Część druga

23 października 1874

W tym tygodniu nastąpiło ochłodzenie. Zima nadeszła szybko, podobnie jak w roku śmierci ojca; patrzyłam, jak miasto ulega przeobrażeniu, tak jak w owych smutnych tygodniach, gdy papa leżał zmożony chorobą. Handlarze obwoźni przytupują nogami owiniętymi w szmaty, przeklinając ziąb; grupki dzieci tulą się do rozłożystych, mokrych boków koni w poszukiwaniu upragnionego ciepła. Ellis mówiła, że dwa dni temu po drugiej stronie rzeki znaleziono matkę z trzema synami, zagłodzonych i zamarzniętych na śmierć. A Arthur opowiada, że gdy przed świtem jedzie Strandem, widzi żebraków skulonych pod oszroniałymi derkami.

Nastała również pora mgieł – żółtych i brunatnych oraz czarnych jak płynna sadza. Dryfują nad chodnikami niczym para nad czarcim wywarem. Plamią ubrania i wypełniają płuca, powodując kaszel; napierają na okna; czasami nawet widać, jak wpełzają do domu przez niedopasowane okiennice. O trzeciej, czwartej po południu zapada mrok, a gdy Vigers zapala lampy, płoną niemrawo, skąpiąc nam światła.

Moja lampa nie stanowi wyjątku. Daje niemal tak samo przyćmiony blask jak łojówki, które zapalano nam na noc w dzieciństwie. Dokładnie pamiętam, jak liczyłam szczeliny w osłonie świecy, nasłuchując miarowego oddechu niani oraz chrapania i posapywania dobiegającego od strony łóżek Stephena i Pris.

W mej świadomości ten pokój wciąż pozostaje naszym pokojem z dzieciństwa. Na suficie nadal widnieją ślady po hakach od huśtawki, na półkach stoją niektóre książki z bajkami. Widzę grzbiet jednej z nich, ulubionej Stephena. Są w niej jaskrawe ilustracje przedstawiające duchy i demony: gdy człowiek przypatrzy się którejś uważnie, a potem szybko przeniesie wzrok na pustą ścianę, postać zjawy zawiśnie na niej na chwilę, chociaż w kolorze zupełnie innym od oryginału.

Doprawdy, ostatnio ciągle wracam myślami do duchów!

W domu nic się nie dzieje. Tego ranka pojechałam do czytelni, ale z powodu mgły było jeszcze ciemniej niż zwykle, w związku z czym o drugiej zaczęto nas wypraszać. Niezmiennie powoduje to protesty, ludzie wołają, aby przynieść lampy, ale mnie było wszystko jedno, gdyż robiłam notatki z więziennych ksiąg z bezczynności raczej niż rzeczywistej potrzeby. To niesamowite – opuścić muzeum i ujrzeć świat tak nierzeczywisty i odmieniony. W życiu nie widziałam ulicy tak pozbawionej głębi i koloru jak Great Russell Street w owej chwili. Niemal wahałam się nią iść, w obawie że stanę się równie blada i odrealniona jak dachy oraz chodniki.

Naturalnie w oddali mgła wydaje się gęstsza, to jej zasadnicza cecha, przeto moja postać pozostała ostra jak zawsze. Czułam się, jakbym płynęła pod ruchomą kopułą – kopułą z gazy, podobną do kloszy, jakimi latem służba przykrywa ciasta, by chronić je przed osami.

Zastanawiałam się, czy wszyscy przechodnie dostrzegają własne kopuły równie wyraźnie jak ja moją.

Wreszcie myśl o kopułach poczęła mnie męczyć; postanowiłam znaleźć dorożkę i pojechać do domu przy opuszczonych żaluzjach. Ruszyłam w stronę Tottenham Court Road, spoglądając po drodze na wizytówki i okna. Jak niewiele zmieniło się od czasu, gdy szłam tędy razem z papą…

Naraz ujrzałam tabliczkę, która lśniła nieco bardziej niż sąsiednie; podeszłam bliżej, chcąc odczytać zawartą na niej informację. Napis głosił: "Narodowe Stowarzyszenie Spirytystów – miejsce spotkań, biblioteka i czytelnia".

Jestem pewna, że dwa lata temu jeszcze jej tu nie było, a może po prostu nie zwróciłam na nią uwagi, obojętna na tę dziedzinę. Podeszłam jeszcze bliżej. Siłą rzeczy pomyślałam o Selinie – pisanie jej imienia wciąż jest dla mnie nowością. Przyszło mi do głowy, że mogła tu kiedyś przychodzić, mogłyśmy się minąć na ulicy. Pamiętam, jak w pobliżu czekałam kiedyś na Helen, krótko po tym, jak się poznałyśmy. Może Selina przeszła wtedy obok mnie.

Interesująca myśl. Ponownie spojrzałam na mosiężną tabliczkę, a potem na klamkę. Następnie otworzyłam drzwi i weszłam do środka.

Najpierw ujrzałam tylko wąskie schody: wszystkie pomieszczenia znajdują się nad sklepem, na wyższych piętrach. Schody prowadzą do niewielkiego biura wyłożonego drewnem, co bardzo ładnie wygląda. W oknach wiszą drewniane żaluzje, dziś opuszczone z powodu mgły. Między oknami zawieszono kopię obrazu – moim zdaniem nieudaną – "Saul w domu wiedźmy Endoru". Zobaczyłam też czerwony dywan i biurko, przy którym siedzieli mężczyzna i kobieta. Dama miała na piersi srebrną broszkę w kształcie złożonych rąk, jakie czasem widuje się na obeliskach. Dżentelmen nosił jedwabne pantofle. Powitali mnie z uśmiechem, po czym na ich twarzach odmalował się wyraz troski. Mężczyzna wyraził ubolewanie z powodu stromych schodów.

– Wielka szkoda, że na próżno się pani trudziła! – zawołał. – Przyszła pani na pokaz? Został odwołany z powodu mgły.

Był bardzo miły i zwyczajny. Wyjaśniłam, że nie przyszłam na pokaz, lecz – co było całkowicie zgodne z prawdą – przypadkowo spostrzegłam tabliczkę i z ciekawości postanowiłam zajrzeć do środka. Popatrzyli znacząco.

– Przypadek i ciekawość. Cóż za cudowne połączenie!

Dżentelmen podał mi rękę; był to kruchy mężczyzna o najmniejszych dłoniach i stopach, jakie kiedykolwiek widziałam.

– Obawiam się, iż nie mamy pani wiele do pokazania – powiedział. – Paskudna pogoda zniechęca odwiedzających.

Wspomniałam o czytelni. Czy jest otwarta? Mogłabym z niej skorzystać? Ależ naturalnie, muszę tylko zapłacić szylinga. Nie była to szczególnie wygórowana kwota. Poproszono mnie o wpisanie się do książki leżącej na biurku.

– Panna Prior – odczytał mężczyzna, przechylając głowę. Kobieta nazywała się panna Kislingbury. Jest tutaj sekretarką. Mężczyzna pełni funkcję kustosza i nazywa się pan Hither.

Pokazał mi czytelnię. Wydała mi się dość skromna; przypominała bibliotekę, jakie widuje się w klubach bądź na niedużych uczelniach: Były tam trzy lub cztery szafy z książkami, wszystkie wypełnione po brzegi, oraz rząd drążków z gazetami i czasopismami zawieszonymi na nich jak pranie. Prócz tego w pomieszczeniu znajdowały się stół i skórzane krzesła oraz liczne obrazki i przeszklona gablota – istne kuriozum albo raczej potworność, o czym miałam przekonać się później. Najpierw podeszłam do książek. Dodały mi nieco pewności siebie, zaczynałam się bowiem zastanawiać nad przyczyną, która mnie tu sprowadziła. Przynajmniej wiadomo, jak przewrócić kartkę i poznać jej treść, jakkolwiek dziwaczna może się okazać.

Przystanęłam, studiując grzbiety, podczas gdy pan Hither nachylił się do kobiety siedzącej przy stole i wymienił z nią szeptem kilka uwag. Była to jedyna czytelniczka, osoba w dość podeszłym wieku; dłonią w białej, przybrudzonej rękawiczce przytrzymywała otwartą książkę. Widząc pana Hithera, przywołała go energicznym gestem.

– Cudowny tekst! Jakiż inspirujący! – powiedziała. Uniosła rękę, co spowodowało zamknięcie się tomu.

Dostrzegłam tytuł: "Siła Odyna".

Wszystkie dzieła nosiły równie wymyślne tytuły, kiedy jednak zajrzałam do jednego czy dwóch, udzielane tam rady wydały mi się komiczne, na przykład rozdział: "O krzesłach". Traktował o niebezpieczeństwach związanych z siadaniem na obitych tapicerką krzesłach często zajmowanych przez przypadkowe osoby i radził mediom wybierać siedziska drewniane tudzież trzcinowe. Musiałam odwrócić głowę w obawie, że pan Hither dostrzeże mój uśmiech. Następnie podeszłam do gazet, po czym skierowałam wzrok na wiszące ponad nimi fotografie. Przedstawiały "duchy przywołane za pośrednictwem pani Murray, październik 1873". Zobaczyłam rozmarzoną niewiastę siedzącą pod palmą w fotograficznym atelier. Za nią majaczyły trzy mgliste postaci w białych szatach – "Sancho", "Annabel" i "Kip", jak wyjaśniał napis pod spodem. Wydawały się jeszcze zabawniejsze niż książki; jakże pragnęłam, by papa mógł obejrzeć je razem ze mną! Naraz poczułam ruch za sobą i drgnęłam. Był to pan Hither.

– Jesteśmy z nich bardzo dumni – powiedział, wskazując na fotografie. – Pani Murray posiada zadziwiającą moc. Czy zwróciła pani uwagę na strój Annabel? Mieliśmy fragment kołnierza, umieściliśmy go w ramce obok zdjęć, ale niestety, po upływie tygodnia czy dwóch zniknął, jak na rzecz niematerialną przystało. Została nam tylko ramka.

Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– O tak – dorzucił. Następnie podszedł do przeszklonej szafki i przywołał mnie, mówiąc, że to prawdziwa duma kolekcji i dowód o bardziej trwałym charakterze.

Jego ton i zachowanie wzbudziły moją ciekawość. Zawartość gabloty wyglądała z daleka jak okruchy rzeźb bądź jasne odłamki skalne. Podchodząc bliżej, zobaczyłam jednak, iż nie jest to marmur, lecz gips i wosk, w których odciśnięto twarze, palce, stopy oraz ramiona. Większość była w uderzający sposób zniekształcona. Niektóre popękały albo pożółkły ze starości bądź w wyniku działania światła. Pod każdym widniał dokładny opis.

Ponownie spojrzałam na pana Hithera.

– Naturalnie wie pani, jak przebiega proces? – spytał. – Cóż, jest bardzo prosty, a zarazem nader zmyślny! Przywołuje się ducha i przygotowuje dwa wiadra – jedno z wodą, drugie z roztopionym woskiem. Duch podaje dłoń, stopę, czy co tam: kończynę najpierw zamacza się w wosku, a zaraz potem w wodzie. I duch odchodzi, pozostawiając odlew. Oczywiście – dodał przepraszająco – nie wszystkie są doskonałe. I nie wszystkie duchy są wystarczająco materialne, byśmy próbowali dokonać odcisku w gipsie.

Zaiste, wszystkie przedmioty w gablocie sprawiały wrażenie przerażająco niedoskonałych, rozpoznawalnych jedynie za sprawą groteskowych szczegółów – takich jak paznokieć stopy, zmarszczka, odcisk rzęs nad wybałuszonym okiem – niekompletnych, wygiętych lub osobliwie zamazanych, tak jakby duchy odchodziły z powrotem w zaświaty, unosząc fragment ciepłego wosku.

– Proszę spojrzeć na ten niewielki odlew – powiedział pan Hither. – Rączka zmarłego niemowlęcia. Widzi pani te małe, kochane paluszki, łokieć z dołeczkiem?

Poczułam się nieswojo. Zupełnie jakbym ujrzała noworodka, który przyszedł na świat przed czasem, groteskowy i niekompletny. Siostra matki urodziła takie dziecko, gdy byłam mała; do dziś pamiętam szepty dorosłych, które prześladowały mnie, zsyłając niespokojne sny. Pospiesznie przeniosłam spojrzenie na najniższy, najciemniejszy zakątek gabloty. Tam jednak tkwiła rzecz najobrzydliwsza ze wszystkich. Był to odcisk ręki, ręki mężczyzny – woskowa dłoń, karykaturalnie obrzmiała i spuchnięta – pięć tłustych palców oraz żylasty przegub, połyskujący w świetle, jakby ktoś przed chwilą zanurzył go w wodzie. Odlew noworodka wywołał we mnie mdłości. Lecz na widok owej ręki mało nie zatrzęsłam się od stóp do głów.

Wówczas mój wzrok padł na informację pod spodem – i zadrżałam jak osika.

"Ręka ducha nazywającego siebie Peter Quick – głosił napis – zmaterializowanego przez pannę Selinę Dawes".

