Ojciec zwykł był mawiać, że każdy fragment historii nadaje się na opowieść: należy jedynie wyznaczyć jej początek, a potem zakończenie. Na tym polega rola powieściopisarza. Być może historie, z którymi miał do czynienia, łatwo pozwalały się analizować, dawały się dzielić i klasyfikować – wielkie życiorysy, wybitne dzieła, a każde z nich uporządkowane, klarowne i kompletne niczym metalowe litery w pudełku z czcionką.
Żałuję, że nie ma go tu ze mną. Zapytałabym, jak rozpocząć opowieść, którą zamierzam spisać. Jak sporządzić spójny opis więzienia, więzienia Millbank, które mieści w sobie tyle odrębnych żywotów i przybiera tak osobliwy kształt, oddzielone od świata szeregiem bram i krętych korytarzy. Czy papa zacząłby od jego historii? Ja nie mogę tego uczynić, bowiem data, którą usłyszałam ledwie dzisiejszego ranka, zdążyła wylecieć mi z pamięci. Zresztą Millbank wydaje się tak wiekowe i niewzruszone, że trudno się oprzeć wrażeniu, iż trwa w owym ponurym zakątku nad brzegiem Tamizy od zarania dziejów, rzucając cień na poczerniałą ziemię. Mógłby więc zacząć od wizyty pana Shillitoe w naszym domu, która miała miejsce trzy tygodnie temu, lub też od godziny siódmej tego ranka, kiedy Ellis przyniosła mi szary kostium i płaszcz – ależ skąd, naturalnie papa nie zacząłby opowieści od pani i jej pokojówki, od halek i rozpuszczonych włosów.
Moim zdaniem zacząłby od bramy wiodącej do Millbank, którą przekracza każdy, kto udaje się na obchód więzienia. Pozwólcie zatem, że uczynię podobnie: przy wejściu wita mnie stróż, który zapisuje moje nazwisko w jakimś wielkim zeszycie. Następnie strażnik prowadzi mnie pod wąską arkadą, skąd do samego więzienia jest już tylko krok…
Lecz zanim to nastąpi, pochylam się nad spódnicą, prostą, ale szeroką, która zahaczyła o wystający fragment żelaza lub cegłę. Zapewne ojciec nie zawracałby sobie głowy szczegółami stroju, lecz ja muszę to uczynić, gdyż to właśnie wtedy unoszę głowę i napotykam wzrokiem pięcioboki Millbank, którym ta nieoczekiwana bliskość nadaje potworny wymiar. Serce gwałtownie bije mi w piersi i czuję przypływ strachu.
Tydzień temu dostałam od pana Shillitoe plan budynków więzienia i przypięłam go do ściany nad biurkiem. Szkic ma pewien urok: pięcioboki przypominają płatki geometrycznego kwiatu albo pokratkowane pola, które kolorowaliśmy jako dzieci. Widziane z bliska, Millbank tchnie nieopisaną brzydotą. Jest ogromne; linie i kąty zawarte w murach i wieżach z żółtej cegły oraz oknach przysłoniętych okiennicami zdają się chybione i przypadkowe. Tak jakby budynek powstał pod wpływem koszmaru albo szaleństwa, tudzież w celu doprowadzenia jego mieszkańców do obłędu. Pracując tu jako strażnik, sama z pewnością postradałabym zmysły. Kroczyłam niepewnie u boku przewodnika, rzucając ukradkowe spojrzenia to za siebie, to znów na widoczny w górze skrawek nieba. Wewnętrzna brama Millbank mieści się w punkcie przecięcia dwóch pięcioboków: aby do niej dotrzeć, należy przejść po zwężającym się pasku żwiru pod ścianami, które wyrastają z obu stron, przywodząc na myśl zderzające się skały Bosforu. Cienie rzucane przez zażółcone mury mają sinoniebieską barwę. Ziemia jest mokra i ciemna jak tytoń.
Wilgotna gleba przesyca powietrze kwaśną wonią; kiedy minęłam bramę, którą natychmiast zaryglowano za moimi plecami, zapach przybrał na sile. Wprowadzono mnie do małego, spartańskiego pomieszczenia i kazano czekać. Patrzyłam na przechodzących strażników, którzy na mój widok marszczyli brwi i mruczeli pod nosem, i czułam, jak serce tłucze mi w piersi. Gdy wreszcie zjawił się pan Shillitoe, z ulgą chwyciłam go za rękę.
– Jakże się cieszę, że pana widzę! – zawołałam. – Zaczęłam się już obawiać, że strażnicy wezmą mnie za nową więźniarkę, zaprowadzą do celi i tam zostawią samą!
Pan Shillitoe wybuchnął śmiechem. Powiedział, że w Millbank nie zdarzają się podobne nieporozumienia.
Ruszyliśmy razem w głąb więzienia. Pan Shillitoe uznał, że najlepiej będzie od razu zaprowadzić mnie do części dla kobiet, do biura naczelniczki albo przełożonej, panny Haxby. Po drodze tłumaczył, którędy idziemy; usiłowałam zestawić to z informacjami uzyskanymi na podstawie planu, lecz układ więzienia jest tak specyficzny, że wkrótce się pogubiłam. Wiedziałam, że nie weszliśmy na teren zakładu dla mężczyzn. Minęliśmy tylko bramę prowadzącą doń od sześciokątnego budynku pośrodku terenu więzienia, gdzie mieściły się magazyny, sala operacyjna, gabinet pana Shillitoe oraz biura jego urzędników, izba chorych i kaplica.
– Jak pani widzi – rzekł pan Shillitoe, wskazując na widoczny za oknem rząd kominów, znad których unosił się żółty dym, będących, jak wyjaśnił, kominami pralni – jak pani widzi, tworzymy coś w rodzaju niedużego miasteczka! Jesteśmy całkowicie samowystarczalni. Zawsze powtarzam, że wytrzymalibyśmy oblężenie.
Oznajmił to z żartobliwą dumą; odpowiedziałam mu uśmiechem. Lecz uczucie strachu towarzyszące mi od chwili, kiedy zatrzaśnięto bramę, odcinając dopływ światła i świeżego powietrza, nieubłaganie przybierało na sile. Zdążaliśmy mroczną, skomplikowaną trasą, która uniemożliwiłaby mi samodzielny powrót. W zeszłym tygodniu, w czasie porządkowania papierów w gabinecie ojca znalazłam tom z rysunkami Piranesiego. Studiowałam je przez blisko godzinę, rozmyślając o strasznych scenach, jakie przyjdzie mi ujrzeć. Naturalnie rzeczywistość odbiegała od podsyconych fantazją oczekiwań. Minęliśmy jedynie szereg czystych, bielonych korytarzy; na skrzyżowaniu każdego z nich witał nas strażnik w ciemnym, więziennym uniformie. Ale owa schludność i podobieństwo korytarzy oraz ludzi budziły nieokreślony niepokój: mogłabym ciągle wracać w to samo miejsce, sama o tym nie wiedząc. Rozbrzmiewające tu dźwięki również wywołują przygnębienie. Strażnicy stoją przy furtach, które należy odryglować, uchylić na skrzypiących zawiasach, po czym na powrót zatrzasnąć i zaryglować: puste korytarze odbijają echa otwierania pozostałych furt, szczęk zamków oraz rygli, zarówno tych bliskich, jak i dalekich. Jednym słowem, więzienie zdaje się tkwić w sercu nieustannej miejscowej burzy, która powoduje nieprzyjemne dzwonienie w uszach.
Dotarliśmy wreszcie do wiekowych wrót z kołowrotem, będących wejściem do żeńskiego więzienia. Zostaliśmy powitani przez strażniczkę, która dygnęła przed panem Shillitoe. Była to pierwsza napotkana tu kobieta, dlatego przyjrzałam jej się bardzo uważnie. Dość młoda, blada i poważna, nosiła strój, który wkrótce miałam uznać za typowy dla pracujących tu kobiet: szarą, wełnianą spódnicę, czarną mantylę, szary czepek z niebieską lamówką oraz czarne, toporne trzewiki na płaskiej podeszwie. Podchwyciwszy moje spojrzenie, ponownie dygnęła.
– To panna Ridley, strażniczka – wyjaśnił pan Shillitoe, po czym dodał, zwracając się do panny Ridley: – A to panna Prior, nasza nowa wizytująca.
Ruszyła przed nami i usłyszałam brzęk metalu: jak wszyscy strażnicy nosiła szeroki, skórzany pas z mosiężną klamrą, przy której wisiał pęk lśniących, więziennych kluczy.
Kolejnymi bezbarwnymi korytarzami poprowadziła nas do spiralnych schodów wiodących na szczyt wieży, gdzie w jasnym, okrągłym pomieszczeniu z oknami znajdowało się biuro panny Haxby.
– Niebawem zrozumie pani logikę tej lokalizacji – powiedział pan Shillitoe, kiedy mozolnie pięliśmy się na górę, czerwoni i zdyszani.
Rzeczywiście pojęłam ją od razu: wieża stoi w samym środku pięciokąta, co daje widok na wszystkie ściany i zakratowane okna wewnętrznej części budynku dla kobiet. Pomieszczenie urządzono bardzo skromnie. Na podłodze nie ma dywanu. Pomiędzy dwoma filarami zawieszono sznur, przy którym stają więźniarki, dalej stoi biurko. Za biurkiem ujrzeliśmy samą pannę Haxby – "Argusa więzienia", jak określił z uśmiechem pan Shillitoe – która pisała coś w wielkiej, czarnej księdze. Na nasz widok wstała, zdjęła binokle i, podobnie jak wcześniej panna Ridley, dygnęła.
Jest to drobna kobieta o włosach białych jak śnieg. Ma bardzo bystre spojrzenie. Za biurkiem, przyśrubowanym do bielonych cegieł, widać lakierowaną tabliczkę z ciemnym napisem:
Położyłeś winy nasze przed sobą
Tajne grzechy nasze w świetle oblicza swego…
Wejście do biura nasuwało nieodparte pragnienie, by zbliżyć się do jednego z łukowatych okien i wyjrzeć na zewnątrz.
– Proszę podejść do szyby, panno Prior – zachęcił pan Shillitoe, widząc, że patrzę w tamtą stronę.
Chwilę wyglądałam na dziedzińce, po czym przeniosłam wzrok na szpetne mury więzienia widoczne naprzeciwko oraz wypełniające je rzędy ukośnych okien.
– Czy to nie wspaniały i przerażający widok? – zapytał pan Shillitoe.
Przede mną znajdowało się żeńskie więzienie; każde okno kryło pojedynczą celę zamieszkaną przez więźniarkę. Pan Shillitoe zwrócił się do panny Haxby z pytaniem o liczbę kobiet odsiadujących w tej chwili karę.
Odrzekła, że dwieście siedemdziesiąt.
– Dwieście siedemdziesiąt! – powtórzył, potrząsając głową. – Zechce pani wyobrazić sobie te nieszczęsne istoty, panno Prior, oraz mroczne i zawiłe ścieżki, które przywiodły je do Millbank? Mogły być złodziejkami albo ulicznicami w szponach rozpusty, niewiedzącymi, co to wstyd, powinność tudzież subtelniejsze uczucia. Zaiste! Społeczeństwo uznało je za zbrodniarki i oddało pod pieczę moją i panny Haxby, byśmy właściwie się o nie zatroszczyli… Lecz jak należy to uczynić?
Spojrzał na mnie pytająco.
– Narzucamy im regularne czynności. Uczymy modlitwy oraz pokory. Znaczną część dnia muszą jednak spędzać samotnie, w otoczeniu czterech ścian celi. I tkwią tak – ponownie skinął w kierunku okien – może trzy lata, może sześć lub siedem, w zamknięciu oraz zadumie nad własnym losem. Uciszamy ich języki, rękom zaś zapewniamy ciągłe zajęcie, ale ich serca, panno Prior, ich plugawe wspomnienia, czcze pobudki i marne ambicje nie podlegają naszym staraniom. Prawda, panno Haxby?
– Tak, proszę pana – odpowiedziała.
– Czy wobec tego wizytujący mogą przynieść jakikolwiek pożytek? – spytałam.
– Ależ tak – odparł.
Był o tym przekonany. Owe biedne, nierozważne serca przypominały serca dzieci albo dzikusów: miękkie niczym glina, wymagały jeno szlachetniejszej matrycy.
– To zadanie dla naszych strażniczek – dodał – wszak ich dzień jest długi i wypełniony żmudnymi obowiązkami. Kobiety jednak traktują je szorstko, czasami nieufnie. Lecz gdy dopuścić do nich damę, panno Prior, uświadomić im, że zostawia zacisze wygodnego domostwa tylko po to, by złożyć tu wizytę i wysłuchać ich smutnych historii… Gdy dostrzegą zatrważający kontrast pomiędzy jej manierami i językiem a własnym żałosnym sposobem bycia, miękną i potulnieją jak baranki. Widziałem to na własne oczy! Panna Haxby również! To kwestia wpływu, porozumienia, pohamowania zgubnych skłonności…
I tak dalej. Znaczną część owej tyrady wygłosił oczywiście już wcześniej w naszym salonie, gdzie pod uroczystym spojrzeniem matki i przy wtórze powolnego tykania zegara na kominku brzmiała nadzwyczaj dobrze. "Od śmierci ojca zapewne dokucza pani bezczynność, panno Prior" – powiedział. Zjawił się, aby odebrać książki, które papa swego czasu od niego pożyczył; nie wiedział, że trawiła mnie nie bezczynność, ale choroba. Wówczas przyjęłam to z ulgą. Teraz jednak, wśród surowych ścian, w obecności panny Haxby i panny Ridley, która stała przy drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersi i rozkołysanym pękiem kluczy u pasa, ogarnął mnie wzmożony lęk. Zapragnęłam, by widząc moją słabość, odesłali mnie do domu, podobnie jak matka, która w podobnych sytuacjach nieraz kazała mi opuścić teatr w obawie, że nie zdołam nad sobą zapanować i mój krzyk zabrzmi donośnie w panującej wokół ciszy.
Niczego jednak nie zauważyli. Pan Shillitoe opowiadał dalej o historii Millbank, tutejszych zwyczajach, pracownikach i odwiedzających. Stałam, potakując, czasem panna Haxby również kiwała głową. Naraz rozległ się gdzieś dźwięk dzwonka i cała trójka okazała pewne poruszenie. Pan Shillitoe oświadczył, że mówił dłużej, niż zamierzał. Dzwonek oznaczał porę spaceru i mój przewodnik pozostawiał mnie pod opieką kobiet, prosząc, abym niebawem go odwiedziła i zdała relację ze swoich spostrzeżeń. Ujął moją dłoń, kiedy jednak chciałam podejść wraz z nim do biurka, powstrzymał mnie.
– Nie, nie, proszę jeszcze pozostać przy oknie. Zechce pani potowarzyszyć pannie Prior, panno Haxby? Proszę wytężyć wzrok, panno Prior, zaraz ujrzy pani coś niebywałego!
Strażniczka otworzyła drzwi i pan Shillitoe zniknął w półmroku klatki schodowej. Panna Haxby podeszła bliżej i wyjrzałyśmy razem. Panna Ridley stanęła przy drugim oknie. W dole rozciągały się trzy piaszczyste dziedzińce oddzielone od siebie wysokimi murami z cegły, biegnącymi od naszej wieży niczym szprychy od koła. Nad nami wisiało brudne, londyńskie niebo upstrzone zaciekami słońca.
– Ładny dzień, jak na wrzesień – zauważyła panna Haxby.
Następnie ponownie popatrzyła w dół. Podążyłam za jej spojrzeniem.
Przez chwilę panował tam całkowity bezruch. Więzienne dziedzińce są równie jałowe jak okoliczna gleba: nic, tylko żwir i piasek, ani jednego źdźbła trawy trącanego przez wiatr, ani nawet robaka, na którego mógłby skusić się ptak. Niemniej jednak po upływie minuty dostrzegłam ruch najpierw w rogu jednego dziedzińca, a potem następnych. Otwarto drzwi i kobiety wyszły na zewnątrz. W życiu nie widziałam równie osobliwego widowiska. Oglądane z góry, wydawały się bardzo małe, jak nie przymierzając figurki z zegara albo paciorki korali. Wysypały się na dziedzińce, tworząc trzy wielkie, eliptyczne pętle o tak idealnie równym kształcie, że po chwili nie mogłam z całą pewnością ustalić, która wyszła na dziedziniec pierwsza, a która ostatnia. Ubrania dodatkowo upodabniały je do siebie: wszystkie nosiły brązowe suknie i białe czepki oraz błękitne chustki zawiązane pod szyją. O tym, że to istoty ludzkie, świadczyły jedynie ich ruchy, gdyż choć wszystkie kobiety kroczyły w jednakowo niemrawym tempie, niektóre podążały ze zwieszonymi głowami, inne utykały lub kuliły się pod wpływem nagłego chłodu, kilka biednych duszyczek skierowało twarze ku niebu, jedna zaś utkwiła wzrok w oknie i spoglądała na nas bez wyrazu.
Miałam przed sobą wszystkie pensjonariuszki więzienia, blisko trzysta kobiet, po dziewięćdziesiąt w każdej ruchomej pętli, A w rogu dziedzińców stały po dwie czarno odziane strażniczki mające za zadanie pilnować podopiecznych aż do końca spaceru.
Odniosłam wrażenie, że panna Haxby czerpie z tego widowiska niemałą satysfakcję.
– Proszę spojrzeć, jak pilnują szeregu – powiedziała. – Muszą zachowywać odległość. Winna naruszenia przepisów zostaje postawiona do raportu i traci przywileje. Kobiety stare, chore lub słabowite, albo młode dziewczęta ("Miewałyśmy dawniej młode dziewczęta, prawda, panno Ridley? Dwunasto-, trzynastoletnie") tworzą własny krąg.
– Ależ cicho chodzą! – zauważyłam.
Panna Haxby odparła, że cisza obowiązuje we wszystkich oddziałach więzienia; kobietom nie wolno rozmawiać, gwizdać, śpiewać ani nucić bez wyraźnego pozwolenia strażniczki bądź damy wizytującej.
– Jak długo muszą spacerować? – spytałam.
– Muszą spacerować przez godzinę.
– A jeśli pada?
– Jeśli pada, spacer zostaje odwołany. Takie dni są istną zmorą dla strażniczek, ponieważ długi pobyt w zamkniętej przestrzeni sprawia, że więźniarki stają się dokuczliwe i nieznośne. – Mówiąc to, panna Haxby popatrzyła uważniej w dół: jedna z pętli zwolniła, zakłócając ogólny rytm.
– To… – tu wymieniła nazwisko jakiejś kobiety – opóźnia tempo w swoim szeregu. Proszę porozmawiać z nią w czasie obchodu, panno Ridley.
Znajomość nazwisk poszczególnych więźniarek wywarła na mnie ogromne wrażenie i nie omieszkałam powiedzieć o tym pannie Haxby. Uśmiechnęła się z wyższością. Odrzekła, że spogląda na nie każdego dnia, odkąd rozpoczęła tu pracę ("Od siedmiu lat pełnię funkcję dyrektorki, a wcześniej byłam główną strażniczką"). Przedtem pracowała jako strażniczka w zakładzie karnym w Brixton. W sumie spędziła w więzieniu dwadzieścia jeden lat, czyli dłużej niż większość skazanych. Chociaż tam w dole są kobiety, które okażą się lepsze od niej. Widziała, jak przychodzą, ale nie doczeka końca ich wyroku…
Spytałam, czy takie kobiety nie ułatwiają jej pracy, muszą bowiem doskonale znać obyczaje panujące w więzieniu.
Skinęła głową.
– O tak. – I dodała, zwracając się do panny Ridley: – Prawda, panno Ridley? Wolimy więźniarki z długimi wyrokami, czyż nie?
– Owszem – potwierdziła strażniczka. – Lubimy więźniarki, które odsiadują długi wyrok za jedno przewinienie. Które kogoś otruły, oblały kwasem albo zabiły dziecko – wyjaśniła, patrząc na mnie. – Którym sąd okazał łaskę i ocalił je od szubienicy. Gdybyśmy miały całe więzienie takich kobiet, mogłybyśmy pozostawić je samym sobie i odesłać strażniczki do domów. Najgorsze są drobne przestępczynie, złodziejki, prostytutki i oszustki, panno Prior! To istne diablice! Urodzone pod ciemną gwiazdą, nieskore do poprawy własnego losu. Jeśli chcą poznać nasze zwyczaje, czynią to wyłącznie na własny użytek: wiedzą, co ujdzie im na sucho, a nam sprawi największą zgryzotę. Diablice!
Podczas całej przemowy zachowała niewzruszony spokój, lecz jej słowa wywarły na mnie przykre wrażenie, ponieważ zadźwięczały twardo jak stal. Zapewne wynikało to jedynie ze skojarzenia z kluczami, które nadal kołysały się u jej pasa, pobrzękując fałszywie, lecz wyobraźnia podsunęła mi obraz rygla: panna Ridley mogła go zasunąć szybko lub powoli, nigdy jednak łagodnie. Spoglądałam na nią przez chwilę, po czym ponownie zwróciłam się do panny Haxby, która w milczeniu przytakiwała podwładnej. Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– Sama pani widzi – powiedziała – ile emocji budzą w nas podopieczne! – Nie spuszczała ze mnie bacznego spojrzenia. – Uważa nas pani za surowe, panno Prior? – spytała po chwili.
Dodała, że oczywiście mam prawo do własnego zdania na temat więźniarek i z pewnością je sobie wyrobię. Przychodzę tu na prośbę pana Shillitoe, za co jest mu bardzo wdzięczna, i mam postępować tak, jak uważam za stosowne. Musi mi jednak powiedzieć to, co powiedziałaby każdej damie i dżentelmenowi, którzy tu przychodzą.
– Proszę mieć się na baczności – ciągnęła, przesadnie akcentując słowa – i uważać na kobiety z Millbank!
Powiedziała też, że mam pilnować swoich rzeczy. Wiele dziewcząt było dawniej złodziejkami ulicznymi i lepiej nie kłuć ich w oczy zegarkiem ani chusteczką, by nie obudzić starych skłonności. Ostrzegła, abym nie pokazywała podobnych drobiazgów, tak jakbym chowała pierścionki i świecidełka przed oczami służby, aby nie wodzić jej na pokuszenie.
Uprzedziła też, bym zważała na to, co mówię w ich obecności. Nie wolno mi opowiadać o tym, co dzieje się za murami więzienia, w samym więzieniu ani o tym, o czym piszą gazety, gdyż "gazety są tutaj zabronione". Kiedy któraś z więźniarek zechce uczynić mnie swą powiernicą i przyjaciółką, mam doradzić jej tak, jak "zrobiłaby to strażniczka, utwierdzając w żalu za grzechu i podsycając nadzieję na lepszy los". Muszę wszakże uważać, by nie składać żadnych obietnic ani nie pełnić roli pośrednika pomiędzy kobietą a jej rodziną bądź przyjaciółmi przebywającymi na wolności.
– Jeśli więźniarka powie pani, że jej matka leży na łożu śmierci – dodała panna Haxby – jeśli odetnie sobie kosmyk włosów i będzie panią błagać o przekazanie go umierającej, proszę bezwzględnie odmówić. Weźmie go pani, panno Prior, a znajdzie się pani w jej mocy. Obróci ów fakt przeciwko pani i wykorzysta na wszelkie nikczemne sposoby.
Powiedziała, że podczas swego pobytu w Millbank miała do czynienia z jednym lub dwoma takimi incydentami, które okazały się nadzwyczaj przykre w skutkach dla wszystkich zainteresowanych…
Tak oto brzmiały ostrzeżenia panny Haxby. Podziękowałam jej skwapliwie, dotkliwie świadoma niemej obecności gładkolicej strażniczki, która stała nieopodal: sytuacja przypominała dziękowanie matce za tak zwane dobre rady, podczas gdy Ellis sprzątała ze stołu talerze. Zatopiona we własnych myślach bez słowa spojrzałam na spacerujące kobiety.
– Lubi pani na nie patrzeć – powiedziała panna Haxby. Dodała, że wszyscy wizytujący lubią stawać przy oknie i obserwować więźniarki. Jej zdaniem ma to równie terapeutyczną moc, co obserwacja rybek w akwarium.
Słysząc to, odeszłam od okna.
Wymieniłyśmy kilka dodatkowych uwag na temat zwyczajów panujących w więzieniu, po czym panna Haxby spojrzała na zegarek i zaproponowała, by panna Ridley oprowadziła mnie po całym zakładzie.
– Proszę wybaczyć, że nie zrobię tego osobiście – dorzuciła. – Ale sama pani rozumie… – Wskazała czarną księgę spoczywającą na biurku. – Czeka mnie dzisiaj dużo pracy. To księga charakterów; uzupełniam ją na podstawie raportów dostarczanych przez strażniczki. – Nałożyła binokle i jej surowe spojrzenie nabrało dodatkowej ostrości. – Muszę sprawdzić, panno Prior – oznajmiła – jak dobrze sprawowały się nasze podopieczne w tym tygodniu… i jak źle!
Panna Ridley wyprowadziła mnie z gabinetu i zeszłyśmy po schodach. Piętro niżej minęłyśmy kolejne drzwi.
– Co to za pomieszczenie, panno Ridley? – spytałam.
Wyjaśniła, że to prywatne pokoje panny Haxby. Pomyślałam, iż to doprawdy niezwykłe leżeć w ciszy panującej w wieży, mając za oknami tylko więzienie.
Spoglądam na plan i widzę zaznaczoną na nim wieżę. Chyba dostrzegam również trasę, którą prowadziła mnie panna Ridley. Żwawo podążała przed siebie, wybierając drogę bezbłędnie niczym igła kompasu nieustannie wskazująca północ. Poinformowała mnie, że korytarze więzienia mają w sumie trzy mile długości; gdy spytałam, czy trudno je od siebie odróżnić, prychnęła. Kiedy jakaś kobieta rozpoczyna pracę w Millbank – powiedziała – wieczorami składa głowę na poduszce, by nieustannie krążyć we śnie białym korytarzem.
– Tak dzieje się przez tydzień – dodała. – Później strażniczka bez trudu rozpoznaje drogę. A po roku marzy tylko o tym, aby zgubić się choć raz, dla odmiany.
Pracowała tu dłużej niż panna Haxby. Mogłaby wypełniać swe obowiązki z zawiązanymi oczyma. Mówiąc to, uśmiechnęła się gorzko.
Ma gładkie, białe policzki przypominające słoninę lub wosk i blade oczy przysłonięte ciężkimi powiekami bez rzęs. Zauważyłam, że jej ręce są bardzo czyste, jak gdyby szorowała je pumeksem. Obcina paznokcie prawie do skóry.
W milczeniu przebyłyśmy drogę do cel, a dokładniej do krat, za którymi znajdował się długi, zimny korytarz przypominający klasztorny krużganek z rzędem drzwi. Miał jakieś sześć stóp szerokości. Podłogę wysypano piaskiem, ściany i sufit ochlapano wapnem. Po lewej stronie, wysoko – zbyt wysoko nawet dla osoby mojego wzrostu – widnieje rząd zakratowanych okien z grubymi szybami; na przeciwległej ścianie znajdują się drzwi prowadzące do cel. Mroczne i bliźniaczo podobne, przywodzą na myśl wierzeje z koszmaru sennego: człowiek staje przed nimi, nie wiedząc, którą klamkę nacisnąć. Z cel sączy się odrobina światła i dolatuje przykry zapach. Smród (wyczułam go już w początkowych korytarzach i czuję nawet teraz, kiedy to piszę!) jest nieuchwytny, ale odrażający. To przytłumiona woń wiader z nieczystościami połączona z nieuniknionym odorem niedomytych ciał i zębów.
Panna Ridley wyjaśniła, że przebywamy w pierwszym sektorze, sektorze A. W sumie jest ich sześć, po dwa na każdym piętrze. W sektorze A przetrzymuje się nowo przybyłe, tak zwaną klasę trzecią.
Wprowadziła mnie do pierwszej z pustych cel, wskazując dwoje drzwi umieszczonych przy jej wylocie. Jedne z nich były drewniane, z ryglami, drugie zaś żelazne, z zamkiem. W ciągu dnia żelazne drzwi są zamknięte, a drewniane otwarte ("Idąc korytarzem, możemy zajrzeć do środka. Poza tym zmniejsza to zaduch w celi"). Panna Ridley zamknęła obydwoje drzwi, przez co cela skurczyła się i pociemniała. Kobieta stanęła z rękami wspartymi na biodrach i rozejrzała się dokoła. To przyzwoite cele, powiedziała, duże i solidne, oddzielone od siebie podwójną warstwą cegieł ("dzięki czemu więźniarki nie mogą krzyczeć do siebie przez mur").
Odwróciłam się od niej. Mimo półmroku biel pustawej celi raziła w oczy; kiedy teraz przymykam oczy, dokładnie widzę każdy szczegół. Wysoko w ścianie tkwiło pojedyncze, małe okno z drutu i żółtego szkła – było to jedno z tych, które widziałam z wieży panny Haxby. Przy drzwiach wisiała emaliowana tabliczka z listą zasad oraz modlitwą skazanej. Na drewnianej półce ustawiono kubek, podkładkę do chleba, pojemnik z solą, Biblię oraz religijną książkę "Podręcznik więźniarki". Prócz tego w celi znajdowały się: krzesło, stół i zwinięty hamak, przy którym leżały płócienne worki oraz motek czerwonych nici. Zobaczyłam też przenośną wygódkę ze sfatygowaną pokrywą. Na wąskim parapecie spoczywał więzienny grzebień o wyłamanych bądź powyginanych zębach, a na nim widniały pęk kędzierzawych włosów oraz strzępki skóry.
Grzebień okazał się jedynym znakiem szczególnym odróżniającym tę celę od pozostałych. Kobiety nie mogą mieć przy sobie żadnych osobistych rzeczy, natomiast więzienne wyposażenie – kubki, talerze i Biblia – musi leżeć w nienagannym porządku. Spacer po jednakowych, ponurych celach w towarzystwie panny Ridley był nader przygnębiający; geometria otoczenia przyprawiła mnie ponadto o zawrót głowy. Sektory odpowiadają bowiem naturalnie zewnętrznym kształtom pięcioboku i cechuje je zgoła osobliwy układ: za każdym razem gdy docierałyśmy do końca jednego białego korytarza, stawałyśmy u wejścia do następnego, bliźniaczego przejścia, tyle że biegnącego pod nienaturalnym kątem. W miejscu zetknięcia dwóch korytarzy widnieją schody, a w punkcie łączącym dwa poszczególne sektory stoi wieża, gdzie opiekunka każdego sektora ma swój własny gabinet.
Przez całą drogę towarzyszyło nam miarowe tupanie dochodzące z więziennych dziedzińców. Kiedy dotarłyśmy do najdalszego skrzydła drugiego sektora na parterze, usłyszałam kolejny dzwonek, po którym tupot przycichł, a następnie stał się nieregularny. Po chwili rozległy się trzaskania drzwi oraz szczęk krat, po czym buty zaszurały ponownie, tym razem na piasku. Spojrzałam na pannę Ridley.
– Wracają – powiedziała obojętnie.
Stanęłyśmy, nasłuchując coraz głośniejszych kroków. Wreszcie wydawało się, że kobiety są tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, a mimo to ich nie widziałyśmy; na samym parterze minęłyśmy przecież aż trzy zakręty.
– Całkiem jak duchy! – zawołałam. Przypomniałam sobie o legendzie, według której w piwnicach City słychać niekiedy maszerujące legiony rzymskich żołnierzy. Przyszło mi do głowy, że podobnie Millbank na zawsze zachowa echo kroków kobiet, nawet gdy po więzieniu nie pozostanie już ani śladu.
Panna Ridley raptownie obróciła się w moją stronę.
– Duchy! – powtórzyła, spoglądając na mnie dziwnym wzrokiem.
