły drzwiczki samochodu. Hoyt jak wielki kot skoczył do okna. Wyjrzał na zewnątrz.

– Ten sam samochód, którym przyjechałeś. W środku dwóch czarnych mężczyzn.

– Przyjechali po mnie.

– Jesteś pewien, że nie pracują dla Scope’a?

– Całkowicie.

W tym momencie zadzwonił mój telefon komórkowy. Odebrałem.

– Wszystko w porządku? – spytał Tyrese.

– Tak.

– Wyjdź na zewnątrz.

– Po co?

– Ufasz temu glinie?

– Sam nie wiem.

– Wyjdź na zewnątrz.

Powiedziałem Hoytowi, że muszę iść. Był zbyt wyczerpany, żeby się sprzeciwiać. Podniosłem glocka i pospieszyłem do drzwi. Tyrese i Brutus czekali na mnie. Deszcz jeszcze się nasilił, ale nam to nie przeszkadzało.

– Jest do ciebie telefon. Odejdź na bok.

– Po co?

– Prywatna sprawa – odparł Tyrese. – Nie chcę tego słuchać.

– Ufam ci.

– Rób, co mówię, człowieku.

Odszedłem poza zasięg głosu. Z boku dostrzegłem szparę w zasłonie. Hoyt przyglądał się nam. Popatrzyłem na Tyrese’a. Pokazał mi, żebym przyłożył słuchawkę do ucha. Zrobiłem to. Po chwili ciszy usłyszałem jego głos.

– Linia czysta, możesz mówić.

Odezwała się Shauna.

– Widziałam ją.

Milczałem.

– Powiedziała, żebyś spotkał się z nią wieczorem w „Delfinie”.

Zrozumiałem. Rozłączyła się. Wróciłem do Tyrese’a i Brutusa.

– Muszę pojechać gdzieś sam – powiedziałem. – Tak, żeby nikt nie mógł mnie wyśledzić.

Tyrese zerknął na Brutusa.

– Wsiadaj – rzucił.

Загрузка...