Spojrzałam przelotnie na pana Hithera, który nadal kiwał głową nad pulchnym łokciem noworodka, po czym mimowolnie stanęłam bliżej gabloty. Widok nabrzmiałego wosku nasunął wspomnienie smukłych palców Seliny oraz jej kruchych nadgarstków nad burą wełną robótki. Zestawienie wypadło piorunująco. Uświadomiłam sobie, że stoję pochylona nad gablotą, matując szkło przyspieszonym oddechem. Wyprostowałam się, musiałam jednak uczynić to zbyt gwałtownie, gdyż w następnej chwili poczułam na ramieniu uścisk palców pana Hithera.

– Moja droga, dobrze się pani czuje? – zapytał. Dama przy stole uniosła wzrok, przyciskając do ust brudną rękawiczkę. Jej książeczka znów się zamknęła i poleciała na podłogę.

Wyjaśniłam, że od pochylania zakręciło mi się w głowie, a poza tym bardzo tu ciepło. Pan Hither przyniósł krzesło i kazał mi usiąść – moja twarz ponownie znalazła się blisko gabloty, co wywołało kolejny dreszcz, kiedy jednak dama spytała, czy ma przynieść wodę i zawołać pannę Kislingbury, podziękowałam jej za troskę, prosząc, by nie zadawała sobie trudu. Pan Hither przyglądał mi się uważnie; zauważyłam, że lustruje moją suknię i płaszcz. Teraz myślę, że wiele kobiet w żałobie przestępuje jego progi pod pretekstem zaciekawienia, niektóre może nawet mdleją na widok odlewów. Lecz gdy ponownie skierowałam oczy na eksponaty w gablocie, w głos pana Hithera wkradł się nowy, łagodny ton.

– Dziwne, prawda? – zapytał. – Ale czyż nie są cudowne?

Nie odpowiedziałam, niech sobie myśli, co chce. Ponownie opowiedział mi o procedurze sporządzania odlewów i poczułam, że się uspokajam. Spytałam, czy media przywołujące duchy to osoby bardzo mądre.

– Rzekłbym raczej: potężne niż mądre – oświadczył z namysłem. – W kwestii umysłu nie różnią się zapewne od pani czy mnie.

Wyjaśnił, że z tego powodu wielu niedowiarków uważa spirytyzm za domenę pospólstwa. Duchy nie zawracają sobie głowy wiekiem, pozycją społeczną ani żadnymi "doczesnymi kryteriami", toteż dar przywoływania owych istot jest rozsiany wśród ludzi niczym ziarno na polu. Mogłabym odwiedzić możnego dżentelmena i zastać jego służącą na pastowaniu butów pana: z nich dwojga to ona mogłaby wykazać się większą wrażliwością.

– Proszę spojrzeć – dorzucił, ponownie wskazując gablotę. – Panna Gifford, autorka tego odlewu, była pokojówką. Poznała swą moc, dopiero kiedy wyszło na jaw, że jej pani ma guza. Wówczas coś kazało jej położyć ręce na ciele chlebodawczyni, co doprowadziło do uzdrowienia. Albo pan Severn. Ten szesnastoletni młodzieniec przywołuje duchy, odkąd skończył dziesięć lat. Widywałem media trzy- i czteroletnie. Słyszałem o niemowlętach, które dawały znak z kołyski, sięgały po pióra i pisały, że duchy sprawują nad nimi pieczę…

Raz jeszcze spojrzałam na półki. Wiedziałam bowiem, co mnie tu sprowadziło i czego szukam. Złożywszy rękę na piersi, wskazałam podbródkiem woskowe dłonie Petera Quicka. A Selina Dawes, spytałam. Czy pan Hither coś o niej wie?

Zaczął mówić od razu, a dama przy stole uniosła głowę. Ależ naturalnie! Czyż nie doszły mnie słuchy o nieszczęściu biednej panny Dawes? Zamknęli ją w więzieniu! Ze smutkiem potrząsnął głową.

Rzeczywiście, potwierdziłam, chyba coś o tym słyszałam. Nie wiedziałam jednak, że Selina Dawes jest tak słynną osobistością.

Osobistością? Cóż, szerszym kręgom zapewne nie jest znana. Ale w światku spirytystów… zaiste, wszyscy z tego kręgu musieli zadrżeć na wieść o losie nieszczęsnej panny Dawes! Każdy spirytysta pilnie śledził przebieg jej procesu i ronił łzy, usłyszawszy wyrok; płakał – albo powinien był zapłakać – nad nią i samym sobą.

– Wedle prawa jesteśmy prostakami i włóczęgami – zakończył gorzko. – Rzekomo praktykujemy wróżenie z ręki oraz inne podejrzane sztuczki. Za co skazano pannę Dawes? Za napaść, czyż nie? I oszustwo? Kalumnie!

Poróżowiał z przejęcia. Żar towarzyszący jego wypowiedzi wprawił mnie w najwyższe zdumienie. Zapytał, czy znam szczegóły aresztowania i uwięzienia panny Dawes. Kiedy odpowiedziałam, że z przyjemnością uzupełniłabym swą wiedzę na ten temat, podszedł do biblioteczki, a następnie powiódł palcami po skórzanych grzbietach i wyciągnął jedną książkę.

– Proszę spojrzeć – powiedział. – To "Spirytysta", jedna z naszych gazet. Mam tu zeszłoroczne numery, od lipca do grudnia. Kiedy to panna Dawes została aresztowana?

– Sądzę, że w sierpniu – wtrąciła dama w brudnych rękawiczkach. Podsłuchała naszą rozmowę i spoglądała na nas uważnie. Pan Hither kiwnął głową, po czym przewrócił kartki.

– Tutaj – oznajmił po chwili. – Niech pani spojrzy, moja droga.

Popatrzyłam na wskazany nagłówek. SPIRYTYŚCI WNOSZĄ PETYCJE NA RZECZ PANNY DAWES. "Medium zatrzymane przez policję. Zeznania spirytystów odrzucone". Poniżej zamieszczono streszczenie sprawy, opisano zatrzymanie medium, panny Dawes, co nastąpiło po nagłej śmierci jej patronki, pani Brink, podczas prywatnego seansu w posiadłości denatki w Sydenham. Uczestniczka seansu, panna Madeleine Silvester, doznała bliżej niesprecyzowanych obrażeń. Zamieszanie miało wyniknąć za sprawą Petera Quicka, ducha przywołanego przez pannę Dawes, bądź inną istotę nieziemską podeń się podszywającą…

Znałam tę opowieść z relacji panny Craven, od Stephena, pani Wallace oraz samej Seliny, choć w gruncie rzeczy najwierniej odpowiadała tej ostatniej wersji, która jako winowajcę wskazywała ducha. Spojrzałam na pana Hithera.

– Sama nie wiem, co myśleć – powiedziałam. – Nie znam się na spirytyzmie. Sądzi pan, że nastąpiło nadużycie?

– Kolosalne nadużycie – potwierdził. Nie miał co tego najmniejszych wątpliwości.

– Pan nie ma wątpliwości – odrzekłam, przypominając sobie pewien szczegół z opowieści Seliny. – Ale czy każdy spirytysta podziela pańskie zdanie? Czy nie znaleźli się tacy, którzy zwątpili w wersję panny Dawes?

Odrobinę pochylił głowę. Owszem, powiedział, w "pewnych kręgach" istotnie znaleźli się tacy, którzy zwątpili.

Zwątpili? W jej uczciwość?

Zamrugał, po czym ściszył głos, zaskoczony i jakby urażony.

– Zwątpili – wyjaśnił – w jej mądrość. Panna Dawes jest potężnym medium, a zarazem bardzo młodym. Panna Silvester była jeszcze młodsza, jeśli dobrze pamiętam, liczyła sobie zaledwie piętnaście lat. Zdarza się, że osoby w równie młodym wieku padają ofiarami wybryków niesfornych duchów, Peter Quick zaś potrafił być czasem bardzo niesforny…

Dodał, iż być może panna Dawes wykazała pewien brak rozwagi, narażając dziewczynę na kontakt z owym duchem, choć po prawdzie robiła to nieraz z innymi paniami. Pozostawało również pytanie na temat ukrytych zdolności samej panny Silvester. Kto wie, czy nie zadziałały one na Petera? Kto wie, czy nie maczały w tym palców jakieś siły nieczyste? Bywa, że upodobają sobie one niedoświadczonego spirytystę i wykorzystują go, by siać grozę.

– A to właśnie grozę – ciągnął – a nie cuda naszej działalności – o nie! – tak chętnie opisują gazety. Obawiam się, że wielu spirytystow, w tym również takich, którzy niegdyś sławili dokonania panny Dawes, zwróciło się przeciwko niej, kiedy najbardziej potrzebowała pomocy. Podobno jest tym bardzo rozgoryczona. I zwróciła się przeciwko nam, nawet tym, którzy nadal myślą o niej życzliwie.

Spoglądałam na niego bez słowa. Słyszeć, jak wychwala Selinę, jak z szacunkiem mówi o niej "panna Dawes" i "panna Selina Dawes" zamiast "Dawes", "więźniarka" albo "ta kobieta" – nie sposób rzec, jakie to było poruszające. Jej historia opowiedziana w mrocznym półświatku więzienia, tak odmiennym od znanej mi rzeczywistości, że nikt – ani więźniarki, ani strażniczki, ani nawet ja sama – nie wydaje się w nim istnieć naprawdę, brzmiała inaczej niż w ustach pana Hithera.

– Czy rzeczywiście odnosiła przed aresztowaniem znaczne sukcesy? – spytałam wreszcie.

Pan Hither klasnął w dłonie. Ależ tak, Boże miłosierny, jej seanse były absolutnie niewiarygodne!

– Naturalnie nigdy nie była tak znana jak najlepsze londyńskie media, pani Guppy, pan Home czy panna Cook z Hackney…

Słyszałam o nich. Podobno pan Home umiał lewitować i wyciągał z kominka rozżarzone węgle. Pani Guppy teleportowała się kiedyś z Highbury do Holborn podczas zapisywania na liście zakupów słowa "cebula".

– Teraz się pani uśmiecha – powiedział pan Hither. – Jest pani taka jak wszyscy. Im bardziej niezwykłe zdolności, tym chętniej o nich słuchacie, by zaraz uznać je za brednie.

Nadal spoglądał na mnie życzliwie. Przyznałam mu pewną rację. Ale Selina Dawes: jej zdolności nie były tak spektakularne jak zdolności pana Home'a i pani Guppy, prawda?

Wzruszył ramionami, mówiąc, że nasze definicje określenia "spektakularny" wcale nie muszą się pokrywać. Znowu podszedł do półki i wyjął kolejne tomisko – był to również "Spirytysta", ale wcześniejsze numery. Po chwili odnalazł szukany fragment i wręczył mi książkę, pytając czy nazwałabym to "spektakularnym".

Artykuł zawierał opis seansu Seliny przeprowadzonego w Holborn, kiedy to w ciemności rozlegało się bicie dzwonów i ktoś szeptał przez papierową tubę. Pan Hither podał mi kolejną książkę, wydrukowaną na innym papierze, zapomniałam jej tytułu: była to relacja z prywatnego spotkania w Clerkenwell, podczas którego niewidzialne ręce upuszczały kwiaty i wypisywały kredą imiona na tabliczce. Wcześniejszy numer tej samej gazety opisywał przypadek dżentelmena w żałobie, który ku swemu zdumieniu znalazł wiadomość z zaświatów w postaci purpurowego napisu na odsłoniętym ramieniu Seliny…

Pamiętam, że opowiadała mi o tym okresie swego życia. Mówiła o nim z dumą i nazywała go szczęśliwym; jej duma wprawiła mnie wówczas w przygnębienie, teraz zaś poczułam jeszcze większy smutek. Kwiaty i papierowe tuby, słowa wypisane na ciele – spektakl wydawał się tandetny, nawet jak na duchy. W Millbank Selina sprawiała wrażenie aktorki wspominającej błyskotliwą karierę. Ale rewelacje prasowe odsłoniły przede mną jej prawdziwą postać: była to kariera motyla lub ćmy, wieczna tułaczka od domu do domu, z jednej podłej dzielnicy do drugiej, cyrkowe sztuczki za grosze.

Pomyślałam o ciotce, która naraziła ją na taki los. I o tamtej zmarłej kobiecie, pani Brink. Dopiero pan Hither powiedział mi, że Selina mieszkała z panią Brink, w jej własnym domu.

O tak, potwierdził. Na tej podstawie oparto kolejne zarzuty, między innymi dotyczące oszustwa oraz użycia przemocy, tym potworniejsze, że zmarła dama ogromnie podziwiała Selinę, udzieliła jej schronienia, była dla niej niczym rodzona matka. To dzięki jej wsparciu Selina miała szansę rozwijać swój talent. I właśnie tam, w Sydenham, po raz pierwszy pojawił się Peter Quick.

– Przecież to właśnie on doprowadził do śmierci pani Brink – przypomniałam.