W tej samej chwili zza zakrętu wyłoniły się pierwsze więźniarki. Były wręcz dotkliwie realne – ujrzałam nie duchy, figurki czy paciorki korali, jak myślałam na wieży, lecz pospolite oblicza zgarbionych kobiet i dziewcząt. Na nasz widok uniosły głowy; rozpoznając pannę Ridley, przybierały potulny wyraz twarzy, mnie zaś studiowały z nieskrępowaną otwartością.
Patrzyły, po czym bez ceregieli wchodziły do cel i siadały na krzesłach. W ślad za nimi nadeszła strażniczka, która przystąpiła do zamykania drzwi.
Nazywała się chyba panna Manning.
– Panna Prior jest u nas po raz pierwszy – zwróciła się do niej panna Ridley.
Strażniczka skinęła głową i odrzekła, że uprzedzono ją o mojej wizycie. Popatrzyła na mnie z uśmiechem. To miło z mojej strony, powiedziała, że odwiedzam ich dziewczęta. Czy życzę sobie porozmawiać z którąś z nich? Odparłam, że jak najbardziej. Poprowadziła mnie do wciąż otwartej celi i skinęła na jej lokatorkę.
– Pilling! – zawołała. – Przyszła nowa dama wizytująca, pragnie zamienić z tobą słówko. Wstań i podejdź tutaj. Dalej, pospiesz się!
Więźniarka podeszła bliżej i dygnęła. Spacer zaróżowił jej policzki; nad górną wargą lśniły kropelki potu.
– Przedstaw się i powiedz, za co tu jesteś – rozkazała panna Manning.
– Susan Pilling, pszepani – wyrecytowała natychmiast kobieta, zająknąwszy się z lekka. – Wyrok za kradzież.
Panna Manning pokazała mi emaliowaną tabliczkę zawieszoną na łańcuchu przy wejściu do celi: widniał na niej więzienny numer i klasa skazanej, przestępstwo, którego się dopuściła oraz spodziewana data zwolnienia.
– Od jak dawna przebywasz w Millbank, Pilling? – spytałam.
Odrzekła, że od siedmiu miesięcy. Kiwnęłam głową. Ile ma lat? Wyglądała na jakieś trzydzieści siedem lub osiem, okazało się jednak, że liczy sobie zaledwie dwadzieścia dwa. Odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie; mimo to ponownie skinęłam głową, pytając, jakim znajduje życie w Millbank?
Powiedziała, że całkiem znośnym, i że panna Manning jest dla niej dobra.
– Na pewno – odparłam.
Zapadło milczenie. Podchwyciłam utkwiony we mnie wzrok kobiety; czułam, że strażniczki również spoglądają w moim kierunku. Ni stąd, ni zowąd pomyślałam o matce, o tym, jak beształa mnie za małomówność, kiedy miałam dwadzieścia dwa lata i szłyśmy gdzieś z wizytą. Musiałam pytać damy o zdrowie dzieci, o ciekawe miejsca, które odwiedziły, o to, co ostatnio wyszyły lub namalowały. Mogłam też podziwiać krój ich sukni…
Spojrzałam na suknię w kolorze błota, którą miała na sobie Susan Pilling. Spytałam, co sądzi o ubraniu, które przyszło jej nosić. Cóż to jest… serża czy mieszanka wełny z bawełną? W tym momencie panna Ridley wystąpiła do przodu i chwyciwszy skraj sukni, uniosła go nieco. Oczywiście to drugie, wyjaśniła. Pończochy, niebieskie z czerwonym pasem, bardzo szorstkie, były wełniane. Prócz tego więźniarka miała na sobie jedną halkę z flaneli, i jedną z serży. Oraz ciężkie i toporne trzewiki; dowiedziałam się, że robią je mężczyźni w więziennym warsztacie.
Podczas tych szczegółowych oględzin Pilling stała sztywno jak manekin; poczułam się zobligowana do tego, by nachylić się do sukni i dotknąć jej palcami. Wydzielała woń… cóż, wydzielała woń sukni noszonej na okrągło przez spoconą kobietę. Spytałam zatem, jak często zmieniano odzież. Strażniczki odpowiedziały, że suknie raz w miesiącu, natomiast halki, koszule i pończochy raz na dwa tygodnie.
– Jak często możecie się kąpać? – zapytałam, zwracając się bezpośrednio do więźniarki.
– Kiedy tylko chcemy, pszepani, byle nie częściej niż dwa razy w miesiącu.
Wówczas zobaczyłam, że ręce, które trzymała przed sobą, usiane były bliznami. Zastanawiałam się, jak często zażywała kąpieli przed pobytem w Millbank.
Przyszło mi też do głowy, o czym, na miłość boską, rozmawiałybyśmy, siedząc sam na sam w celi. Zaproponowałam jednak:
– Cóż, może przy następnej okazji opowiesz mi, jak wygląda twój dzień. Zgoda?
Przytaknęła gorliwie. Następnie spytała, czy będę czytać im historie z Pisma Świętego. Panna Ridley wyjaśniła, że w środy do więzienia przychodzi inna wizytująca, która czyta kobietom Biblię, po czym zadaje im pytania dotyczące tekstu. Powiedziałam Pilling, że nie, nie będę im czytać, za to chętnie wysłuchałabym, co one mają do powiedzenia. Popatrzyła na mnie bez słowa. Panna Manning kazała jej wrócić do celi i zamknęła kratę.
Krętymi schodami weszłyśmy na piętro, do sektorów D i E. Trzymano tu szczególnie trudne i niepoprawne więźniarki, które sprawiały kłopoty w Millbank bądź zostały przysłane za karę z innych zakładów. Tutaj wszystkie drzwi były zamknięte, przez co korytarze wydawały się ciemniejsze niż na dole, a powietrze bardziej cuchnące. Przełożoną okazała się przysadzista niewiasta o krzaczastych brwiach i nazwisku – nomen omen! – Pretty. Ruszyła przed nami, po czym z werwą kustosza muzeum figur woskowych stawała pod celami szczególnie nikczemnych tudzież najbardziej interesujących więźniarek, sypiąc szczegółami na temat ich występków.
– Jane Hoy, łaskawa pani. Dzieciobójczyni. Diabelskie nasienie.
– Phoebe Jacobs, złodziejka. Podłożyła ogień w celi.
– Deborah Griffiths, złodziejka uliczna. Trafiła tu za otrucie kapelana.
– Jane Samson, samobójczyni…
– Samobójczyni? – powtórzyłam. Pani Pretty zamrugała.
– Wzięła laudanum – dodała tonem wyjaśnienia. – I to kilkakrotnie. Traf chciał, że za siódmym razem uratował ją policjant. Przysłali ją tutaj jako utrapienie dla dobra publicznego.
Słysząc to, bez słowa popatrzyłam na zamknięte drzwi. Po chwili strażniczka przekrzywiła głowę.
– Pewnie pani się zastanawia – powiedziała – skąd wiemy, czy właśnie nie próbuje kolejny raz targnąć się na własne życie?
Naturalnie rozmyślałam o czymś zupełnie innym.
– Proszę spojrzeć – podjęła strażniczka, pokazując mi odsuwaną klapkę pozwalającą zajrzeć do celi: nazywają ją wizjerem, więźniarki zaś – okiem.
Nachyliłam się, by zajrzeć do środka, a następnie podeszłam bliżej, lecz pani Pretty powstrzymała mnie, prosząc, abym nie przysuwała twarzy. Wyjaśniła, że kobiety miewają najdziwniejsze pomysły; bywało, że strażniczka traciła oko.
– Jedna z dziewcząt ostrugała drewnianą łyżkę i…
Odskoczyłam od drzwi. Ale pani Pretty z uśmiechem odsunęła klapkę.
– Samson nic pani nie zrobi – uspokoiła. – Może pani ostrożnie zajrzeć do środka…
W oknie celi widniały stalowe żaluzje; było tu ciemniej niż na dole. Zamiast hamaka w pomieszczeniu stała twarda, drewniana prycza, na której siedziała wspomniana Jane Samson, przebierając palcami w płytkim koszu wypełnionym włóknem kokosowym. Uporała się dopiero z mniej więcej jedną czwartą zawartości; na podłodze stał jeszcze jeden, większy kosz. Blask słońca niemrawo sączył się przez kraty. Brązowe włókna i kurz wirujący w smudze światła nadawały kobiecie niemalże baśniowy wymiar, upodabniając ją do księżniczki zmuszonej za karę do wykonywania jakiejś żmudnej czynności na dnie stawu.
W pewnej chwili uniosła wzrok, po czym zamrugała i przetarła podrażnione oczy. Odsunęłam się od drzwi w obawie, że zawoła albo da mi znak ręką.
Panna Ridley zaprowadziła mnie na trzecie, ostatnie piętro. Tutaj przełożoną była ciemnooka, życzliwa kobieta o nazwisku Jelf.
– Przyszła pani popatrzeć na moje nieszczęsne podopieczne? – spytała.
Kobiety trzymane w jej sektorze noszą miano więźniarek klasy pierwszej, drugiej oraz głównej: podobnie jak mieszkanki sektora A i B pracują przy otwartych drzwiach cel. Mają też znacznie łatwiejsze zajęcia: robią na drutach pończochy bądź szyją koszule, mogą korzystać z nożyc, igieł oraz szpilek, co stanowi wyraz szczególnego zaufania.
Słońce rzęsiście oświetlało klitki, nadając im przyjemny, niemal pogodny wygląd. Kiedy mijałyśmy cele, ich mieszkanki wstawały i dygały, przyglądając mi się uważnie. Wreszcie zrozumiałam, że podobnie jak ja studiowałam ich więzienne ubrania, tak i one lustrowały szczegóły mojego stroju. Zapewne nawet żałobna suknia była w Millbank niemałą atrakcją.
Wiele tutejszych więźniarek odsiadywało długie wyroki; to właśnie o nich panna Haxby wypowiadała się tak pochlebnie. Pani Jelf również nie szczędziła słów pochwały swym podopiecznym, przekonując, że to najspokojniejsze pensjonariuszki zakładu. Większość z nich zostanie przed końcem odsiadki przeniesiona do Fulham, gdzie obowiązuje mniej surowy rygor.
– To istne owieczki, prawda, panno Ridley? – dodała pani Jelf.
Panna Ridley zgodziła się, że istotnie w niczym nie przypominają niektórych szumowin z sektora C i D.
– O tak. Na przykład ta: zabiła męża, który się nad nią znęcał. Ze świecą szukać równie miłej i dobrze wychowanej kobiety. – Przełożona wskazała celę, gdzie więźniarka o szczupłej twarzy cierpliwie rozplątywała motek przędzy. – Jednym słowem mamy tu prawdziwe damy – dodała. – Wypisz wymaluj takie jak pani.
Uśmiechnęłam się na te słowa i poszłyśmy dalej. Naraz z jednej z cel dobiegło ciche wołanie.
– Panna Ridley? Czy jest tutaj panna Ridley? – Kobieta stanęła w progu, przyciskając twarz do krat. – Ach, panno Ridley, czy rozmawiała pani o mnie z panną Haxby?
Podeszłyśmy bliżej. Panna Ridley uderzyła w kratę pękiem kluczy. Brzęknęła stal, skazana cofnęła się nieco.
– Uspokoisz się wreszcie? – warknęła strażniczka. -Twoim zdaniem ja i panna Haxby nie mamy nic lepszego do roboty, tylko wysłuchiwać twoich opowiastek?
– Przecie pani obiecała – nie ustępowała kobieta, jąkając się i pospiesznie wyrzucając słowa. – Panna Haxby dziś rano nie zdążyła, bo Jarvis zabrała jej większość czasu. Mój brat zeznawał przed sądem i prosi o wstawiennictwo panny Haxby…
Panna Ridley ponownie uderzyła w kratę i więźniarka odskoczyła.
– Ta kobieta nagabuje każdego, kto przechodzi obok jej celi – szepnęła do mnie pani Jelf. – Ubiega się o wcześniejsze zwolnienie, biedactwo, ale wszystko wskazuje na to, że spędzi tu jeszcze parę lat. Dajże wreszcie spokój pannie Ridley, Sykes. Chodźmy dalej, panno Prior. Jeszcze chwila, a i panią wciągnie w swój plan. Bądź grzeczna, Sykes, i wracaj do pracy.
Mimo to Sykes nie dawała za wygraną. Panna Ridley łajała ją opryskliwie, a pani Jelf stała z boku, kręcąc głową. Ruszyłam dalej w głąb korytarza. Płaczliwe skargi kobiety i pokrzykiwanie strażniczki niosły się donośnym echem; pozostałe więźniarki unosiły głowy, słuchając wymiany zdań. Na mój widok jednak opuszczały wzrok i wracały do szycia. Uderzyły mnie ich puste spojrzenia. Miały blade twarze i bardzo chude szyje, nadgarstki oraz palce. Przypomniałam sobie, jak pan Shillitoe mówił o ich słabych, podatnych na wpływy sercach, które potrzebowały szlachetniejszej matrycy, i ponownie usłyszałam przyspieszone bicie własnego. Pomyślałam, jak by to było wyjąć je i zastąpić stwardniałym sercem którejś z tych kobiet…
Uniosłam rękę do gardła, palce napotkały medalion. Zwolniłam kroku. Doszłam do zakrętu korytarza i minęłam go, stając na skraju ściany poza zasięgiem wzroku strażniczek. Oparłam się plecami o bielony mur i czekałam.
Naraz wydarzyło się coś dziwnego.
Od wejścia do kolejnej celi dzieliło mnie zaledwie kilka kroków; opodal mojego ramienia znajdował się wizjer, nad którym wisiała tabliczka z informacją na temat więźniarki. Był to jedyny ślad wskazujący na czyjąś obecność, w celi panowała bowiem niezmącona cisza, zgoła nielicująca ze wszechobecnym szumem Millbank. W momencie gdy rozważałam to niecodzienne zjawisko, ciszę przerwał pewien odgłos. Było to westchnienie, westchnienie głębokie i doskonałe, niczym w powieści. Tak dalece harmonizowało z moim nastrojem, że zaintrygowało mnie niezmiernie. W mgnieniu oka zapomniałam o pannie Ridley i pani Jelf, które mogły nadejść w każdej chwili. Zapomniałam o niebacznej strażniczce i zaostrzonej łyżce. Odsunęłam klapkę, przysuwając oko do wizjera. Następnie popatrzyłam na siedzącą w celi dziewczynę, tak nieruchomą, że chyba nawet wstrzymałam oddech, aby jej nie spłoszyć.
Siedziała na drewnianym krześle, z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami. Robótka leżała na jej kolanach, splecione ręce spoczywały bezczynnie na podołku. Słońce wypełniało żółtą przestrzeń okna; dziewczyna zachłannie skierowała twarz w jego kierunku. Na rękawie sukni o barwie błota widniał emblemat więziennej klasy, krzywo przyszyta filcowa gwiazda, wyraźna w świetle padającym z okna. Spod czepka wystawały kosmyki jasnych włosów, zarys brwi, warg oraz linia rzęs odcinały się na tle bladej skóry. Ogarnęła mnie niezbita pewność, że widziałam podobne rysy u anioła lub świętej na jednym z malowideł Crivellego.
Spoglądałam na nią blisko minutę: cały czas siedziała nieruchomo, z zamkniętymi oczami. W jej postawie było coś podniosłego; ona się modli, pomyślałam nagle i zawstydzona chciałam odwrócić wzrok. Wówczas dziewczyna drgnęła. Rozchyliwszy splecione dłonie, uniosła je do twarzy i na różowym tle spracowanych rąk mignęła plama koloru. Trzymała w palcach kwiat, fiołek z opadającą główką. Na moich oczach uniosła go do ust i dmuchnęła: fioletowe płatki zadrżały, zdając się emanować wewnętrznym blaskiem…
Widząc to, uświadomiłam sobie mrok panujący w świecie wokół niej – ponurą atmosferę Millbank, ciemne sylwetki więźniarek, strażniczek, a nawet mnie samej. Wyszłyśmy z jednego pudełka rozwodnionych farb, podczas gdy obok jaśniała barwna postać, która znalazła się na płótnie w wyniku błędnej decyzji malarza.
Nie zastanawiałam się wówczas, jakim cudem fiołek trafił w białe ręce mieszkanki owego posępnego miejsca. W głowie kołatała mi tylko jedna, straszna myśl: jakąż mogła popełnić zbrodnię? Naraz przypomniałam sobie wiszącą opodal tabliczkę. Bezszelestnie zasunęłam wizjer i odczytałam zawartą na niej informację.
Na tabliczce widniał numer więzienny oraz klasa skazanej, pod spodem zaś umieszczono napis: "Oszustwo i napaść". Przebywała tu od jedenastu miesięcy, od zwolnienia dzieliły ją cztery lata.
Cztery lata! Cztery lata w Millbank, które – jak podejrzewałam – musiały płynąć w ślimaczym tempie. Chciałam podejść do kraty i poprosić, aby opowiedziała mi swoją historię, nagle jednak usłyszałam głos panny Ridley oraz chrzęst piasku pod jej trzewikami. Ogarnęło mnie wahanie. Co by się stało, pomyślałam, gdyby strażniczki obserwowały dziewczynę tak jak ja i znalazły u niej kwiat? Byłam pewna, że by go zabrały, co sprawiłoby mi wielką przykrość. Dlatego zastąpiwszy im drogę, oświadczyłam, że jestem zmęczona i zobaczyłam już dość jak na pierwszą wizytę, co zresztą było zgodne z prawdą.
– Jak pani sobie życzy – odrzekła panna Ridley, po czym obróciła się na pięcie i poprowadziła mnie korytarzem ku wyjściu.
Kiedy zatrzaskiwano za mną drzwi, spojrzałam przez ramię w stronę zakrętu owładnięta osobliwym uczuciem: na poły satysfakcją, na poły dotkliwym żalem. Biedactwo, pomyślałam, kiedy przyjdę w przyszłym tygodniu, ona nadal tam będzie!
Dotarłyśmy do schodów prowadzących na wieżę i krok po kroku zeszłyśmy w niższe, bardziej posępne rejony – czułam się jak Dante, podążający za Wergiliuszem w głąb piekła. Najpierw przekazano mnie pod opiekę panny Manning, a następnie strażnika, który poprowadził mnie przez pięciobok numer dwa i jeden. Przekazawszy wiadomość panu Shillitoe, minęłam wewnętrzną bramę i ruszyłam żwirową ścieżką. Tym razem ściany pięciobokow zdawały się rozstępować przede mną, choć czyniły to z pewnym ociąganiem. Słońce świeciło mocniej, zagęszczając siny mrok panujący w cieniu murów.
Kiedy tak szliśmy, strażnik i ja, ponownie utkwiłam wzrok w czarnej, więziennej ziemi usianej spłachetkami turzycy.
– Czy hodujecie tu jakieś kwiaty? – spytałam. – Stokrotki albo… fiołki?
– Ani stokrotek, ani fiołków – zaprzeczył. – Nie ma tu nawet mleczy. Z tej ziemi nic nie wyrośnie – dodał. – Za blisko Tamizy, mokro jak na moczarach.
Odrzekłam, że tak właśnie myślałam, po czym znów wróciłam myślami do kwiatka. Zastanawiałam się, czy miałby szansę wykiełkować w szczelinach między cegłami w budynku kobiet. Trudno powiedzieć.
Nie myślałam o tym zbyt długo. Strażnik doprowadził mnie do bramy, gdzie wezwano dorożkę. Kiedy pozostawiłam za sobą cele, rygle, cienie oraz mdlące zapachy więzienia, poczucie własnej wolności wróciło ze zdwojoną siłą, napełniając mnie wdzięcznością. Uznałam, że wyprawa była w gruncie rzeczy dobrą decyzją; dobrze, że pan Shillitoe nie znał szczegółów mojej historii. Zarówno on, jak i jego podwładne trwali w głębokiej nieświadomości i niech tak zostanie. Wyobraziłam sobie, jak krępują moją przeszłość i umieszczają ją pod kluczem…
Rozmawiałam dzisiaj z Helen. Przyjechała z moim bratem oraz trojgiem lub czworgiem ich przyjaciół. Ubrani bardzo strojnie, wybierali się do teatru; Helen w szarej sukni szczególnie przykuwała uwagę. Podczas ich wizyty zeszłam na dół, ale nie zabawiłam tam długo: na tle chłodu i bezruchu Millbank oraz mego własnego pokoju natłok twarzy i głosów był mi wstrętny. Mimo to Helen podeszła do mnie i wymieniłyśmy kilka uwag na temat wizyty w więzieniu. Opowiedziałam jej o monotonnych korytarzach oraz napięciu, jakie towarzyszyło mi podczas wędrówki. Spytałam, czy pamięta książkę Le Fanu, o dziedziczce, której wmówiono obłęd?
– Przyszło mi do głowy – powiedziałam – że matka jest w zmowie z panem Shillitoe, który zatrzyma mnie w więzieniu pod pretekstem rzekomej utraty zmysłów.
Helen była szczerze ubawiona tą uwagą, ale odwróciła się, by sprawdzić, czy matka nie usłyszała przypadkiem moich słów. Opowiedziałam jej trochę o więźniarkach. Odrzekła, że zapewne muszą być przerażające. Bynajmniej, zaprzeczyłam, są tylko słabe.
– Tak właśnie powiedział pan Shillitoe – dorzuciłam. – Moje zadanie polega na tym, aby pomóc im wybrać właściwą drogę. Mam im służyć przykładem moralnym.
Helen utkwiła wzrok we własnych rękach, obracając pierścionki na palcach. Powiedziała, że jestem bardzo odważna. I że to zajęcie z pewnością odwróci moją uwagę od "starych zmartwień".
– O czym wy tam szepczecie? – zapytała ostro matka. Wcześniej tego popołudnia z dreszczem wysłuchała mojej relacji, po czym zabroniła mi opowiadać gościom o szczegółach dotyczących więzienia.
– Tylko nie pozwól, by Margaret opowiadała ci o więzieniu, Helen – powiedziała teraz. – Popatrz, twój mąż czeka. Spóźnicie się na przedstawienie.
Helen natychmiast podeszła do Stephena, który ujął jej rękę i pocałował. Spoglądałam na nich przez chwilę, a potem wymknęłam się z salonu i wróciłam tutaj. Skoro nie wolno mi opowiadać o więzieniu, z pewnością mogę opisać je w pamiętniku.
Zapełniłam już dwadzieścia stron. Przeczytawszy to, co napisałam, dochodzę do wniosku, że droga przez Millbank była mniej wyboista niż moje własne zagmatwane myśli, którymi wypełniłam ostatni zeszyt. Ten przynajmniej będzie inny.
Jest wpół do pierwszej. Słyszę, jak pokojówki idą na strych, kucharka zasuwa rygle – po dzisiejszym dniu ów dźwięk będzie mi się kojarzył tylko z jednym!
Boyd zamyka drzwi i podchodzi do okna, żeby zasunąć zasłony: śledzę jej ruchy, jak gdyby sufit był ze szkła. Teraz rozsznurowuje buty i z hukiem zrzuca je na podłogę. Następnie słyszę skrzypienie materaca.
W pobliżu płynie Tamiza, czarna jak melasa. Nad nią migoczą latarnie Mostu Alberta, dalej widać drzewa Battersea oraz bezgwiezdne niebo…
Pół godziny temu matka przyniosła mi lekarstwo. Powiedziałam, że chciałabym jeszcze trochę posiedzieć, prosząc, by zostawiła mi je na później – ale stanowczo odmówiła. Jej zdaniem nie jestem gotowa. Nie "na to". Jeszcze nie.
Patrzyłam, jak wsypuje kryształki do szklanki, i pod czujnym okiem matki połknęłam miksturę. Teraz jestem zbyt znużona, by pisać, a zarazem zbyt niespokojna, aby zapaść w sen.
Panna Ridley miała rację. Gdy przymykam oczy, widzę tylko lodowatą biel korytarzy Millbank. Jakim cudem one mogą tam spać? Rozmyślam o nich teraz: o Susan Pilling, Sykes oraz pannie Haxby w cichej wieży. I o uderzająco pięknej dziewczynie z fiołkiem.
Ciekawe, jak się nazywa.
Selina Dawes
Selina Ann Dawes
Panna S. A. Dawes
Panna S. A. Dawes, uznane medium
Seanse codziennie
Panna Dawes, medium
Mroczne seanse codziennie – hotel pana Vincy'ego
Lamb's Conduit Street, Londyn WC
Zapewniamy dyskrecję i przyjemne otoczenie
ŚMIERĆ JEST NIEMA, ŻYCIE GŁUCHE
Za dodatkowego szylinga wydrukują to tłustą czcionką i dodadzą czarną obwódkę.
Zakaz matki niebawem utracił rację bytu, gdyż każdy z gości domagał się opisu więzienia oraz jego pensjonariuszek. Wszyscy jak jeden mąż prosili o szczegóły mrożące krew w żyłach, lecz choć wspomnienia z Millbank wciąż trwają żywo w mej pamięci, trudno mi znaleźć coś stosownego na tę okazję. Dręczy mnie raczej zwyczajność owego miejsca, sam fakt istnienia potężnego gmaszyska, które w odległości zaledwie dwóch mil jazdy dorożką kryje w sobie tysiąc pięćset ludzkich żywotów, zmuszonych do bezwarunkowej kapitulacji i posłuszeństwa. Myśli o nich nachodzą mnie podczas najbardziej prozaicznych czynności – kiedy piję herbatę, bo jestem spragniona, sięgam po szal lub książkę, gdy marznę bądź nie mam co robić, albo recytuję fragment wiersza dla czystej przyjemności obcowania z dźwięcznym wersem. Powtarzam czynności, które wykonywałam tysiąc razy, i myślę o więźniarkach, którym nie jest to dane.
Zastanawiam się, ile spośród nich leży w zimnych celach, marząc o porcelanowych filiżankach, książkach i poezji. Podczas minionego tygodnia śniłam o Millbank więcej niż raz. Śniłam, że jestem jedną z więźniarek i kładę równo nóż, widelec oraz Biblię na półce w swojej samotni.
Wszakże nie o to pytają nasi goście. Jednorazowa wyprawa jest dla nich zrozumiała jako forma swoistej rozrywki, lecz pójście tam po raz drugi, a potem trzeci i czwarty budzi ich najszczersze zdumienie. Tylko Helen traktuje mnie poważnie.
– Ach! – wołają pozostali – Chyba nie masz zamiaru bratać się z więźniarkami? Przecież to złodziejki, albo i gorzej!
Patrzą na mnie, po czym przenoszą wzrok na matkę. Jak może mi na to pozwolić?
– Margaret swoim zwyczajem postępuje tak, jak jej się żywnie podoba – odpowiada jak zwykle matka. – Powtarzam jej, że jeśli pragnie zajęcia, w domu go nie brakuje. Są przecież listy jej ojca, bardzo piękne listy. Pora, aby ktoś wreszcie je uporządkował…
Obiecuję, że uczynię to w swoim czasie, na razie jednak wolę spróbować sił w czym innym. Kiedy wspomniałam o tym pani Wallace, przyjaciółce matki, popatrzyła na mnie z namysłem. Zastanawiam się, co wie albo czego domyśla się na temat mojej choroby, odrzekła bowiem:
– Cóż, trudno o lepsze lekarstwo na przygnębienie niźli praca na rzecz innych. To zdanie wielu lekarzy. Ale więzienie! Ach, pomyśl tylko, jakie tam jest powietrze! Przecież to istna wylęgarnia zarazków!
Raz jeszcze pomyślałam o białych, monotonnych korytarzach i nagich celach. Odparłam, że wręcz przeciwnie, w więzieniu panują nieskazitelna czystość i porządek, na co moja siostra spytała, ile pożytku w takim razie przyniesie więźniarkom moje współczucie? Pani Wallace uśmiechnęła się pobłażliwie. Zawsze lubiła Priscillę, uważając ją za ładniejszą nawet od Helen.
– Może ty pomyślisz o podobnym zajęciu, kiedy już wyjdziesz za pana Barclaya, skarbie? – spytała. – Czy w Warwickshire mają więzienia? Pomyśleć o twej drogiej twarzyczce pośród fizjonomii skazanych: to dopiero byłby widok! Mamy na to epigram, prawda? Margaret, ty pamiętasz te słowa poety na temat kobiet oraz nieba i piekła.
Pamiętałam:
Mężczyźni różnią się co najwyżej jako niebo i ziemia, Kobiety wszak jak niebo i piekło są różne.
– Proszę, jakaś ty mądra! – wykrzyknęła, kiedy je zacytowałam. – Gdyby kazano mi przeczytać wszystkie książki, które przeczytałaś, zapewne liczyłabym już sobie tysiąc lat.
Matka oświadczyła, że Tennyson z pewnością nie mylił się co do kobiet.
Wydarzyło się to dzisiejszego ranka, kiedy pani Wallace gościła u nas na śniadaniu. Później obie wraz z matką zabrały Pris na pierwszą sesję pozowania do portretu, umówioną z rozporządzenia pana Barclaya, który życzy sobie, aby portret żony wisiał w salonie w Marishes po ich powrocie z miesiąca miodowego. Znalazł odpowiedniego malarza, mającego pracownię w Kensington. Matka spytała, czy nie wybrałabym się z nimi. Pris przyklasnęła jej gorąco; właśnie siedziała przed lustrem, wodząc palcem w rękawiczce po brwi przyczernionej specjalnie na tę okazję. Pod płaszczykiem miała błękitną suknię. Równie dobrze może być błękitna, jak szara, zawyrokowała matka. Przecież i tak zobaczy ją tylko malarz, pan Cornwallis.
Nie poszłam z nimi. Udałam się do Millbank, by realizować swą misję duchowego wsparcia.
Wbrew moim obawom powtórna wizyta nie okazała się szczególnie zatrważająca: to moje sny musiały uczynić tutejsze mury wyższymi i brudniejszymi, korytarze zaś węższymi niż w rzeczywistości. Pan Shillitoe doradza mi cotygodniowe wizyty, lecz pozwala samodzielnie wyznaczyć dzień oraz porę: jego zdaniem znajomość rutynowych czynności więźniarek da mi lepszy wgląd w ich życie. Dziś przybyłam tu nieco później niż ostatnio. Za kwadrans pierwsza stanęłam przed bramą, po czym ponownie powierzono mnie opiece surowej panny Ridley. Miała właśnie nadzorować rozdawanie więziennych obiadów; towarzyszyłam jej przez cały ten czas.
Było to niezapomniane przeżycie. Tuż po moim przybyciu rozległ się gong: na jego dźwięk każda z opiekunek sektorów wybiera cztery podopieczne i idzie wraz z nimi do kuchni. Zobaczyłam pannę Manning, panią Pretty i panią Jelf w towarzystwie dwunastu bladych więźniarek idących ze wzrokiem wbitym w podłogę i rękami splecionymi z przodu. Budynek dla kobiet nie ma własnej kuchni: posiłki wydawane są z części dla mężczyzn. W związku z zasadą uniemożliwiania jakiegokolwiek kontaktu pomiędzy skazanymi obojga płci, kobiety muszą cierpliwie poczekać, aż mężczyźni zabiorą swoją zupę i opuszczą kuchnię. Panna Ridley objaśniła mi to wyczerpująco.
– Nie wolno im patrzeć na mężczyzn – zakończyła. Takie są przepisy.
W tym momencie zza zaryglowanych drzwi dobiegły pomruki oraz szurania ciężko obutych stóp: wówczas wyobraziłam sobie, że zamiast mężczyzn stoją tam gobliny o wstrętnych pyskach i z ogonami…
Wreszcie wszystko ucichło i panna Ridley zastukała w drzwi pękiem kluczy.
– W porządku, panie Lawrence?
– W porządku! – zabrzmiała odpowiedź, po czym otwarto drzwi, aby wpuścić więźniarki gęsiego do środka. Kucharz stał z założonymi rękami, przyglądając się im z namysłem.