Pan Hither potrząsnął głową.

– Tylko duchy umiałyby to wytłumaczyć. Niestety, nie wezwano ich, by zeznawały w obronie panny Dawes.

Zaintrygowały mnie jego słowa. Popatrzyłam na pierwszą gazetę, noszącą datę aresztowania Seliny. Zapytałam o późniejsze numery. Czy zawierały opis rozprawy i uzasadnienie wyroku? Po krótkich poszukiwaniach pan Hither przyniósł żądane egzemplarze i skrzętnie uprzątnął pozostałe. Postawiwszy krzesło przy stole, usiadłam z dala od kobiety w białych rękawiczkach i zasłoniłam gazetą przeszkloną szafkę z "eksponatami". Kiedy pan Hither z uśmiechem skinął mi głową i wyszedł, pogrążyłam się w lekturze. Miałam przy sobie notes z zapiskami z Muzeum Brytyjskiego. Otworzyłam go i przystąpiłam do sporządzania notatek z procesu Seliny.

Najpierw przesłuchiwano panią Silvester, Amerykankę, matkę nerwowej dziewczyny, znajomą pani Wallace:

"Kiedy poznała pani Selinę Dawes?" – "Na seansie u pani Brink, w lipcu. W Londynie opisywano ją jako medium o nieprzeciętnych zdolnościach. Chciałam zobaczyć ją na własne oczy".

"I co sobie pani o niej pomyślała?" – "Od razu zauważyłam, że istotnie jest niezwykła. Wydawała się też nadzwyczaj skromna. W spotkaniu uczestniczyło dwóch energicznych młodzieńców; sądziłam, iż będzie próbowała z nimi flirtować. Nie uczyniła tego, co bardzo mnie ujęło. Generalnie zdawała się odpowiadać powszechnemu mniemaniu na swój temat. Oczywiście w przeciwnym razie nie przystałabym na to, by moja córka utrzymywała z nią jakiekolwiek stosunki".

"Dlaczego zależało pani na nawiązaniu owych stosunków?" – "Z powodów czysto formalnych, a dokładnie medycznych. Żywiłam nadzieję, że panna Dawes dopomoże córce w powrocie do zdrowia. Córka choruje od kilku lat. Panna Dawes przekonywała, iż jej dolegliwości są duchowej raczej niż fizycznej natury".

"Czy owa kuracja miała miejsce w Sydenham?" – "Tak".

"Jak długo trwała?" – "Dwa tygodnie. Dwa razy w tygodniu przez godzinę córka siedziała z panną Dawes w zaciemnionym pokoju".

"Czy były same?" – "Nie. Córka jest bojaźliwa, dlatego postanowiłam jej towarzyszyć".

"Czy wspomniane dwa tygodnie przyniosły jakąkolwiek zmianę w stanie zdrowia pani córki?" – "Uderzyła mnie zadziwiająca poprawa. Obecnie wszakże przypisuję ją niezdrowej ekscytacji wywołanej terapią panny Dawes".

"Dlaczego pani tak uważa?" – "Z powodu stanu, w jakim zastałam córkę feralnej nocy".

"Był to ten sam wieczór, kiedy pani Brink dostała ataku, który w efekcie spowodował jej zgon? Trzeciego sierpnia 1873 roku?" – "Tak".

"Tegoż wieczora, wbrew swym dotychczasowym zwyczajom, pozwoliła pani córce na samotną wyprawę do panny Dawes. Dlaczego tak się stało?" – "Panna Dawes twierdziła, iż moja obecność blokuje postępy Madeleine. Przekonywała o konieczności otwarcia pewnych kanałów pomiędzy nią a córką, co wymagało sesji w cztery oczy. Umiała gładko mówić, toteż uwierzyłam w tę bajeczkę".

"Proszę pozostawić wnioski sądowi. Prawda wygląda tak, że pozwoliła pani pannie Silvester na samotną wyprawę do Sydenham". – "W rzeczy samej. Towarzyszyli jej tylko pokojówka i oczywiście nasz stangret".

"Jakie wrażenie sprawiała córka?" – "Wydawała się podenerwowana. Jak już powiedziałam, teraz uważam, że była niezdrowo podekscytowana atencją panny Dawes".

"W jakim sensie podekscytowana?" – "Schlebiało jej to. Moja córka jest naiwną dziewczyną. Panna Dawes kazała jej wierzyć, iż posiada ukryte zdolności mediumiczne. Przekonywała, że jeśli je rozwinąć, Madeleine natychmiast odzyska zdrowie".

"Czy uwierzyła pani, że córka istotnie posiada takowy dar?" – "Byłam gotowa uwierzyć we wszystko, co tłumaczyło jej chorobę".

"Cóż, zapewne zostanie to pani poczytane za chlubę". – "Mam nadzieję, że tak".

"Bez wątpienia. Wspomniała pani o stanie nerwowej ekscytacji, w jakim znajdowała się córka, wyjeżdżając z domu. Kiedy ujrzała ją pani ponownie?" – "Dopiero kilka godzin później. Spodziewałam się, że wróci o dziewiątej, lecz minęło wpół do jedenastej, a ja nie miałam od niej żadnych wiadomości".

"Co pani sobie pomyślała?" – "Odchodziłam od zmysłów ze strachu! Wysłałam dorożką lokaja, aby wywiedział się, czy nic jej nie grozi. Wrócił po rozmowie z pokojówką Madeleine i oznajmił, że córka jest ranna, w związku z czym muszę niezwłocznie do niej pojechać. Co natychmiast uczyniłam".

"Proszę powiedzieć, co się działo w Sydenham, kiedy pojechała pani po córkę?" – "W domu panował istny chaos. Pozapalano wszystkie światła, a służba biegała tam i z powrotem".

"W jakim stanie zastała pani córkę?" – "Zastałam ją… ach! Zastałam ją w stanie bliskim omdlenia. Miała wymiętą odzież oraz ślady przemocy na twarzy i szyi".

"Jak zareagowała na pani widok?" – "Szok odebrał jej jasność myślenia. Odepchnęła mnie od siebie, przemawiając plugawym językiem. Była w mocy tej małej szarlatanki, panny Dawes!".

"Czy widziała pani pannę Dawes?" – "Owszem".

"Jak wyglądała?" – "Wydawała się rozkojarzona. Trudno powiedzieć, jestem pewna, że udawała. Twierdziła, że moja córka została sponiewierana przez ducha; w życiu nie słyszałam czegoś bardziej groteskowego, więc nie omieszkałam jej tego oznajmić. Wtedy stała się napastliwa. Kazała mi zamilknąć, a następnie wybuchnęła płaczem. Powiedziała, że Madeleine jest niemądra, i że przez nią straciła wszystko. Wtedy dowiedziałam się, że pani Brink zaniemogła i leży na górze. Podejrzewam, iż zmarła w chwili, gdy zajmowałam się córką".

"Czy jest pani pewna co do słów panny Dawes? Czy rzeczywiście powiedziała: Straciłam wszystko?" – "Tak".

"Co pani przez to zrozumiała?" – "Wówczas nic. Stan córki pochłaniał całą moją uwagę. Teraz wszakże rozumiem doskonale. Chciała powiedzieć, że Madeleine popsuła jej szyki. Pragnęła wkupić się w jej łaski, a następnie ogołocić z pieniędzy. Nieoczekiwany obrót wydarzeń uniemożliwił jej te zamiary…".

Reszty nie przepisywałam. Relację zawarto w jednym wydaniu; w egzemplarzach z kolejnego tygodnia widnieje zapis przesłuchania samej dziewczyny, panny Madeleine Silvester. Podjęto trzy próby, wszystkie kończyły się płaczem. Nie lubię pani Silvester, przypomina mi moją matkę. Jej córki jednak nienawidzę: przypomina mnie samą.

"Co pamięta pani z wydarzeń owego wieczora, panno Silvester?" – "Sama nie wiem. Nie jestem pewna".

"Pamięta pani, jak opuściła dom?" – "Tak, proszę pana".

"Pamięta pani, jak przyjechała do posiadłości pani Brink?" – "Tak, proszę pana".

"Co wydarzyło się zaraz po pani przyjeździe?" – "Wypiłam herbatę w towarzystwie pani Brink i panny Dawes".

"Jakie wrażenie sprawiła na pani pani Brink? Czy wydawała się w pełni sił?" – "O tak!".

"Jak zachowywała się wobec panny Dawes? Czy nie uderzyły pani jej chłód tudzież powściągliwość?" – "Zachowywała się bardzo przyjaźnie. Siedziały blisko siebie, pani Brink brała pannę Dawes za rękę, dotykała jej twarzy i włosów".

"Co mówiły?" – "Pani Brink spytała, czy jestem podekscytowana; odrzekłam, że tak. Jej zdaniem miałam dużo szczęścia, znajdując taką nauczycielkę jak panna Dawes. Potem panna Dawes poprosiła, aby pani Brink pozostawiła nas same. I pani Brink wyszła".

"Pani Brink zostawiła panią sam na sam z panną Dawes? Co się potem wydarzyło?" – "Panna Dawes zaprowadziła mnie do pokoju z zasłoną, gdzie zazwyczaj siedziałyśmy".

"Czy to ten sam pokój, w którym panna Dawes prowadziła swoje seanse, tak zwane mroczne kręgi?" – "Tak".

"A zasłona oddziela przestrzeń, gdzie panna Dawes wchodzi w trans?" – "Tak.

"Co się stało potem, panno Silvester?" – [Świadek się waha.] "Usiadłyśmy i panna Dawes trzymała mnie za ręce, po czym powiedziała, że musi się przygotować. Weszła za kurtynę i za chwilę wyszła w samej halce. Mnie również kazała zdjąć suknię, ale bez wchodzenia za kurtynę".

"Kazała pani zdjąć suknię? W jakim celu?" – "Twierdziła, że dzięki temu terapia będzie bardziej skuteczna".

"Zdjęła pani suknię? Proszę powiedzieć prawdę i nie trapić się obecnością panów". – "Tak, zdjęłam. To znaczy, panna Dawes mi pomogła, gdyż moja pokojówka znajdowała się w drugim pokoju".

"Czy panna Dawes kazała pani też zdjąć biżuterię?" -"Poprosiła mnie o odłożenie broszki, gdyż nie zdjęłabym sukni, nie drąc przy tym bielizny, do której również była przypięta".

"Co zrobiła z broszką?" – "Nie pamiętam. Moja pokojówka Lupin później mi ją przyniosła".

"Świetnie. Teraz proszę powiedzieć, co pani czuła, kiedy poproszono panią o zdjęcie sukni". – "Najpierw czułam się dziwnie, ale potem mi to nie przeszkadzało. Panował upał, poza tym panna Dawes zamknęła drzwi na klucz".

"Czy w pokoju było jasno, czy ciemno?" – "Nie było ciemno, ale i nie było jasno".

"Czy wyraźnie widziała pani pannę Dawes?" – "O tak".

"I co dalej?" – "Panna Dawes ponownie ujęła mnie za ręce i powiedziała, że nadchodzi duch".

"Co pani czuła?" – "Strach. Zdaniem panny Dawes nie powinnam się bać, bo to tylko Peter".

"Czyli rzekomy duch zwany Peterem Quickiem?" – "Tak. Powiedziała, że to tylko Peter, i że widziałam go już wcześniej podczas seansu. Przyszedł, aby mi pomóc".

"Czy to sprawiło, że lęk panią opuścił?" – "Nie, wręcz przeciwnie. Przymknęłam oczy. Spójrz, Madeleine, on tu jest, powiedziała panna Dawes. Usłyszałam ruch świadczący o czyjejś obecności, ale nie otworzyłam oczu, za bardzo się bałam".

"Jest pani pewna, że prócz was był tam ktoś jeszcze?" – "Tak mi się wydaje".

"Co się potem stało?" – "Nie jestem pewna. Ze strachu zaczęłam płakać. Wtedy Peter Quick zapytał, dlaczego płaczę".

"Czy to na pewno nie był głos panny Dawes?" – "Tak mi się wydaje".

"Czy w którymś momencie panna Dawes i ta osoba mówiły jednocześnie?" – "Trudno powiedzieć. Przepraszam pana".

"Niech pani nie przeprasza, panno Silvester, jest pani bardzo dzielna. Proszę nam powiedzieć, co się potem wydarzyło. Pamięta pani?" – "Pamiętam, że ktoś położył na mnie bardzo zimną i szorstką rękę". [Świadek płacze.]

"Świetnie, panno Silvester, doskonale pani sobie radzi. Jeszcze tylko kilka pytań. Czy zdoła pani na nie odpowiedzieć?" – "Spróbuję".

"Dobrze. Ktoś położył na pani rękę. W którym miejscu?" – "Na przedramieniu, proszę pana. Tuż nad łokciem".

"Panna Dawes twierdzi, że w tym momencie zaczęła pani krzyczeć. Pamięta to pani?" – "Nie, proszę pana".

"Według panny Dawes dostała pani ataku. Próbowała panią uspokoić, w związku z czym musiała mocno panią przytrzymać. Czy to pani pamięta?" – "Nie, proszę pana".

"Co pani w ogóle pamięta z tamtej sytuacji?" – "Nic. Wiem tylko, że w końcu pani Brink otworzyła drzwi".

"Przyszła pani Brink. Skąd pani wiedziała, że to ona? Zdążyła już pani otworzyć oczy?" – "Nie, ponieważ nadal okropnie się bałam. Wiedziałam jednak, że to pani Brink, ponieważ słyszałam jej wołanie zza drzwi. Potem drzwi stanęły otworem i głos pani Brink zabrzmiał tuż obok mnie".

"Pani pokojówka zeznała, że słyszała pani krzyki. Podobno zawołała pani: Pani Brink, och, pani Brink, oni chcą mnie zamordować! Pamięta to pani?" – "Nie, proszę pana".

"Czy jest pani pewna, że nie pamięta tych słów?" – "Nie jestem pewna, proszę pana".

"Z jakiego powodu mogłaby je pani wypowiedzieć?" – "Nie wiem. Wiem tylko, że śmiertelnie bałam się Petera Quicka".

"Czy dlatego, że chciał panią skrzywdzić?" – "Nie, proszę pana. Dlatego, że był duchem".

"Rozumiem. Co się wydarzyło, kiedy pani Brink otworzyła drzwi? Co powiedziała?" – "«Och, panno Dawes», powiedziała, a potem znowu: "«Och!» Następnie usłyszałam, jak woła swoją matkę. Jej głos brzmiał bardzo dziwnie".

"Co znaczy: dziwnie?" – "Był bardzo wysoki i piskliwy. Potem usłyszałam, jak upadła".

"I co dalej?" – "Chyba przybiegła pokojówka panny Dawes i panna Dawes kazała jej pomóc podnieść panią Brink".

"Czy miała pani wówczas otwarte oczy?" – "Tak".

"Czy w pokoju dostrzegła pani ślady obecności ducha?" – "Nie".

"Czy zauważyła pani coś, czego nie było, zanim pani zamknęła oczy? Na przykład jakieś fragmenty garderoby?" – "Raczej nie".

"Co się potem stało?" – "Usiłowałam włożyć suknię, po chwili przybiegła Lupin, moja pokojówka. Na mój widok zalała się łzami, co i mnie znów doprowadziło do płaczu. Panna Dawes kazała nam się uciszyć i pomóc jej przy pani Brink".

"Pani Brink upadła na podłogę?" – "Tak. Panna Dawes i jej pokojówka próbowały ją podnieść".

"Czy zrobiła pani to, o co ją poproszono?" – "Nie, proszę pana, Lupin mi nie pozwoliła. Zaprowadziła mnie na dół do salonu i przyniosła wodę. Dalej nie pamiętam nic aż do przyjazdu matki".

"Pamięta pani, co powiedziała na jej widok?" – "Nie, proszę pana".

"Nie pamięta pani żadnych ostrych słów pod adresem matki? Czy nie nakłoniła pani do tego panna Dawes?" – "Nie pamiętam, proszę pana".

"Czy widziała pani pannę Dawes przed odjazdem?" – "Widziałam, jak rozmawiała z matką".

"Jak wyglądała?" – "Płakała".

Wezwano kolejnych świadków – służących, policjanta zawołanego przez panią Silvester, lekarza pani Brink, przyjaciół domu – ale gazeta nie zamieściła ich zeznań, poprzestając na zeznaniu samej Seliny. Przed przystąpieniem do lektury zawahałam się, wyobrażając sobie, jak prowadzą ją przez ponury gmach sądu. Musiała mieć piękne, bujne włosy, jaśniejące na tle czarnych surdutów. Jej twarz zapewne powlekała chorobliwa bladość. Według gazety, "trzymała się bardzo dzielnie". Podobno na rozprawie zjawiło się mnóstwo ludzi, a Selina mówiła cichym, niekiedy drżącym głosem.

Najpierw została przesłuchana przez swojego obrońcę, Cedrica Williamsa, a potem przez oskarżyciela, pana Locke'a – czyli pana Halforda Locke'a, który kiedyś był na obiedzie na Cheyne Walk, i którego tak bardzo ceni mój brat.

Pan Locke: "Panno Dawes, mieszkała pani w domu pani Brink przez niespełna rok. Czy to prawda?" – "Tak".

"Na jakich warunkach pani tam przebywała?" – "Byłam gościem pani Brink".

"Nie płaciła jej pani za lokum?" – "Nie".

"Gdzie mieszkała pani przedtem?" – "W hotelu w Holborn, przy Lamb's Conduit Street".

"Jak długo zamierzała pani gościć u pani Brink?" – "Nie zastanawiałam się nad tym".

"W ogóle nie myślała pani o przyszłości?" – "Wiedziałam, że duchy wskażą mi odpowiedni kierunek".

"Rozumiem. Czy to ich interwencja doprowadziła panią do pani Brink?" – "Tak. Pani Brink przyjechała do wspomnianego hotelu w Holborn i poprosiła mnie, bym przeniosła się do jej domu".

"Czy odbywałyście wspólnie seanse?" – "Tak".

"Czy nadal organizowała pani płatne seanse w domu pani Brink?" – "Początkowo nie. Uczyniłam to dopiero później, pod wpływem interwencji z zaświatów. Ale uczestnicy nigdy nie byli zobligowani do zostawiania mi pieniędzy".

"Mimo to goście mieli w zwyczaju płacić za pani usługi?" – "Tak, jeśli sobie tego życzyli".

"Na czym polegały pani usługi świadczone tym ludziom?" – "Porozumiewałam się z duchami w ich imieniu".

"W jaki sposób? Czy w tym celu wprowadzała się pani w trans?" – "Zazwyczaj".

"Co się wówczas działo?" – "Cóż, w tym wypadku muszę polegać na relacjach uczestników seansu. Zwykle jednak duch przemawiał za moim pośrednictwem".

"Często ukazywał się ów… duch?" – "Tak".

"Czy to prawda, że znakomitą większość pani klientów… przepraszam, uczestników seansu, stanowiły kobiety i dziewczęta?" – "Odwiedzali mnie zarówno mężczyźni, jak i kobiety".

"Czy przyjmowała pani pojedynczych mężczyzn?" – "Nie, nigdy. Mężczyźni uczestniczyli jedynie w zbiorowych seansach, w których brały udział również panie".

"Ale robiła pani indywidualne spotkania dla dam na prywatne konsultacje ze zmarłymi i udzielała im duchowego przewodnictwa?" – "Tak".

"Czy to oznaczało, że wywierała pani na nie swój wpływ?" – "Cóż, w tym celu do mnie przychodziły".

"Proszę określić naturę owego wpływu, panno Dawes". – "Nie rozumiem".

"Czy miał on zdrowy czy niezdrowy charakter?" -"Zdrowy i na wskroś duchowy".

"Niektóre damy uważały go za zbawienny w leczeniu pewnych schorzeń. Należała do nich również panna Silvester". – "Tak. Przychodziło do mnie wiele kobiet z podobnymi symptomami".

"Takimi jak…?" – "Osłabienie, nadpobudliwość nerwowa i bóle".

"Na czym polegał charakter kuracji? [Świadek się waha.] Czy była homeopatyczna? Mesmeryczna? Galwaniczna?" – "Raczej duchowa. Niejednokrotnie stwierdzałam, że objawy, jakie zaobserwowałam między innymi u panny Silvester, świadczyły o wrażliwości duchowej, zdolności jasnowidzenia, która wymagała jednak pracy nad sobą".

"I pani miała jej w tym pomóc?" – "Tak".

"Na czym polegała pani rola? Na dotykaniu owych dam? Masowaniu ich?" – "Kładłam na nich ręce".

"Czyli robiła pani to, co mówiłem?" – "Tak".

"Czy damy musiały się w tym celu rozbierać?" – "Czasami. Suknie są nieporęczne. Lekarz poprosiłby o to samo".

"Ale sam chyba by się przy tym nie rozebrał". [Śmiech.] – "Medycyna duchowa i konwencjonalna rządzą się odmiennymi prawami".

"Miło mi to słyszeć. Proszę powiedzieć, panno Dawes: czy wiele spośród dam, które przychodziły do pani na owe pieszczoty duchowe, było osobami majętnymi?" – "Niektóre tak".

"Zakładam, że wszystkie, prawda? Nie wpuściłaby pani pod dach pani Brink osoby, która byłaby mniej niż damą?" – "Cóż. Istotnie, nie zrobiłabym tego".

"I naturalnie wiedziała pani, że Madeleine Silvester to bardzo zamożna dziewczyna. To dlatego tak pani zależało na zażyłości między wami?" – "Nie, bynajmniej. Było mi jej żal, chciałam pomóc".

"Pomagała pani wielu damom, prawda?" – "Owszem".

"Czy poda nam pani ich nazwiska?" [Świadek się waha.] – "Tak nie można. To ich prywatna sprawa".

"Ma pani rację, panno Dawes. To bardzo prywatna sprawa. Zaiste tak prywatna, że mój znakomity kolega Williams nie znalazł ani jednej damy skorej do zeznawania przed sądem na pani korzyść. Czy to nie dziwne?" [Świadek milczy.]

"Jak duży jest dom pani Brink w Sydenham, panno Dawes? Ile ma pokoi?" – "Około dziewięciu lub dziesięciu".

"O ile wiem, trzynaście. Ile pokoi zajmowała pani w Holborn?" – "Jeden, proszę pana".

"Jakie stosunki łączyły panią z panią Brink?" – "Co pan ma na myśli?".

"Profesjonalne? Uczuciowe?" – "Uczuciowe. Pani Brink była bezdzietną wdową. Ja jestem sierotą. Darzyłyśmy się sympatią".

"Zapewne traktowała panią jak przybraną córkę?" -"Być może".

"Czy wiedziała pani, że jej patronka ma słabe serce?" – "Nie".

"Nigdy o tym z panią nie rozmawiała?" – "Nie".

"Czy kiedykolwiek wspominała o testamencie?" – "Nie, nigdy".

"Mniemam, że spędzałyście wiele godzin razem?" – "Można tak powiedzieć".

"Jej pokojówka Jennifer Wilson zeznała, że co wieczór spędzała pani co najmniej godzinę w pokoju pani Brink". – "W jej imieniu prowadziłam wówczas konsultacje z duchami".

"Co wieczór spędzałyście godzinę na konsultacjach z duchami?" – "Tak".

"Może z jednym duchem?" – [Świadek się waha.] "Tak".

"Jakich kwestii dotyczyły owe konsultacje?" – "Nie mogę powiedzieć. To była prywatna sprawa pani Brink".

"Czy duch nie wspominał o słabym sercu lub testamencie?" [Śmiech.] – "Nie".

"Co pani miała na myśli, mówiąc pani Silvester, że Madeleine Silvester jest niemądra i przez nią straciła pani wszystko?" – "Nie przypominam sobie, abym coś takiego powiedziała".

"Sugeruje pani, iż pani Silvester skłamała przed sądem?" – "Nie, po prostu nie pamiętam, że coś takiego mówiłam. Targały mną obawy o stan pani Brink. Nie powinien pan z tego żartować".

"Bała się pani, że pani Brink umrze?" – "Oczywiście".

"Dlaczego umarła?" – "Miała słabe serce".

"Przecież panna Silvester zeznała, że jeszcze dwie, trzy godziny przed śmiercią pani Brink wydawała się zupełnie zdrowa i spokojna. Wygląda na to, że zaniemogła, dopiero otworzywszy drzwi pani pokoju. Co ją tak przeraziło?" – "Zobaczyła pannę Silvester leżącą na podłodze i nagabywaną przez ducha".

"Nie zobaczyła pani, przebranej za ducha?" – "Nie. Zobaczyła Petera Quicka i ten widok wyprowadził ją z równowagi".

"Pana Quicka, powiada pani. Czy to tenże sam pan Quick, którego «materializowała» pani podczas seansów?" – "Tak".

"Którego «materializowała» pani w poniedziałek, środę i piątek oraz w inne dni podczas prywatnych posiedzeń z damami w ciągu półrocznego pobytu w Sydenham?" – "Tak".

"Czy «zmaterializuje» pani dla nas pana Quicka, panno Dawes?" – [Świadek się waha.] "Nie mam tu koniecznych instrumentów".

"Co takiego byłoby pani potrzebne?" – "Zasłona. Należałoby również zgasić światła. Nie, to niemożliwe".

"Niemożliwe?" – "Nie".

"Pan Quick jest zdumiewająco nieśmiały. A może boi się, że siądzie na ławie oskarżonych zamiast pani?" – "Nie może pojawić się w miejscu o tak silnej atmosferze nieufności i sceptycyzmu. Żaden duch nie zdołałby tego dokonać".

"Wielka szkoda, panno Dawes. Wobec braku jego świadectwa stawiane pani zarzuty są bowiem niepodważalne. Matka powierza pani pieczy wrażliwe dziewczę, które zostaje wyprowadzone z równowagi i potraktowane tak haniebnie, iż widok was obu okazuje się ponad siły pani czcigodnej patronki". – "Wszystko pan przekręca. Panna Silvester po prostu przelękła się Petera Quicka. Sama panu o tym mówiła!".