Kuchnia wydała mi się ogromna. W porównaniu z ciemnym i chłodnym korytarzem panował tu nieznośny upał. Zgęstniałe powietrze przesiąkło niemiłą wonią; podłogę wysypują piaskiem, pociemniałym i zbrylonym od płynów chlapiących podczas gotowania. Na środku stały trzy wielkie stoły, na których ustawiono pojemniki z zupą i mięsem oraz tace z chlebem przeznaczone dla kobiet. Na znak panny Ridley więźniarki po dwie podchodziły do stołów, chwytały pojemnik lub tacę i chwiejnie opuszczały kuchnię. Postanowiłam towarzyszyć podopiecznym panny Manning. Więźniarki na parterze czekały już w drzwiach swoich cel, trzymając blaszane kubki i talerze. Podczas nalewania zupy przełożona odmówiła modlitwę – "Boże pobłogosław te dary", czy coś równie lakonicznego – niemal całkowicie zresztą zignorowaną przez kobiety, które stały cicho z twarzami przyciśniętymi do krat, wypatrując obiadu. Otrzymawszy swoje porcje, zaniosły je do stołu i posypały solą z pudełek ustawionych na półkach.
Obiad składał się z mięsnej zupy z ziemniakami oraz porcji chleba. Zestaw prezentował się niezbyt zachęcająco: bochenki były brunatne i spieczone jak cegiełki, a ugotowane w łupinach ziemniaki miały czarne plamy. Na powierzchni mętnej, stygnącej zupy utworzyła się gruba, biała warstwa tłuszczu. Zaokrąglone, więzienne noże były zbyt tępe, by pokonać opór bladego, żylastego mięsa: widziałam, jak wiele kobiet bez zbędnych ceregieli rwie baraninę zębami.
Mimo to przystępowały do posiłku z niejakim entuzjazmem, niektóre tylko spoglądały ponuro na nalewaną zupę lub podejrzliwie badały mięso.
– Nie smakuje pani obiad? – spytałam jednej z nich. Odparła, że woli nie myśleć, czyje ręce dotykały wcześniej mięsa w męskim więzieniu.
– Robią paskudne rzeczy – dodała – a potem dla zabawy maczają palce w naszej zupie.
Powtórzyła to dwa albo trzy razy, po czym przestała zwracać na mnie uwagę. Pozostawiłam ją mamroczącą do kubka i dołączyłam do strażniczek, stojących przy wejściu do sektora.
Zagadnęłam pannę Ridley na temat tutejszego jadłospisu oraz jego urozmaicenia: na przykład w piątki, ze względu na znaczną liczbę katoliczek, zawsze podaje się rybę, w niedzielę zaś pudding na łoju. Spytałam, czy w więzieniu przebywają również żydówki. Odparła, że owszem, one też najbardziej "kręcą nosem" na przygotowanie potraw. Z podobnymi incydentami spotkała się również w innych zakładach karnych.
– Ale po pewnym czasie odechciewa im się fanaberii – dodała. – A już w moim więzieniu na pewno.
Kiedy opisałam potem pannę Ridley bratu i Helen, na ich twarzach pojawił się uśmiech.
– Przesadzasz, Margaret – powiedziała nawet Helen, ale Stephen potrząsnął głową. Oznajmił, że bez przerwy widuje w sądach strażniczki pokroju panny Ridley.
– To straszliwe plemię – dorzucił. – Urodzone, by gnębić innych. Przychodzą na świat z łańcuchami wiszącymi u pasa. Matki dają im żelazne klucze, by przecierały nimi bezzębne dziąsła.
Odsłonił własne zęby – proste, jak u Priscilli, podczas gdy moje wyrosły raczej krzywo. Helen spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem.
– Czy ja wiem? – powiedziałam. – Może wcale nie jest do tego stworzona, tylko każdego dnia mozolnie doskonali się w tej roli. Może prowadzi sekretny album z wycinkami z kalendarza Newgate. Jestem pewna, że tak. Opatrzyła go tytułem "Osławieni strażnicy więzienni" i wzdycha nad nim w nocnej ciszy Millbank niczym córka pastora nad żurnalem.
Na te słowa Helen zaśmiała się jeszcze głośniej, aż jej niebieskie oczy zalśniły od łez, a rzęsy pociemniały.
Na wspomnienie jej wesołości wyobraziłam sobie, jakim spojrzeniem obrzuciłaby mnie panna Ridley na wieść o tym, że rozśmieszam bratową jej kosztem, i ciarki przebiegły mi po plecach. Na posępnym tle sektorów Millbank panna Ridley wcale nie wydaje się zabawna.
Śmiem podejrzewać, że życie strażniczek – nawet jej i panny Haxby – musi być bardzo przygnębiające. Stanowią część więzienia, jakby same należały do grona pensjonariuszek. Ich rozkład dnia, jak zapewniła mnie dziś panna Manning, przypomina harmonogram pomywaczek: mają do dyspozycji własne pokoje, lecz wieczorami bywają tak znużone natłokiem zajęć, że padają na łóżko pozbawione sił, nie pragnąc już niczego prócz snu. Ich posiłki również przygotowuje się w więziennej kuchni, obowiązki zaś nie należą do łatwych.
– Niech pani poprosi, aby panna Craven pokazała swoje ramię – dodała panna Manning. – W ubiegłym tygodniu w więziennej pralni padła ofiarą napaści jednej z dziewcząt i rękę ma od góry do dołu pokrytą siniakami.
Jednakże panna Craven, na którą natknęłam się nieco później, wyglądała na równie grubo ciosaną jak jej podopieczne. Jej zdaniem więźniarki są zajadłe jak szczury, a ich widok budzi w niej obrzydzenie. Kiedy spytałam, czy trudy obecnej posady nie skłaniają jej do zmiany zajęcia, twarz strażniczki przybrała rozgoryczony wyraz.
– Ciekawe, co mogłabym robić po jedenastu latach w Millbank! – odparła, dodając, że zapewne będzie przemierzać tutejsze korytarze aż po kres dni.
Tylko pani Jelf, opiekunka sektorów położonych na najwyższym piętrze, wydaje się miła i na swój sposób bardzo łagodna. Blada i wyniszczona, mogłaby liczyć sobie zarówno dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat, lecz nie narzeka na swój los, wzdychając tylko, że od wielu opowieści, których musi wysłuchiwać z ust więźniarek, jeży się włos na głowie.
Pod koniec pory obiadowej, kiedy dźwięk gongu odesłał kobiety do pracy, udałam się do jej sektora.
– Od dzisiaj muszę zacząć na serio wypełniać swe obowiązki, pani Jelf – oznajmiłam. – Mam nadzieję, że mogę liczyć na pani wsparcie, gdyż lękam się ogromnie. – Na Cheyne Walk nigdy bym się do tego nie przyznała.
– Z radością posłużę pani radą – odrzekła, po czym zaprowadziła mnie do więźniarki, którą jej zdaniem miał ucieszyć mój widok.
Była to kobieta w podeszłym wieku – chyba najstarsza w więzieniu – należąca do grona skazanych kategorii oznaczonej gwiazdą. Nazywała się Ellen Power. Na mój widok wstała i odstąpiła mi swoje krzesło. Poprosiłam, żeby usiadła, ale odmówiła i koniec końców rozmawiałyśmy na stojąco. Pani Jelf patrzyła na nas przez chwilę, po czym odsunęła się i kiwnęła głową.
– Muszę zamknąć kratę – powiedziała łagodnie. – Proszę zawołać, kiedy będzie pani gotowa do wyjścia. – Dodała, że wołanie słychać w każdej części sektora.
Następnie odwróciła się i zatrzasnęła kratę, a ja patrzyłam, jak przekręca klucz w zamku.
Wówczas przypomniałam sobie, że to ona sprawowała nade mną pieczę w przerażających snach o Millbank, które miałam w zeszłym tygodniu.
Gdy przeniosłam wzrok na Power, dostrzegłam uśmiech na jej twarzy. Przebywa w więzieniu od trzech lat, za cztery miesiące kara się skończy; trafiła tu za prowadzenie domu rozpusty. Mówiąc to, pogardliwie uniosła głowę.
– Rozpusty! – zawołała. – Ot, niewinny salonik, odwiedzany z rzadka przez młode pary, które chciały się trochę pomigdalić. Moja własna wnuczka bywała tam co rusz i utrzymywała go w czystości. Zawsze miałam świeże kwiaty w wazonie. Rozpusty! Przecie chłopcy muszą gdzieś zabierać dziewczęta, nie będą się całować na ulicy, prawda? A jeśli wychodząc ofiarowali mi szylinga w podzięce za życzliwość i miły nastrój, cóż w tym złego?
Istotnie rzecz wyglądała całkiem niewinnie, przynajmniej w jej wersji, przypomniałam sobie jednak ostrzeżenia strażniczek i odrzekłam, że trudno mi wyrażać zdanie na temat wymiaru sprawiedliwości. Kobieta uniosła opuchniętą rękę.
– A jakże – powiedziała. – To temat dla mężczyzn.
Spędziłam z nią pół godziny. Raz czy dwa ponownie usiłowała rozsnuć przede mną uroki sutenerstwa, lecz uparcie naprowadzałam ją na mniej kontrowersyjne tematy. Przypomniałam sobie bezbarwną Susan Pilling, z którą rozmawiałam w sektorze panny Manning, po czym spytałam Power o jej zdanie na temat więziennego ubrania oraz zwyczajów panujących w Millbank. Chwilę namyślała się nad odpowiedzią. Wreszcie uniosła podbródek.
– Co do zwyczajów, trudno powiedzieć – odrzekła. – Nigdy nie byłam w innym więzieniu, wydają się jednak dość uciążliwe. Może pani zapisać (miałam przy sobie swój notatnik). Nieważne, kto to przeczyta. Co do ubioru, jest okropny.
Denerwuje ją, że z pralni nigdy nie wraca ten sam komplet ubrań. Na dodatek zostaje na nim mnóstwo plam.
– Ale cóż, trza go nosić, przecie nie będziemy marzły. Flanelowa bielizna jest strasznie szorstka i gryzie, a po praniu wcale nie przypomina flaneli, jeno jakąś cienką szmatkę, która wcale nie grzeje, tylko drapie. Trzewiki są całkiem do rzeczy, ale brak gorsetu, za pozwoleniem, to istne wyzwanie dla młodszych kobiet. Mnie tam wszystko jedno, mam swoje lata, ale dziewczętom brak gorsetu porządnie daje się we znaki, miła pani, a jakże…
Rozprawiała tak z prawdziwym upodobaniem, choć mówienie sprawiało jej wyraźną trudność. Niepewnie dobierała słowa, jąkając się i co rusz oblizując wargi tudzież przesuwając po nich ręką. Czasami zanosiła się kaszlem. Zrazu myślałam, że robi tak ze względu na mnie, bym miała czas szczegółowo zapisać jej słowa. Wszak dziwaczne pauzy ponownie nasunęły mi wspomnienie Susan Pilling, która również jąkała się, kaszlała i gubiła najprostsze słowa, i którą uznałam za obdarzoną dość nietęgim rozumem… Wreszcie podeszłam do kraty i pożegnałam się z Power, która znów zająknęła się w poszukiwaniu odpowiedzi. Wtedy uniosła spuchniętą dłoń do policzka i potrząsnęła głową.
– Musi mnie pani uważać za wariatkę, która prawie nie pamięta własnego imienia! – powiedziała. – Pan Power dawniej przeklinał mój ostry język. Mawiał, że tnie jak brzytwa. Miałby teraz używanie, prawda? Tutaj godzinami nie ma do kogo gęby otworzyć. Czasami aż dziw bierze, że język się nie kurczy albo nie wysycha. Człowiek boi się, że naprawdę zapomni, jak się nazywa.
Mówiła to z uśmiechem, ale jej oczy zaszkliły się niebezpiecznie, a spojrzenie posmutniało. Ogarnięta wahaniem zapewniłam, że wina leży po mojej stronie. Jak mogłam zapomnieć o męczarniach przymusowego milczenia i samotności?
– Gdy żyje się tak, jak ja – dorzuciłam – człowiek otoczony jest bezustanną paplaniną. I z radością powraca w zacisze swojego pokoju, aby pogrążyć się w milczeniu.
Natychmiast odparła, że jeśli pragnę milczeć, muszę częściej zaglądać do Millbank! Zapewniłam ją, że na pewno będę zaglądać do niej, o ile tylko sobie tego życzy. Uśmiechnęła się ponownie i życzyła mi wszystkiego dobrego.
– Będę wyczekiwać pani wizyty – powiedziała, kiedy pani Jelf otwierała kratę. – Oby wkrótce nastąpiła!
Odwiedziłam kolejną więźniarkę wybraną przez strażniczkę, która powiedziała ściszonym tonem:
– To nieszczęsna, smutna dziewczyna. Bardzo się o nią niepokoję, gdyż ciężko znosi tutejsze rygory.
Dziewczyna istotnie była smutna; kiedy weszłam do niej, drżała od stóp do głów. Nazywa się Mary Ann Cook, skazano ją na siedem lat za zamordowanie własnego dziecka. Nie ma jeszcze dwudziestu lat, a trafiła tu jako szesnastolatka. Kiedyś mogła być całkiem niebrzydka, obecnie jednak była tak blada i wynędzniała, że w ogóle nie wyglądała na kogoś w tak młodym wieku, zupełnie jakby białe, więzienne ściany wyssały z niej życie i kolory, powlekając całunem trupiej bladości. Gdy poprosiłam, żeby opowiedziała mi swoją historię, uczyniła to tak beznamiętnie, jakby spełniała tę prośbę setki razy – w obecności strażniczek, odwiedzających oraz w samotności. Wielokrotne powtarzanie uczyniło tę opowieść żywszą niż wspomnienie, lecz doszczętnie pozbawioną znaczenia. Żałowałam, że nie mogę jej powiedzieć, iż znam uczucie, które musi jej towarzyszyć.
Powiedziała, że przyszła na świat w katolickiej rodzinie, jej matka zmarła i ojciec ożenił się po raz drugi. Wraz z siostrą pracowały jako pokojówki w bardzo wytwornym domu. Mieszkali tam pewna dama i jej mąż wraz z trzema córkami, bardzo miłymi, oraz synem…
– Który, panienko, wcale nie był miły. Będąc chłopcem, tylko nam dokuczał: zwykł podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy leżałyśmy w łóżkach, po czym wpadał do środka i nas straszył. Nie było to zbyt męczące; zresztą niebawem wyjechał do szkoły i wcale go nie widywałyśmy. Ale po roku czy dwóch wrócił odmieniony – był niemalże tak wysoki jak jego ojciec i sprytniejszy niż kiedykolwiek…
Twierdzi, że zmuszał ją do potajemnych spotkań i proponował, by zamieszkała w garsonierze jako jego kochanka, ale odmówiła. Wkrótce jednak spostrzegła, że panicz daje pieniądze jej siostrze i "żeby ratować młodszą dziewczynę", przystała na jego żądania, a niebawem zaszła w ciążę. Rzuciła pracę, okazało się bowiem, że siostra, skuszona obietnicami panicza, zwróciła się przeciwko niej. Mary poszła do brata, którego żona nie chciała jej przyjąć, i koniec końców trafiła do przytułku.
– Urodziłam córkę, ale nie mogłam jej pokochać. Wyglądała zupełnie jak on! Chciałam, żeby umarła. – Zabrała dziecko do kościoła, prosząc księdza, by je ochrzcił. Kiedy odmówił, sama to uczyniła. – W naszym Kościele mamy takie prawo – dodała skromnie.
Wynajęła pokój, podając się za osobę samotną, i ukrywała dziecko, tłumiąc szalem jego krzyki. Kiedyś jednak szal zasłonił buzię niemowlęcia i je udusił. Gospodyni znalazła małe ciałko. Cook schowała je za zasłoną, gdzie przeleżało cały tydzień.
– Chciałam, żeby umarła – powtórzyła – ale nigdy nie odebrałabym jej życia. Kiedy to się stało, bardzo żałowałam. Znaleźli tamtego księdza i kazali mu zeznawać w sądzie przeciwko mnie. Wszystko wskazywało na to, że od początku chciałam ją zabić.
– Straszna historia – powiedziałam do strażniczki, gdy przyszła uwolnić mnie z celi. Nie była to pani Jelf, która musiała odprowadzić jakąś więźniarkę do gabinetu panny Haxby, tylko panna Craven, gruboskórna niewiasta z posiniaczonym ramieniem. Na moje wezwanie podeszła do kraty; pod jej spojrzeniem Cook pospiesznie wróciła do szycia i opuściła głowę. Kiedy ruszyłyśmy korytarzem odparła, że owszem, może niektórzy uznają tę opowieść za straszną. Ona jednak nie zamierza ronić łez nad więźniarkami pokroju Cook, mordującymi własne dzieci.
Powiedziałam, że chociaż Cook wydaje się bardzo młoda, panna Haxby uprzedzała mnie, że w więzieniu zdarzają się dziewczęta, ledwo odrosłe od ziemi.
Panna Craven kiwnęła głową: owszem, i to dopiero był widok. Miały tu kiedyś dziewczynę, która przez pierwsze dwa tygodnie płakała w nocy za swoją lalką. Nie sposób było tego słuchać.
– Mimo to – dodała ze śmiechem strażniczka – czasami wstępował w nią istny demon. A jej język… plugawy! Rzadko słyszy się takie słowa, nawet w zakładzie dla mężczyzn.
Owo wspomnienie niezmiernie ją rozbawiło. Odwróciłam oczy. Dotarłyśmy prawie do końca korytarza, przed nami widniało sklepione przejście prowadzące do jednej z wież. Dalej widniał ciemny zarys kraty. Rozpoznałam ją: była to krata, przy której stałam w ubiegłym tygodniu, krata celi dziewczyny z fiołkiem.
Zwolniłam kroku i ściszonym głosem zapytałam o więźniarkę z pierwszej celi następnego korytarza. Jasnowłosą, młodą i dosyć ładną. Czy panna Craven wie coś na jej temat?
Twarz strażniczki, która spochmurniała podczas rozmowy o Cook, ponownie przybrała oschły wyraz.
– Selina Dawes – powiedziała panna Craven. – Dziwaczka. Bardzo zamknięta w sobie. Nie wiem nic więcej. Nosi opinię najspokojniejszej więźniarki w Millbank. Podobno nigdy nie sprawiała żadnego kłopotu. Mówię na nią "Głęboka".
– Głęboka?
– Jak ocean.
Skinęłam głową, przypominając sobie słowa pani Jelf. Czy Dawes pochodzi z dobrej rodziny? Panna Craven wybuchnęła śmiechem.
– Rzeczywiście ma wielkopańskie maniery, ot co! Strażniczki za nią nie przepadają, może z wyjątkiem pani Jelf, ale ona jest dobra i łagodna dla wszystkich. Więźniarki też wolą nie mieć z Dawes do czynienia. To miejsce, jak mówią, sprzyja zawieraniu przyjaźni, żadna jednak nie kwapi się nawiązać bliższego kontaktu z tą dziewczyną. Chyba czują przed nią respekt. Któraś przeczytała o niej w gazecie i przekazała wieść dalej; jak pani widzi, robią to pomimo naszych wysiłków. A potem, nocą, przychodzą im do głowy rozmaite głupoty. Ktoś narobi krzyku, a potem opowiada, że słyszał dziwne odgłosy dochodzące z celi Dawes…
– Odgłosy…?
– Że niby duchy, panienko! Ta dziewczyna jest… jest medium, czy jak to się tam nazywa.
Stanęłam jak wryta i spojrzałam na strażniczkę ze zdziwieniem oraz pewnym niepokojem.
– Medium – powtórzyłam. – Medium, tutaj, w więzieniu? Cóż takiego zrobiła? Za co tu siedzi?
Panna Craven wzruszyła ramionami. Podobno Dawes skrzywdziła jakąś damę oraz młodą dziewczynę, w wyniku czego jedna z nich zmarła. Nikt nie wie, jak to się stało. Nie oskarżono jej o morderstwo, tylko o napaść. Mówi się, że wszystkie zarzuty przeciwko Dawes to brednie wyssane z palca, będące wymysłem sprytnego prawnika.
– Ale w Millbank słyszy się dużo podobnych historii – dodała, prychając.
Przytaknęłam. Ponownie ruszyłyśmy korytarzem. Minęłyśmy zakręt i moim oczom ukazała się Dawes we własnej osobie. Siedziała jak poprzednio, w blasku słońca, tym razem jednak wzrok utkwiony miała w spoczywającym na kolanach splątanym motku włóczki.
Spojrzałam na pannę Craven.
– Czy mogłabym…?
Kiedy weszłam do celi, blask słońca przybrał na sile; w zestawieniu z cienistą monotonią korytarza ściany oślepiły mnie białością. Uniosłam palce do oczu i zamrugałam. Minęła chwila, nim zrozumiałam, że w przeciwieństwie do pozostałych więźniarek Dawes na mój widok nie wstała i nie dygnęła. Nie odłożyła też robótki i nie powitała mnie uśmiechem. Milczała. Uniosła tylko głowę i popatrzyła na mnie z cierpliwym zaciekawieniem, nie przestając skubać palcami włóczki, jakby trzymała w ręku różaniec i dalej odmawiała zdrowaśki.
Gdy panna Craven zatrzasnęła kratę i odeszła, powiedziałam:
– Nazywasz się Dawes, nieprawdaż? Jak się miewasz, Dawes?
W milczeniu wlepiała we mnie oczy. Jej rysy nie są tak regularne, jak wydawały mi się w zeszłym tygodniu: cechuje je drobny brak symetrii – pewne odchylenie – w okolicach ust i brwi. Człowiek mimowolnie zwraca uwagę na twarze więźniarek ze względu na ich bezbarwne, jednakowo skrojone ubrania oraz dopasowane czepki. Na twarze i ręce. Dłonie Dawes są szczupłe, lecz szorstkie i zaczerwienione. Ma połamane paznokcie upstrzone białymi plamkami.
Uparcie trwała w milczeniu. Nieruchomość jej pozy i spojrzenia nasunęła mi podejrzenie, że mam przed sobą istotę niemą lub niedorozwiniętą. Wyraziłam nadzieję, że zechce chwilę ze mną porozmawiać, wyjaśniając, iż celem moich wizyt w Millbank jest nawiązanie przyjaznych stosunków z wszystkimi kobietami…
Mój głos zabrzmiał donośnie. Wyobraziłam sobie, jak płynie pogrążonym w ciszy korytarzem, skłaniając więźniarki do przerwania pracy; unoszą głowy, może na twarzach pojawia się uśmiech. O ile pamiętam, odwróciłam się do okna, wskazując na snop światła padający na biały czepek kobiety oraz krzywą gwiazdę przyszytą do jej rękawa.
– Lubisz przesiadywać w słońcu – zauważyłam.
– Chyba mi wolno? – odparła natychmiast. – Mam prawo do swojej odrobiny światła. Bóg jeden wie, jak bardzo mi go brakuje!
Żar w jej głosie zdumiał mnie niezmiernie. Z wahaniem rozejrzałam się dokoła. Ściany przestały mnie oślepiać; plama słońca skurczyła się, a wnętrze celi oblekły szarość i chłód. Trasa słońca nieubłaganie wiodła z dala od wież Millbank. Dawes, milcząca i nieruchoma niczym słupek zegara słonecznego, musiała patrzeć jak jasna tarcza znika, z każdym dniem coraz wcześniej w miarę nastawania jesieni. Od stycznia do grudnia jedna połowa więzienia zaiste jest ciemna niczym odległa strona księżyca.
Zbita z tropu stałam przed Dawes, która nadal rozplątywała włóczkę. Podeszłam do złożonego hamaka i położyłam na nim rękę. Wówczas powiedziała, że jeśli powoduje mną ciekawość, woli, abym zajęła się czym innym, na przykład kubkiem albo talerzem. Wedle reguł więziennych hamak musi być nienagannie złożony. Nie chce potem go po mnie poprawiać.
Natychmiast cofnęłam rękę.
– Naturalnie – odrzekłam. – Przepraszam.
Opuściła wzrok na drewniane druty. Kiedy spytałam, nad czym pracuje, apatycznie uniosła bezbarwną robótkę.
– Robię pończochy dla żołnierzy – wyjaśniła. Mówiła z ładnym akcentem. Kiedy się zacinała, co nie zdarzało jej się tak często, jak Ellen Power czy Cook, wzdrygałam się mimowolnie.
– Przebywasz tutaj od roku, czyż nie? – zagaiłam ponownie. – Możesz przerwać pracę, kiedy ze mną rozmawiasz: panna Haxby nie ma nic przeciwko temu. – Opuściła druty, ale nadal skubała włóczkę palcami. – Jesteś tu od roku. Co sądzisz na temat więzienia?
– Co sądzę? – Twarz Dawes przeciął grymas. Omiotła wzrokiem celę. – A co pani by sądziła na moim miejscu?
Pytanie zdumiało mnie tak bardzo – i nadal zdumiewa, kiedy o tym myślę! – że nie wiedziałam, co powiedzieć. Przypomniałam sobie rozmowę z panną Haxby. Odrzekłam, że uznałabym Millbank za bardzo przygnębiające miejsce, lecz jednocześnie miałabym świadomość własnych grzechów. Perspektywa samotności sprawiłaby mi radość i skłoniła do skruchy. Powzięłabym pewne postanowienia.
– Postanowienia?
– Poprawy.
Bez słowa odwróciła głowę, co nawet mnie ucieszyło, gdyż odpowiedź zabrzmiała niedorzecznie. Na kark Dawes wymknęło się kilka loków o barwie matowego złota – jej włosy muszą być jaśniejsze nawet od włosów Helen. Gdyby je umyć i uczesać, zapewne wyglądałyby bardzo ładnie. Słońce ponownie wyjrzało zza chmur, łaskawie darząc nas swymi promieniami, zanim bezlitośnie zniknie za ścianą budynku. Zobaczyłam, jak Dawes unosi twarz w jego kierunku.
– Nie chcesz ze mną rozmawiać? – spytałam. – Może doda ci to otuchy.
Odczekała, aż snop światła przybladł i zgasł. Następnie zwróciła twarz w moją stronę i przez chwilę obserwowała mnie w milczeniu, po czym odrzekła, że dodanie jej otuchy nie leży w mojej mocy. Ma na to swoje sposoby. Zresztą dlaczego miałaby mi cokolwiek wyjawiać? Czy ja zdradziłabym jej szczegóły własnego życia?
Głos jej, zrazu ostry, począł drżeć, nadając zuchwałej wypowiedzi ton bezdennej rozpaczy. Jeśli okażę jej współczucie, pomyślałam, rozpłacze się, do czego nie mogłam dopuścić. Cóż, odparłam energicznie, istnieje mnóstwo tematów, których nie wolno poruszać, lecz nikt nie zabronił mi opowiadać o sobie. Wyjawię jej, co tylko chce wiedzieć.
Powiedziałam, jak się nazywam, że mieszkam w Chelsea, na Cheyne Walk. Opowiadałam, że mam żonatego brata oraz siostrę, która sposobi się do zamążpójścia; sama nie jestem zamężna. Dodałam, że kiepsko sypiam i wiele godzin spędzam na czytaniu, pisaniu bądź obserwacji rzeki. Następnie udałam zastanowienie. Cóż więcej?
– To byłoby chyba wszystko. Nie mam wiele do opowiadania…
Spoglądała na mnie, mrugając powiekami. Wreszcie odwróciła się, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Ma równe i bardzo białe zęby – "białe jak pasternak", żeby użyć sformułowania Michała Anioła – lecz jej wargi są spierzchnięte i pozagryzane. Dalej rozmowa potoczyła się bardziej naturalnie. Dawes spytała, od kiedy jestem wizytującą. Dlaczego wybrałam takie zajęcie? Po cóż przychodzić do Millbank, jeśli w Chelsea mogę swobodnie pławić się w bezczynności…?
– Uważasz, że dama powinna pławić się w bezczynności? – spytałam.
Odrzekła, że na moim miejscu nie robiłaby nic innego.
– Ależ robiłabyś – zapewniłam ją. – Gdybyś naprawdę była na moim miejscu.
Odpowiedź wprawiła ją w zdziwienie; słowa zabrzmiały głośniej, niż chciałam. Ręce Dawes znieruchomiały. Spoglądała na mnie uważnie. Zapragnęłam, by odwróciła wzrok, gdyż jej spojrzenie było nieruchome i wydawało się przewiercać mnie na wskroś. Wyznałam, że nie znoszę braku zajęcia. I że przymusowa dwuletnia bezczynność wpędziła mnie w chorobę.
– Pan Shillitoe zaproponował mi wizyty w Millbank – wyjaśniłam. – To stary przyjaciel mojego ojca. Przybył do nas z wizytą i opowiedział o więzieniu oraz systemie wizytowania. I pomyślałam…
Co pomyślałam? Pod jej spojrzeniem poczułam pustkę w głowie. Odwróciłam twarz, nadal czując na sobie jej oczy.
– Przychodzi pani do Millbank – dokończyła spokojnym tonem – żeby zobaczyć kobiety nieszczęśliwsze od siebie, w nadziei, że to poprawi pani humor. – Dokładnie pamiętam jej słowa: były niegrzeczne, a jednocześnie tak bliskie prawdy, że oblałam się purpurą. – Cóż – podjęła – może pani patrzeć na mnie: jestem nieszczęśliwa. Wszyscy mogą przyglądać mi się do woli, to część mojej kary. – Twarz młodej kobiety znowu przybrała dumny wyraz.
Odrzekłam, iż moją nadzieją jest złagodzić nieco trudy jej kary, a nie czynić ją bardziej nieznośną, na co natychmiast ponownie odparła, że nie leży to w mojej mocy. Ma bowiem wielu przyjaciół, którzy w razie potrzeby służą jej wsparciem i słowami pociechy.
Utkwiłam w niej zdziwione spojrzenie.
– Przyjaciół? – powtórzyłam. – Tutaj?
Przymknęła powieki, po czym teatralnym gestem musnęła ręką czoło.
– Mam przyjaciół, panno Prior – powtórzyła. – Tutaj.
Na śmierć zapomniałam. Nagłe wspomnienie słów panny Craven sprawiło, że krew odpłynęła mi z twarzy. Dawes siedziała z zamkniętymi oczami. Chyba odczekałam, aż otworzy je ponownie, i wtedy powiedziałam:
– Panna Craven wspomniała, że jesteś spirytystką. -Dawes przechyliła głowę na bok. – Zatem owi przyjaciele to… duchy? – Kiwnęła głową. – I odwiedzają cię… kiedy?
– Duchy towarzyszą nam nieustannie – odrzekła.
– Nieustannie? – Uśmiechnęłam się z niedowierzaniem. – Nawet tu? Nawet teraz?
Nawet tu. Nawet teraz. Po prostu wolą się nie ujawniać, wyjaśniła. Czasem też nie mają wystarczającej mocy…
Rozejrzałam się po celi. Przypomniałam sobie samobójczynię – Jane Samson – w sektorze pani Pretty, siedzącą wśród wirujących skrawków przędzy. Czyżby Dawes uważała, że w jej celi w podobny sposób roi się od duchów?
– Skąd twoi przyjaciele czerpią swoją moc? – spytałam. Odrzekła, że z niej.
– I widzisz ich, całkiem wyraźnie?
Powiedziała, że czasem słyszy tylko ich głosy.
– O, tutaj. – Ponownie dotknęła ręką czoła.
– Zapewne odwiedzają cię, kiedy pracujesz? – dopytywałam się.
Potrząsnęła głową. Odrzekła, że przychodzą, gdy w więzieniu zapada cisza, a ona udaje się na spoczynek.
– Są dla ciebie dobrzy?
Skinęła głową.
– Bardzo dobrzy. Przynoszą mi podarunki.
– Doprawdy? – Tym razem na pewno się uśmiechnęłam. – Przynoszą ci podarunki. Niematerialne?
Wzruszyła ramionami. Niematerialne. I rzeczywiste. Rzeczywiste! Na przykład…?
– Na przykład kwiaty – odpowiedziała. – Czasami różę. Czasem fiołek…
Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi. Podskoczyłam, choć na Dawes nie zrobiło to żadnego wrażenia. Obojętnie przyjęła mój uśmiech i wyrzekła owe słowa mimochodem, prawie niedbale, jakby moja opinia nic dla niej nie znaczyła. Zdrętwiałam. Przecież nie mogłam powiedzieć, że obserwowałam z ukrycia, jak bawiła się kwiatkiem. Bezskutecznie usiłowałam wówczas wyjaśnić jego pochodzenie i chyba później o nim zapomniałam. Odwróciłam wzrok.
– Cóż… – zająknęłam się. – No cóż. – Potem dodałam, w przypływie fałszywej wesołości: – Cóż, miejmy nadzieję, że panna Haxby nie dowie się o twoich gościach! Co to za kara, skoro mogą swobodnie składać ci wizyty…
A nie? Czy moim zdaniem coś mogło uczynić jej karę mniej dotkliwą, spytała cicho. Jak mogłam tak myśleć, ja, która prowadziłam wystawne życie i patrzyłam, jak one żyją tu i pracują, co jedzą i zakładają na siebie?
– Bez przerwy pod czujnym okiem strażniczek – ciągnęła. – Bez wody i mydła. Zapominamy najprostszych słów, albowiem wąski zakres czynności wymaga znajomości zaledwie garstki wyrazów. "Kamień, zupa, grzebyk, Biblia, igła, ciemny, więźniarka, spacer, baczność, szybciej, szybciej!". Leżymy nękane bezsennością, nie jak pani, w przytulnym łóżku i przy kominku, w otoczeniu rodziny oraz służby. Leżymy zziębnięte, słuchając, jak więźniarka dwa piętra niżej krzyczy, dręczona koszmarami lub brakiem gorzałki, albo dlatego, że jest nowa i nie może uwierzyć, iż obcięto jej włosy i zamknięto ją w celi na klucz!
Czy moim zdaniem istnieje coś, co pomogłoby jej to znieść? I czy karę łagodzi fakt, że duch odwiedza ją czasem i nachyla się do pocałunku, po czym znika, nim jego wargi dotkną jej ust, pozostawiając ją w jeszcze większej ciemności niż poprzednio?
Jej tyrada nadal dźwięczy mi w uszach i wciąż słyszę ściszony głos dziewczyny, bo przecież nie mogła tego wykrzyczeć w obawie przed strażniczką, przeto zdławiła emocje, sącząc zjadliwe słowa na mój wyłączny użytek. Przestałam się uśmiechać. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chyba stanęłam do niej tyłem, wyglądając przez kratę na gładką, bieloną ścianę korytarza.
Usłyszałam jej kroki. Wstała z krzesła i stanęła obok mnie, po czym chyba uniosła rękę, żeby mnie dotknąć.
Kiedy odsunęłam się, stając bliżej kraty, dłoń z powrotem powędrowała w dół.
Powiedziałam, że moja wizyta nie miała na celu wyprowadzić jej z równowagi. I że pozostałe kobiety, z którymi rozmawiałam, musiały być mniej wrażliwe, albo też życie na zewnątrz dało im większą odporność.
– Przepraszam – powiedziała.
– Ależ nie ma za co! – Cóż za groteska, gdyby naprawdę było jej przykro! – Jeśli chcesz, żebym wyszła…?
Nie odpowiedziała. Wyglądając w ciemniejącą czeluść korytarza, zrozumiałam, że więcej się nie odezwie. Zacisnęłam palce na kratach i zawołałam strażniczkę.
Nadeszła pani Jelf. Popatrzyła na mnie, po czym przeniosła wzrok w głąb celi. Usłyszałam, jak Dawes siada; gdy na nią spojrzałam, zobaczyłam, że wróciła do przerwanego zajęcia.
– Do widzenia – powiedziałam.
Nie odpowiedziała. Kiedy jednak strażniczka zamykała kratę na klucz, Dawes uniosła głowę i ujrzałam, że przełyka ślinę.
– Panno Prior – zawołała, rzucając przelotne spojrzenie na panią Jelf. – Wszystkie tu nie najlepiej sypiamy – mruknęła. – Proszę nas wspomnieć, kiedy następnym razem nie będzie pani mogła zasnąć.
I jej policzek, dotąd biały jak alabaster, pokrył się rumieńcem.
– Wspomnę, Dawes. Wspomnę – odpowiedziałam. Strażniczka położyła mi dłoń na ramieniu.
– Pójdziemy dalej? – spytała. – Czy mogę zaprowadzić panią do Nash lub Hamer? Albo Chaplin, naszej trucicielki?
Ale ja nie miałam ochoty na dalszy obchód więzienia. Opuściwszy sektor pani Jelf, pozwoliłam odprowadzić się do wyjścia.
Po drodze natknęłam się na pana Shillitoe.
– Jakie wrażenia? – zapytał.
Odrzekłam, że strażniczki okazały mi wielką życzliwość, a jedna lub dwie więźniarki wydawały się zadowolone z moich odwiedzin.
– Naturalnie – przytaknął. – Godnie panią przyjęły? O czym mówiły?
– O własnych przemyśleniach i uczuciach – odrzekłam.
Pokiwał głową.
– Doskonale! Proszę zaskarbić sobie ich zaufanie. Okazać szacunek dla ich położenia, tak aby odpowiedziały pani tym samym.
Spojrzałam nań z powątpiewaniem. Po rozmowie z Seliną Dawes nadal czułam się rozstrojona. Wyznałam, iż nie mam co do tego pewności.
– Może jednak nie posiadam wiedzy ani temperamentu niezbędnych do funkcji wizytującego…?
Wiedzy?, powtórzył. Wystarczy znajomość ludzkiej natury, niczego więcej ode mnie nie wymaga! Czyżbym uważała jego pracownice za bardziej obeznane w tej dziedzinie niż ja sama? Bardziej niż ja zdolne do współczucia?
Pomyślałam o grubiańskiej pannie Craven, przed którą Dawes musiała kryć emocje w obawie przed reprymendą.
– Moim zdaniem są tu jednak pewne kobiety… kobiety strapione…
– Jakże by inaczej – odparł. – Wszak to one są właściwymi adresatkami wysiłków podejmowanych przez wizytujące damy, albowiem to właśnie te więźniarki są najbardziej podatne na wpływy. Jeśli natrafię na taki trudny przypadek – dodał – muszę uczynić go przedmiotem szczególnej troski i skupić na nim całą swą uwagę…
Źle mnie zrozumiał, lecz nie mogliśmy dłużej dyskutować, ponieważ w trakcie rozmowy został odwołany przez strażnika. Musiał oprowadzić po więzieniu nowo przybyłą grupę dam i dżentelmenów. Stali na skrawku żwiru tuż za bramą. Mężczyźni podeszli do jednej ze ścian pięcioboku, gdzie poczęli studiować żółte cegły i zaprawę.
Po duchocie panującej w żeńskim więzieniu dzień wydał mi się jasny i rześki, podobnie jak w ubiegłym tygodniu. Słońce znalazło się poza polem widzenia więźniarek, lecz popołudnie nadal było bardzo pogodne. Kiedy stróż wyszedł na jezdnię, żeby wezwać dla mnie dorożkę, powstrzymałam go i poszłam w stronę nabrzeża. Podobno wciąż znajduje się tu pomost, z którego statki więzienne zabierały skazane do kolonii. Chciałam rzucić nań okiem. Jest to drewniany pirs; w tylnej jego części widnieje zakratowane wejście, wiodące do podziemnego korytarza łączącego pomost z więzieniem. Postałam tam chwilę, rozmyślając o tamtych statkach oraz przewożonych na nich kobietach. Owa refleksja nasunęła wspomnienie Dawes, Power i Cook. Pochłonięta myślami, machinalnie ruszyłam przed siebie. Przemierzywszy całą długość nabrzeża, przystanęłam przed domem, gdzie jakiś mężczyzna łowił ryby na haczyk. Z wiadra przytroczonego u pasa wystawały dwie zdobycze: miały różowe pyski i łuski lśniące srebrzyście w blasku słońca.
W przeświadczeniu, że matka nadal znajduje się poza domem, postanowiłam iść pieszo. Na miejscu jednak okazało się, że wróciła przed godziną i wypatrywała mnie niecierpliwie. Chciała wiedzieć, odkąd to wędruję po mieście sama, na piechotę. Jeszcze chwila, a wysłałaby po mnie Ellis.
Jako że tego ranka dałam w jej obecności upust rozdrażnieniu, teraz postanowiłam wykazać anielską cierpliwość.
– Przepraszam, mamo – rzuciłam, po czym w ramach pokuty pozwoliłam Priscilli opowiedzieć o sesji u pana Cornwallisa.
Raz jeszcze pokazała mi swą niebieską suknię, demonstrując pozę, w jakiej miał ją uwiecznić artysta. Na portrecie będzie młodą dziewczyną, która siedzi, wypatrując kochanka, z bukietem kwiatów w dłoni i twarzą zwróconą do światła. Powiedziała, że pan Cornwallis włożył jej do ręki pędzle, lecz na obrazie będą to lilie. Znów pomyślałam o Dawes i jej fiołkach.
– Lilie powstaną – uzupełniła Priscilla – kiedy będziemy za granicą…
Następnie zdradziła mi, dokąd się wybierają. Do Włoch. Powiedziała to prawie niedbale; to miejsce nie znaczy dla niej tego, co kiedyś znaczyło dla mnie. Uznałam, że moja pokuta dobiegła końca. Udałam się na górę i zeszłam dopiero na kolację.
Kucharka podała baraninę. Mięso trafiło na stół zimne i pokryte warstewką tłuszczu. Jego widok przypomniał mi kwaśną woń więziennej zupy oraz twarze kobiet podejrzliwie lustrujących zawartość talerzy. Straciłam apetyt. Wcześnie odeszłam od stołu, po czym przez godzinę przeglądałam książki i ryciny w gabinecie taty. Następną godzinę obserwowałam ze swojego okna ruch uliczny. Zobaczyłam nadchodzącego pana Barclaya, wymachującego laską. Przystanął na chwilę na schodach i – nieświadomy, że patrzę nań z góry – zwilżył o liść palec, po czym musnął nim wąsy. Potem trochę poczytałam i uzupełniłam zapiski w dzienniku.
Teraz w moim pokoju panuje ciemność. Lampa do czytania stanowi jedyne źródło światła. Lśniące powierzchnie odbijają blask knota; odwróciwszy głowę, ujrzałabym w lustrze nad kominkiem zażółcone odbicie swej pociągłej twarzy. Nie odwracam się, lecz kieruję wzrok na ścianę, gdzie obok planu Millbank powiesiłam dziś rycinę. Znalazłam ją w gabinecie taty, w albumie z Uffizi: jest to obraz Crivellego, o którym myśl nasunął mi widok Seliny Dawes. Nie przedstawia jednak anioła, jak zrazu myślałam, lecz późną "Veritas". Ależ z niej poważna i melancholijna dziewczyna – trzyma lustro oraz słońce pod postacią płonącego dysku. Zostawię tutaj rycinę. Czemu nie? Jest bardzo ładna.
Panna Gordon, w sprawie niewyjaśnionego bólu. Matka odeszła w maju '71, serce. 2 szylingi.
Pani Caine, w sprawie córki Patricii – Pixie – która żyła dziewięć tygodni, odeszła w lutym '70. 3 szylingi.
Pani Bruce i panna Alexandra Bruce. Ojciec odszedł w styczniu, żołądek. Czy istnieje późniejszy testament? 2 szylingi.
Pani Lewis (nie pani Jane Lewis, kaleki syn, Clerkenwell) – ta dama nie przyszła do mnie, lecz przyprowadził ją pan Vincy, tłumacząc, że zaczął, ale poczucie przyzwoitości nie pozwala mu kontynuować, poza tym czeka już następna klientka. "Och, jaka młoda!" – zawołała na mój widok. "Ale to prawdziwa gwiazda – odparł szybko pan Vincy. – Wschodząca gwiazda naszej profesji, zapewniam panią". Spędziła u mnie pół godziny, a powodem jej zgryzoty są conocne odwiedziny ducha, który o trzeciej nad ranem kładzie rękę tuż nad jej sercem. Nigdy nie widzi jego twarzy, czuje tylko lodowaty dotyk palców. Przychodzi tak często, iż jego palce pozostawiły ślady na skórze: ich to właśnie nie chciała pokazać panu Vincy'emu. "Proszę pokazać je mnie" – powiedziałam. Wówczas rozpięła suknię i zobaczyłam pięć czerwonych plam, skóra jednak była gładka i nienaruszona. Patrzyłam na nie przez długi czas, po czym zapytałam: "Czyż to nie jasne, że on pragnie pani serca? Czy zna pani powód, dla którego duch mógłby chcieć je zagarnąć?". "Nie znam żadnego powodu, pragnę tylko, aby pozostawił mnie w spokoju. Mąż śpi obok mnie i boję się, by duch nie wyrwał go ze snu". Są małżeństwem dopiero od czterech miesięcy. Popatrzyłam na nią uważnie i powiedziałam: "Proszę dać mi rękę i wyznać prawdę: zna pani tego ducha i wie, dlaczego przychodzi".
Naturalnie, że go znała: był to młodzieniec, któremu kiedyś obiecała małżeństwo. Gdy go odrzuciła dla innego mężczyzny, młodzieniec wyjechał do Indii i tam zmarł. Z płaczem opowiedziała mi o wszystkim. "Naprawdę myśli pani, że to on?" – spytała. "Niech skonam, jeśli nie umarł o trzeciej nad ranem angielskiego czasu" – odpowiedziałam. Dodałam, że chociaż duch zyskuje wszelkie przywileje tamtego świata, bywa niewolnikiem godziny, w której zmarł.
Następnie położyłam dłoń na jej sercu. "Jak panią nazywał?" – spytałam. Odrzekła, że Dolly. "Tak, teraz go widzę – powiedziałam – to płaczący młodzieniec o bardzo łagodnym wyglądzie. Pokazuje mi swoją rękę, trzyma w niej pani serce. Jest na nim wypisane imię Dolly, ale litery są czarne i zamazane. Tęsknota za panią nie pozwala mu wyjść ku światłu, albowiem jej serce ciąży mu niczym kula z ołowiu". "Co mam robić, panno Dawes, co mam robić?". "Cóż, ofiarowała mu pani swoje serce, nic więc dziwnego, że chce je zatrzymać. Ale musimy go przekonać, aby dał za wygraną. Zanim to zrobimy jednak, za każdym razem, gdy mąż zapragnie panią pocałować, on stanie między waszymi wargami. Będzie próbował skraść pani pocałunki". Obiecałam, że spróbuję nakłonić go do odejścia. Pani Lewis ma przyjść w środę. "Ile mam pani zapłacić?" – spytała. Powiedziałam, że jeśli chce zostawić pieniądze, niechaj da je panu Vincy'emu, gdyż pierwotnie zwróciła się do niego. "W takim domu jak nasz, gdzie praktykuje więcej niż jedno medium, musimy kierować się uczciwością" – dodałam.
Mimo to po jej wyjściu pan Vincy przyszedł i oddał mi pozostawioną zapłatę. "Musiała pani zrobić na niej wrażenie, panno Dawes – powiedział. – Proszę spojrzeć, jaką błyskotkę zostawiła". Włożył mi do ręki monetę; była rozgrzana od jego palców. Wręczył mi ją ze śmiechem. Prosto z pieca, zażartował. Odrzekłam, że nie powinien dawać mi pieniędzy, pani Lewis jest przecież jego klientką. "Ależ muszę dbać o pani interesy, panno Dawes. Jest pani tutaj sama jak palec". Nie puszczał mojej ręki. Kiedy próbowałam ją uwolnić, mocniej zacisnął palce. "Pokazała pani te ślady?" – zapytał. Odpowiedziałam, że chyba słyszę na schodach panią Vincy.
Po jego wyjściu schowałam monetę do szkatułki. Reszta dnia minęła spokojnie.
W domu w Farrington, u panny Wilson – brat odszedł w '58, udusił się w czasie ataku. 3 szylingi.
Na miejscu. Pani Partridge – pięcioro zmarłych noworodków: Amy, Elsie, Patrick, John, James. Żadne z dzieci nie żyło dłużej niż dzień. Dama przybyła w czarnej, koronkowej woalce, którą kazałam jej podnieść. "Widzę twarze zmarłych maleństw wokół pani szyi – powiedziałam. – Nosi je pani niczym naszyjnik, sama o tym nie wiedząc". W naszyjniku było jeszcze miejsce na dodatkowe dwa klejnoty. Na ten widok opuściłam jej woalkę. "Odwagi" – szepnęłam.
Wizyta tej damy napełniła mnie smutkiem. Po jej wyjściu zapowiedziałam na dole, że nie przyjmę nikogo więcej i wróciłam do siebie. Jest dziesiąta wieczór. Pani Vincy poszła spać. Pan Cutler, który ma sypialnię tuż pode mną, ćwiczy ze sztangą. Panna Sibree śpiewa. Nadszedł pan Vincy, usłyszałam na podeście jego kroki oraz sapanie. Przez pięć minut stał pod moimi drzwiami. Kiedy zawołałam: "Czego pan chce, panie Vincy?", odrzekł, że przyszedł obejrzeć dywan na schodach. Odniósł wrażenie, że trochę się poluzował; nie chciał, bym zawadziła o niego nogą i upadła. Dodał, że należy to do obowiązków gospodarza bez względu na porę.
Gdy poszedł, zatkałam pończochą dziurkę od klucza.
Następnie usiadłam i rozmyślałam o cioteczce. Jutro miną cztery miesiące od jej śmierci.
Pada od trzech dni – zimny, smętny deszcz, który burzy powierzchnię rzeki, nadaje jej barwę krokodylej skóry i kołysze barkami tak, że sam ich widok nuży mnie niezmiernie. Siedzę owinięta pledem, na głowie mam starą, jedwabną szlafmycę taty. Gdzieś z głębi domu dochodzi podniesiony głos matki łającej Ellis – pewnie biedaczka upuściła filiżankę albo rozlała wodę. Zaraz potem słyszę łomotanie do drzwi i pogwizdywanie papugi.
Papuga należy do Priscilli, to prezent od pana Barclaya. Siedzi w bawialni na bambusowym drążku. Pan Barclay uczy ją wymawiać imię mojej siostry, na razie bez skutku.
Dzisiaj w domu panuje nastrój ogólnego niezadowolenia. Deszcz zalał kuchnię, dach na strychu przecieka, a na domiar złego Boyd dała tygodniowe wypowiedzenie i matka szaleje na myśl o konieczności zatrudnienia nowej pokojówki tuż przed ślubem Priscilli. Ciekawa rzecz. Wszyscy uważaliśmy, że Boyd jest zadowolona z posady; pracuje u nas od trzech lat. Wczoraj jednak poszła do matki, aby oznajmić, że znalazła inną pracę, w związku z czym za tydzień odchodzi. Mówiąc to, unikała wzroku chlebodawczyni; opowiedziała jakąś historyjkę, na którą matka nie dała się nabrać, po czym przyciśnięta do muru wybuchnęła płaczem. Wyznała, że tak naprawdę nasz dom, kiedy pozostawała w nim sama, zaczął ją przerażać. Powiedziała, że od śmierci papy "zrobiło się tu dziwnie", a jego gabinet, który musi regularnie sprzątać, przyprawia ją o gęsią skórkę. W nocy nie może spać, gdyż skrzypienie i inne niewytłumaczalne odgłosy nie dają jej spokoju; kiedyś usłyszała, jak ktoś wyraźnie wyszeptał jej imię! Wielokrotnie leżała sztywna ze strachu, bojąc się nawet uciec do pokoju Ellis. I naprawdę nie chce nas opuszczać, ale ma tak skołatane nerwy, że znalazła sobie nową posadę w domu przy Maida Vale.
Matka odparła, że w życiu nie słyszała takich bzdur.
– Duchy! – prychnęła. – W tym domu! Tylko pomyśleć, że ktoś taki jak Boyd szarga pamięć waszego biednego ojca.
Priscilla okazała zdziwienie, że duch papy wybrał sobie na spacery akurat strych.
– Siedzisz do późna, Margaret – powiedziała do mnie. – Nic nie słyszałaś?
Odpowiedziałam, że słyszałam chrapanie Boyd, chociaż może tak naprawdę rzęziła ze strachu…
Matka powinszowała mi dobrego humoru, dodając, iż konieczność przyuczenia nowej pokojówki wcale nie budzi w niej ochoty do śmiechu.
Następnie znów posłała po Boyd, żeby ją jeszcze trochę podręczyć.
Sprawa ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie, nie zważając na deszcz, znużona przymusowym siedzeniem w domu, pojechałam do Bloomsbury i udałam się do czytelni w Muzeum Brytyjskim. Zamówiłam książkę Mayhew o londyńskich więzieniach, zapiski Elizabeth Fry na temat Newgate oraz jedną lub dwie pozycje polecone przez pana Shillitoe. Dlaczego najwrażliwsi czytelnicy wybierają zawsze tak barbarzyńskie dzieła, zdziwił się bibliotekarz, który pomógł mi je nieść. Odczytał tytuły na grzbietach i uśmiechnął się pod nosem.
Wizyta w czytelni boleśnie wzmogła tęsknotę za papą. Wnętrze nie uległo zmianie. Zobaczyłam ludzi, których oglądałam tu przed dwoma laty, ściskających te same sfatygowane dokumenty, pochylonych nad tymi samymi nudnymi księgami, toczących małe, gorzkie batalie z zastępami nieugiętych pracowników muzeum. Dżentelmen, który przygryza wąs, chichoczący staruszek, dama kopiująca chińskie znaki, która dąsa się na najlżejszy szmer dochodzący z sąsiedniego stołu… Wszyscy nadal tkwili na swoich miejscach pod kopułą, niczym muchy zatopione w bursztynowym przycisku do papieru.
Ciekawe, czy ktoś mnie pamięta. Tylko jeden bibliotekarz wydaje się mnie rozpoznawać.
– To córka pana George'a Priora – wyjaśnił młodszemu pomocnikowi, kiedy stanęłam przy jego okienku. – Panna Prior i jej ojciec przychodzili do nas przez kilka lat. Ba, widzę go jak dziś, jak pyta o swoje książki. Panna Prior pomagała ojcu podczas pracy nad studium renesansu. – Pomocnik odpowiedział, że oglądał to dzieło.
Zauważyłam, że nieznajomi zwracają się do mnie "proszę pani". W ciągu dwóch lat zmieniłam się z dziewczyny w starą pannę.
Tego dnia przyszło tu dużo kobiet takich jak ja, z całą pewnością więcej niż dawniej. Lecz może stare panny są jak duchy: aby dostrzec je wszystkie, należy wstąpić w ich szeregi.
Nie zabawiłam tam długo; nie mogłam zebrać myśli, poza tym półmrok utrudniał czytanie. Nie chciałam jednak wracać do domu, do matki i do Boyd. Pojechałam dorożką do Garden Court w nadziei, że z powodu brzydkiej pogody zastanę Helen samą. Istotnie, od wczoraj nie miała żadnych gości. Siedziała przy kominku i robiła grzanki, karmiąc okruszkami małego Georgy'ego.
– Patrz, to ciocia Margaret! – zawołała na mój widok i podała mi dziecko, które energicznie zaparło się nóżkami o mój brzuch i zaczęło wierzgać.
– Ależ ty masz piękne, tłuściutkie stopki – powiedziałam. – A jaki czerwony policzek.
Helen wyjaśniła, że to z powodu zęba, który wyżynał się boleśnie. Posiedziawszy chwilę na moich kolanach, chłopiec rozpłakał się żałośnie i Helen wezwała nianię, która wyniosła go z salonu.
Opowiedziałam jej o Boyd i duchach, następnie rozmowa zeszła na Pris i Arthura. Czy Helen słyszała, że spędzą miodowy miesiąc we Włoszech? Odniosłam wrażenie, że wie o tym od dawna, chociaż nie przyznała się otwarcie. Oświadczyła, że każdy ma prawo tam jechać, jeśli taka jego wola.
– Czy wszyscy powinni zatrzymać się pod Alpami dlatego tylko, że ty kiedyś miałaś jechać do Włoch i nie było ci to dane? Nie wzbudzaj w Priscilli poczucia winy. Twój ojciec był również jej ojcem. Czy nie uważasz, że przełożenie ślubu było dla niej ogromnym wyrzeczeniem?
Powiedziałam, że pamiętam, jak Priscilla dostała histerii, kiedy wykryto chorobę taty, musiała bowiem odesłać tuzin nowych kolorowych sukien i zamienić je na czarne. A ja, spytałam, co zrobili ze mną?
– To zupełnie inna sytuacja – odrzekła, unikając mego wzroku. – Priscilla skończyła wtedy dziewiętnaście lat. Była młoda i naiwna. Ma za sobą dwa trudne lata. Powinniśmy się cieszyć, że pan Barclay wykazał taką cierpliwość.
– Ty i Stephen mieliście więcej szczęścia – zauważyłam oschle.
– Owszem, Margaret, ponieważ twój ojciec doczekał naszego ślubu – odparła bez mrugnięcia okiem. – Priscilli nie jest to dane, ale przynajmniej na jej ślubie nie ciąży brzemię choroby waszego biednego taty. Nie odbieraj siostrze prawa do radości, dobrze?
Wstałam, podeszłam do kominka i uniosłam ręce, aby je ogrzać.
– Ależ jesteś dzisiaj surowa – powiedziałam wreszcie. – Oto, co robi z kobiety macierzyństwo. Zaiste, pani Prior, mówi pani zupełnie jak moja matka. Czy też raczej byłoby tak, gdyby wykazywała pani mniej zdrowego rozsądku…
Słysząc to, poczerwieniała i kazała mi zamilknąć. Lecz w lustrze zobaczyłam, jak przyciska rękę do ust, tłumiąc śmiech. Przypomniałam Helen, że ostatnio widziałam u niej takie rumieńce, kiedy była zwykłą panną Gibson. Czy pamięta, jak śmiałyśmy się i rumieniłyśmy?
– Tata zwykł mawiać, że twoja twarz przypomina czerwone karciane serce, moja zaś karo. Pamiętasz jego słowa, Helen?
Z uśmiechem przekrzywiła głowę.
– To znowu Georgy – powiedziała. Nic nie słyszałam. – Ten jego biedny ząbek! – I zadzwoniła po Burns, pokojówkę, po czym kazała ponownie przynieść dziecko. Pożegnałam ją wkrótce potem.
Nie mam ochoty dzisiaj nic pisać. Wróciłam do siebie pod pretekstem bólu głowy, zaraz pewnie zjawi się matka z lekarstwem. Wizyta w Millbank była okropna. Już mnie tam znają.
– Wróciła pani, panno Prior? – dowcipkował dozorca. – Już myślałem, że ma nas pani dosyć, a tu proszę. Ci, którzy nie muszą pracować w zakładzie penitencjarnym, przejawiają doprawdy zadziwiającą fascynację tym miejscem.
Zauważyłam, że lubi stosować owo formalne określenie; czasem nazywa też strażników "klawiszami", a strażniczki "nadzorczyniami". Powiedział mi kiedyś, że pracuje w Millbank od trzydziestu pięciu lat, widział tysiące skazanych mijających tę bramę i musiał wysłuchiwać najstraszniejszych opowieści. Dziś znowu pada; zastałam dozorcę przy oknie, przeklinającego deszcz, który zamieniał okoliczną ziemię w bagno. Powiedział, że grunt zatrzymuje wodę, utrudniając więźniom pracę.
– To zła ziemia, panno Prior – wyjaśnił. Przywoławszy mnie do okna, pokazał miejsce, gdzie kiedyś znajdował się rów, który trzeba było przekraczać po moście zwodzonym, niczym fosę. – Ziemia robiła swoje. Po każdym osuszeniu co rano znów był wypełniony po brzegi czarną wodą. Wreszcie musieli go zasypać.
Posiedziałam z nim chwilę, grzejąc ręce przy ogniu. Kiedy weszłam do żeńskiego oddziału, ponownie oddano mnie pod pieczę panny Ridley, która miała służyć mi za przewodniczkę. Dzisiaj przyszła kolej na część szpitalną.
Lecznica położona jest, podobnie jak kuchnia, poza budynkiem dla kobiet, w centralnym sześciokącie więzienia. To sala o niezbyt miłym zapachu, ale ciepła i przestronna; mogłaby nawet uchodzić za przyjemną, gdyż jest to jedyne pomieszczenie niezwiązane z modlitwą tudzież pracą. Milczenie obowiązuje jednak nawet tutaj. Chore są pilnowane przez strażniczkę, która baczy, by ze sobą nie rozmawiały; dla szczególnie uciążliwych pacjentek przewidziano izolatki oraz łóżka z pasami. Na ścianie wisi obraz przedstawiający Chrystusa oswobodzonego z więzów. Napis poniżej głosi: "Miłość Twa naszym ograniczeniem". Szpital może pomieścić około pięćdziesięciu kobiet. Zastałyśmy tam dwanaście lub trzynaście, z których większość wydawała się bardzo chora – zbyt chora, by na nasz widok unieść głowy. Spały, trzęsły się albo wciskały twarze w poszarzałe poduszki, kiedy przechodziłyśmy obok. Panna Ridley spoglądała na nie bez cienia współczucia. Wreszcie stanęła przy jednym z łóżek.
– Proszę spojrzeć – powiedziała do mnie, wskazując na kobietę, która leżała z odsłoniętą nogą. Owinięta bandażem spuchnięta kostka miała niemal objętość uda. – Szkoda czasu na taką pacjentkę. Wheeler, powiedz pannie Prior, co ci się stało w nogę.
Kobieta pochyliła głowę.
– Skoro panienka sobie życzy – powiedziała. – Zraniłam się nożem kuchennym.
Na wspomnienie tępych noży, które nie dawały rady baraninie, rzuciłam pannie Ridley zdziwione spojrzenie.
– Wytłumacz pannie Prior, co doprowadziło do zakażenia – rozkazała strażniczka.
– No – odrzekła Wheeler nieco potulniejszym tonem. – Rdza dostała się do środka.
Panna Ridley prychnęła. To doprawdy niezwykłe, powiedziała, co dostawało się do ran i powodowało w Millbank zakażenie.
– Chirurg znalazł kawałek blaszanego guzika, który Wheeler przywiązała sobie do kostki, co spowodowało opuchliznę. W rzeczy samej noga spuchła tak bardzo, że musiał użyć własnego noża, aby wydobyć guzik na zewnątrz! Jakby nie miał nic innego do roboty! – Panna Ridley potrząsnęła głową, a ja ponownie spojrzałam na obrzmiałą kostkę. Stopa poniżej bandaża była zupełnie czarna, pięta zaś biała i spękana jak krążek sera.
Podczas rozmowy ze strażniczką szpitalną dowiedziałam się też, że więźniarki stosują rozmaite sztuczki, żeby znaleźć się na jej oddziale.
– Symulują ataki – opowiadała. – Połykają szkło, jeśli tylko wpadnie im w ręce, aby wywołać krwotok. Próbują się powiesić, ale tak, by ktoś w porę ściągnął je na dół i uratował.
Dodała, że znalazły się co najmniej dwie lub trzy, których kalkulacje zawiodły, w wyniku czego zadusiły się na śmierć. To bardzo smutne, przyznała. Robią to z nudów, albo żeby dołączyć do przyjaciółki, która akurat przebywa w szpitalu. Czasem też chcą po prostu wywołać wokół siebie "trochę szumu".
Oczywiście nie zdradziłam jej, że sama też spróbowałam kiedyś takiej "sztuczki". Dostrzegła jednak moją zmienioną twarz i odczytała ją po swojemu.
– Ach, one nie są takie jak my, panienko! – zapewniła. – Własne życie mają za nic…
Opodal nas stała młodsza strażniczka, która przygotowywała się do odkażenia sali. Robią to za pomocą tabliczek chlorku wapnia, na które wylewają ocet. Patrzyłam, jak przechyliła butelkę; powietrze natychmiast wypełniła ostra woń. Kobieta przemaszerowała wzdłuż rzędu łóżek, niosąc przed sobą tabliczkę jak ksiądz kadzidło. Wreszcie zapach stał się tak intensywny, że zapiekły mnie oczy. Odwróciłam się, a panna Ridley wyprowadziła mnie z sali.