"Przedstawiła nam wersję, którą pani jej podsunęła. Zaiste musiała być przerażona, skoro krzyczała, że chce ją pani zamordować! Niewygodna sytuacja, prawda? Mniemam, że przedsięwzięłaby pani wszelkie środki, by ją uciszyć i uniemożliwić wezwanie pani Brink, ponieważ wówczas ta dama ujrzałaby panią w przebraniu ducha, za pomocą którego mydliła jej pani oczy od miesięcy. Ale ona i tak przyszła. I cóż ujrzała, nieszczęsna! Ów widok złamał jej serce, do tego stopnia, że w rozpaczy wezwała własną zmarłą matkę! Potem przypomniała sobie zapewne, jak ów Peter Quick nawiedzał ją każdego wieczoru, sączył w ucho pochlebstwa, nazywał panią jej przybraną córką, nakłaniał do dawania prezentów i pieniędzy". – "Nie! To nieprawda! Nigdy nie wzywałam przy niej Petera. A prezenty dawała mi z własnej woli, bo mnie kochała".

"Potem zapewne pomyślała o damach, które składały pani wizyty. O tym, jak wkradała się pani w ich łaski, wychwalała pod niebiosa i budziła, używając określenia pani Silvester, niezdrową ekscytację. Jak wyłudzała pani od nich podarunki i pieniądze". – "Nie, nie, to nieprawda!"

"Śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie. Jak inaczej wytłumaczy pani zainteresowanie dziewczyną pokroju Madeleine Silvester, o tyle od pani młodszą i wyżej postawioną, dziewczyną o dużej fortunie i niepewnym zdrowiu, kruchą i bezbronną? Jakiż miała pani interes w owej przyjaźni, jeśli nie majątkowy?" – "Kierowały mną najczystsze i najwznioślejsze pobudki: pragnienie rozwinięcia jej ukrytych talentów".

"I nic poza tym?" – "Nie! Cóż jeszcze mogłoby być?".

W tym momencie z galerii dobiegają okrzyki i gwizdy. Selina mówiła prawdę: gazeta najpierw uczyniła z niej bohaterkę, potem wszakże, w miarę przebiegu rozprawy, ten entuzjazm stopniowo ostygł. "Dlaczego żadna z dam nie zdecydowała się potwierdzić skuteczności metod panny Dawes?", zapytuje dziennikarz z niejakim oburzeniem, by następnie powtórzyć owo pytanie w zgoła odmiennym tonie. Dalej następują zeznania pana Vincy'ego, właściciela hotelu w Holborn, gdzie początkowo mieszkała Selina. "Zawsze uważałem pannę Dawes za wielką spryciarkę". Nazywa ją "przebiegłą", "intrygantką" oraz osobą "skorą do napadów złego humoru".

Gazeta zamieszcza też rysunek przedrukowany z "Puncha". Przedstawia on ostrolice medium zrywające sznur pereł z szyi wylęknionej młodej damy. "Czy perły też muszę zdjąć?", pyta nieśmiałe dziewczę. Rysunek nosi tytuł "Wpływy nie-magnetyczne". Powstał zapewne, gdy Selina z pobladłą twarzą słuchała wyroku albo gdy prowadzono ją w kajdankach do furgonu więziennego tudzież gdy siedziała, drżąc, na krześle podczas więziennych postrzyżyn dokonywanych przez pannę Ridley.

Nie mogłam patrzeć na rysunek. Uniosłam wzrok, po czym natychmiast podchwyciłam spojrzenie kobiety siedzącej na przeciwległym krańcu stołu.

Podczas gdy ja sporządzałam notatki, ona niezmordowanie tkwiła nad książką. Spędziłyśmy obok siebie dwie i pół godziny, a ja ani razu o niej nie pomyślałam. Widząc, że unoszę głowę, uśmiechnęła się skwapliwie. Powiedziała, że w życiu nie spotkała równie gorliwej czytelniczki. W tym pomieszczeniu musi panować szczególna aura, która wywołuje wzmożony zapał do zdobywania wiedzy.

– Czyta pani o biednej pannie Dawes – dorzuciła, wskazując na leżący przede mną tom. – Cóż za niezwykła historia! Pragnie pani wstawić się za nią? Często uczestniczyłam w jej seansach.

Popatrzyłam na nią ze zdumieniem, mało nie wybuchając śmiechem. Pewnie gdybym wyszła teraz na ulicę i rzuciła hasło: "Selina Dawes", każdy miałby mi do przekazania jakiś frapujący szczegół biografii, która doprowadziła ją za bramę Millbank.

O tak, wyjaśniła kobieta na widok mojej miny. Tak, uczestniczyła w seansach w Sydenham. Często widywała pannę Dawes w transie, widziała Petera Quicka, ba, czuła na ręku jego uścisk, a kiedyś nawet musnął ustami jej palce!

– Panna Dawes była niezwykłą dziewczyną – ciągnęła. – Budziła bezbrzeżny podziw każdego, kto na nią patrzył. Pani Brink wprowadzała ją między nas, ubraną w prostą suknię, ze złotymi włosami luźno opadającymi na plecy. Siadała i modliliśmy się przez chwilę; nim modlitwy dobiegały końca, ona zapadała w trans. Czyniła to tak niepostrzeżenie, że orientowaliśmy się dopiero, kiedy zaczynała mówić, jako że naturalnie nie mówiła wtedy swoim głosem, tylko ducha…

Dodała, że ustami Seliny przemówiła do niej własna babka. Kazała jej porzucić smutek i przekonywała o swojej miłości.

Spytałam, czy każdy z obecnych otrzymywał jakąś wiadomość.

– Panna Dawes mówiła dopóty, dopóki głosom starczało sił albo nie robiły się zbyt donośne. Czasami duchy tłoczyły się wokół niej, co ogromnie ją męczyło. Nie wszystkie bywają łaskawe! Wtedy zjawiał się Peter Quick i przeganiał je, choć bywało, że sam zachowywał się niewiele lepiej. Panna Dawes mówiła, że musimy prędko zaprowadzić ją za kurtynę, że idzie Peter, który wyssie z niej życie, jeśli natychmiast tego nie uczynimy!

Gdy spytałam o ową tajemniczą "kurtynę", kobieta wykrzyknęła ze zdziwieniem, że przecież każde medium posiada tego rodzaju ustronie. Duchy nie ukazują się w pełnym świetle, gdyż to im szkodzi. Widywała szafy wykonywane na zamówienie specjalnie w tym celu, drewniane i zamykane na klucz, ale Selina miała jedynie dwie ciężkie draperie zasłaniające wnękę w ścianie. Siadywała za nimi w mroku, czekając na nadejście Petera Quicka.

– Jak wyglądało jego przybycie? – spytałam. Wiedzieli, że nadchodzi, gdyż Selina zawsze wówczas krzyczała.

– To bardzo nieprzyjemne, albowiem przekazywała mu własną materię duchową, co sprawiało jej ogromny ból, on zaś w swej zapalczywości obchodził się z nią bardzo brutalnie. Zawsze był bardzo nieokrzesany, nawet przed śmiercią biednej pani Brink… Przychodził, Selina krzyczała, po czym stawał przed zasłoną, zrazu nie większy niźli kula eteru. Następnie kula rosła, wydłużając się i wirując, aż osiągała wysokość samej kotary, stopniowo przybierała kształty mężczyzny i stawała się mężczyzną z bokobrodami, ruchliwym i zażywnym.

– Był to najdziwniejszy widok, jaki można sobie wyobrazić – ciągnęła. – I powiem pani, że widywałam go wielokrotnie. Niezmiennie rozpoczynał od wykładu o spirytyzmie. Opowiadał, że nadciąga nowa era, kiedy ludzie uznają jego zasadność, a duchy zaludnią ulice miasta w blasku dnia. Tak właśnie mówił. Był jednak nieobliczalny. Zaczynał rozprawiać na jakiś temat, po czym prędko się tym nużył i rozglądał się po pokoju oświetlonym słabym, fosforyzującym światłem, odpowiednim dla ducha. Widzieliśmy, jak toczy wzrokiem dokoła. Wie pani, czego szukał? Najładniejszej damy! Kiedy ją znalazł, podchodził blisko i pytał, czy nie wybrałaby się z nim na spacer londyńską ulicą. Następnie kazał jej wstać i obchodzili razem pokój, wreszcie ją całował. Podobno zawsze był skory do całowania, obsypywania podarunkami i żartów. Za dżentelmenami nie przepadał. Bywało, że którego uszczypnął albo pociągnął za brodę. Kiedyś zdzielił jednego w nos, aż poleciała krew. – Roześmiała się i zarumieniła.

Peter Quick krążył wśród nich przez około pół godziny, potem wszakże tracił siły. Wracał za zasłonę i tak jak przedtem rósł, tak teraz zaczynał się kurczyć. Wreszcie zostawała po nim na podłodze tylko plama lśniącej substancji, która jednak po chwili też bladła i znikała bez śladu.

– Wtedy ponownie rozlegał się krzyk panny Dawes – zakończyła. – Następnie zapadała cisza. Wreszcie stukaniem dawano nam znać, żebyśmy odsunęli kotarę i rozwiązali pannę Dawes…

Rozwiązali? Kobieta ponownie spurpurowiała.

– Panna Dawes sobie tego życzyła – wyjaśniła. – Nigdy nie oponowalibyśmy, gdyby zwyczajnie usiadła na krześle, może tylko przywiązana doń zwykłą wstążką. Ale pragnęła przekonać wszystkich: ufnych i niedowiarków, w związku z czym kazała się wiązać na początku każdego seansu. Proszę zwrócić uwagę, że nigdy nie czynił tego mężczyzna: zawsze była przeszukiwana, a następnie krępowana przez damę…

Nadgarstki i kostki Seliny przywiązywano do krzesła, a końce sznurka pieczętowano woskiem; niekiedy unieruchamiano jej ręce z tyłu lub przyszywano rękawy do sukni. Oczy zasłaniano jedwabną opaską, drugą kneblowano usta, czasem też przewlekano nitkę przez dziurkę w uchu i mocowano do podłogi przed kurtyną. Zwykle jednak kazała sobie zakładać "aksamitną obróżkę", do której przyczepiano sznurek i drugi jego koniec wręczano jednej z uczestniczek seansu.

– Wraz z nadejściem Petera następowało lekkie pociągnięcie za sznurek, lecz po skończonym seansie wszystkie mocowania były nietknięte, podobnie jak wosk. Kładliśmy pannę Dawes na sofie i poiliśmy winem, a pani Brink rozcierała jej ręce. Czasem urządzała jeszcze indywidualne spotkania dla dziewcząt, ale ja zawsze wracałam do domu. Wychodziłam z założenia, że dość już ją zmęczyliśmy.

Wypowiedzi kobiety towarzyszyły liczne gesty, za pomocą których demonstrowała ułożenie więzów, pozycję Seliny oraz sposób, w jaki pani Brink rozcierała jej ręce. Koniec końców musiałam odwrócić oczy, gdyż jej słowa i ruchy zrobiły na mnie niemiłe wrażenie. Pomyślałam o medalionie, Stephenie, pani Wallace oraz swej wizycie w czytelni – rzecz jasna przypadkowej – tak samo jak zrządzenie losu, które doprowadziło mnie do Seliny… Bezpowrotnie straciłam ochotę do śmiechu. Czułam się dziwnie. Usłyszałam, jak kobieta wstaje i wkłada płaszcz, a mimo to nie obdarzyłam jej ani jednym spojrzeniem. Odłożyła książkę na półkę, stając tym samym blisko mnie. Odwróciwszy się, spojrzała na leżący przede mną tom i potrząsnęła głową.

– To miała być panna Dawes! – prychnęła, wskazując na karykaturę ostrolicego medium – ale ktokolwiek ją widział, nie mógłby jej tak narysować. Czy pani ją znała? Ma iście anielską twarz. – Nachyliła się i przerzuciła kartki. Znalazła kolejną ilustrację, a dokładnie dwie, opublikowane miesiąc przed aresztowaniem Seliny. – Proszę zobaczyć – powiedziała. Obserwowała mnie przez chwilę, a następnie wyszła.

Portrety umieszczono obok siebie na jednej stronie. Pierwszy był ryciną sporządzoną na podstawie fotografii. Pochodził z czerwca 1872 roku i przedstawiał Selinę w wieku siedemnastu lat, dość okrągłą, o ciemnych, regularnych brwiach. Jest w sukni ze stójką, chyba z tafty, nosi naszyjnik oraz bogato zdobione kolczyki. Włosy ma w pewnym nieładzie; nazwałabym to niedzielną fryzurą sklepikarki, widać jednak, że są jasne, bujne i bardzo ładne. Wcale nie przypomina postaci z obrazu Crivellego. Tak jakby w czasach przed Millbank smutek nigdy nie gościł na jej twarzy.