Ku mojemu zaskoczeniu w więzieniu wyczuwało się pewne poruszenie i zewsząd dobiegał szmer głosów.
– Co się stało? – spytałam, wciąż przecierając oczy. Panna Ridley pospieszyła z wyjaśnieniami. Dziś jest wtorek – dotąd nie bywałam w Millbank we wtorki – tego dnia, podobnie jak w piątek, w celach odbywają się lekcje. W sektorze pani Jelf spotkałam jedną z nauczycielek. Podała mi rękę, mówiąc, że mnie zna. Myślałam, że rozmawiała z którąś z kobiet, okazało się jednak, że czytała książkę papy. O ile pamiętam, nazywa się pani Bradley. Przychodzi tu, żeby nauczać więźniarki, ma do pomocy trzy młode kobiety. Zawsze pomagają jej młode kobiety, co roku inne, ponieważ gdy tylko rozpoczynają pracę, od razu znajdują sobie mężów i odchodzą. Ze sposobu, w jaki ze mną rozmawiała, wywnioskowałam, że bierze mnie za starszą, niż jestem.
Pchała przed sobą nieduży wózek wypełniony książkami i papierami. Poinformowała mnie, że kobiety zwykle trafiają do Millbank bez znajomości podstawowych rzeczy ("nic nie wiedzą nawet o Biblii"), że wiele z nich potrafi czytać, ale nie pisać, a niektóre nie posiadły żadnej z tych umiejętności. Jej zdaniem są pod tym względem gorsze niż mężczyźni.
– Te książki – wskazała na tomy leżące na wózku – przeznaczone są dla lepszych więźniarek.
Przyjrzałam się im, były bardzo sfatygowane i nosiły ślady wielokrotnego dotykania: wyobraziłam sobie spracowane palce kartkujące je z nudy lub frustracji. Dostrzegłam tytuły z domowej biblioteczki, "Ortografię" Sullivana, "Katechizm historii Anglii", "Wiedzę o świecie" Blaira – pamiętam, że panna Pulver kazała mi w dzieciństwie uczyć się jej fragmentów na pamięć. Przyjeżdżając na wakacje, Stephen zwykł wyszydzać te podręczniki, przekonując, iż przekazują bezużyteczną wiedzę.
– Oczywiście nie ma sensu dawać im nowych książek – dodała pani Bradley, widząc, że oglądam upiorne okładki. – Wcale o nie nie dbają! Wyrywają kartki i wykorzystują je w najdziwniejszy sposób. – Podobno niektóre ukradkiem robią z nich papiloty i kręcą loki na postrzępionych włosach.
Sięgnęłam po "Wiedzę o świecie"; kiedy pani Bradley weszła do jednej z cel, otworzyłam ją i przerzuciłam wiotkie kartki. Zważywszy na miejsce, uznałam pytania za zgoła osobliwe, choć jednocześnie kryły w sobie pewną poezję. "Jakie ziarno pasuje do opornej gleby?". "Jaki kwas topi srebro?". Z głębi korytarza dobiegł nagle monotonny, niepewny pomruk, zgrzyt grubego obcasa o piasek i krzyk panny Ridley:
– Stój prosto i recytuj lekcję, jak pani prosi!
Z czego się robi cukier, olej i gumę?
Wyjaśnij znaczenie słowa: ulga.
W którą stronę pada cień?
Odłożywszy książkę, ruszyłam korytarzem, przystając po drodze, aby popatrzeć na więźniarki, które marszczyły czoła bądź dukały tekst. Minęłam sympatyczną Ellen Power, smutną katoliczkę Mary Ann Cook, która udusiła własne dziecko, i Sykes, wypytującą strażniczki o przebieg apelacji. Koło zakrętu usłyszałam znajomy głos. Postąpiłam kilka kroków naprzód. Selina Dawes recytowała fragment z Biblii przed damą, która przysłuchiwała się z uśmiechem.
Nie pamiętam, czego dotyczył tekst. Uderzyła mnie jej ładna wymowa, zgoła nieprzystająca do otoczenia, oraz uległa poza – kazano jej bowiem stanąć pośrodku celi z rękami splecionymi na fartuchu i pochyloną głową. Kiedy myślałam o Dawes, o ile to w ogóle robiłam, widziałam w niej uosobienie postaci Crivellego, melancholijnej, poważnej i surowej. Wspominałam niekiedy jej słowa o duchach, podarunkach i kwiatach, pamiętałam niepokojące spojrzenie. Dzisiaj jednak, z chudziutką szyją ukrytą pod wstążkami więziennego czepka, przygryzionymi wargami i wzrokiem opuszczonym i pod bacznym spojrzeniem wytwornej nauczycielki, wydawała się tylko młoda, bezbronna i niedożywiona. Ogarnęło mnie współczucie. Nie wiedziała, że ją obserwuję; dopiero gdy podeszłam bliżej, uniosła głowę i zamilkła. Krew uderzyła jej do twarzy; poczułam, że też się rumienię. Przypomniały mi się jej słowa o tym, że świat może spoglądać na nią do woli i stanowi to część kary.
Chciałam odejść, ale na mój widok nauczycielka wstała i skinęła głową. Życzę sobie porozmawiać z więźniarką? Zaraz skończą. Dawes jest doskonale przygotowana.
– Mów dalej – zachęciła. – Świetnie ci idzie.
Gdyby chodziło o inną kobietę, której kazano wyrecytować lekcję, obdarzono pochwałą, po czym skazano na wielogodzinne milczenie, pewnie nie miałabym nic przeciwko temu. Ale nie chciałam patrzeć na Selinę Dawes.
– Przyjdę innego dnia – odrzekłam i pani Jelf zaprowadziła mnie do cel położonych w dalszej części sektora, gdzie spędziłam następną godzinę.
Ach, to było okropne doświadczenie, tamtejsze więźniarki zaś wzbudziły mą instynktowną niechęć. Pierwsza, do której zajrzałam, odłożyła robótkę, wstała i dygnęła. W obecności strażniczki kuliła się i gorliwie kiwała głową, kiedy jednak pani Jelf zamknęła kratę i odeszła, więźniarka przyciągnęła mnie do siebie, szepcząc:
– Bliżej, jeszcze bliżej! Nie mogą mnie usłyszeć! Jeśli mnie usłyszą, uszczypną mnie! Ach, będą szczypać, szczypać bez końca!
Miała na myśli szczury. Przychodzą do niej w nocy; przez sen czuje na twarzy ich zimne pazury, a rano budzi się ze śladami ugryzień. Na potwierdzenie swych słów podciągnęła rękaw i pokazała mi ślady na ramieniu – jestem pewna, że pochodziły od jej własnych zębów.
– Jakim cudem dostają się do celi? – spytałam. Odpowiedziała, że przynoszą je strażniczki.
– Wpuszczają je przez oko – dodała, wskazując na wizjer. – Wrzucają do środka za ogony, widzę ich białe ręce. Opuszczają je na kamienną podłogę, jednego po drugim…
Czy porozmawiam z panną Haxby, żeby zabroniła tego procederu?
Chcąc ją uspokoić, obiecałam, że tak, a następnie wyszłam. Lecz następna więźniarka wydawała się niemal dorównywać szaleństwem swojej poprzedniczce, kolejna zaś – prostytutka o nazwisku Jarvis – zrazu sprawiła na mnie ważenie cofniętej w rozwoju, podczas rozmowy wierciła się bowiem i podrygiwała, uparcie unikając mego wzroku, cały czas błądziła spojrzeniem w górę i w dół, rejestrując szczegóły mojego stroju i uczesania. Jak mogę tak nieładnie się ubierać, wybuchnęła wreszcie, widocznie nie zdoławszy się powstrzymać. Przecież moja suknia jest niemal tak brzydka jak suknie strażniczek! Noszenie więziennego stroju sprawiało jej istną torturę; gdyby na wolności musiała ubierać się tak jak ja, ani chybi by ją to zabiło!
Co włożyłaby na moim miejscu, spytałam.
– Wybrałabym suknię z gazy Chamberry, narzutkę z wydry i słomkowy kapelusz przystrojony liliami – wyliczyła natychmiast.
A na nogi?
– Jedwabne pantofle ze wstążkami do kolan!
Ależ to strój na bal, zaoponowałam łagodnie. Przecież nie nosiłaby czegoś takiego w Millbank?
A jak! Musiałyby ją zobaczyć Hoy i O'Dowd, no i Grifiths, Wheeler i Banks, pani Pretty i panna Ridley też! A jak!
Jej entuzjazm trochę mnie zaniepokoił. Wyobraziłam sobie, jak nocą leży w celi, obmyślając szczegóły paradnego stroju. Kiedy jednak podeszłam do kraty, aby zawołać strażniczkę, Jarvis skoczyła ku mnie i przysunęła się bardzo blisko. Tępe dotychczas spojrzenie nabrało wyrazu przebiegłości.
– Miłośmy sobie gawędziły, prawda? – spytała. Skinęłam głową, przysuwając się do kraty. Podeszła jeszcze bliżej. Zaczęła wypytywać, dokąd idę w następnej kolejności? Do sektora B? Bo jeśli tak, czy nie zechciałabym przekazać wiadomości jej przyjaciółce, Emmie White? Wyciągnęła rękę ku mojej kieszeni, w której miałam notes i pióro.
– Tylko jedną karteczkę – poprosiła. Mogłabym ją w mgnieniu oka wrzucić do celi White. – Pół karteczki! To moja kuzynka, panienko. Przysięgam, każda strażniczka to potwierdzi.
Natychmiast odsunęłam się od niej i odepchnęłam wyciągniętą dłoń.
– Wiadomość? – powtórzyłam ze zdziwieniem i przestrachem.
Och, przecież wiedziała, że nie wolno mi niczego przekazywać! Co pomyślałaby o mnie panna Haxby? Co pomyślałaby o niej, za taką prośbę? Kobieta cofnęła się nieco, lecz nie ustępowała. Przecież to nic złego powiedzieć White, że przyjaciółka o niej myśli! Przeprasza, że chciała porwać mój notes, ale czy nie mogłabym chociaż przekazać słówka? Powiedzieć White, że jej przyjaciółka Jane Jarvis myśli o niej i chce, żeby o tym wiedziała?
Potrząsnęłam głową i zastukałam w kraty.
– Wiesz, że nie wolno ci o to prosić – odrzekłam. – Przykro mi, że złamałaś zakaz. – Wyraz przebiegłości zniknął, ustępując miejsca niechęci. Jarvis stanęła do mnie tyłem, obejmując się rękami.
– Niech cię diabli! – odezwała się całkiem wyraźnie, choć nie na tyle głośno, by zagłuszyć szuranie butów strażniczki.
Co ciekawe, to przekleństwo nie wywarło na mnie większego wrażenia. Zrazu zdziwiona, rzuciłam jej obojętne spojrzenie. Więźniarka popatrzyła na mnie z goryczą.
Nadeszła strażniczka.
– Wracaj do pracy – poleciła łagodnie, powtórnie zamykając kratę na klucz. Jarvis zawahała się, po czym przysunęła krzesło i sięgnęła po porzuconą robótkę. Nie wyglądała przy tym na rozgoryczoną czy urażoną, lecz – podobnie jak wcześniej Dawes – na wynędzniałą i chorą.
W sektorze E nadal rozlegały się głosy młodych pomocnic pani Bradley, ale ja poszłam na dół, do sektora pierwszej klasy, gdzie zajrzałam do panny Manning. Spoglądając na więźniarki, zastanawiałam się mimowolnie, której to Jarvis tak desperacko pragnęła przekazać wiadomość. Wreszcie spytałam cicho:
– Czy macie tu więźniarkę o nazwisku Emma White? – Kiedy panna Manning potwierdziła, pytając, czy chcę ją odwiedzić, potrząsnęłam głową, mówiąc z wahaniem, że pewna kobieta z sektora pani Jelf bardzo chciała czegoś się o niej dowiedzieć. Jej kuzynka, prawda? Jane Jarvis?
Panna Manning parsknęła.
– Kuzynka, tak pani powiedziała? Jest tak samo jej kuzynką, jak ja!
Dodała, że White i Jarvis to "przyjaciółki" i są ze sobą "bardzo blisko". Tego rodzaju "przyjaźnie" bywają w więzieniach powszechnym zjawiskiem; zetknęła się z nimi wszędzie, gdzie dotąd pracowała. To skutek samotności. Panna Manning widywała, jak najbardziej zatwardziałe recydywistki usychały z tęsknoty za dziewczyną, która wystawiła je do wiatru albo miała już inną przyjaciółkę. Wybuchnęła śmiechem.
– Proszę uważać, żeby nie stać się obiektem podobnych afektów – powiedziała. – Zdarzały się kobiety, które zakochiwały się w strażniczkach i trzeba było przenieść je do innego więzienia. A robiły przy tym tyle hałasu, że boki zrywać!
Roześmiała się ponownie. Podążałam za nią ogarnięta dziwnym uczuciem: słyszałam przecież, jak mówiły o "przyjaciółkach" i sama używałam tego słowa, nieświadoma jego kontekstu. Na domiar złego Jarvis usiłowała zrobić ze mnie narzędzie swych zakazanych skłonności…
Stanęłyśmy przed jedną z cel.
– To właśnie White – mruknęła – o której tak ciągle rozmyśla Jane Jarvis.
Ujrzałam rosłą dziewczynę o pożółkłej cerze, pochyloną nad rzędem krzywych ściegów na płóciennej torbie, którą kazano jej uszyć.
Na nasz widok wstała i dygnęła.
– W porządku, White – powiedziała panna Manning. – Jakieś wieści o córce? – I dodała, zwracając się do mnie:
– White ma córkę, którą pozostawiła pod opieką ciotki. Uważamy jednak, że ta daje małej zły przykład, prawda, White? Istnieją obawy, że dziewczynka też zejdzie na manowce.
White odrzekła, że nie miała żadnych wiadomości. Gdy podchwyciła moje spojrzenie, odwróciłam wzrok i pozostawiwszy pannę Manning przy celi, poprosiłam inną strażniczkę o odprowadzenie mnie do wyjścia. Opuściłam więzienie z radością, z ulgą czując na twarzy krople deszczu, ponieważ wszystko, co widziałam tam i słyszałam – chore i samobójczynie, szczury szalonej więźniarki, "przyjaciółki" i śmiech panny Manning – ni stąd, ni zowąd napełniło mnie obrzydzeniem. Przypomniałam sobie chwilę, kiedy wyszłam z więzienia po pierwszej wizycie i odetchnęłam czystym powietrzem, wyobrażając sobie, jak moja własna przeszłość zostaje umieszczona pod kluczem i puszczona w niepamięć. Mokry płaszcz zaciążył mi na ramionach, a ciemny rąbek spódnicy pociemniał jeszcze bardziej w miejscu, gdzie przylgnęło błoto.
Wróciłam do domu dorożką i rozmyślnie zwlekałam z zapłatą w nadziei, że matka zobaczy mnie przez okno. Nie zobaczyła: siedziała w salonie, przepytując nową pokojówkę. To znajoma Boyd, starsza dziewczyna. Ona nie zawraca sobie głowy opowieściami o duchach i chętnie przyjmie posadę – podejrzewam, że Boyd, zastraszona przez matkę, musiała ją przekupić, gdyż ta nowa przywykła do lepszego wynagrodzenia. Twierdzi jednak, iż gotowa jest zrezygnować z dodatkowego szylinga na rzecz własnego pokoju: w obecnym miejscu pracy dzieli sypialnię z kucharką, która ma "złe nawyki". Poza tym niedaleko stąd mieszka jej przyjaciółka i chciałaby być blisko niej.
– Czy ja wiem – odrzekła matka. – Mojej drugiej pokojówce nie spodoba się, jeśli będziesz zajmować się czymś poza pracą. Wiedz też, że nie możesz przyjmować żadnych odwiedzin. Ani sama ich składać kosztem pracy.
Dziewczyna odparła, że w życiu by nie śmiała zrobić czegoś takiego, i matka postanowiła zatrudnić ją na próbę. Zamieszka u nas w sobotę. Ma końską twarz i nazywa się Vigers. Podoba mi się; nigdy specjalnie nie przepadałam za Boyd.
– Szkoda tylko, że jest taka brzydka! – powiedziała Pris, ukradkiem obserwując ją zza zasłony.
Uśmiechnęłam się, po czym naszła mnie okropna myśl. Mary Ann Cook, więźniarka z Millbank, padła ofiarą zalotów syna swoich chlebodawców; pomyślałam o panu Barclayu, panu Wallace oraz przyjaciołach Stephena, którzy czasami nas odwiedzają i poczułam ulgę, że dziewczyna nie jest ładna.
Matka chyba pomyślała o tym samym, gdyż potrząsnęła głową, słysząc uwagę Prissy. Vigers będzie w sam raz, uznała. Brzydkie służące są bardziej oddane. I widać, że ma głowę na karku, zna swoje miejsce. Koniec z bzdurami o skrzypiących schodach!
Pris spochmurniała. W Marishes będzie miała całą rzeszę młodych pokojówek.
– W niektórych posiadłościach – wtrąciła pani Wallace, która grała z matką w karty – pokojówki nadal sypiają w kuchni, na półkach. Kiedy byłam dzieckiem, rodzice zawsze kazali pomywaczce spać na skrzyni z platerami. Kucharka miała do swojej dyspozycji poduszkę jako jedyna spośród całej służby.
Pani Wallace okazała zdziwienie, że mogę spać pod pomieszczeniem, w którym hałasuje służąca. Odparłam, iż jestem gotowa znieść te niewygody za cenę widoku Tamizy, poza tym z mego doświadczenia wynika, że pokojówki (jeśli tylko nie dostają konwulsji ze strachu) są zwykle zbyt zmęczone, by w mieć w głowie coś innego prócz snu.
– I dobrze! – zawołała.
Matka poradziła, by pani Wallace nie zwracała uwagi na moje poglądy w kwestii służby.
– Margaret ma takie pojęcie o traktowaniu służącej – dorzuciła – jak o dojeniu krowy.
Następnie, zmieniając temat, poprosiła nas o wyjaśnienie nader osobliwego zjawiska. Podobno w mieście znajdowało się trzydzieści tysięcy zdesperowanych szwaczek, a ona ma kłopot ze znalezieniem jednej, która umiałaby porządnie uszyć pelerynkę za mniej niż funta…
Liczyłam, że Stephen wpadnie z wizytą i przyprowadzi ze sobą Helen, lecz tak się nie stało: pewnie deszcz zatrzymał ich w domu. Odczekawszy do dziesiątej, poszłam więc na górę. Wkrótce matka podążyła za mną z lekarstwem. Gdy weszła, siedziałam w koszuli nocnej, owinięta pledem. Dostrzegła na mojej szyi medalion.
– Doprawdy, Margaret! – powiedziała. – Masz tyle pięknej biżuterii, a nosisz takie starocie!
– Dostałam go od taty – zaoponowałam. Nie powiedziałam jej o ukrytym wewnątrz kosmyku jasnych włosów, nie wie, że go mam.
– Takie brzydactwo! – zawołała.
Skoro zależy mi na pamiątce po ojcu, to dlaczego nie noszę broszek ani pierścionków, które kazała wykonać po jego śmierci? Bez słowa ukryłam medalion pod koszulą nocną. Jego chłód przejął mnie dreszczem.
Pijąc chloral, zobaczyłam, jak lustruje obrazki przypięte nad sekretarzykiem i dziennik. Był zamknięty, ale między kartkami tkwił wsunięty ołówek.
– Co to jest? – spytała. – Co ty tam piszesz?
Oświadczyła, że niezdrowo jest siedzieć zbyt długo nad dziennikiem; zmęczy mnie to i przygna dawne, mroczne myśli. Po co dajesz mi środek nasenny, pomyślałam, skoro nie chcesz, żebym się zmęczyła? Ale nie powiedziałam tego głośno. Schowałam dziennik i po wyjściu matki wyjęłam go ponownie.
Dwa dni temu pan Barclay sięgnął po odłożoną przez Priscillę książkę, po czym wyśmiał jej treść. Nie lubi kobiet piszących. Jego zdaniem kobiety potrafią jedynie tworzyć "dzienniki serca". Nie mogę uwolnić się od tego określenia. Rozmyślam o swym ostatnim dzienniku, który nosił ślady mej własnej krwi i płonął tak długo, jak ponoć płonie ludzkie serce, kiedy je spalić. Ten dziennik będzie inny. Pragnę, aby moje zapiski nie przywołały dawnych refleksji, lecz – podobnie jak chloral – trzymały je z dala ode mnie.
Ach, i byłoby tak, gdyby dzisiejsza wizyta w Millbank nie nasunęła mi dziwacznych wspomnień. Ponownie sporządziłam wierną relację, opisując krok po kroku pobyt w żeńskim więzieniu, lecz zamiast koić, owo zajęcie wyostrzyło mój umysł i przepływające myśli nadziewają się nań jak na rożen. "Proszę nas wspomnieć, kiedy następnym razem nie będzie pani mogła zasnąć", powiedziała Dawes w ubiegłym tygodniu, zatem czynię to teraz. Myślę o uwięzionych w mroku kobietach, które zamiast leżeć nieruchomo, niespokojnie krążą po swoich celach. Szukają sznurów, które mogłyby obwiązać wokół własnej szyi. Ostrzą noże, żeby się okaleczyć. Jane Jarvis, prostytutka, woła White przebywającą dwa piętra niżej, a Dawes półgłosem recytuje wyuczony tekst. Słowa zaczynają do mnie docierać i przyłączam się do niej w posępnym duecie.
Częste pytania i odpowiedzi na temat sfer, autorstwa eksperta w tej dziedzinie
Dokąd wędruje duch po opuszczenia ciała, w którym się znajdował?
Wędruje do sfery najniższej, dokąd przechodzą wszystkie nowe dusze.
Jak tam trafia?
W towarzystwie jednego z przewodników tudzież duchów opiekuńczych, które zwiemy aniołami.
Jaka wydaje się najniższa sfera duchowi świeżo przybyłemu z ziemi?
Wydaje mu się miejscem wielkiego spokoju i wesela, jasności, kolorów etc. Mieści w sobie wszelkie pozytywne cechy.
Przez kogo nowy duch zostaje przyjęty i powitany?
Jak już wspomniano, duch dociera tam w towarzystwie przewodnika, który prowadzi go do miejsca, gdzie czekają nań przyjaciele i członkowie rodziny, którzy trafili tam przed nim. Witają go z uśmiechem, a następnie prowadzą do zbiornika lśniącej wody, gdzie może zażyć kąpieli. Dają mu odzież, aby się okrył i pokazują dom, w którym ma zamieszkać. Odzież i dom są piękne i przepysznie wykonane.
Na czym polegają obowiązki ducha w najniższej sferze?
Jego obowiązkiem jest oczyścić swe myśli przed podróżą do kolejnej sfery.
Ile jest sfer, które musi minąć na swej drodze?
Siedem. Najwyższa z nich to dom MIŁOŚCI, którą zwiemy BOGIEM!
Czy duchy osób umiarkowanie religijnych, życzliwych, prawych etc. mogą liczyć na pomyślne przebycie drogi z jednej sfery do drugiej?
Ludzie o dobrym i szlachetnym usposobieniu uczynią to bez trudu, bez względu na ich ziemskie pochodzenie. Ludzie o niskich pobudkach, mściwi i popędliwi, napotkają na swej drodze rozmaite – tutaj papier jest przedarty, chyba chodzi o słówo "przeszkody". Ludzie nikczemni nie mają wstępu nawet do opisanej wyżej najniższej sfery. Znajdą się w ciemności i będą harować dopóty, dopóki nie okażą żalu za grzechy, a także nie odpokutują za zło, które wyrządzili. Ów proces może potrwać nawet tysiące lat.
Jak wygląda relacja pomiędzy medium a wspomnianymi sferami?
Medium nie posiada prawa wstępu do owych sfer, niekiedy staje tylko u ich bram i z daleka ogląda cuda w nich zawarte. Czasem pozwala mu się również zajrzeć do piekieł.
Co jest prawdziwym domem medium?
Prawdziwym domem medium nie jest ani ten świat, ani następny, jeno owo mgliste, dyskusyjne miejsce znajdujące się pomiędzy nimi.
Tutaj pan Vincy wkleit notkę: "Jesteś medium poszukującym własnego domu? Znajdziesz go w…" – tu umieścił adres swego hotelu. Dostał tę książkę od pewnego dżentlemena w Hackney i zamierza przekazać ją jegomościowi z Farrington Road. Przyniósł mi ją ukradkiem ze słowami: "Zważ, pani, że nie pokazuję jej byle komu. Nie trafi na przykład w ręce panny Sibree. Trzymam owe książki jedynie dla osób, które darzę specjalnymi względami".
Aby uchronić kwiat przed zwiędnięciem: Dodać do wody nieco gliceryny. Dzięki temu płatki nie opadną ani nie zbrązowieją.
Aby przedmiot fosforyzował: Zakupić pewną ilość fosforyzującej farby, najlepiej w sklepie, gdzie nas nie znają. Rozcieńczyć farbę odrobiną terpentyny i namoczyć w niej paski muślinu. Muślin wysuszyć, a następnie strząsnąć zeń proszek, którym można pokryć każdy przedmiot. Woń terpentyny można zatuszować kroplą pachnidła.
Do Millbank. Przy bramie wewnętrznej zastałam grupę strażników z męskiego więzienia oraz dwie strażniczki – pannę Ridley i pannę Manning, w narzuconych płaszczach z grubego sukna i w kapturach. Na mój widok panna Ridley skinęła głową. Wyjaśniła, że czekają na przyjazd skazanych z policyjnych aresztów i innych więzień; ona i panna Manning mają odebrać kobiety. Zapytałam, czy mogę poczekać z nimi. Nigdy nie widziałam, jak postępują z nowymi więźniami. Postaliśmy chwilę. Strażnicy chuchali w zziębnięte dłonie. Naraz od strony domku dozorcy dobiegło wołanie, po którym dał się słyszeć stukot kopyt oraz zgrzyt kół i na żwirowy dziedziniec Millbank wtoczył się posępny wóz bez okien – furgon więzienny. Panna Ridley i starszy strażnik powitali woźnicę, po czym otworzyli drzwi pojazdu.
– Najpierw wypuszczą kobiety – powiedziała do mnie panna Manning. – Proszę spojrzeć, idą. – Podeszła bliżej, szczelniej otulając się płaszczem. Ja jednak nie ruszyłam się z miejsca, wiedziona chęcią dokładniejszego przyjrzenia się nowo przybyłym.
Było ich cztery – trzy młode dziewczęta oraz kobieta w średnim wieku, z posiniaczonym policzkiem. Wszystkie trzymały przed sobą ręce skute kajdankami; chwiejnie zeskakiwały z wozu i niepewnie toczyły wzrokiem po bladym niebie, upiornych wieżach i żółtych murach Millbank. Jedynie na najstarszej widok ów zdawał się nie robić żadnego wrażenia. Jak się okazało, widywała go nieraz, kiedy bowiem stanęły w nierównym szeregu, zobaczyłam, jak panna Ridley mruży oczy.
– Ty znowu tutaj, Williams? – odezwała się, i posiniaczona twarz kobiety pociemniała.
Szłam z tyłu, za panną Manning. Młodsze kobiety nadal rozglądały się lękliwie; jedna szepnęła coś sąsiadce, czym naraziła się na połajanki. Ich niepewność przypomniała mi moją pierwszą wizytę w więzieniu, niespełna miesiąc temu. W ciągu tego czasu przywykłam do bliźniaczych korytarzy, które początkowo powodowały dezorientację, do strażniczek oraz wszelakich krat, wrót i zamków, których łoskoty różniły się w zależności od ich wielkości i przeznaczenia. Owa szczególna myśl wzbudziła we mnie na poły satysfakcję, na poły niepokój. Wspomniałam bowiem słowa panny Ridley o tym, jak po omacku znalazłaby drogę. Jakże się wówczas nad nią litowałam: w moich oczach była niewolnicą Millbank na równi ze swymi podopiecznymi.
Dlatego niemal z radością przyjęłam fakt, iż wchodzimy do budynku dla kobiet wejściem, którego nie znałam, i mijamy szereg pomieszczeń, których dotąd nie było mi dane ujrzeć. W pierwszym z nich zastałyśmy pracownicę odpowiedzialną za sprawdzenie papierów nowych skazanych i wprowadzenie danych do pokaźnego dziennika. Ona również popatrzyła srogo na więźniarkę z siniakiem.
– Ty nie musisz się przedstawiać – powiedziała, zapisując coś na kartce. – Co tym razem, panno Ridley?
Panna Ridley zajrzała do swoich dokumentów.
– Kradzież – odrzekła krótko. – I okrutna napaść na policjanta, który złapał ją na gorącym uczynku. Cztery lata.
Kobieta przy biurku pokręciła głową.
– Przecież w zeszłym roku wyszłaś na wolność, Williams. O ile dobrze pamiętam, miałaś nadzieję na posadę u pewnej katolickiej damy. Co się stało?
Panna Ridley odpowiedziała, że do kradzieży doszło właśnie w domu owej damy, policjant zaś został pobity jednym z przedmiotów do niej należących. Kiedy wszystkie szczegóły zostały skrzętnie zapisane, rejestratorka kazała Williams odejść na bok i gestem przywołała następną skazaną. Była to ciemnowłosa dziewczyna o cygańskim wyglądzie. Rejestratorka zanotowała coś w swoim zeszycie.
– Kolej na ciebie, Czarnooka Sue – powiedziała wreszcie łagodnie. – Jak się nazywasz?
Dziewczyna nazywała się Jane Bonn, miała dwadzieścia dwa lata i trafiła do Millbank za spędzenie płodu.
Kolejna – zapomniałam jej nazwisko – liczyła sobie lat dwadzieścia cztery i była uliczną złodziejką.
Trzecia miała lat siedemnaście, włamała się do sklepowej piwnicy i podłożyła ogień. Pod gradem pytań wybuchła płaczem, po czym uniosła rękę do twarzy i jęła żałośnie pocierać mokre oczy i nos. Panna Manning podała jej chustkę.
– Nie płacz – odezwała się. – Płaczesz, bo jesteś wystraszona. – I pogłaskała dziewczynę po kędzierzawych włosach. – Już dobrze.
Panna Ridley spoglądała na to bez słowa. Rejestratorka westchnęła tylko, znalazła w zeszycie błąd i gorliwie rzuciła się, aby go poprawić.
Po dopełnieniu formalności nowo przybyłe zostały zaprowadzone do kolejnego pomieszczenia. Nikt nie dał mi do zrozumienia, abym udała się do swych zwykłych zajęć, dlatego postanowiłam uczestniczyć w procedurze do końca. W pomieszczeniu znajdowała się ławka, na której polecono usiąść skazanym, oraz jedno jedyne krzesło. Krzesło złowróżbnie stało pośrodku, tuż obok niewielkiego stolika. Na stoliku leżały nożyczki oraz grzebień; na ich widok obie młode więźniarki zadrżały.
– Tak jest – powiedziała szyderczo starsza więźniarka – trzęście się. Tutaj obetną wam włosy. – Panna Ridley natychmiast ją uciszyła, ale słowa tamtej zrobiły swoje i dziewczęta wyglądały na jeszcze bardziej przerażone niż przedtem.
– Proszę – krzyknęła jedna z nich – niech pani nie obcina mi włosów! Błagam panią!
Panna Ridley podniosła nożyczki i kilkakrotnie przecięła nimi powietrze.
– Pomyślałby kto – odezwała się, spoglądając prosto na mnie – że zamierzam wykłuć im oczy, prawda, panno Prior? – Wskazała nożyczkami na jedną z rozdygotanych dziewcząt – podpalaczkę – gestem każąc jej usiąść na krześle. – Podejdź no tutaj – poleciła, a gdy tamta się zawahała, powtórzyła: – Tutaj! – tak groźnym tonem, że nawet mnie przeszły ciarki po grzbiecie. – A może mam zawołać kilku dozorców, żeby cię przytrzymali za ręce i nogi? Właśnie skończyli u mężczyzn, nie będą się patyczkować.