Drugi portret w innych okolicznościach mogłabym uznać za zabawny. Był to szkic artysty z kręgów spirytystycznych, przedstawiający Petera Quicka podczas seansu u pani Brink. Jego ramiona spowija biała draperia, na głowie ma czapkę, również białą. Na tle bladych policzków ciemnieją krzaczaste bokobrody; ciemne są też jego oczy, rzęsy i brwi. Ma twarz zwróconą w stronę portretu Seliny, tak jakby pragnął ściągnąć na siebie jej wzrok.

Takie przynajmniej odniosłam wrażenie owego popołudnia, siedziałam bowiem jeszcze długo po wyjściu tamtej, wpatrując się w ilustracje dopóty, dopóki litery nie zaczęły mi się zlewać, a twarze sportretowanych nie zadrgały, przecięte mimowolnym grymasem. W pewnej chwili przypomniałam sobie gablotę oraz żółty odlew ręki Petera Quicka i przyszła mi do głowy osobliwa myśl. A, jeśli i ona się poruszy? Wyobraziłam sobie, jak dłoń unosi się z półki i przykleja do szyby, po czym zgięty palec przywołuje mnie do siebie!

Nie odwróciłam się w stronę gabloty, ale spędziłam w czytelni jeszcze chwilę, wpatrując się w ciemne oczy Petera Quicka. Wydawały mi się – jakie to dziwne! – wydawały mi się znajome, tak jakbym już je widziała, na przykład w snach.

9 grudnia 1872

Pani Brink mówi, że w żadnym wypadku nie wolno mi wstawać przed dziesiątą. Jej zdaniem musimy dokładać wszelkich starań, aby oszczędzać moje siły i je wzmacniać. Oddała mi swoją pokojówkę Ruth, a dla siebie przyjęta nową dziewczynę, Jenny. Przedkłada moją wygodę ponad swoją własną. Ruth przynosi mi śniadanie i dba o moją odzież, a gdy upadnie mi serwetka, zaraz spieszy, by ją podnieść. Na moje podziękowanie uśmiecha się, zapewniając, że wcale nie muszę jej dziękować. Jest starsza ode mnie. Pani Brink zatrudniła ją przed sześciu laty, po śmierci męża. Dzisiaj rano zapytałam ją, czy od tamtej pory pani Brink gościła u siebie wiele mediów. "Ani chybi z tysiąc, panienko! – zawołała. – Byle tylko przywołać tego jednego, biednego ducha. Wszyscy jednak okazywali się oszustami. Szybko wychodziło szydło z worka. Wolałabym po stokroć złamać własne serce niż pozwolić, by mojej pani spadł z głowy choćby jeden włos". Powiedziała to, zapinając mi suknię i spoglądając na mnie w lustrze. Wszystkie nowe suknie mają zapięcia z tyłu, toteż Ruth musi mi pomagać przy ubieraniu.

Po śniadaniu schodzę zazwyczaj do pani Brink i spędzam u niej godzinę. Czasem zabiera mnie na zakupy albo idziemy do ogrodów przy Cristal Palace. Czasami urządzamy seanse dla znajomych pani Brink. Nie mogą wyjść ze zdziwienia, że jestem taka młoda. "Jest pani młodsza od mojej córki" – mówią. Lecz po skończonym seansie biorą mnie za rękę i kręcą głowami. Pani Brink naopowiadała wszystkim, że z nią mieszkam i jaka to ze mnie szczególna osoba, ale pewnie mówiła tak o wszystkich, którzy gościli tu przede mną. "Czy jest przy mnie jakiś duch, panno Dawes? – pytają ludzie. – Proszę spytać, czy ma dla mnie jakąś wiadomość". Mam to w małym palcu, pięć lat praktyki robi swoje. Wszyscy jednak patrzą, jak siedzę w ładnej sukni w eleganckim salonie pani Brink i nie mogą się nadziwić. "O, Margery, co za talent! – szepczą do ucha pani Brink. – Przyprowadzisz ją do mojego domu? Zgodzisz się na seans dla moich przyjaciół?".

Ale pani Brink nie chce, abym trwoniła swój dar na podobne błahostki. Przekonuję, że muszę nieść pomoc również innym ludziom, albowiem temu właśnie służy mój talent, na co niezmiennie odpowiada, że tak, oczywiście, w swoim czasie, teraz jednak pragnie zachować mnie tylko dla siebie. Czy pozwolę jej na to jeszcze trochę? I tak jej znajomi przychodzą zawsze po południu, nigdy wieczorem. Wieczory należą do nas. Czasem tylko Ruth przynosi wino i herbatniki, kiedy tracę siły.

28 października 1874

Millbank. Od mojej ostatniej wizyty upłynął zaledwie tydzień, lecz w całym więzieniu dokonało się przeobrażenie, jakby pod wpływem zmiany pór roku. Więzienie jest jeszcze ciemniejsze i bardziej ponure niż zwykle. Wieże wydają się wyższe i szersze, okna zaś mniejsze. Zmienił się nawet zapach: otoczenie nasiąkło wonią mgły, dymu oraz turzycy, natomiast wewnątrz, oprócz zwykłego fetoru ekskrementów oraz niemytych ciał i włosów, czuć również gaz, rdzę oraz niezaprzeczalny odór choroby. Na korytarzach ustawiono wielkie, czarne grzejniki, których żar potęguje duchotę i nie pozwala oddychać. W celach jednak nadal panuje przenikliwy chłód; wapno na pokrytych wilgocią ścianach puchnie, znacząc suknie kobiet białymi zaciekami. Dokoła niesie się echo kaszlu, a gdziekolwiek spojrzeć, widać zacięte, posmutniałe twarze i drżące sylwetki.

W budynku zapanowała ciemność, jakiej dotąd nie było mi dane oglądać. O czwartej zapalają lampy; z wąskimi oknami czerniejącymi na tle nieba, zapiaszczonymi korytarzami upstrzonymi plamami gazowego światła oraz mrocznymi celami, w których kobiety kulą się nad robotą niczym gobliny, więzienie ukazuje swe jeszcze potworniejsze i bardziej zmurszałe oblicze. Nawet strażniczki wydają się odmienione. Ciszej przemierzają korytarze, z dłońmi i twarzami zazółconymi od blasku lamp, a ich mantyle ciemnieją na tle sukien jak smugi cienia.

Dzisiaj zaprowadzono mnie do sali widzeń, gdzie więźniarki przyjmują rodzinę i przyjaciół. Jest to chyba najbardziej ponure miejsce w całym Millbank. Nosi nazwę sali, ale przypomina raczej oborę z rzędem wąskich boksów lub nisz po obu stronach długiego przejścia. Na odwiedziny strażniczka eskortuje kobietę do jednego z boksów, po czym stawia nad jej głową klepsydrę, w której sól odmierza wyznaczony czas. Na wysokości twarzy kobiety znajduje się zakratowany otwór, po drugiej stronie przejścia zaś kolejny, tym razem z siatką. Tam stają odwiedzający. Mają do dyspozycji własną klepsydrę, zsynchronizowaną z pierwszą.

Przejście między boksami liczy sobie około siedmiu stóp szerokości; strażniczka przemierza je nieustannie, bacząc, by nic nie zostało przerzucone na drugą stronę. Aby się nawzajem słyszeć, więźniarka i jej gość są zmuszeni nieco podnosić głos, przez co w pomieszczeniu panuje czasem zgiełk nie do opisania. Obie strony powinny też liczyć się z tym, że zostaną podsłuchane. Po upływie piętnastu minut wizyta dobiega końca i kobieta wraca do celi.

Każdej więźniarce przysługuje prawo do czterech tego rodzaju wizyt rocznie.

– Czy nie mogą podejść bliżej? – spytałam dzisiaj strażniczkię, z którą spacerowałam wzdłuż przejścia. – Czy kobieta nie ma prawa uściskać męża ani pogłaskać dziecka?

Strażniczka, tym razem nie panna Ridley, lecz młodsza, jasnowłosa panna Godfrey, potrząsnęła głową.

– Takie są przepisy – oświadczyła. Ileż razy słyszałam to zdanie?

– Takie są przepisy. Wiem, że wydają się pani bardzo surowe, panno Prior. Kiedy jednak pozwalamy na bliższy kontakt, do więzienia przedostają się najróżniejsze przedmioty. Klucze, tytoń… Ci ludzie uczą dzieci, jak pod pretekstem pocałunku podać ustami scyzoryk.

Po drodze spoglądałam na więźniarki wpatrzone w bliskich siedzących po drugiej stronie przejścia. Bynajmniej nie sprawiały wrażenia, jakby uścisk miał im służyć jedynie do przekazania noża lub klucza. Na ich twarzach malował się wyraz rozpaczy, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Jedna z nich, ta z blizną na policzku równą niczym ślad po brzytwie, przycisnęła głowę do krat, żeby lepiej słyszeć męża, który pytał, jak się czuje.

– Dobrze o tyle, o ile mi pozwalają, John, czyli nie najlepiej… – odpowiedziała.

Inna, Laura Sykes z sektora pani Jelf, bezustannie nagabująca strażniczki o wstawiennictwo u panny Haxby, próbowała rozmawiać z matką, wynędzniałą kobieciną, która wzdragała się przed dotykiem siatki i szlochała.

– Daj spokój, matko, to nic – tłumaczyła Sykes. – Mów, czegoś się dowiedziała. Rozmawiałaś z panem Crossem? – Kiedy jednak starowina usłyszała głos córki i zobaczyła przechodzącą strażniczkę, zadygotała jeszcze bardziej. Więźniarka wydała z siebie bezsilny okrzyk. Upłynęła już połowa wyznaczonego czasu, a matka tylko siedzi i płacze!

– Następnym razem przyślij Patricka. Dlaczego nie przyszedł? Po co masz tu przychodzić i płakać…

Panna Godfrey podążyła za moim wzrokiem i pokiwała głową.

– To dla nich bardzo trudne – przyznała. – Niektóre nie mogą tego wytrzymać. Wyczekują odwiedzin, niecierpliwie liczą upływające dni, a potem okazuje się, że to dla nich zbyt wielkie obciążenie. I mówią bliskim, żeby w ogóle nie przychodzili.

Ruszyłyśmy w drogę powrotną. Zapytałam, czy są kobiety, których nikt nie odwiedza. Skinęła głową.

– Kilka. Pewnie nie mają żadnych przyjaciół ani rodziny. Nie wiem, co poczną, kiedy stąd wyjdą. Collins, Barnes, Jennings. I… – Z wysiłkiem obróciła klucz w zamku. -…Dawes, z sektora E.

Czułam, że wymieni to nazwisko.

Nie zadawałam więcej pytań. Zaprowadziła mnie do pani Jelf. Swoim zwyczajem zajrzałam do kilku cel, stropiona tym, co dane mi było przed chwilą oglądać. Kim bowiem dla nich jestem, że mogę je nachodzić, kiedy mi się podoba, i wyciągać na zwierzenia?

Naturalnie nie mogłam przy tym zapomnieć, że mają do wyboru rozmowę ze mną albo milczenie i koniec końców pojęłam, że przyjmują moje wizyty z wdzięcznością. Wiele z nich nie czuło się najlepiej. Być może z tego powodu – a po części dlatego, że mimo grubych murów wyczuwały subtelne zmiany aury – rozmowa koncentrowała się na czasie oraz wytęsknionym dniu końca wyroku. "Zostało dokładnie siedemnaście miesięcy, pszepani!" albo: "Rok i tydzień, panno Prior!" i: "Trzy miesiące. I co pani powie?".

Ostatnie słowa pochodziły z ust Ellen Power, skazanej – jak utrzymywała – za umożliwianie młodym schadzek w swoim saloniku. Odkąd nastały chłody, myślałam o niej nieraz. Była słaba i rozdygotana, ale nie tak chora, jak się obawiałam. Pani Jelf zamknęła nas w celi i rozmawiałyśmy przez pół godziny. Wreszcie ujęłam jej dłoń, mówiąc, iż cieszy mnie tak krzepki i silny uścisk.

Zrobiła przebiegłą minę.

– Tylko proszę nic nie mówić pannie Haxby lub pannie Ridley – powiedziała. – Niech mi pani wybaczy, że o to proszę; wiem, że i tak nie pisnęłaby pani ani słóweczka. Ale prawda jest taka, że to wszystko dzięki pani Jelf. Oddaje mi mięso z własnego talerza, dostałam też od niej kawałek czerwonej flaneli do owijania gardła w nocy. A kiedy jest szczególnie zimno, naciera mnie maścią, o tutaj… – dotknęła swojej piersi i ramion -…sama, własnymi rękoma. Wnet czuję różnicę. Jest dla mnie niczym rodzona córka. Mówi do mnie "matko". "Musisz być gotowa do wyjścia, matko". Tak właśnie mówi.

Oczy jej się zaszkliły, kiedy to powiedziała. Wyjęła szorstką, niebieską chustkę i na chwilę przycisnęła ją do twarzy. Wyraziłam radość, że pani Jelf okazuje jej tyle serca.