Dziewczyna podniosła się z ociąganiem i chwiejnie przycupnęła na krześle. Panna Ridley ściągnęła jej czepek, po czym przeczesała palcami włosy, rozluźniając loki i wyjmując szpilki. Czepek został przekazany rejestratorce, która uczyniła stosowną adnotację w swym wielkim dzienniku, pogwizdując przy tym pod nosem i obracając na języku miętówkę. Miedzianobrązowe włosy dziewczyny były miejscami sztywne i pociemniałe od potu tudzież pomady. Czując, jak opadają jej na kark, ponownie zaczęła płakać, na co panna Ridley powiedziała z westchnieniem:
– Głuptasie, przecież przytnę je tylko do brody. Poza tym kto będzie cię tutaj oglądał?
Jej słowa wywołały oczywiście kolejny potok łez. Obojętna na te lamenty strażniczka rozczesała grzebieniem tłuste kosmyki dziewczyny i chwyciwszy je jedną ręką, zaczęła ciąć. Pomyślałam o własnych włosach, które Ellis rozczesała w podobny sposób nie dalej jak trzy godziny temu. Wydało mi się, jakby każde pasmo stanęło nagle, napinając się na szpilkach. To było straszne, siedzieć tak i patrzeć na błyskające nożyczki, podczas gdy dziewczyna dygotała, rozpaczliwie lejąc łzy. Straszne, a mimo to nie mogłam odwrócić wzroku. Podobnie jak pozostałe trzy więźniarki, mogłam tylko patrzeć, urzeczona i zażenowana. Wreszcie strażniczka uniosła rękę, a obcięte włosy zwisły bezwładnie; kiedy dwa lub trzy luźne pasma opadły na wilgotną twarz dziewczyny, tamte wzdrygnęły się, podobnie jak ja.
Panna Ridley spytała, czy chce, aby zachowano jej włosy. Wygląda na to, że więźniarki mogą prosić o przechowanie obciętych włosów wraz z innymi rzeczami, które odbiorą po odsiedzeniu wyroku. Dziewczyna spojrzała na kosmyki i potrząsnęła głową.
– Dobrze – odrzekła panna Ridley i wrzuciła obcięte pasma do wiklinowego kosza. – W Millbank potrafimy z nich zrobić użytek – rzuciła posępnie pod moim adresem.
Ostrzyżono kolejne kobiety – starsza więźniarka poddała się zabiegowi z manifestacyjnie stoickim spokojem, złodziejka z rozpaczą, a Czarnooka Sue, ta od aborcji, której długie, czarne włosy wisiały niczym kaptur ze smoły albo melasy, szarpała się, kopała i przeklinała. Zawołano rejestratorkę, aby pomogła pannie Manning przytrzymać ją za ręce, panna Ridley zaś zadyszała się i poczerwieniała.
– Już po wszystkim, ty mała dzikusko! – oznajmiła wreszcie. – Proszę, ile miałaś włosów, ledwo obejmuję je ręką! – Uniosła do góry pęk czarnych loków.
Rejestratorka podeszła bliżej i dotknęła ich palcami.
– Piękne! – odezwała się z podziwem. – Prawdziwe hiszpańskie sploty. Musimy przewiązać je nicią, panno Manning. Byłaby z nich śliczna peruka. – Odwróciła się do dziewczyny. – I co tak wytrzeszczasz oczyska? Będziesz nam dziękować, gdy za sześć lat damy ci je z powrotem!
Panna Manning przyniosła sznurek; związano włosy i dziewczyna wróciła na ławkę. Na jej szyi widniała czerwona szrama od nożyczek.
Patrzyłam na to wszystko coraz bardziej zakłopotana. Więźniarki chwilę obrzucały mnie ukradkowymi, lękliwymi spojrzeniami, jakby zachodziły w głowę, jaką też paskudną rolę przyjdzie mi odegrać w tym odrażającym spektaklu. W pewnej chwili panna Ridley upomniała młodą Cygankę:
– Wstydź się, dama wizytująca patrzy! Zobaczysz, że w ogóle cię nie odwiedzi!
Gdy postrzyżyny dobiegły końca i panna Ridley odeszła na bok, aby wytrzeć ręce, podeszłam bliżej, pytając ściszonym głosem, co teraz będzie z kobietami. Wyjaśniła normalnym tonem, że się rozbiorą, wykąpią, a następnie zostaną oddane w ręce więziennego lekarza.
– Sprawdzimy, czy nic przy sobie nie mają – dodała.
Ponoć kobiety próbują przemycić do więzienia najróżniejsze przedmioty, "tytoń, a nawet noże". Po skończonym badaniu otrzymają więzienne ubrania i wysłuchawszy krótkiej przemowy pana Shillitoe oraz panny Haxby, pójdą do cel, gdzie odwiedzi je pan Dabney, kapelan.
– Kolejną dobę spędzą samotnie. Będzie to dla nich dobra okazja do przemyślenia swoich występków. – Odwiesiwszy ręcznik na haczyk, przeniosła wzrok na nieszczęśnice siedzące na ławce. – Rozbierać się – rozkazała. – Dalej, żywo!
Ogłupiałe i potulne jak owce wobec postrzygaczy, więźniarki poczęły natychmiast ściągać suknie. Panna Manning przyniosła skądś cztery płytkie pudełka i postawiła im u stóp. Stałam przez chwilę, patrząc, jak mała podpalaczka zsuwa stanik, odsłaniając brudną bieliznę, a Cyganka unosi rękę, ukazując ciemne zagłębienie pachy, po czym odwraca się wstydliwie, rozpinając haftki gorsetu. Panna Ridley nachyliła się ku mnie.
– Życzy pani sobie asystować podczas kąpieli? – spytała.
Powiew jej oddechu sprawił, że zamrugałam powiekami i odwróciłam wzrok. Nie, pójdę do cel, zdecydowałam. Wyprostowała się, krzywiąc usta, i wydało mi się, że dostrzegam coś za jej wyblakłym spojrzeniem – coś w rodzaju gorzkiej satysfakcji albo rozbawienia.
– Jak pani chce – odrzekła jednak uprzejmie. Wyszłam z sali, nie patrząc więcej na kobiety. Panna Ridley zawołała strażniczkę, która przechodziła właśnie korytarzem, i kazała jej zaprowadzić mnie do głównego więzienia. Po drodze zobaczyłam uchylone drzwi niewątpliwie prowadzące do gabinetu lekarza: było to ponure pomieszczenie z wysoką, drewnianą kozetką oraz stołem, na którym leżały porozkładane instrumenty medyczne. Stał tam jakiś mężczyzna, pewnie lekarz we własnej osobie. Kiedy przechodziłyśmy obok, nie podniósł głowy, tylko dalej obcinał sobie paznokcie.
Moja przewodniczka nazywała się panna Brewer. Wydała mi się niezwykle młoda jak na strażniczkę, lecz wkrótce wyszło na jaw, że nie jest strażniczką, tylko pomocnicą kapelana. Nosi mantylkę innego koloru niż pozostałe pracownice więzienia i ma przyjemniejszy sposób bycia. Do jej obowiązków należy roznoszenie więziennej poczty. Powiedziała mi, że więźniarki mogą wysłać i otrzymać jeden list na dwa miesiące, jednakże ze względu na liczbę kobiet pocztę dostarcza się codziennie. Jej zdaniem to przyjemne zajęcie – najprzyjemniejsze ze wszystkich. Nigdy nie ma dość widoku twarzy więźniarek, kiedy staje na progu i wręcza im listy.
Miałam okazję się o tym przekonać, gdyż towarzyszyłam jej przez chwilę. Szczęśliwe adresatki listów wydawały okrzyki radości i przyciskały koperty do piersi lub ust. Tylko jedna z kobiet obdarzyła nas zalęknionym spojrzeniem.
– Nic dla ciebie, Banks – zapewniła ją pospiesznie panna Brewer. – Nie obawiaj się.
Wyjaśniła mi, że Banks ma siostrę w bardzo ciężkim stanie i lada dzień spodziewa się smutnej nowiny. To jedyna przykra strona tego zajęcia, dodała. Niechętnie zaniesie ten list, "gdyż oczywiście będę wiedziała, co zawiera".
Wszystkie listy stąd i do więzienia trafiają do biura kapelana, po czym zostają przeczytane przez nią lub pana Dabneya.
– Zatem musi pani wiedzieć wszystko o życiu więźniarek! – powiedziałam. – Wszelkie ich tajemnice, zamiary…
Słysząc moje słowa, poczerwieniała, jakby dotąd nie przeszło jej to przez myśl.
– Trzeba przeczytać te listy – odparła. – Takie są przepisy. A ich treść nie kryje w sobie nic szczególnego.
Następnie weszłyśmy na schody i dotarłyśmy na najwyższe piętro. Przyszło mi nagle coś do głowy. Stosik listów malał. Wśród nich znajdowała się wiadomość do Ellen Power, podstarzałej więźniarki. Na widok koperty spojrzała na mnie i puściła oko.
– Od mojej wnuczki – wyjaśniła. – Nigdy o mnie nie zapomina.
Szłyśmy dalej, podchodząc coraz bliżej zakrętu. W pewnej chwili przysunęłam się do panny Brewer, pytając, czy ma coś dla Seliny Dawes. Odpowiedziała mi zdumionym spojrzeniem. Dla Dawes? Ależ nic! Dziwne, że w ogóle o to pytam, gdyż Dawes nigdy nie otrzymuje żadnych listów, jedyna w całym więzieniu!
Nigdy? Nigdy, powtórzyła. Być może przychodziły jakieś listy, zanim panna Brewer rozpoczęła pracę w Millbank, nie wiadomo. Jednakże w ciągu ostatniego roku nic do niej nie przysłano ani też nie skreśliła żadnej wiadomości.
– Czyżby nie miała przyjaciół lub rodziny? – spytałam, a panna Brewer wzruszyła ramionami.
– Może zerwała z nimi kontakt albo oni zerwali kontakt z nią. Takie rzeczy się zdarzają. – Uśmiechnęła się z przymusem. – Jak widać są tu kobiety – dodała – które nie zdradzają swoich sekretów…
Zabrzmiało to bardzo oficjalnie. Panna Brewer przyspieszyła kroku. Kiedy ją dogoniłam, zajęta była odczytywaniem listu kobiecie, która najwyraźniej nie umiała sama tego zrobić. Jej słowa dały mi do myślenia. Minąwszy pannę Brewer, znalazłam się przy kolejnym rzędzie cel i nim Dawes zdążyła podnieść oczy, zyskałam sekundę lub dwie, by popatrzeć na nią przez pręty.
Dotąd nie zastanawiałam się nad osobami, które mogły odwiedzać pannę Selinę Dawes bądź przysyłać jej miłe lub zwyczajne listy. Świadomość braku takowych zdawała się dodatkowo zagęszczać spowijające ją samotność i ciszę. Przyszło mi do głowy, że słowa panny Brewer są bliższe prawdy, niż myślała: Dawes skrzętnie ukrywa swoje sekrety, nawet tu, w Millbank. Przypomniałam też sobie słowa innej strażniczki, że pomimo swojej urody Dawes nie znalazła więźniarki, która chciałaby mieć ją za "przyjaciółkę". Teraz je zrozumiałam.
Popatrzyłam na nią z litością, i pomyślałam: jesteś taka, jak ja.
Jakże żałuję, iż owa myśl nie kazała mi wówczas odejść i pozostawić ją w celi. Zobaczyłam, jak Dawes podnosi głowę i uśmiecha się, spoglądając na mnie z wyczekiwaniem. Nie pozostawało mi nic innego, jak wejść do środka. Skinęłam na stojącą opodal panią Jelf; nim strażniczka dotarła do celi, wyjęła klucz i otworzyła kratę, więźniarka zdążyła odłożyć druty i wstać.
Kiedy po chwili pani Jelf z ociąganiem wróciła do swych obowiązków, Dawes odezwała się pierwsza.
– Cieszę się, że pani przyszła! – Powiedziała też, że bardzo żałowała, iż nie mogłam jej ostatnio odwiedzić.
Ostatnio?
– Ach tak – przypomniałam sobie. – Ale byłaś zajęta z nauczycielką.
Wzgardliwie uniosła podbródek.
– Z nią – powiedziała. Dodała, że jest tu uważana bez mała za cudowne dziecko, ponieważ potrafi w ciągu jednego popołudnia nauczyć się fragmentu z Biblii i wyrecytować go rankiem w kaplicy. A cóż innego miałaby robić, aby wypełnić sobie puste godziny?
– O wiele chętniej porozmawiałabym z panią, panno Prior. Ostatnim razem okazała mi pani tyle dobroci, chociaż wcale na nią nie zasłużyłam. Od tamtej pory rozmyślam tylko o tym, by… Powiedziała pani, że przychodzi tu jako przyjaciel. W Millbank brakuje okazji, by przypomnieć sobie znaczenie tego słowa.
Jej słowa sprawiły mi radość; spojrzałam na nią z jeszcze większą sympatią i współczuciem. Porozmawiałyśmy trochę o zwyczajach panujących w więzieniu.
– Zapewne po jakimś czasie będziesz mogła ubiegać się o przeniesienie do zakładu o łagodniejszym rygorze, na przykład do Fulham – powiedziałam, ale Dawes tylko wzruszyła ramionami i odparła, że każde więzienie jest takie samo.
Mogłam wyjść z jej celi i udać się do kolejnej więźniarki, zyskując tym samym spokój ducha, intrygowała mnie jednak niezmiernie. Wiedziona niepohamowaną ciekawością, wyznałam, iż wiem od jednej ze strażniczek, że nie otrzymuje żadnych listów… Czy to prawda, spytałam. Czy na zewnątrz nie ma nikogo, kto interesowałby się jej cierpieniem?
Spoglądała na mnie przez chwilę; pomyślałam, że w przypływie dumy w ogóle nie zechce odpowiedzieć. Zaraz jednak odrzekła, że owszem, posiada wielu przyjaciół. No tak, przyjaciół z zaświatów. Opowiadała mi o nich. Ale przecież na zewnątrz musiała zostawić kogoś, kto za nią tęskni? Ponownie wzruszyła ramionami, tym razem bez słowa.
– Nie masz żadnych krewnych?
Powiedziała, że miała ciotkę, która odwiedza ją czasem w bezcielesnej postaci.
– Nie masz przyjaciół – drążyłam – żywych przyjaciół?
A moim zdaniem, ilu przyjaciół pospieszyłoby z wizytą, spytała wyniośle, gdybym to ja znalazła się w Millbank? Świat, w którym mieszkała na wolności, nie był może najwytworniejszy, ale nie był też światem złodziei i kryminalistów, skąd pochodziły rzesze tutejszych więźniarek. Poza tym "nie chce, aby ją oglądano" w miejscu takim jak to. Woli towarzystwo bezstronnych duchów aniżeli ludzi, którzy szydzili z jej nieszczęścia.
Celowo użyła tego słowa. Słysząc je, pomyślałam mimowolnie o innych dwóch słowach wypisanych na tablicy przed celą: "oszustwo i napaść". Zauważyłam, że niektóre więźniarki znajdują ulgę w opowiadaniu mi o swoich zbrodniach.
– I chciałaby pani, bym opowiedziała jej o mojej? – odparła natychmiast. – Cóż, dlaczegóż by nie? Tyle że żadnej zbrodni nie było! Tylko…
Tylko co? Potrząsnęła głową.
– Tylko pewna niemądra dziewczyna zobaczyła ducha i bardzo się przelękła, czym tak przeraziła pewną damę, że doprowadziła do jej śmierci. A za wszystko obarczono winą mnie.
Słyszałam o tym od panny Craven. Zapytałam o przyczynę strachu dziewczyny. Po chwili wahania Dawes wyznała, że duch stał się niegrzeczny – dokładnie tego słowa użyła. Stał się niegrzeczny, co tak bardzo wyprowadziło z równowagi ową damę, panią Brink…
– Okazało się, że miała słabe serce, o czym wcześniej nie wiedziałam. Zemdlała, a potem zmarła. Była moją przyjaciółką. Podczas rozprawy nikt nie wziął tego pod uwagę. Musieli tylko znaleźć przyczynę, coś, co pomogłoby im zrozumieć sytuację. Sprowadzono matkę tamtej dziewczyny, która zeznała, że jej córka została skrzywdzona, podobnie jak biedna pani Brink, a winę za to ponosiłam właśnie ja.
– Podczas gdy prawdziwym sprawcą był… był krnąbrny duch?
– Tak.
Ale jaki sędzia, dodała, jaka ława przysięgłych (chyba żeby zwołać grupę spirytystów, co było jej największym marzeniem) daliby temu wiarę?
– Doszli do wniosku, że to nie mógł być duch, ponieważ duchy nie istnieją. – Skrzywiła się. – I stwierdzili, że doszło do oszustwa oraz napaści.
– A co mówiła tamta dziewczyna? – spytałam. Dawes odrzekła, że musiała czuć obecność ducha, ale wszystko jej się pomieszało.
– Jej matka była bogata i wynajęła bardzo sprytnego prawnika. Mój obrońca nie zdał się na nic, choć kosztował mnie cały majątek. Wszystkie pieniądze, które zarobiłam, pomagając ludziom, poszły na marne, ot tak, wyrzucone w błoto.
– Ale skoro dziewczyna widziała ducha…?
– Nie widziała go, tylko czuła. Powiedzieli… powiedzieli, że musiała czuć na sobie moją rękę…
Wspominam teraz, jak złożywszy swe smukłe dłonie, przesunęła palcami jednej po zgrubiałych, zaczerwienionych kostkach drugiej. Gdy spytałam, czy nie mogła liczyć na wsparcie przyjaciół, jej usta zadrgały. Owszem, miała wielu przyjaciół, którzy z upodobaniem nazywali ją "męczennicą dla sprawy", ale tylko na początku. Niestety, na świecie, "nawet w kręgach spirytystów", nie brakuje zazdrośników, którzy z radością przyjęli jej klęskę. Inni po prostu się przestraszyli. Kiedy w końcu została uznana za winną, nikt nie chciał stanąć w jej obronie…
Mówiła to z żalem, sprawiając jednocześnie wrażenie niezwykle młodej i kruchej.
– I nadal utrzymujesz, że to duch ponosi całą winę? – zapytałam.
Kiwnęła głową. Musiałam się uśmiechnąć.
– To niesprawiedliwe – oświadczyłam – że trafiłaś tutaj, podczas gdy on przebywa na wolności.
Ależ nie, odparła, Peter Quick bynajmniej nie jest wolny! Przeniosła wzrok na zamkniętą kratę.
– W zaświatach istnieją szczególne rodzaje kary – wyjaśniła. – Peter przebywa w równie mrocznym miejscu jak ja. I podobnie jak ja czeka, aż jego wyrok dobiegnie kresu, umożliwiając mu dalszą wędrówkę.
Tak właśnie powiedziała; utrwalone na papierze słowa wydają mi się jeszcze dziwniejsze niż wówczas, gdy krok po kroku odpowiadała na moje pytania wedle swojej własnej logiki. Mimo to poufałość, z jaką wymówiła imię i nazwisko ducha, ponownie wywołała uśmiech na mojej twarzy. Podczas rozmowy stanęłyśmy blisko siebie. Teraz odsunęłam się nieco. Spojrzała na mnie domyślnie.
– Uważa mnie pani za wariatkę albo dobrą aktorkę – powiedziała. – Podziela pani ich zdanie…
– Nie – zaprzeczyłam natychmiast. – Nie, wcale tak nie myślę – dodałam zgodnie z prawdą, choć zrazu ogarnęły mnie wątpliwości. Pokręciłam głową. Po prostu nie przywykłam do roztrząsania podobnych spraw, pochłonięta kwestiami zgoła innej, przyziemnej natury. Umysł mój nie miał wielu okazji do wglądu w świat nadprzyrodzony.
Teraz ona się uśmiechnęła, ledwie kącikami ust. Jej umysł, odparła, zaznał tego w nadmiarze.
– W wyniku czego trafiłam tutaj… – Mówiąc to, zatoczyła ręką wokół, jakby tym jednym gestem chciała ogarnąć ponure otoczenie oraz swoje w nim cierpienie.
– Pobyt tu musi być dla ciebie straszny – powiedziałam. Kiwnęła głową.
– Uważa pani spirytyzm za rodzaj fanaberii – odrzekła. – Czy nie sądzi pani jednak, że skoro istnieje takie miejsce jak Millbank, wszystko jest możliwe?
Popatrzyłam na nagą białą ścianę, złożony hamak, wiadro z nieczystościami, po którym łaziła mucha. Więzienie stanowiło świat namacalny, który widziałam, czułam i słyszałam. Duchy zaś… cóż, mogły istnieć naprawdę, lecz nic dla mnie nie znaczyły. Nie potrafiłam rozmawiać o duchach, nie wiedziałam jak.
Oświadczyła, że mogę mówić jak chcę, ponieważ taka rozmowa "daje im moc". Byłoby jeszcze lepiej, gdybym ich słuchała.
– Przekonałaby się pani, że o pani rozmawiają, panno Prior.
Nie mogłam powstrzymać śmiechu. O mnie? Zaiste, w niebie musiał nastać spokojny dzień, skoro nie mają innego tematu do rozmowy!
Skinęła głową, a następnie przechyliła ją na bok. Zauważyłam już nieraz, że cechuje ją swoista zmienność nastrojów, tonu oraz postawy. Czyni to nader subtelnie, nie jak aktorka gestem widocznym całemu audytorium, lecz na podobieństwo wyciszonej melodii, która niepostrzeżenie wznosi się i opada, zyskując zgoła inne brzmienie.
Zrobiła to i teraz, podczas gdy ja nadal stałam z uśmiechem, mówiąc, jakież nudne muszą być zaświaty, jeśli jestem jedynym tematem do rozmów! Na jej twarzy odmalował się wyraz pobłażania, oczy zyskały przenikliwość.
– Dlaczego pani tak mówi? – spytała płynnie i łagodnie. – Dobrze pani wie, że są duchy, którym jest bardzo droga. Zwłaszcza jeden: towarzyszy nam teraz, stoi bliżej pani niż ja. Jest mu pani najdroższa ze wszystkich, panno Prior.
Patrzyłam na nią, czując, jak coś dławi mnie w gardle. Te słowa nie przypominały opowieści o niematerialnych podarunkach i kwiatach: czułam się, jakby mnie uszczypnęła albo oblała wodą. Niedorzecznie pomyślałam o Boyd słyszącej na schodach kroki papy.
– Co o nim wiesz?
Nie odpowiedziała.
– Zobaczyłaś mój czarny płaszcz – dodałam – i odgadłaś…
– Bardzo pani domyślna – odrzekła. Oświadczyła, że jej dar nie ma nic wspólnego ze spostrzegawczością. Musi z nim żyć, tak jak musi oddychać, śnić i przełykać ślinę. Nawet tu, w Millbank! -To osobliwe uczucie – dodała. – Jestem jak gąbka albo… jak nazywają się te stworzenia, które zmieniają kolor w zależności od tła? – Nie odpowiedziałam. – Cóż – podjęła. – W swoim dawnym życiu myślałam, że muszę być kimś w tym rodzaju. Czasem przychodzili do mnie chorzy i w ich obecności też zaczynałam chorować. Kiedyś odwiedziła mnie ciężarna; czułam w sobie jej dziecko. Innym razem przyjęłam dżentelmena, który chciał porozmawiać ze zmarłym synem: nadejście chłopca pozbawiło mnie tchu, a głowę przeszył potworny ból, jakby wnet miała pęknąć! Okazało się, że zginął pod gruzami zapadającego się budynku. Poczułam to, co czuł chwilę przed śmiercią.
Przysunęła się nieco bliżej i położyła rękę na piersi.
– Kiedy pani do mnie przychodzi, panno Prior – powiedziała – czuję pani smutek. Jakby wypełniała mnie ciemność, o tutaj. Ach, cóż to za ból! Zrazu pomyślałam, iż spustoszył panią do cna, pozostawiając opróżnioną jak wydmuszka. Moim zdaniem pani też myśli, że tak jest. Ale pani nie jest pusta. Przeciwnie, pani zawartość tkwi nienaruszona, tyle że zamknęła się pani na cztery spusty. Cóż się tam kryje takiego, co nie może ujrzeć dziennego światła? – Postukała się w pierś. Następnie uniosła drugą rękę i delikatnie dotknęła mnie w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą dotykała siebie…
Wzdrygnęłam się, jakby przeszedł mnie prąd. Otworzyła szeroko oczy, na jej ustach zamajaczył uśmiech. W wyniku zwykłego acz niezwykle osobliwego zbiegu okoliczności odnalazła pod suknią medalion, po czym obrysowała palcem jego kształt. Łańcuszek napiął się wyczuwalnie. Ów gest zdał mi się tak intymny i bezpośredni, że pisząc to teraz, odnoszę wrażenie, iż powiodła palcem w górę, a następnie wsunęła mi dłoń pod kołnierzyk i zdjęła medalion. Ale nie, ręka pozostała na mojej piersi, a jej nacisk wzmógł się nieco. Dawes stała nieruchomo, z lekko przechyloną głową, jakby słuchała tętna wyczuwalnego pod złotem.
Na jej twarzy nastąpiła teraz kolejna zmiana.
– On mówi: "Zawiesiła na szyi brzemię swej miłości i nie chce go zdjąć" – wyszeptała. – "Powiedz jej, że musi je zdjąć". – Skinęła głową. – Uśmiecha się. Czy był mądry jak pani? O tak! Lecz teraz już dowiedział się wielu nowych rzeczy i… ach, jak pragnie, aby pani też mogła je poznać! Ale co on robi? – Wyraz jej twarzy znów uległ zmianie. – Z płaczem potrząsa głową i mówi: "Nie w ten sposób! Ach, Peggy, to nie był właściwy sposób! Dołączysz do mnie, ale nie tak!".
Drżę, zapisując te słowa, wówczas jednak drżałam jeszcze bardziej, czując na sobie jej dłoń i patrząc na odmienioną twarz.
– Dosyć! – powiedziałam i odepchnąwszy jej rękę, odsunęłam się o krok. Chyba wpadłam na kratę, która zaklekotała donośnie. Przycisnęłam dłoń do piersi w miejscu, gdzie przed chwilą mnie dotykała. – Dosyć – powtórzyłam.
– To nonsens!
Twarz jej pobladła; Dawes spoglądała na mnie ze zgrozą, jakby zobaczyła wszystko na własne oczy – krzyki i lamenty, doktora Ashe'a i matkę, gorzki fetor morfiny oraz język spuchnięty od rurki. Przyszłam tu, myśląc wyłącznie o niej, ta kobieta zaś ponownie rzuciła mi w twarz mą własną słabość. I to ona patrzyła na mnie teraz ze współczuciem!
Nie mogłam znieść tego spojrzenia. Odwróciłam się i stanęłam twarzą do kraty. Kiedy zawołałam panią Jelf, mój głos zabrzmiał piskliwie.
Strażniczka zjawiła się natychmiast, jakby czekała gdzieś w pobliżu, po czym bez słowa otworzyła celę, rzucając mi przez ramię zalęknione spojrzenie. Być może uderzyło ją dziwne brzmienie mego głosu. Wyszłam na korytarz. Dawes podniosła włóczkę i machinalnie przeciągała ją między palcami. Stała z twarzą uniesioną ku mnie, jej oczy spoglądały przenikliwie. Pragnęłam rzucić jakąś zdawkową uwagę. Obawiałam się jednak, że wówczas ponownie się odezwie – powie coś o ojcu, za niego, jako on – opowie o jego smutku, gniewie i zażenowaniu.
Dlatego odwróciłam głowę i odeszłam.
Na dole zobaczyłam pannę Ridley, prowadzącą do cel nowe więźniarki. Gdyby nie siny policzek najstarszej, w ogóle bym ich nie rozpoznała: w identycznych czepkach i sukniach o barwie błota wyglądały jednakowo. Odczekawszy, aż znajdą się na miejscu, wróciłam do domu. Zastałam tam Helen, ale nie miałam ochoty z nią rozmawiać: udałam się na górę i zamknęłam drzwi. Przyszła Boyd – nie, nie Boyd, Boyd już nie ma, to była Vigers, ta nowa – i przyniosła mi wodę do mycia, potem zjawiła się matka z fiolką chloralu. Teraz siedzę zziębnięta do szpiku kości. Vigers dołożyła do ognia za mało drewna; nie wie, że lubię pisać do późna. Posiedzę tak w oczekiwaniu na senność. Przygasiłam lampę; od czasu do czasu kładę ręce na kloszu, aby je ogrzać.
Medalion wisi obok lustra, jedyne źródło blasku wśród tylu cieni.
Rankiem zbudziłam się oszołomiona po nocy pełnej koszmarów. Przyśniło mi się, że mój ojciec żyje – wyglądając przez okno, zobaczyłam go opartego o balustradę Mostu Alberta. Spoglądał na mnie z rozgoryczeniem. Wybiegłam z domu, wołając: "Na miłość boską, papo, myśleliśmy, żeś martwy!". "Martwy?, powtórzył. Spędziłem dwa lata w Millbank! Kazali mi obracać koło i trzewiki mam zdarte do cna, popatrz". Podniósł nogę, żeby pokazać mi zniszczone podeszwy i widoczne przez nie spękane, poranione stopy. Dziwne, pomyślałam, nigdy dotąd nie widziałam jego stóp…
Niedorzeczny sen, i jakże odmienny od koszmarów dręczących mnie tygodniami po jego śmierci, w których siadałam przy grobie, wołając doń poprzez świeżo poruszoną ziemię, rankiem zaś budziłam się z poczuciem, że wciąż czuję ją pod palcami. Ale tym razem ocknęłam się przerażona i gdy Ellis przyniosła mi wodę do mycia, w obawie przed samotnością nakłoniłam ją do rozmowy. Wreszcie powiedziała, że woda wystygnie mi do reszty, i poszła. Zanurzyłam ręce w misce. Woda nie zdążyła jeszcze ostygnąć, para zasnuła lustro. Przecierając je, swoim zwyczajem rozejrzałam się za medalionem. Zniknął! Nie miałam pojęcia, co się z nim stało. Wiem, że ubiegłego wieczoru powiesiłam go przy lustrze, potem może podeszłam i musnęłam palcami złoty krążek. Nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie poszłam spać, lecz nic w tym dziwnego – ostatecznie takie jest działanie chloralu! – wszak mam niezbitą pewność, że nie zabrałam go do łóżka. Po cóż miałabym to robić? Mógłby się połamać albo zgubić, zresztą dla pewności starannie przeszukałam pościel.
Od rana czuję się jak naga i jestem niepocieszona. Jego brak doskwiera mi niemalże boleśnie. Pytałam Ellis, Vigers, nawet Pris. Tylko matce nie wspomniałam o zgubie ani słowem. Najpierw oskarżyłaby którąś ze służących, a następnie poszłaby po rozum do głowy (sama mówiła, że medalion jest brzydki, a przecież trzymałam go razem z cenniejszymi rzeczami) i uznałaby, że znów się rozchorowałam. Nikogo nie uderzyło owe osobliwe zniknięcie, tejże właśnie nocy, po dziwnej rozmowie z Seliną Dawes.
Już i mnie samą nachodzą obawy o stan mego zdrowia. Może to wina chloralu. Może wstałam, zdjęłam medalion z lustra i schowałam, zupełnie jak Franklin Blake w "Księżycowym kamieniu". Pamiętam, jak ojciec uśmiechał się, czytając tę scenę, lecz pewna dama, która tego dnia zjawiła się z wizytą, potrząsnęła głową. Podobno jej babka pod wpływem laudanum nocą zraniła się kuchennym nożem i wróciła do łóżka, a krew spłynęła do materaca, nieomal pozbawiając ją życia.
Ja chyba nie byłabym do tego zdolna. Na pewno wzięła go któraś z dziewcząt. Może Ellis niechcący zerwała łańcuszek i boi się przyznać? Jedna z więźniarek w Millbank twierdziła, że popsuła broszkę swej pani i zaniosła ją do naprawy, lecz znaleziono przy niej klejnot i została oskarżona o kradzież. Może Ellis woli uniknąć podobnej sytuacji. Może strach kazał jej wyrzucić uszkodzony medalion. Teraz znajdzie go jakiś zamiatacz ulic i podaruje żonie, a ta podważy wieczko brudnym paznokciem, znajdzie w środku pukiel jasnych włosów i zamyśli się przez chwilę nad tym, z czyjej głowy pochodzi i dlaczego go zachowano…
Nie dbam o to, czy Ellis zniszczyła medalion i czy dostanie go ukochana zamiatacza ulic – niechby go sobie zatrzymała, choć to prezent od taty. W domu znajduje się mnóstwo rzeczy, które mi o nim przypominają. Lękam się tylko o pukiel włosów Helen, otrzymany od niej samej, kiedy mnie jeszcze kochała. Lękam się go stracić, gdyż Bóg jeden wie, jak niewiele mi po niej zostało.
Myślałam, że dzisiaj nikt nie przyjdzie. Pogoda jest tak paskudna, że od trzech dni nikt do nas nie zagląda, nawet do pana Vincy'ego i panny Sibree. Siedzimy we własnym gronie, urządzając seanse w bawialni. Próbujemy materializacji, to podobno teraz bardzo na czasie, zwłaszcza w Ameryce. Zeszłego wieczora próbowaliśmy do dziewiątej, ale bezskutecznie. Wreszcie zapaliliśmy światła i panna Sibree zaśpiewała. Kiedy dzisiejsze próby również nie przyniosły rezultatu, pan Vincy pokazał nam, w jaki sposób przy użyciu własnej ręki można niby to przywołać rękę ducha. Uczynił to następująco:
Przytrzymałam jego lewy nadgarstek, panna Sibree zaś miała chwycić prawy. Okazało się jednak, że obie trzymałyśmy tę samą rękę, tyle że nie widziałyśmy w ciemności. "Wolną ręką mogę zrobić wszystko – oznajmił pan Vincy. – Na przykład to – i dotknął palcami mojej szyi. Krzyknęłam. – W ten oto sposób pozbawione skrupułów medium może wykorzystać naiwność uczestnika seansu, panno Dawes. Proszę sobie wyobrazić, że moja dłoń jest bardzo gorąca albo też zimna lub mokra. Czyż nie spotęgowałoby to efektu?". Poprosiłam, aby zademonstrował to pannie Sibree i przesiadłam się na inne krzesło. Tak czy inaczej, sztuczka bardzo przypadła mi do gustu.
Siedzieliśmy do czwartej lub piątej, na dworze lało jak z cebra i było pewne, że znowu nikt się nie zjawi z wizytą. Panna Sibree stanęła przy oknie. "Och, któż mógłby zazdrościć nam powołania! – powiedziała. – Tkwimy tu zdani na łaskę żywych i umarłych. Czy wiecie, że pewien duch obudził mnie dziś o piątej nad ranem swoim śmiechem?". Potarła oczy. O tak, pomyślałam. Wyskoczył z butelki, słyszałam, jak chichocze w twoim nocniku. Ale panna Sibree okazała mi tyle dobroci po śmierci cioteczki, że w życiu nie powiedziałabym tego głośno. "To zaiste uciążliwe zajęcie – odpowiedział pan Vincy. – Prawda, panno Dawes?". Następnie wstał i ziewnął, mówiąc, że skoro nie zanosi się na odwiedziny, równie dobrze możemy rozłożyć obrus i zagrać w karty. Kiedy jednak wyciągnął karty, niespodziewanie zabrzmiał dzwonek u drzwi. "I po grze, drogie panie! – zawołał. – To pewnie ktoś do mnie".
Lecz gdy Betty wróciła do pokoju, nie patrzyła na niego, tylko na mnie. Przyprowadziła ze sobą damę z dziewczyną, która okazała się pokojówką. Na mój widok dama przycisnęła dłoń do serca, wołając: "Panna Dawes? Och, wiem, że to pani!". Wszyscy obecni utkwili we mnie wzrok, nawet Betty. Byłam jednak nie mniej zdziwiona niż oni: przestraszyłam się, że to może matka kobiety, której kolejne dzieci również miały umrzeć. Oto skutek przesadnej szczerości, pomyślałam. Może jednak powinnam być taka, jak pan Vincy. Byłam pewna, że tamta dama z żalu wyrządziła sobie jakąś krzywdę i jej matka przyszła się ze mną porachować.
Ale gdy przyjrzałam się twarzy przybyłej, dostrzegłam wprawdzie cierpienie, ale i niezmierną radość. "Przejdźmy może do mojego pokoju – zaproponowałam. – Jest na samej górze. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, aby wejść po schodach?". "Przeciwko czemu? – odparła, patrząc z uśmiechem na swoją pokojówkę. – Szukałam pani dwadzieścia pięć lat. Schody nie stanowią dla mnie żadnej przeszkody!".
Wtedy pomyślałam, że ma nie po kolei w głowie, zaprowadziłam ją do swojego pokoju. Stanąwszy na środku, rozejrzała się dookoła, ponownie spojrzała na swą pokojówkę, po czym przeniosła wzrok na mnie. Była niezwykle wytworna, miała białe dłonie przyozdobione staroświeckimi, ale pięknymi pierścieniami. Mogła liczyć sobie pięćdziesiąt lub pięćdziesiąt jeden lat. Nosiła czarną suknię, tylko nie tak zszarzałą jak moja. "Nie domyśla się pani, dlaczego tu przyszłam? – spytała. – To dziwne. Sądziłam, iż z miejsca pani odgadnie". "Sprowadza panią zgryzota" – odrzekłam. "Nie, panno Dawes – odpowiedziała. – Sprowadził mnie tutaj pewien sen".
Wyznała, że trzy dni temu przyśniła jej się moja twarz, nazwisko oraz adres hotelu pana Vincy'ego. Zrazu myślała, że to tylko sen, kiedy jednak tego ranka zajrzała do czasopisma spirytystycznego, zobaczyła tam ogłoszenie, które zamieściłam dwa miesiące temu. Tym sposobem trafiła do Holborn, a widok mojej twarzy wynagrodził jej trud. Przynajmniej czegoś się dowiedziałam, pomyślałam. Popatrzyłam na damę i pokojówkę, i czekałam. "Och, Ruth – odezwała się dama. – Widzisz jej twarz? Widzisz? Czy mam jej pokazać?". "Myślę, że pani powinna" – odrzekła pokojówka. Wtedy dama wyjęła spod płaszcza jakiś przedmiot owinięty aksamitem. Zdjąwszy tkaninę ucałowała ów przedmiot i podała mnie. Był to portret w ramce, wręczyła mi go ze łzami w oczach. Obie kobiety spoglądały na mnie badawczo. "Teraz pani rozumie, prawda?" – spytała dama.
Całą moją uwagę przykuły złota ramka portretu oraz drżąca, biała dłoń damy, która go trzymała. Kiedy wszakże popatrzyłam na zdjęcie, z moich ust wyrwał się mimowolny okrzyk.
Dama skinęła głową i ponownie złożyła rękę na piersi. "Czeka nas mnóstwo pracy – powiedziała. – Kiedy zaczniemy? Moim zdaniem powinnyśmy to zrobić jak najszybciej".
Odesłała pokojówkę na korytarz i spędziła ze mną kolejną godzinę. Nazywa się pani Brink i mieszka w Sydenham. Przejechała taki szmat drogi do Holborn tylko po to, żeby się ze mną spotkać.
Islington, do pani Baker za jej siostrę Jane Gough, która odeszła w marcu '68, na gorączkę mózgu. 2 szylingi.
Kings Cross, do państwa Martin za ich syna Aleca, który wypadł z jachtu – "Odnalazł Prawdę w głębinie mórz". 2 szylingi.
Na miejscu, pani Brink, za jej specjalnego ducha. 1 funt.
Na miejscu, pani Brink dwie godziny. 1 funt.
Dzisiaj po wyjściu z transu dygotałam na całym ciele; pani Brink kazała mi się położyć, przyłożyła mi rękę do czoła. Kazała pokojówce przynieść kieliszek wina od pana Vincy'ego, po czym stwierdziła, że to podły gatunek i poleciła Betty pobiec do szynku, aby kupić coś lepszego. "Za bardzo panią wymęczyłam" – powiedziała. Zapewniłam ją, że to nic, że często niedomagam bądź mdleję, na co potoczyła wzrokiem po pokoju, mówiąc, że wcale jej to nie dziwi, gdyż każdy rozchorowałby się od mieszkania w takiej norze. "Popatrz na lampę" – rzekła do pokojówki. Miała na myśli lampę, którą pan Vincy pomalował na czerwono i która kopci. "Popatrz na ten brudny dywan, na pościel". Mówiła o starej, uszytej przez cioteczkę jedwabnej narzucie, którą przywiozłam z Bethnal Creen. Potrząsnęła głową, a następnie ujęła moją rękę. Jestem zbyt rzadkim klejnotem, powiedziała, żeby trzymać mnie w tak pospolitej szkatule.
Interesująca rozmowa na temat Millbank, spirytyzmu i Seliny Dawes. Gościliśmy na obiedzie pana Barclaya, później dołączyli do nas Stephen i Helen oraz pani Wallace, która przyszła na karty. Wobec zbliżającego się ślubu wszyscy mamy nazywać pana Barclaya Arthurem; Priscilla przewrotnie mówi nań po prostu "Barclay". Bezustannie rozprawiają o posiadłości w Marishes i o tym, że Pris stanie się niedługo panią domu. Musi nauczyć się jeździć konno i powozić bryczką. Bez trudu wyobrażam sobie, jak siedzi z batem na koźle dwukółki.
Nalega na nasz przyjazd, zaraz po ślubie. Podobno we dworze jest tyle pokoi, że mogłaby przydzielić każdemu jeden i nikt z reszty domowników nic by nie zauważył. Mieszka tam niezamężna kuzynka, którą z pewnością polubię: jest bardzo mądra, zbiera ćmy i żuki, które wystawia w towarzystwach entomologicznych "obok dżentelmenów". Pan Barclay – Arthur – napisał jej o mojej pracy wśród więźniarek, co zainteresowało ją tak bardzo, że pragnie bliżej mnie poznać.
Pani Wallace spytała, kiedy ostatnio byłam w Millbank.
– Jakże się miewa ten tyran, panna Ridley? – dodała. – I ta starsza kobieta, która traci głos? – Miała na myśli Ellen Power. – Biedaczka!
– Biedaczka? – powtórzyła Pris. – Moim zdaniem, ona jest obłąkana. Wszystkie więźniarki, o których opowiada Margaret, mają chyba nie po kolei w głowie. – Nie umiała się nadziwić, jakim cudem mogę ścierpieć ich towarzystwo. – Zwłaszcza że przeważnie nie potrafisz ścierpieć naszego.
Patrzyła na mnie, choć słowa jej były skierowane do Arthura siedzącego na dywanie u jej stóp, który natychmiast odrzekł, iż zapewne dzieje się tak dlatego, że w moim mniemaniu Priscilla nie mówi nic godnego uwagi.
– Pleciesz trzy po trzy. Prawda, Margaret? – Oczywiście mówi mi teraz po imieniu.
Odpowiedziałam mu uśmiechem, po czym przeniosłam wzrok na Priscillę, która nachyliła się, żeby go uszczypnąć.
– To nieprawda, że mają nie po kolei w głowie – oświadczyłam. Po prostu ich życie różniło się od życia, do którego przywykła, nawet nie wie, jak bardzo.
Odparła, że nie chce wiedzieć, podczas gdy ja o niczym innym nie myślę, ot co. Arthur chwycił ją za cienkie nadgarstki, bez trudu obejmując je jedną wielką dłonią.
– Powiedz, Margaret – podjęła pani Wallace – czy one wszystkie zaliczają się do jednej kategorii? Czy wszystkie mają na sumieniu równie żałosne występki? Nie macie tam żadnych słynnych morderczyń? – Uśmiechnęła się, pokazując zęby przecięte ciemnymi, pionowymi kreskami niczym stare klawisze fortepianowe.
Odpowiedziałam, że morderczynie zwykle idą na szubienicę, choć jest tam pewna dziewczyna, Hamer, która zatłukła swoją panią patelnią, ale uniknęła stryczka, ponieważ wykazano, że chlebodawczyni pastwiła się nad nią niemiłosiernie. Ostrzegłam Pris, aby miała ów incydent na uwadze, kiedy zamieszka w Marishes.
– Cha, cha – odpowiedziała.
– Jest też pewna kobieta – ciągnęłam – prawdziwa dama, przychodzą do niej portreciści, która otruła swego męża…
Arthur wyraził nadzieję, iż Marishes nie będzie świadkiem tego rodzaju incydentów.
– Cha, cha – odpowiedzieli wszyscy.
Gdy wśród ogólnej wesołości rozmowa przeszła na inny temat, zapytałam siebie w duchu, czy powinnam wspomnieć o jeszcze jednej niezwykłej dziewczynie. Zrazu postanowiłam, że nie, po czym zmieniłam zdanie. Moje słowa spowodowały natychmiastową reakcję brata.
– Ach tak, medium – powiedział. – Jak to ona się nazywa? Gates?
– Dawes – poprawiłam go nie bez zdziwienia. Nigdy dotąd nie wypowiedziałam tego nazwiska poza murami więzienia, wśród osób postronnych. Stephen jednak pokiwał głową: naturalnie, pamięta tę sprawę. Oskarżycielem był niejaki pan Locke, "wspaniały człowiek, obecnie na emeryturze. Żałuję, że nie mogłem z nim współpracować".
– Pan Halford Locke? – odezwała się matka. – Był kiedyś u nas na obiedzie. Pamiętasz, Priscillo? Nie, byłaś wówczas za młoda, by siadać z nami do stołu. Pamiętasz, Margaret?
Nie pamiętam. I bardzo się z tego cieszę. Przeniosłam wzrok ze Stephena na matkę, po czym spojrzałam na panią Wallace.
– Dawes, medium? – zapytała. – Ależ ja ją znam! To ona uderzyła w głowę córkę pani Silvester… czy raczej próbowała ją udusić. Tak czy inaczej, mało jej nie zabiła.
Pomyślałam o obrazie Crivellego, na który lubię czasami patrzeć. Odniosłam wrażenie, jakbym przyniosła go na dół i pozwoliła skalać brudnymi rękami obecnych. Zapytałam panią Wallace, czy rzeczywiście znała dziewczynę, która ucierpiała w tej sprawie. Odparła, że znała jej matkę, "osławioną" Amerykankę. Jej córka miała burzę rudych włosów i bladą cerę usianą piegami.
– Pani Silvester bardzo zaszkodziła tej Dawes. Ale nie ulega wątpliwości, że dziewczyna mało nie wyzionęła ducha ze strachu.
Odpowiedziałam, że według Dawes dziewczyna była raczej przestraszona niż ranna, co tak bardzo przeraziło pewną damę, że doprowadziło do jej śmierci. Owa dama nazywała się pani Brink. Czy pani Wallace ją znała? Okazało się, że nie.
– Dawes stanowczo obstaje przy swoim – dodałam. – Jej zdaniem sprawcą całego zamieszania był duch.
Stephen odparł, iż na jej miejscu przyjąłby podobną linię obrony: doprawdy dziwi się, że w sądzie rzadko słyszy się tę wymówkę. Odpowiedziałam, że Dawes sprawia wrażenie uczciwej i prostolinijnej. Ależ naturalnie, potwierdził. Przedstawiciele jej fachu przechodzą specjalne szkolenia, aby takimi się wydawać.
– Większość z nich to szczwane lisy – wtrącił pospiesznie Arthur. – I przebiegli kombinatorzy. Czerpią znaczne korzyści, żerując na ludzkiej głupocie.
Położyłam rękę na piersi, w miejscu, gdzie powinien znajdować się medalion, choć nie wiem, czy chciałam zwrócić uwagę na jego brak, czy też raczej go zatuszować. Spojrzałam na Helen, która właśnie wymieniała uśmiechy z Pris. Pani Wallace wyraziła powątpiewanie, czy rzeczywiście każde medium jest do cna zepsute. Jej przyjaciółka uczestniczyła kiedyś w seansie i usłyszała wiele rzeczy, o jakich ów dżentelmen przecież nie mógł wiedzieć – o matce i synu kuzynki, który zginął w pożarze.
– Mają swoje źródła – wyjaśnił Arthur. – Słyną z tego. Posiadają księgi z nazwiskami, które rozprowadzają między sobą. Obawiam się, że nazwisko pani przyjaciółki figurowało w jednej z tych ksiąg. Pani nazwisko też pewnie się tam znajduje.
– Spirytystyczne rejestry! – wykrzyknęła pani Wallace. – Doprawdy, panie Barclay!
Papuga Pris trzepnęła piórkami.
– Na podeście schodów w domu mojej babki – powiedziała Helen – można ponoć ujrzeć ducha dziewczyny, która niegdyś skręciła sobie tam kark. Szła na bal i miała na nogach jedwabne pantofelki.
– Duchy – sarknęła matka. – Zupełnie jakby w tym domu nie było lepszych tematów. Dlaczego po prostu nie zejdziemy na dół i nie usiądziemy ze służbą…
Po chwili podeszłam do Stephena i korzystając z nieuwagi pozostałych, spytałam, czy istotnie uważał Selinę Dawes za winną.
Popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Jest w Millbank. Musi być winna.
Udzielał podobnych odpowiedzi, kiedy chciał podroczyć się ze mną w dzieciństwie. Już wówczas byłby zeń wyśmienity prawnik. Zobaczyłam, że Helen nie spuszcza z nas wzroku. Miała w uszach kolczyki z perłami, które wyglądały niczym krople wosku. Dawniej wyobrażałam sobie, jak topią się od żaru jej ciała.
– Pomyśleć, że mogłaby być tak okrutna i wyrachowana – podjęłam, siadając na poręczy fotela Stephena. – Jest taka młoda.
Odparł, że to o niczym nie świadczy. Często widuje w sądzie dziewczynki trzynasto- i czternastoletnie, czasami nawet trzeba je stawiać na skrzynkach, żeby przysięgli mogli im się lepiej przyjrzeć. Zazwyczaj jednak stoi za nimi starsza kobieta albo mężczyzna; pewnie Dawes również "padła ofiarą czyjegoś zgubnego wpływu". Odpowiedziałam, że z jej postawy bije niezłomne przekonanie o ingerencji z zaświatów.
– Cóż, widocznie jest ktoś, kogo pragnie chronić – skwitował Stephen.
Dla kogo poświęciłaby pięć lat życia? Żeby spędzić je w Millbank?
Oświadczył, że takie rzeczy się zdarzają. Czyż ta Dawes nie jest młoda i ładna? I czy ów "duch" nie był mężczyzną? Większość rzekomych duchów to aktorzy owinięci w białe płótno.
Potrząsnęłam głową. To niemożliwe. Byłam pewna, że się myli!
Mówiąc to, podchwyciłam jego uważne spojrzenie. Bo przecież co ja mogę wiedzieć o namiętności, która popchnęła ładną dziewczynę do zbrodni?
Rzeczywiście, cóż ja mogłam na ten temat wiedzieć? Machinalnie znów uniosłam rękę do piersi i dla niepoznaki poprawiłam kołnierzyk. Spytałam, czy jego zdaniem spirytyzm to brednie, a wszystkie media oszukują. Podniósł rękę.
– Nie powiedziałem "wszystkie", tylko "większość". To Barclay uważa ich za zgraję szalbierzy.
Nie chciałam rozmawiać z panem Barclayem.
– A ty co myślisz na ten temat? – ponowiłam pytanie.
Odrzekł, że myśli to, co każdy rozsądny człowiek myślałby na jego miejscu, mając do dyspozycji niezbite dowody: iż większość spirytystów to zwykli iluzjoniści, a niektórzy z nich to możliwe ofiary choroby tudzież manii. Być może ta Dawes jest jedną z nich, wówczas zaś zasługuje na litość, a nie pogardę, ale inni…
– Cóż, przyszło nam żyć w niezwykłej epoce. Mogę pójść do telegrafisty i porozumieć się z człowiekiem przebywającym po drugiej stronie Atlantyku. Jak to się dzieje? Nie mam pojęcia. Pięćdziesiąt lat temu uznano by to za sprzeczne z naturą. Kiedy jednak ów człowiek wysyła mi odpowiedź, ani myślę podejrzewać, że padłem ofiarą szalbierstwa, i że ktoś siedzi w pokoju obok i wystukuje sygnał. Nie podejrzewam też, iż osoba ta jest demonem w przebraniu. A wiem, że niektórzy żywią podobne odczucia wobec spirytystów.
Ale przecież przyrządy telegraficzne są połączone drutami, zaoponowałam. Stephen odrzekł, iż niektórzy inżynierowie dopuszczają możliwość stworzenia maszyn bezprzewodowych.
– Być może w naturze istnieją swoiste "druty", włókna – poruszył palcami – tak cienkie i kruche, iż nauka nie potrafi określić ich natury, są bowiem niewidoczne dla oka. I może tylko wrażliwe, delikatne dziewczęta pokroju tej Dawes potrafią je wyczuć i odczytać przesyłane nimi wiadomości.
– Wiadomości z zaświatów? – spytałam, na co zauważył, że jeśli zmarli istotnie przybierają inną postać, potrzebujemy nader subtelnych środków, by usłyszeć, co mają nam do powiedzenia…
Jeżeli to prawda i Dawes jest niewinna…
Ależ on wcale nie twierdzi, że to prawda, zaoponował, to po prostu jedna z hipotez. Co bynajmniej nie znaczy, że należy ją przyjąć.
– Lecz jeśli naprawdę jest niewinna…
– Niech jej duchy to udowodnią! Zresztą wciąż pozostaje kwestia przerażonej dziewczyny i niewyjaśnionej śmierci owej damy. Wolałbym nie wypowiadać się przeciwko nim. – Sięgnął po herbatnika przyniesionego przez Vigers. – Sądzę jednak, iż rację miałem za pierwszym razem – dodał, strzepując okruchy z kamizelki. – Wolę osobnika w białej płachcie niż niewidzialne włókna.
Kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam że Helen wciąż nam się przygląda. Pewnie ucieszyła się, że tak swobodnie rozmawiam ze Stephenem, co nieczęsto się zdarza. Podeszłabym do niej, ale matka przywołała ją do karcianego stolika, aby przyłączyła się do Pris, Arthura i pani Wallace. Przez około pół godziny grali w oczko, po czym pani Wallace zawołała, że pozbawią ją wszystkich guzików, i wstała, aby pójść na górę. Kiedy wróciła, ponownie zagadnęłam ją o panią Silvester i jej córkę. Jakie dziewczyna wywarła na niej wrażenie, kiedy widziała ją ostatnio? Pani Wallace odrzekła, że wyglądała jak "kupka nieszczęścia". Matka wyswatała ją z dżentelmenem z długą, czarną brodą i czerwonymi ustami. I gdy ktokolwiek zapytywał, jak się miewa, odpowiadała: "Wychodzę za mąż", demonstrując pierścionek zaręczynowy ze szmaragdem wielkości kurzego jaja. Stanowiła wyśmienitą partię.
– Gdzie teraz mieszkają? – spytałam, a pani Wallace popatrzyła na mnie figlarnie.
– Wróciły do Ameryki, moja droga – odpowiedziała. Widziała je raz przed końcem procesu, potem rozeszła się wieść o sprzedaży domu i zwolnieniu służby. Podobno pani Silvester chciała jak najszybciej zabrać córkę do Ameryki i wydać za mąż. – Cóż, proces zawsze łączy się ze skandalem. Podejrzewam, że w Nowym Jorku przywiązują do tego mniejszą wagę.
– O co chodzi? – wtrąciła matka, która właśnie wydawała polecenia Vigers. – O kim rozmawiacie? Chyba nie o duchach? – Stół rzucał na jej szyję zielonkawą poświatę.
Potrząsnęłam głową.
– W Marishes… – podjęła Priscilla, sięgając po karty. A chwilę potem: – We Włoszech…
Wymieniono kilka zdawkowych uwag na temat podróży poślubnej. Stałam przy ogniu, obserwując płomienie, a Stephen drzemał nad gazetą.
– …o nie, mój panie, i nie mam zamiaru! – dotarły do mnie słowa matki. – Nie zniosłabym trudów podróży, a jeszcze ten upał i jedzenie.
Nadal rozmawiała z Arthurem o Włoszech. Opowiedziała mu o podróżach taty, kiedy byliśmy dziećmi, i o jego planowanej wyprawie z Helen i ze mną do pomocy. Arthur wyznał, iż nie podejrzewał Helen o zacięcie do pracy naukowej, na co otrzymał zapewnienie, że to właśnie pracy pana Priora zawdzięczamy jej obecność wśród nas.
– Helen chodziła na jego wykłady – dodała matka. -Tam poznała Margaret, która przyprowadziła ją do naszego domu. Odtąd często u nas bywała, pan Prior niezmiernie ją polubił. Naturalnie nie miałyśmy pojęcia – prawda, Priscillo? – że odwiedzała nas ze względu na Stephena. Ależ droga Helen, przestań się rumienić!
Stałam przy kominku i słyszałam każde słowo. Patrzyłam, jak Helen oblewa się pąsem, lecz moja twarz pozostała bez wyrazu. Ostatecznie tyle razy słyszałam tę wersję, że jestem niemal skłonna w nią uwierzyć. Poza tym wypowiedź brata dała mi do myślenia. Owego wieczora nie zamieniłam już z nikim słowa, tylko przed pójściem na górę raz jeszcze podeszłam do Stephena.
– Wspominałeś o mężczyźnie w bieli – powiedziałam, budząc go z drzemki. – Tak się składa, że rozmawiałam z więzienną roznosicielką poczty i wiesz co? Od początku pobytu w więzieniu Selina Dawes nie dostała ani nie napisała żadnego listu. Dlatego powiedz mi, proszę, kto dobrowolnie poszedłby do więzienia, by chronić kochanka, który zerwał z nim wszelkie kontakty?
Nie umiał na to odpowiedzieć.
Co za awantura! Pani Brink spędziła u mnie całe popołudnie, aż spóźniłam się na obiad. Pan Cutler często się spóźnia, a nikt mu tego nie wypomina. Widząc, jak wślizguję się do jadalni, pan Vincy powiedział: "Cóż, panno Dawes, mam nadzieję, że Betty zostawiła dla pani trochę mięsa. Już myśleliśmy, żeśmy niegodni towarzyszyć pani przy posiłku". Odparłam, że taki dzień nigdy nie nadejdzie. "Z pani darem powinna pani umieć zajrzeć w przyszłość i sama nam to powiedzieć". Dodał, że cztery miesiące temu z radością przekroczyłam jego skromne progi, obecnie wszakże aspiruję do czegoś lepszego. Podał mi talerz ze skrawkiem królika i ziemniakiem. "Cóż, nie byłoby trudno znaleźć coś lepszego niż obiady pani Vincy" – powiedziałam, na co wszyscy odłożyli widelce i wlepili we mnie spojrzenia. Betty zachichotała, pan Vincy zdzielił ją w twarz, pani Vincy zaś wysyczała: "Och, och, w życiu nie słyszałam większej obelgi z ust lokatora!". A potem wykrzyknęła: "Ty mała flądro, mój mąż wziął cię pod swój dach za marne grosze z czystej dobroci serca. Nie myśl, że nie widzę, jak robisz do niego słodkie oczy". "Pani mąż to stary rajfur!" – odpowiedziałam, a następnie porwałam z talerza gotowany ziemniak i rzuciłam nim w głowę pana Vincy'ego. Nie wiem, czy trafiłam. Uciekłam z jadalni i pobiegłam na górę, gdzie rzuciłam się na łóżko i wybuchnęłam płaczem, potem śmiechem, aż wreszcie dostałam gorączki.
Tylko panna Sibree przyszła mnie odwiedzić. Przyniosła chleb z masłem oraz kapkę porto z własnego kieliszka. Słyszałam na dole głos pana Vincy'ego. Mówił, że w życiu nie przyjmie pod swój dach żadnego medium, choćby przyjechała z własnym ojcem. "Ponoć dysponują niespotykaną mocą – dodał. – Młoda kobieta w uścisku duchowej namiętności… dobry Boże, panie Cutler, to dopiero straszny widok!".
Czy można przyzwyczaić się do chloralu? Odnoszę wrażenie, że matka musi mi aplikować coraz większe dawki, bym choćby poczuła senność. A gdy wreszcie zasypiam, śpię niespokojnie, pod moimi powiekami przemykają cienie i słyszę głosy szepczące do ucha. Budzą mnie; wtedy wstaję i oszołomiona rozglądam się po pustym pokoju. Potem leżę kolejną godzinę, daremnie przywołując sen.
Sprawiła to utrata medalionu. Nocą zsyła na mnie niepokój, za dnia otępienie. Tego ranka tak niedorzecznie skomentowałam jakiś drobiazg w związku ze ślubem Prissy, że matka wyraziła zdumienie, co też we mnie wstąpiło. Uważa, że obcowanie z prostaczkami z Millbank uczyniło ze mnie przekupkę. Dlatego chcąc zrobić jej na złość, pojechałam do więzienia, przez co nie mogę teraz zasnąć…
Najpierw pokazano mi więzienną pralnię. To okropne pomieszczenie, niskie, rozgrzane, wilgotne i cuchnące. Stoją tam ogromne, złowrogie magle i kotły wypełnione wrzącym ługiem, a na rozpiętych pod sufitem linkach wiszą rzędy bezkształtnych rzeczy – nie sposób stwierdzić, czy to prześcieradła, halki czy koszule – pożółkłe i ociekające wodą. Wytrzymałam tam zaledwie minutę. Strażniczki utrzymują jednak, że to ulubione zajęcie więźniarek. Praczki dostają lepsze jedzenie, mają jajka, świeże mleko oraz dodatkową porcję mięsa, aby zachowały siłę. No i oczywiście pracują razem, w związku z czym muszą niekiedy rozmawiać.
Po ukropie i wrzawie panującej w pralni cele wydały mi się szczególnie ponure i lodowate. Nie składałam wielu wizyt, odwiedziłam jednak dwie nieznane mi dotąd kobiety. Pierwsza z nich należy do tutejszej kategorii "dam", nazywa się Tully i skazano ją za przemyt biżuterii. Gdy weszłam, wzięła mnie za rękę, mówiąc: "Wreszcie sobie normalnie porozmawiam!". Najbardziej jednak ciekawiły ją wiadomości prasowe, których, rzecz jasna, nie mogę przekazywać.
– Ale czy nasza droga królowa dobrze się miewa? – dopytywała się. – Przecież to może mi pani powiedzieć.
Pochwaliła się, że dwukrotnie była z gościną w Osborne, i wymieniła nazwisko jednej czy dwu wielkich dam. Zapytała, czy je znam. Gdy zaprzeczyłam, jęła dopytywać się o moje koneksje; odniosłam wrażenie, że na wieść o profesji taty jej życzliwość ulotniła się nieco. Wreszcie poprosiła, żebym wpłynęła na pannę Haxby w kwestii gorsetów oraz pasty do zębów.
Długo u niej nie zabawiłam. Kolejna więźniarka wywarła na mnie milsze wrażenie. Nazywa się Agnes Nash, trafiła do Millbank trzy lata temu za rozprowadzanie fałszywych monet. Jest to przysadzista dziewczyna o śniadej cerze pokrytej wyraźnym meszkiem, ale ma bardzo ładne, niebieskie oczy. Podniosła się, kiedy weszłam do celi, i wprawdzie nie dygnęła, ale podsunęła mi swoje krzesło i przez całą rozmowę stała, oparta o złożony hamak. Ma blade i bardzo czyste ręce, u jednej brakuje palca: podobno odgryzł go w dzieciństwie pies rzeźnika.
Nie wahała się otwarcie rozprawiać o swoim przewinieniu; wyznam, iż jej opowieść była bardzo zajmująca.