– Jest dobra dla nas wszystkich – odrzekła Ellen Power. – To najlepsza strażniczka w całym więzieniu. – Potrząsnęła głową. – Biedaczka! Jeszcze nie zdążyła przyswoić sobie wszystkich tutejszych zwyczajów.

Zdziwiłam się: widok szarej, znękanej pani Jelf nie nasuwał przypuszczeń, że do niedawna mogła wieść normalne życie. Ale Power pokiwała głową. Tak, pani Jelf pracuje tu niespełna rok, powiedziała. Po co ktoś taki miał przychodzić do Millbank? Nigdy nie widziała osoby, która mniej pasowałaby do roli strażniczki!

O wilku mowa. W korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki; uniosłyśmy głowy i zobaczyłyśmy panią Jelf, która dokonywała rutynowego obchodu wzdłuż cel. Widząc nasze twarze, zwrócone w jej stronę, zwolniła z uśmiechem.

Power poczerwieniała.

– Opowiadałam pannie Prior o pani dobroci, pani Jelf – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani tego za złe.

Strażniczka przycisnęła rękę do piersi i nerwowo rozejrzała się po korytarzu. Najwyraźniej lękała się, że panna Ridley może coś usłyszeć, dlatego nie wspomniałam o flaneli i dodatkowej porcji mięsa. Kiwnąwszy głową Power, wskazałam ręką na kratę. Pani Jelf wypuściła mnie na korytarz, uparcie nie patrząc mi w oczy i ignorując mój uśmiech. Pragnęłam za wszelką cenę oszczędzić jej zakłopotania, dlatego zagadnęłam o wcześniejszą posadę. Gdzie pracowała, zanim trafiła do Millbank?

Starannie przypięła klucze do pasa i strzepnęła z rękawa kawałek tynku. Następnie dygnęła. Pracowała jako służąca, wyjaśniła, ale jej pani wyjechała za granicę, w związku z czym postanowiła poszukać innej posady.

Ruszyłyśmy korytarzem. Zapytałam, czy lubi to zajęcie. Odpowiedziała, że byłoby jej żal zostawić Millbank.

– Obowiązki nie ciążą pani zbyt dotkliwie? – spytałam. – A godziny pracy? Nie ma pani rodziny? Zapewne ona najbardziej odczuwa pani nieobecność.

Odparła, że żadna ze strażniczek nie ma męża, wszystkie są albo pannami, albo wdowami, jak ona.

– Trudno być jednocześnie żoną i strażniczką – dodała.

Niektóre strażniczki mają dzieci, które oddają na wychowanie niańkom, ona jednak jest bezdzietna. Bez przerwy wbijała wzrok w ziemię.

Cóż, odpowiedziałam, może istotnie nadaje się do tego zajęcia. W jej sektorach przebywa setka kobiet, wszystkie bezradne jak noworodki i skazane na jej wyłączną troskę, toteż musi być dla nich jak czuła matka.

Spod czepka błysnęły ciemne, posmutniałe oczy.

Mam nadzieję, że tak właśnie jest, proszę pani – odpowiedziała, ponownie strzepując rękaw. Ma duże ręce, podobne do moich, szczupłe i kanciaste.

Przestałam ją wypytywać i podjęłam swój spacer. Poszłam do Mary Ann Cook, Agnes Nash, tej od fałszywych monet, na końcu zaś, jak zwykle, do Seliny.

Zdążyłam już minąć jej celę, kierując się do drugiego korytarza, odwlekałam jednak tę wizytę – podobnie jak zwlekam z opisaniem jej w dzienniku – i odwracałam twarz do ściany, aby nie patrzeć na Selinę. Był to swoisty zabobon, gdyż pomna widoku sali odwiedzin drżałam, że ktoś ustawi klepsydrę i nam: ani jedno ziarnko nie miało prawa się wysmyknąć, nim na dobre nie przestąpię progu celi. Nawet gdy już stałam przy kracie z panią Jelf, uparcie spoglądałam w inną stronę. Odwróciłam głowę, dopiero kiedy strażniczka przekręciła klucz w zamku, a następnie zamknęła nas w celi i odeszła. Wtedy zaś dostrzegłam, że wzrok mój, zamiast spocząć nieruchomo, mimowolnie błądzi po całej jej postaci. Zobaczyłam wystające spod czepka włosy, dawniej bujne, teraz krótkie i wystrzępione. Zobaczyłam szyję, na którą zakładano aksamitną obrożę, nadgarstki, za które przywiązywano ją do krzesła oraz asymetryczną linię ust, które kiedyś przemawiały odmienionym głosem. Ujrzałam to wszystko, owe atrybuty cudacznej kariery: zdawały się zamazywać jej kruchą postać i znaczyć ciało niczym stygmaty. Lecz to nie ona doznała przeobrażenia, tylko ja, za sprawą świeżo poznanych rewelacji. Dokonały we mnie ukradkowej i subtelnej zmiany – jak kropla wina w szklance czystej wody albo drożdże w pospolitym zlepku mąki i jaj.

Serce zabiło mi przyspieszonym rytmem i poczułam ukłucie strachu. Przycisnąwszy rękę do piersi, odwróciłam oczy.

Wówczas przemówiła głosem, który – ku mej bezbrzeżnej uldze! – zabrzmiał znajomo i całkiem zwyczajnie.

– Myślałam, że pani nie przyjdzie. Widziałam, jak pani szła do drugiego sektora.

Podeszłam do stołu i dotknęłam leżącej na nim wełny.

– Muszę odwiedzać również inne kobiety – odrzekłam. Widząc, jak pochmurnieje i spuszcza wzrok, dodałam, że jeśli chce, zawsze mogę przychodzić do niej na końcu.

– Dziękuję – powiedziała.

Jest równie spragniona rozmowy jak pozostałe kobiety. Najpierw poruszyłyśmy kwestie więzienne. Wilgoć ściągnęła do cel ogromne, czarne żuki zwane tutaj "oczkami", od gry w karty; podobno zjawiają się rok w rok. Pokazała mi smugi na bielonych ścianach w miejscach, gdzie rozgniatała owady obcasem. Chodzą słuchy, że niektóre kobiety je oswajają. Inne po prostu je jedzą. Powiedziała, że nie wie, czy to prawda, tak opowiadają strażniczki…

Słuchałam jej opowieści, wzbogaconej licznymi grymasami i gestykulacją. Nie zapytałam, skąd wiedziała o medalionie. Nie wspomniałam o wizycie w siedzibie stowarzyszenia spirytystów, gdzie spędziłam dwie i pół godziny, rozmawiając o niej i sporządzając notatki. Lecz widok Seliny nieodparcie przypominał mi uzyskane informacje. Patrzyłam na jej twarz i myślałam o portretach w gazecie. Spoglądałam na dłonie i widziałam woskowe odciski w gablocie.

Naraz zrozumiałam, że nie mogę odejść, nie mówiąc na ten temat ani słowa. Poprosiłam, żeby opowiedziała mi coś więcej o dawnym życiu.

– Wspomniałaś ostatnio o okresie poprzedzającym wyjazd do Sydenham – dodałam. – Powiedz mi, co wydarzyło się u pani Brink.

Zmarszczyła brwi i spytała, dlaczego chcę to wiedzieć. Odrzekłam, że z ciekawości. Ciekawią mnie historie innych kobiet, ale jej przypadek…

– Cóż, sama wiesz, że jest nieco bardziej niezwykły niż pozostałe…

Zatem uważam go za niezwykły, odezwała się po chwili. Lecz gdybym była spirytystką i całe życie spędziła wśród ludzi podobnych do siebie, nie znalazłabym w nim nic szczególnego.

– Powinna pani kupić naszą gazetę i przejrzeć ogłoszenia: moja pospolitość wyszłaby jak na dłoni! Doszłaby pani do wniosku, że media zaludniają ziemię gęściej niż duchy zaświaty.

Nie, wtedy gdy jeszcze mieszkała z ciotką oraz wynajmowała pokój w hotelu w Holborn, wcale nie była niezwykła…

– Dopiero spotkanie z panią Brink taką mnie uczyniło, Auroro.

Ściszyła głos; pochyliłam się, by zrozumieć jej słowa. Słysząc to niedorzeczne imię, poczułam, że się rumienię.

– Co wywołało tę zmianę? – spytałam. – Co takiego zrobiła pani Brink?

Pani Brink przyjechała do niej do Holborn.

– Zrazu uważałam ją za zwykłą klientkę, lecz wkrótce wyszło na jaw, że została do mnie przyprowadzona. Przyjechała z misją, którą tylko ja mogłam wypełnić.

– Mianowicie?

Selina przymknęła oczy, a kiedy znów je otworzyła, wydawały się nieco większe i zielone jak u kota. Przemówiła uroczyście, jakby opowiadała o czymś szczególnie doniosłym.

– Pragnęła odwiedzin pewnego ducha – wyjaśniła. – Miałam przekazać swoje ciało na jego użytek.

Wytrzymała mój wzrok; kątem oka dostrzegłam na podłodze jakiś ruch. Oczami wyobraźni ujrzałam wygłodniałą więźniarkę, która zdziera z owada pancerz, wysysa sok, odgryza wierzgające nogi.

Potrząsnęłam głową.

– Trzymała cię u siebie i zmuszała do różnych sztuczek – powiedziałam.

– Pomogła mi odnaleźć własne życie – odrzekła. Dokładnie pamiętam jej słowa. – Własną istotę, która czekała na mnie w jej domu. Przywiodła mnie tam, gdzie zostałam odnaleziona przez duchy. Przywiodła mnie do… – Urwała.

– Petera Quicka – dokończyłam za nią. Skinęła głową. Przypomniałam sobie słowa prawników, aluzje na temat charakteru przyjaźni z panią Brink.

– Sprowadziła cię do siebie, abyś nocą mogła go zabierać do jej pokoju…?

Twarz Seliny uległa raptownej zmianie; wydawała się niemal wstrząśnięta.

– Nigdy go do niej nie zabierałam – zaprotestowała. – Nigdy nie zabierałam Petera do pani Brink. Nie sprowadziła mnie z jego powodu.

Nie z jego powodu? Wobec tego z czyjego? Nie odpowiadała, odwróciła tylko oczy i potrząsnęła głową.

– Kogo do niej zabierałaś – ponowiłam pytanie – jeśli nie Petera Quicka? Kogo? Jej męża? Siostrę? Dziecko?

Uniosła rękę do ust.

– Jej matkę, Auroro – odrzekła cicho. – Matkę, która odumarła ją we wczesnym dzieciństwie. Obiecała, że nie odejdzie, że wróci. Ale nie wróciła. Przez dwadzieścia lat poszukiwań pani Brink nie znalazła medium, które umiałoby ją sprowadzić. Wreszcie spotkała mnie. Przyszłam do niej we śnie. Jej matkę i mnie łączyło pewne podobieństwo, pewna… pewna więź. Widząc to, pani Brink zabrała mnie do Sydenham i oddała mi rzeczy swojej matki, która zaczęła przychodzić za moim pośrednictwem i ją odwiedzać. Przychodziła w ciemności i… i niosła jej otuchę.

Wiem, że nie zeznała tego w sądzie; owe słowa musiały ją kosztować mnóstwo wysiłku. Wahała się zdradzić coś więcej i czułam, że na wpół pragnie, bym sama to sobie dopowiedziała. Nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, co też to mogło być. Było wszak dziwne i niepokojące, że dama pokroju pani Brink mogła dostrzec w siedemnastoletniej Selinie Dawes cień zmarłej matki i zapragnęła nadać mu nocą rzeczywistą postać.

Nie podjęłyśmy tego tematu. Zapytałam tylko o Petera Quicka. Czy zatem przychodził wyłącznie do niej? Potwierdziła. Dlaczego? Był jej duchem, opiekunem. Jej atrybutem.

– Przychodził – odrzekła z prostotą – więc cóż mogłam na to poradzić? Należałam do niego.

Na pobladłej twarzy Seliny wykwitły plamy rumieńców. Wyczułam w niej narastające podniecenie, prawie namacalne w stęchłym powietrzu celi. Ogarnęło mnie uczucie bliskie zazdrości.

– Co czułaś, gdy przychodził? – spytałam cicho.

Potrząsnęła głową. Och, jakżeby to ująć? To było niczym utrata własnego ja, odrzucała je jak suknię, pończochy lub rękawiczki…

– Brzmi strasznie! – zawołałam.

– To było straszne! – potwierdziła. – Ale też cudowne. Tyle dla mnie znaczyło, odmieniło moje życie. Mogłam wstępować w inny, lepszy wymiar, jak duch.

Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc. Nie wiedziała, jak mi to wyjaśnić. Nie mogła znaleźć odpowiednich słów… Rozejrzała się; jej wzrok spoczął na czymś, co leżało na półce i na ustach Seliny zaigrał tajemniczy uśmieszek.

– Wspomniałaś o sztuczkach – powiedziała. Podeszła bliżej i wyciągnęła rękę, jakby chciała, bym ją ujęła. Niepewnie pomyślałam o medalionie i dziwnej wiadomości w notesie.