– Wyrosłam w środowisku złodziei – powiedziała. – Zwykli ludzie uważają nas za nikczemników, ale prawda jest taka, że nikt swojemu krzywdy nie zrobi. Nauczono mnie, bym w razie potrzeby sięgała po cudze, i robiłam to wiele razy, choć przeważnie nie musiałam, bo mój brat był mistrzem w tym fachu i potrafił zapewnić rodzinie godziwy byt.
Fałszowanie monet doprowadziło ją do upadku. Skusiła ją, podobnie jak wiele innych dziewcząt, wizja łatwego i przyjemnego zajęcia.
– Wsadzili mnie za paserstwo – dodała – chociaż nigdy nie miałam z nim nic wspólnego. Ja tylko siedziałam nad matrycą.
Podczas swych wizyt w Millbank napotkałam liczne próby podporządkowywania wykroczeń rozmaitym kategoriom. Słysząc słowa Nash, spytałam, czy ów fakt oznacza mniejszą winę. Odpowiedziała, że nie to chciała powiedzieć, chodziło tylko o precyzyjne określenie charakteru wykonywanej przez nią pracy.
– Ludzie niewiele o nas wiedzą – dorzuciła. – Dlatego właśnie tu jestem.
– Jak to? – spytałam. – Przecież fałszerstwo jest z gruntu naganne. I niesprawiedliwe dla tego, w czyje ręce trafia fałszywa moneta.
– Niesprawiedliwe, a jakże! Wszak nie myślała pani chyba, że wszystkie trafiają do jej sakiewki? Niektóre tak, bez dwóch zdań; to się nazywa mieć pecha! Większość jednak rozprowadzamy między sobą. Na przykład daję znajomkowi monetę na tytoń. Ten przekazuje pieniądz swemu kamratowi, który z kolei daje go Susie albo Jimowi za sztukę mięsa z barki. Susie albo Jim dają go z powrotem mnie. Wszystko zostaje w rodzinie i nikt nie ma do nikogo pretensji. Ale sędziowie słyszą "fałszerz" i myślą "złodziej", a potem wlepiają człowiekowi pięć lat.
Odparłam, że teorię złodziejskiej ekonomii słyszę po raz pierwszy w życiu i muszę przyznać, iż brzmi ona nader przekonująco. Nash kiwnęła głową. Powiedziała, że powinnam bezwzględnie wspomnieć o tym sędziemu przy najbliższej kolacji.
– Dzięki damom takim jak pani – dodała – krok po kroku dopnę swego.
Powiedziała to bez uśmiechu. Nie wiedziałam, czy mówi poważnie, czy żartuje. Odrzekłam, iż w przyszłości nie omieszkam starannie obejrzeć szylingów, które trafią mi w ręce. Tym razem odpowiedziała mi szerokim uśmiechem.
– A jakże. Kto wie? Może już teraz w pani sakiewce spoczywa wytłoczona przeze mnie moneta.
Kiedy jednak spytałam, jak odróżnić ją od prawdziwej, Nash zrobiła skromną minę. Owszem, jest na to pewien sposób, ale…
– Muszę pilnować sekretów fachu – oświadczyła. – Nawet tutaj.
Wytrzymała moje spojrzenie. Wyraziłam nadzieję, że nie myśli o wznowieniu procederu po wyjściu z więzienia. Wzruszyła ramionami. A cóż innego miałaby robić? Czy nie wspomniała, że do tego ją wychowano? Co powiedzieliby u niej w domu, gdyby raptem wyrzekła się swego fachu?
– Wielka szkoda – uznałam – że trawisz czas na rozmyślanie o przestępstwach, jakie popełnisz za dwa lata.
– Szkoda – przytaknęła. – Ale co innego mi pozostaje? Mogę tylko liczyć cegły w ścianie albo ściegi w robótce: już to znam. Albo zachodzić w głowę, jak moje dzieci radzą sobie bez matki. To też mam już za sobą i muszę wyznać, że kosztowało mnie wiele cierpienia.
Zaproponowałam, aby zastanowiła się nad przyczyną tego, że jej dzieci znalazły się bez matki. I nad zgubnymi nawykami, które przywiodły ją do tak żałosnego końca.
Wybuchnęła śmiechem.
– Robiłam to – odparła. – Robiłam to przez okrągły rok, podobnie jak wszystkie więźniarki tutaj, niech pani spyta którąkolwiek. Widzi pani, pierwszy rok w Millbank to ponure doświadczenie. Człowiek klnie się na własną głowę, że prędzej zagłodzi siebie i własną rodzinę, niż odważy się na kolejne przestępstwo, ryzykując ponowną odsiadkę. Jest przy tym tak pełen skruchy, że gotów obiecać wszystko każdemu. Ale tylko przez pierwszy rok. Potem skrucha ulatnia się bez śladu. I rozważając swe przewinienia, człowiek już nie myśli: "Gdybym tego nie zrobił, nie byłoby mnie tutaj", ale "Gdybym zrobił to lepiej"… I planuje karkołomne szwindle i przedsięwzięcia, które podejmie na wolności. "Wsadzili mnie tu, bo w ich oczach jestem nikczemna, myśli. Niech mnie diabli, jeśli za cztery lata nie zobaczą, na co mnie naprawdę stać!".
I mrugnęła do mnie. Spojrzałam na nią z osłupieniem.
– Chyba nie sądzisz, że przyklasnę temu, co powiedziałaś – wykrztusiłam wreszcie.
Ależ skąd, odrzekła z uśmiechem, nawet jej to nie w głowie…
Gdy wstałam, podążyła wraz ze mną ku kracie, jakby odprowadzała mnie do wyjścia.
– Miło było z panią rozmawiać – pożegnała mnie. – Proszę pamiętać o monetach!
Obiecałam, że to uczynię, po czym wyjrzałam na korytarz, wypatrując strażniczki. Nash skinęła głową. Zapytała, kogo zamierzam teraz odwiedzić. Pytanie padło tak zdawkowo, że nie widziałam przeszkód, aby udzielić nań odpowiedzi.
– Być może twoją sąsiadkę – odrzekłam ostrożnie. – Selinę Dawes.
– Ją! – zawołała natychmiast. -To dziwaczka… – I przewróciła ładnymi, niebieskimi oczami, ponownie wybuchając śmiechem.
Od razu poczułam do niej mniejszą sympatię. Zawołałam przez pręty panią Jelf, która pospieszyła, by mnie wypuścić. Następnie udałam się do Dawes. Wydawała się jeszcze bledsza, jej ręce zaś z całą pewnością były bardziej szorstkie i zaczerwienione. Miałam na sobie zapięty pod szyję płaszcz; nie wspomniałam jej o zgubionym medalionie ani nie nawiązałam do naszej ostatniej rozmowy. Wyznałam jednak, że dużo rozmyślałam o niej i o tym, co o sobie mówiła. Czy dzisiaj opowie mi coś jeszcze?
Spytała, co takiego miałaby opowiedzieć.
Poprosiłam, aby zdradziła więcej szczegółów na temat swego życia przed Millbank.
– Od jak dawna jesteś tym… kim jesteś? – spytałam.
– Tym, kim jestem? – Przechyliła głowę.
– Właśnie. Odkąd widujesz duchy?
– Ach tak. – Uśmiech zamajaczył na jej twarzy. – Chyba odkąd sięgam pamięcią…
I opowiedziała o czasach, kiedy była młodsza – o tym, że mieszkała z ciotką i często chorowała, i o tym, jak podczas szczególnie ciężkiej choroby odwiedziła ją pewna kobieta. Okazało się, że była to jej zmarła matka.
– Tak twierdziła moja ciocia – dodała.
– Nie bałaś się?
– Cioteczka mówiła, że nie powinnam się bać, ponieważ matka mnie kocha. Dlatego przyszła…
Odwiedziny z zaświatów nie ustawały, aż wreszcie ciotka doszła do wniosku, że należy "zrobić z jej daru użytek" i zaczęła ją zabierać na seanse. Wówczas rozpoczęły się stukania, krzyki i odwiedziny kolejnych duchów.
– Zaczęłam się trochę bać – wyznała. – Te duchy nie były równie łagodne jak moja matka!
Ile miała wtedy lat?
– Może trzynaście…
Wyobraziłam ją sobie, bladą i kruchą, jak krzyczy: "cioteczko!", podczas gdy stół przechyla się niebezpiecznie. Dziwne, że krewna narażała ją na podobne przeżycia. Kiedy powiedziałam to głośno, Dawes potrząsnęła głową. Cioteczka postąpiła właściwie. Gorzej byłoby spotykać się z duchami w pojedynkę, jak czyni niejedno medium. Wkrótce przywykła do tego, co musiała oglądać.
– Cioteczka trzymała mnie blisko przy sobie – tłumaczyła. – Inne dziewczęta były nudne, plotły brednie i oczywiście uważały mnie za dziwoląga. Czasem spotykałam kogoś, o kim wiedziałam, że jest taki jak ja. Zdarzało się jednak, że druga strona nie była tego świadoma, albo po prostu się bała…
Spojrzała mi prosto w oczy. Odwróciłam głowę.
– Cóż – podjęła żywszym tonem – seanse udoskonaliły moje umiejętności. – Wkrótce nauczyła się, jak odprawiać "niskie" duchy i przywoływać te dobre, które stopniowo zaczęły przekazywać jej wiadomości "dla swych drogich przyjaciół na ziemi". Czyż to nie wspaniałe? Otrzymywać krzepiące wieści, podczas gdy oni tutaj trwali w smutku i żałobie?
Pomyślałam o zaginionym medalionie i wiadomości, którą mi ostatnio przekazała, lecz wciąż nie nawiązywałyśmy do tej sprawy.
– Jednym słowem, zyskałaś reputację medium – powiedziałam. – Czy ludzie płacili za twoje pośrednictwo?
Odparła stanowczo, że nigdy "nie wzięła grosza" dla siebie; czasem tylko ludzie przynosili jej prezenty, a to przecież coś zupełnie innego. Poza tym duchy nie zabraniały przyjmować pieniędzy, o ile miało to pomóc medium w spełnianiu duchowej posługi.
Kiedy mówiła o tym okresie życia, na jej twarzy malował się uśmiech.
– To były dobre miesiące – opowiadała. – Chociaż pewnie wówczas myślałam inaczej. Cioteczka zostawiła mnie; przeszła, jak to mówią, "na drugą stronę". Tęskniłam za nią, ale tam mogła zaznać więcej szczęścia niż na ziemi, toteż niebawem pogodziłam się ze stratą. Przez pewien czas mieszkałam w hotelu w Holborn, gdzie zatrzymywali się inni spirytysci, którzy okazali mi wiele życzliwości, choć z przykrością wyznam, że później zwrócili się przeciwko mnie. Robiłam, co do mnie należało, mogąc w ten sposób uszczęśliwiać innych. Spotkałam wielu interesujących ludzi – ludzi roztropnych! – takich jak pani, panno Prior! Kilkakrotnie bywałam w domach w Chelsea…
Pomyślałam o przemytniczce chełpiącej się wizytami w Osborne. W otoczeniu więziennych ścian duma Dawes sprawiała nieprzyjemne wrażenie.
– Czy to w jednym z tych domów wydarzył się ów incydent z udziałem dwóch pań? – spytałam.
Odwróciła wzrok i odrzekła cicho, że to stało się gdzie indziej, w Sydenham.
Następnie spytała, czy doszły mnie słuchy o porannej awanturze w kaplicy. Jane Pettit, z sektora panny Manning, rzuciła w kapelana modlitewnikiem…
Jej zachowanie uległo zmianie. Z przykrością stwierdziłam, że nie powie już ani słowa na interesujący mnie temat, a tak bardzo chciałam usłyszeć o owym "niegrzecznym" duchu, Peterze Quicku.
Dotąd siedziałam nieruchomo, wsłuchana w jej opowieść. Naraz uświadomiłam sobie, jaki panuje tu chłód i szczelniej otuliłam się płaszczem. Z kieszeni wysunęła się krawędź notesu, co natychmiast zwróciło uwagę Dawes. Od tej pory bez przerwy na niego patrzyła, a kiedy skierowałam się do wyjścia, spytała, dlaczego zawsze mam go przy sobie. Czyżbym nosiła się z zamiarem opisania więźniarek?
Odpowiedziałam, że wszędzie zabieram notes, to nawyk z czasów gdy pomagałam ojcu. Bez niego czułabym się nieswojo. Niektóre z notatek przepisuję później do dziennika, który jest mi najdroższym przyjacielem. Jemu zwierzam najskrytsze myśli, bo on potrafił wiernie dochować tajemnicy.
Kiwnęła głową. Mój notes przypomina ją samą, zauważyła. Równie dobrze mogłabym zdradzić swoje sekrety w zaciszu czterech ścian tej celi. Komu bowiem miałaby je powtórzyć?
Jej słowa zabrzmiały niemal figlarnie. Odparłam, że przecież mogłaby powtórzyć duchom.
– Ach – powiedziała, przekrzywiając głowę. – One widzą wszystko. Zajrzą nawet do pani sekretnego dziennika. Choćby znajdowała się pani… – tu urwała, delikatnie muskając palcem wargi -…w ciemności własnego pokoju, za zamkniętymi drzwiami i przy przykręconej lampie.
Zamrugałam. Dziwne, uznałam, właśnie tak piszę swój dziennik. Z uśmiechem popatrzyła mi w oczy. Jakże by inaczej, odrzekła, przecież każdy tak robi. Ona na wolności też prowadziła dziennik i uzupełniała go wieczorami dopóty, dopóki nie zmorzyła jej senność. Teraz godzinami leży bezsennie i nie wolno jej nic pisać – aż trudno w to uwierzyć.
Pomyślałam o wielu bezsennych nocach, które nastąpiły po tym, jak Helen powiedziała mi o planowanym ślubie ze Stephenem. W ciągu tygodni dzielących ów dzień od dnia śmierci ojca, kiedy po raz pierwszy wzięłam morfinę, przespałam może ze trzy noce. Pomyślałam o Dawes, leżącej z otwartymi oczami w mrocznej celi; wyobraziłam sobie, że niosę jej morfinę lub chloral, a potem patrzę, jak pije.
Kiedy ponownie utkwiłam w niej wzrok, zobaczyłam, że nadal spogląda na notes wystający z kieszeni. Moja ręka powędrowała doń machinalnie. Na ten widok w jej oczach pojawił się wyraz goryczy.
– Dobrze, że tak skrzętnie go pani pilnuje, ponieważ wszystkie więźniarki marzą o papierze, papierze i atramencie. Gdy przywożą cię tutaj – dodała – każą ci się podpisać w wielkim, czarnym zeszycie.
Wówczas po raz ostatni trzymała w ręku pióro. I wtedy to ostatni raz wypowiedziano na głos jej imię.
– Nazywają mnie "Dawes", jak służącą. Gdyby ktoś teraz zawołał mnie moim własnym imieniem, chyba nawet nie odwróciłabym głowy. Selina. Selina. Zapomniałam, kim ona jest! Pewnie dawno już umarła.
Głos zadrżał jej z lekka. Przypomniałam sobie prostytutkę, Jane Jarvis, która kiedyś poprosiła mnie o kartkę z notesu, aby mogła napisać wiadomości dla swojej przyjaciółki White. Więcej do niej nie poszłam. Ale poprosić o kartkę papieru po to tylko, aby skreślić na niej swoje imię, zmaterializować własne istnienie i nadać mu namacalność…
Przecież to nic wielkiego.
Upewniwszy się, że pani Jelf przebywa w głębi korytarza, sięgnęłam po notes i otworzywszy go na czystej stronie, położyłam na stole, a następnie podałam Dawes pióro. Spojrzała na nie, a potem na mnie, wreszcie ujęła pióro i niezdarnie zdjęła nakrętkę. Zapewne była to dla niej pewna nowość. Zawiesiła drżącą rękę nad kartką i gdy lśniąca kropla atramentu spłynęła do stalówki, napisała: "Selina". A potem pełne imię i nazwisko: "Selina Ann Dawes". I znowu samo imię: "Selina".
Podczas pisania jej głowa znajdowała się bardzo blisko mojej. Zniżyła głos do szeptu.
– Zastanawiam się, panno Prior – powiedziała – czy kiedykolwiek napisała pani w dzienniku to imię.
Zrazu nie mogłam jej odpowiedzieć, gdyż słysząc ów szept i czując jej ciepłą bliskość w lodowatej celi, uświadomiłam sobie, jak często o niej pisałam. Z drugiej strony dlaczego miałabym tego nie robić, skoro piszę też o pozostałych kobietach? Poza tym lepiej pisać o niej niż o Helen.
– Czy miałabyś coś przeciwko temu? – spytałam. Przeciwko temu? Uśmiechnęła się blado. Radowałaby się, wiedząc, że ktoś – a zwłaszcza ja – pamięta o niej i pisze "Selina zrobiła to" lub "Selina powiedziała tamto". Roześmiała się: "Selina opowiadała brednie o duchach…". Potrząsnęła głową. Lecz śmiech ucichł równie niespostrzeżenie, jak się pojawił, a uśmiech zgasł.
– Naturalnie tak by pani nie powiedziała – dodała przyciszonym głosem. – Powiedziałaby pani "Dawes", jak wszyscy.
Odrzekłam, że mogę ją nazywać, jak tylko zechce.
– Naprawdę? – spytała. – Och – zreflektowała się – tylko proszę nie myśleć, że ja ośmielę się nazywać panią inaczej niż "panna Prior".
Pełna wahania odpowiedziałam, że strażniczki zapewne uznałyby to za niestosowne.
– A jakże! Chociaż… – jej spojrzenie powędrowało w bok -…nie mówiłabym tego głośno. Kiedy o pani myślę, a robię to często, zwłaszcza nocą, kiedy zapada cisza, nie jest pani "panną Prior". Występuje pani pod własnym imieniem, które podała mi, gdy po raz pierwszy przyszła ofiarować swą przyjaźń…
Ponownie przystawiła rozchwiane pióro do kartki i napisała: "Margaret".
Margaret. Wzdrygnęłam się, jakbym ujrzała jakieś zaklęcie bądź własną karykaturę. Zreflektowała się natychmiast, nie powinna była tego robić, to nadmiar poufałości!
– Nie, nie o to chodzi – uspokoiłam ją. – Po prostu nigdy nie lubiłam swego imienia. Zawiera wszystkie moje najgorsze cechy. Widzisz, moja siostra ma ładne imię. Jak ktoś mówi do mnie: Margaret, słyszę głos naszej matki. Ojciec nazywał mnie Peggy…
– Niechaj więc będzie Peggy – odrzekła, ale przypomniałam sobie, że już kiedyś tak do mnie powiedziała. Mam dreszcze na samo wspomnienie. Potrząsnęłam głową.
– Wobec tego proszę podać jakieś inne imię – szepnęła. – Jakiekolwiek, byle nie "panna Prior", odpowiednie dla strażniczki bądź zwykłej wizytującej damy. Imię, które będzie coś oznaczać, sekretne imię, kryjące w sobie nie najgorsze, ale najlepsze cechy…
Wsłuchana w szemrzące słowa, pod wpływem tegoż samego impulsu, który kazał mi podać jej notes i pióro, powiedziałam:
– Aurora! Możesz mnie nazywać Aurora! To imię… imię, które…
Rzecz jasna nie zdradziłam, iż jest to imię nadane mi przez Helen, zanim poślubiła mojego brata. Powiedziałam tylko, że zwykłam tak nazywać sama siebie "w młodości". I poczerwieniałam, uderzona niedorzecznością własnych słów.
Lecz na twarzy Dawes malował się wyraz powagi. Ponownie ujęła pióro i przekreśliwszy imię "Margaret", napisała pod spodem "Aurora".
– Selina i Aurora – powiedziała. – Jak dobrze wyglądają obok siebie! Niczym anielskie imiona, prawda?
Wokół nas zapadła cisza jak makiem zasiał. Z oddali dobiegł trzask kraty oraz szczęk zasuwy. Ktoś szedł korytarzem w naszą stronę. Pokonując opór zaciśniętych palców, odebrałam jej pióro.
– Musisz czuć się bardzo znużona – powiedziałam.
– O nie.
– Ależ tak. – Wstałam, niepewnie kierując się do wyjścia. Korytarz świecił pustką. – Pani Jelf! – zawołałam.
– Chwileczkę! – zabrzmiał okrzyk w oddali. Ponieważ nie było nikogo, kto mógłby nas podejrzeć albo podsłuchać, odwróciłam się i wyciągnęłam rękę.
– Do widzenia, Selino.
Raz jeszcze poczułam w dłoni jej palce.
– Do widzenia, Auroro – odpowiedziała z uśmiechem. Szept wionął w lodowate powietrze i ostatnie słowo zawisło na jej wargach smugą bieli. Cofnęłam rękę i stanęłam przodem do drzwi. Twarz Dawes wydała mi się raptem jakby mniej szczera.
Spytałam, dlaczego to zrobiła.
– Co takiego, Auroro?
– Skąd ten ukradkowy uśmiech?
– Jaki uśmiech?
– Wiesz, jaki. O co chodzi?
Zawahała się nieco.
– To dlatego, że jesteś taka nieprzystępna – wyznała. – Tyle gadaniny o duchach i…
– I co?
Ale ona znów popatrzyła na mnie figlarnie. Roześmiała się tylko i potrząsnęła głową.
– Poproszę o pióro – powiedziała i nim zdążyłam zareagować, wyrwała mi je, a następnie podeszła do notesu i jęła pospiesznie coś pisać. Na korytarzu rozległy się kroki pani Jelf.
– Szybko! – ponagliłam.
Serce tak mocno zabiło mi w piersi, że tkanina sukni zafalowała zdradziecko. Dawes uśmiechnęła się tylko, nie przestając notować. Kroki rozbrzmiewały coraz bliżej, a serce waliło mi coraz mocniej. Kiedy wreszcie notes został zamknięty, a pióro ponownie znalazło się w mojej dłoni, na progu stanęła pani Jelf. Swoim zwyczajem omiotła celę bacznym spojrzeniem ciemnych oczu, lecz prócz mojej falującej piersi, którą pospiesznie zakryłam płaszczem, nie było nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Dawes odeszła na bok. Zaplotła ręce na fartuchu i opuściła głowę, uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Do widzenia, panno Prior – powiedziała.
Skinęłam jej na pożegnanie i pozwoliłam wyprowadzić się z celi, a potem bez słowa ruszyłam korytarzem.
Po drodze czułam w kieszeni notes: ciążył mi dziwnie i złowrogo. Gdy na przecięciu korytarzy zdjęłam rękawiczkę i dotknęłam oprawy, skóra zdawała się emanować ciepłem jej szorstkich palców. Nie miałam odwagi wyjąć go z kieszeni. Dopiero w dorożce, kiedy woźnica trzasnął z bata, zajrzałam do środka: po chwili odnalazłam właściwą stronę i przechyliłam ją do światła padającego z ulicznych latarni. Odczytawszy to, co zapisała, natychmiast zamknęłam notes i wsunęłam go z powrotem do kieszeni, nie wypuszczając z ręki oprawy, która zwilgotniała pod dotykiem moich palców.
Teraz leży przede mną. Na kartce widnieją kleksy oraz nabazgrane imiona: jej i moje, sekretne. Niżej zapisano następujące słowa:
Tyle gadaniny o duchach i ani słowa o medalionie.
Myślałaś, że nie przyznają mi się do kradzieży?
Ubawiły je twoje poszukiwania!
Piszę przy świecy, wątły płomień pełga, kapiąc woskiem. Noc jest zimna, wiatr hula pod drzwiami i unosi dywan. Matka i Pris śpią w swoich łóżkach. Pewnie cała Cheyne Walk śpi, może nawet całe Chelsea. Oprócz mnie, mnie i Vigers, która kręci się na górze, w dawnym pokoju Boyd. Co takiego usłyszała, że nie może spać? Kiedyś sądziłam, że nocą dom nieruchomieje; obecnie dobiega mnie chyba tykanie każdego zegara i repetiera, skrzypienie każdego schodka i deski. Spoglądam na widoczne w szybie odbicie własnej twarzy: wydaje się obca, więc przezornie odwracam głowę. Boję się też wyjrzeć w noc napierającą na okno, albowiem kryje w sobie Millbank wraz z rzeszą zalegających w nim cieni. Gdzieś tam w mroku spoczywa Selina. "Selina" – każe mi napisać swoje imię; każdy ruch pióra czyni ją bardziej rzeczywistą i namacalną. Jest w jednym z cieni. Ma otwarte oczy i patrzy prosto na mnie.
Szkoda, że cioteczka nie może mnie teraz zobaczyć. Mieszkam w Sydenham, w domu pani Brink! Sprowadziła mnie tu w ciągu jednego dnia, mówiąc, że nie pozwoli, bym spędziła u pana Vincy'ego choćby godzinę dłużej. "Droga wolna, łaskawa pani – odparł pan Vincy. – Mam nadzieję, że przysporzy pani samych kłopotów". Panna Sibree pożegnała mnie ze łzami w oczach, ale powiedziała, że na pewno jeszcze o mnie usłyszą. Pani Brink ulokowała mnie we własnym powozie, a kiedy zajechałyśmy na miejsce, myślałam, że zemdleję, ponieważ jej dom to najwspanialsza rezydencja, jaką kiedykolwiek widziałam. Jest otoczony ogrodem, a do drzwi prowadzi żwirowa ścieżka. "Zbladłaś jak ściana, drogie dziecko – zawołała pani Brink. – Wkrótce się przyzwyczaisz". Następnie wzięła mnie za rękę i oprowadziła po domu, pytając: "Poznaje… pamięta?". Odparłam, że nie jestem pewna, gdyż myśli mam jakby za mgłą, na co odpowiedziała: "To przyjdzie z czasem".
Potem przyprowadziła mnie do pokoju, który kiedyś należał do jej matki, odtąd zaś miał należeć do mnie. Jest tak duży, że zrazu wzięłam go za kolejny salon. Wtedy zobaczyłam łóżko, podeszłam bliżej i dotknęłam kolumny. Chyba musiałam znowu zblednąć, bo pani Brink zawołała: "Och! To nazbyt wiele! Czy mam panią odwieźć z powrotem do Holborn?".
Odrzekłam, żeby w ogóle nie brać tego pod uwagę. Początkowa słabość jest zjawiskiem naturalnym, z całą pewnością minie. "Wobec tego dam pani godzinę, żeby mogła ochłonąć – postanowiła. Potem mnie pocałowała. – Uważa pani, że wolno mi to zrobić?" – spytała. Pomyślałam o wszystkich zapłakanych damach, które trzymałam za ręce w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, o panu Vincym, który dotykał mnie bezustannie i wystawał pod moimi drzwiami. Od śmierci cioteczki nikt jednak mnie nie ucałował.
Uświadomiłam to sobie dopiero, gdy usta pani Brink musnęły mój policzek.
Kiedy opuściła pokój, podeszłam do okna, które wychodziło na park i Cristal Palace. Wbrew krążącym opiniom ten ostatni nie jest szczególnie imponujący. Ale w porównaniu z Holborn i tak nie mam na co narzekać! Napatrzywszy się do woli, pospacerowałam po pokoju, po czym, skuszona rozmiarami podłogi, odtańczyłam polkę. Zawsze chciałam zatańczyć polkę w dużym pokoju. Tańczyłam tak około kwadransa, zdjąwszy uprzednio buty, żeby pani Brink niczego nie usłyszała. Następnie rozejrzałam się dokoła.
Szczerze powiedziawszy, z uwagi na wielość szafek i komód wypełnionych najróżniejszymi drobiazgami jest to pomieszczenie dość osobliwe. Czego tam nie ma? Koronki, papiery, rysunki, chusteczki, guziki i tak dalej. Jest i garderoba pełna sukien, niezliczonych pantofli oraz półek z pończochami i saszetkami lawendy, toaletka ze szczotkami, na wpół zużytymi flakonami perfum oraz szkatułką z broszkami, pierścionkami i szmaragdowym naszyjnikiem. Pomimo słusznego wieku wszystko lśni czystością: nie znając pani Brink, ktoś mógłby sobie wyobrażać, iż jej matka jest bardzo schludną niewiastą. Och, nie powinienem dotykać tych rzeczy, pomyślałby niechybnie. Właścicielka może wrócić lada chwila. Podczas gdy tak naprawdę ona nie żyje od czterdziestu lat, więc można by tak stać i oglądać to wszystko, ile dusza zapragnie. Czułam jednak, że nie powinnam tego robić. Co by było, gdybym odwróciła się i zobaczyła ją stojącą w drzwiach?
Kiedy z tą myślą obróciłam się ku wyjściu, istotnie ujrzałam tam jakąś kobietę! Na jej widok serce podeszło mi do gardła…
Ale to była tylko Ruth, pokojówka pani Brink. W przeciwieństwie do Betty porusza się bardzo cicho, jak przystało na pokojówkę wytwornej damy, jak przystało na ducha. "Och – proszę o wybaczenie, panienko! – zawołała, widząc mój strach. – Pani Brink mówiła, że panienka odpoczywa". Przyniosła mi wodę do mycia. Nalewając ją do porcelanowej miednicy matki pani Brink, spytała: "Gdzie suknia, którą panienka włoży na obiad? Mam ją odświeżyć?". Nie patrzyła na mnie, tylko kierowała wzrok w podłogę, mogła jednak zauważyć moje bose stopy. Ciekawe, czy domyśliła się, że tańczyłam. Stała, czekając na suknię, choć oczywiście posiadam tylko jedną lepszą od tej, którą miałam na sobie. "Czy pani Brink oczekuje, że się przebiorę?" – spytałam. "Sądzę, że tak, panienko" – odpowiedziała. Dałam jej przeto swą aksamitną suknię, którą przyniosła po chwili parującą od żelazka.
Siedziałam w tej sukni dopóty, dopóki zegar nie wybił ósmej, albowiem o tej to zdumiewającej godzinie podaje się tu obiad. Ruth przyszła po mnie, rozwiązała szarfę, po czym zawiązała mi ją ponownie, mówiąc: "Proszę, jak panienka ślicznie wygląda". Kiedy weszłyśmy do jadalni, pani Brink zawołała na mój widok: "Jak pani ślicznie wygląda, panno Dawes!". Zobaczyłam, że Ruth uśmiecha się pod nosem. Posadzono mnie przy jednym końcu wielkiego, wypolerowanego stołu, a pani Brink siedziała przy drugim i mówiła przez cały czas: "Ruth, dołożysz pannie Dawes ziemniaków? Panno Dawes, czy Ruth ma dokroić sera?". Pytała, czy mi smakuje i jakie potrawy lubię najbardziej. Podano jajko, kotlet wieprzowy, nerkę, ser oraz figi. Pomyślałam o króliku pani Vincy i roześmiałam się na samo wspomnienie. Kiedy pani Brink zapytała o przyczynę mojej wesołości, odpowiedziałam, że jestem szczęśliwa.
Po obiedzie pani Brink chciała sprawdzić wpływ otoczenia na moją moc, w związku z czym spędziłam kolejną godzinę w transie i była chyba bardzo zadowolona. Powiedziała, że jutro pójdziemy kupić nowe suknie, a pojutrze urządzimy seans dla jej przyjaciół, którzy pragną zobaczyć, na co mnie stać. Ponownie zaprowadziła mnie do tego pokoju i ucałowała. Ruth przyniosła gorącą wodę i zabrała nocnik; uczyniła to dyskretniej niż Betty, co kolejny raz wprawiło mnie w zakłopotanie. Wybiła jedenasta, a ja jestem rozbudzona, jak zawsze po transie, choć wolałabym się tutaj do tego nie przyznawać. W całym wielkim domu panuje niezmącona cisza. Nie ma w nim nikogo prócz pani Brink, Ruth, kucharki, jeszcze jednej służącej i mnie. Jesteśmy jak zakonnice w klasztorze.
Na ogromnym łóżku leży biała, koronkowa koszula nocna matki pani Brink. Pani Brink ma nadzieję, że ją włożę. Nie zdziwię się jednak, jeśli przez całą noc nie zmrużę oka. Stoję przy oknie, spoglądając na światła miasta. Rozmyślam o zmianie, jaką wniósł w moje życie sen pani Brink.
Muszę przyznać, że oświetlony Cristal Palace wygląda nie najgorzej.