– Podnieś mi rękaw – poprosiła łagodnie, nie przestając się uśmiechać.

Nie wiedziałam, do czego zmierza. Rzuciwszy niepewne spojrzenie na jej twarz, ostrożnie podciągnęłam rękaw aż do łokcia. Odwróciła rękę, pokazując mi wewnętrzną stronę przedramienia, bardzo białą, gładką i ciepłą.

– A teraz zamknij oczy – poleciła.

Po chwili wahania spełniłam prośbę i zaczerpnęłam powietrza, przygotowując się na to, co może nastąpić. Ale ona tylko wzięła coś ze stołu, po czym podeszła do półki i sięgnęła po kolejną rzecz. Następnie zapadła cisza. Miałam zamknięte oczy, ale powieki drgały mi mimowolnie. Przedłużająca się cisza potęgowała moją niepewność.

– Chwileczkę – powiedziała Selina, widząc moje zniecierpliwienie. I dodała zaraz: – Już możesz patrzeć.

Powoli uniosłam powieki. Oczami wyobraźni ujrzałam skórę rozciętą tępym nożem. Ale ramię nadal wydawało się gładkie i nienaruszone. Podsunęła je w moim kierunku, choć nie tak blisko jak poprzednio; przedtem oglądałam je w pełnym świetle, teraz zaś spowijał je cień rękawa. Gdybym przyjrzała się uważniej, być może dostrzegłabym pewną skazę lub zaczerwienienie. Lecz Selina nie pozwoliła mi się przyjrzeć. Podczas gdy mrugałam i wytrzeszczałam oczy, uniosła drugą rękę i mocno przesunęła nią po obnażonej skórze. Zrobiła to raz, potem drugi, wreszcie trzeci i czwarty; ujrzałam, jak na ciele występuje szkarłatne słowo, niewyraźne, lecz doskonale czytelne.

Było to słowo: PRAWDA.

Kiedy litery nabrały wyrazistości Selina odsunęła rękę i popatrzyła na mnie uważnie. Spytała, czy jestem pod wrażeniem. Nie odpowiedziałam. Podsunęła rękę bliżej i kazała mi jej dotknąć, kiedy zaś to uczyniłam, poleciła, bym uniosła palce do ust i dotknęła ich językiem.

Z wahaniem uniosłam rękę i popatrzyłam na koniuszki palców. Widniała na nich biaława substancja; eter, pomyślałam, materia duchowa. Czując mdłości, nie odważyłam się skosztować. Widząc to, Selina wybuchnęła śmiechem. Następnie pokazała mi, co wzięła z półki i stołu.

Był to drewniany drut oraz pojemnik z solą. Drutem wydrapała słowo na skórze, a sól nadała literom szkarłatną barwę.

Ponownie ujęłam jej rękę. Litery zdążyły zblednąć. Pomyślałam o "cudach" opisywanych przez gazety spirytystyczne. Miały rzekomo stanowić dowód jej mocy. Ludzie w to uwierzyli, pan Hither i ja również.

– Pokazywałaś to tym nieszczęśliwym biedakom, którzy przychodzili do ciebie po pomoc? – spytałam.

Cofnęła rękę i opuściwszy rękaw, wzruszyła ramionami. Gdyby nie takie znaki, odparła, nadal trwaliby w swoim nieszczęściu. Czy szczypta soli na skórze albo rzucenie w ciemności kwiatka na kolana damy wykluczają istnienie duchów?

– Media, o których opowiadałam – dodała – te z ogłoszeń, w żadnym wypadku nie zawahałyby się sięgnąć po takie środki. Nigdy. – Znała kobiety, które chowały we włosach igły do cerowania, aby wypisywać nimi wiadomości na ciele. Znała mężczyzn, którzy kryli w zanadrzu papierowe rulony, by w mroku nadać głosowi obce brzmienie. – To w naszej profesji chleb powszedni – wyjaśniła – jednego dnia duchy przychodzą, drugiego potrzebują wsparcia…

Tak wyglądało jej życie, nim zamieszkała u pani Brink. Później… cóż, później owe sztuczki przestały się liczyć. Przed wyjazdem do Sydenham cała jej "moc" mogła być jednym wielkim oszustwem!

– Rozumiesz, o czym mówię? Moje dotychczasowe umiejętności były niczym w porównaniu z siłą, którą zyskałam za pośrednictwem Petera.

Popatrzyłam na nią bez słowa. Wiem, że być może nie zdradziła tego nikomu przede mną. Co do mocy, o której teraz mówiła – owej niezwykłości – cóż, odczułam przecież jej wpływ, prawda? Nie sposób zaprzeczyć; wiem, że to musi coś znaczyć. Mimo to wciąż spowijała ją tajemnica, dostrzegałam w niej pewną lukę, cień…

Powiedziałam – podobnie jak wcześniej panu Hitherowi – że nie rozumiem. Owa niezwykła moc przywiodła ją tutaj, do więzienia Millbank. Pomimo opieki Petera Quicka poważnie ucierpiały dwie osoby, w tym jedna poniosła śmierć! Ileż warta jest taka opieka? Ileż wart jest teraz jej talent?

Odwróciła wzrok, powtarzając słowa pana Hithera.

– Duchy rządzą się własnymi prawami – powiedziała – których człowiekowi nie dane jest pojąć.

Zaiste, nie pojmuję praw, które zesłały na nią ten los!

– Chyba że z zazdrości pragnęły, byś umarła i dołączyła do ich grona.

Ale ona tylko zmarszczyła brwi. Nie rozumiała, o czym mówię. Odrzekła powoli, że istnieją duchy, zazdroszczące żywym. Ale nawet one nie pozazdrościłyby jej obecnej sytuacji. Uniosła rękę do szyi i potarła białą skórę.

Znowu pomyślałam o obroży oraz więzach krępujących jej nadgarstki.

W celi panował chłód, zadrżałam. Nie wiem, jak długo rozmawiałyśmy – padło chyba więcej słów, niż tu zapisałam – kiedy jednak spojrzałam w okno, na zewnątrz było zupełnie ciemno. W dalszym ciągu trzymała dłoń przy szyi, kaszlnęła, po czym przełknęła ślinę. Powiedziała, że kazałam jej zbyt dużo mówić. Podeszła do półki, wzięła dzbanek i wypiła nieco wody, a następnie znowu zakaszlała.

W tej samej chwili przy kracie stanęła pani Jelf i zlustrowała nas uważnym spojrzeniem, co ponownie nasunęło mi podejrzenie, że siedziałam tu zbyt długo. Niechętnie podniosłam się z miejsca i skinęłam ręką strażniczce. Popatrzyłam na Selinę. Powiedziałam, że następnym razem podejmiemy przerwany wątek – kiwnęła głową. Nadal pocierała gardło; na ten widok oczy pani Jelf zaszły mgłą. Wypuściła mnie na korytarz, po czym stanęła koło Seliny.

– Co się stało? – zapytała. – Jesteś chora? Mam sprowadzić lekarza?

Patrzyłam, jak prowadzi ją do światła. Naraz usłyszałam swoje nazwisko i zobaczyłam Nash, tę od monet, stojącą za kratą sąsiedniej celi.

– Pani jeszcze tutaj? – zapytała. Następnie wskazała głową celę Seliny i dodała cichym, przesadnym tonem: – Myślałam, że ona panią zaczarowała, zmieniła w żabę lub mysz albo kazała porwać swoim duchom. – Wstrząsnął nią dreszcz. – Duchy! Czy pani wie, że odwiedzają ją nocą? Słyszę, jak przychodzą do jej celi. Słyszę, jak z nimi rozmawia, śmieje się, czasami płacze. Wszystko bym dała, byle tylko nie słyszeć ich głosów. – Ponownie zadrżała i wykrzywiła się.

Może żartowała ze mnie tak jak kiedyś, ale tym razem się nie śmiała. Przypomniawszy sobie słowa panny Craven, powiedziałam, że to pewnie cisza podsyca jej fantazję. Prychnęła. Fantazję? Chyba umie odróżnić duchy od fantazji! Fantazję? Powinnam spędzić jedną noc w jej celi, ciekawe co wówczas powiedziałabym o fantazji!

Wróciła do szycia, mamrocząc pod nosem i potrząsając głową, a ja ponownie znalazłam się przed celą Seliny. Obie kobiety nadal stały pod lampą: strażniczka poprawiła chustkę na szyi Seliny i poklepała ją delikatnie. Nie patrzyły w moją stronę. Może myślały, że odeszłam. Naraz ujrzałam, jak Selina dotyka miejsca, gdzie pod rękawem widniał blednący napis PRAWDA; widząc to, uniosłam palce do ust i poczułam smak soli.

Kiedy pani Jelf wyszła na korytarz, aby zaprowadzić mnie do wyjścia, wciąż stałam z dłonią przy ustach. Po drodze zaczepiła nas Laura Sykes, pytając, czy nie przekazałybyśmy od niej słówka pannie Haxby. Jeśli panna Haxby pozwoli na odwiedziny jej brata, jeśli pozwoli przekazać mu list, na pewno dojdzie do apelacji. O ile tylko panna Haxby zechce jej wysłuchać, wyjdzie stąd w przeciągu miesiąca!

17 grudnia 1872

Dziś rano pani Brink przyszła do mnie, kiedy byłam już ubrana. "Musimy coś ustalić, panno Dawes – powiedziała. – Czy jest pani pewna, że nie mam jej wypłacać pensji?". Od początku nie przyjmowałam od niej pieniędzy i teraz też powiedziałam, że jej gościna starczy za całe honorarium, a poza tym nie mogłabym przyjąć pieniędzy za pośrednictwo duchowe. "Wiedziałam, że to powiesz, drogie dziecko". Zaprowadziła mnie do matczynej szkatułki, która wciąż stoi na toaletce i otworzyła ją. "Nie weźmiesz pieniędzy – powiedziała – ale z pewnością nie odmówisz podarunku. Mam tu coś, co z całego serca pragnę ci ofiarować". Mówiła o naszyjniku ze szmaragdów. Włożyła mi go na szyję, po czym stanęła bardzo blisko, aby go zapiąć. "Nigdy nie sądziłam, że oddam komuś coś, co należało do mojej matki, ale czuję, że pani ma do niego największe prawo. Och! Pasuje jak ulał! Szmaragdy podkreślają barwę pani oczu, tak jak niegdyś jej".

Podeszłam do lustra. Istotnie, te kamienie niezwykle do mnie pasują, chociaż są takie stare. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że nikt nie dał mi nigdy tak ładnego prezentu i z pewnością nie zasługuję na niego za to tylko, że wypełniam wolę duchów. Odrzekła, że doprawdy nie wie, kto zasługuje nań bardziej niż ja.

Wówczas znowu podeszła do mnie i położyła rękę na zapięciu naszyjnika. "Marzę tylko, aby wzmocnić drzemiące w pani siły. Uczyniłabym wszystko, by do tego doprowadzić. Pani wie, jak długo czekałam. Usłyszeć wreszcie słowa, które mi pani przekazuje, och! Myślałam, że to już nigdy nie nastąpi! Ale, panno Dawes, apetyt Margery rośnie. Tak bardzo pragnęłaby ujrzeć kształt lub poczuć na sobie dotyk ręki. Cóż! Wie, że są na świecie ludzie, którzy dokonują podobnych cudów. I bez żalu oddałaby takiej osobie całą szkatułkę klejnotów".

Gładziła naszyjnik i moją skórę. Dotąd każda próba materializacji, którą przeprowadzałam z panem Vincym i panną Sibree, kończyła się fiaskiem. "Czy pani wie, że medium musi mieć specjalną kotarę? – spytałam. – Jest to niezwykle ważne i bardzo niedoceniane". Odrzekła, że wie. Zobaczyłam w lustrze jej twarz; wpatrywała się we mnie. Zobaczyłam też własne oczy, zielone od blasku naszyjnika, zupełnie jakby należały do kogo innego. I chociaż je przymknęłam, wydawało mi się, że wciąż widzę to samo: wpatrzoną we mnie panią Brink oraz moją szyję otoczoną szmaragdami, których łączenia nie były jednak złote, lecz szare, niczym z ołowiu.

19 grudnia 1872

Dzisiaj wieczorem w salonie pani Brink zastałam Ruth. Właśnie przyszyła do pręta ciemną draperię i wieszała ją w poprzek alkowy. Przypatrzywszy się bliżej, zobaczyłam, że to aksamit. "Piękny, prawda? – zapytała, widząc że go dotykam. – Sama go wybrałam. Dla panienki. Moim zdaniem zasługuje panienka na aksamit. To wielki dzień dla panienki, dla pani Brink i dla nas wszystkich. Już nie jest panienka w Holborn". Spojrzałam na nią w milczeniu. Z uśmiechem uniosła materiał do mojej twarzy. Kiedy stałam przy nim w swojej starej, czarnej aksamitnej sukience, Ruth powiedziała: "Zupełnie jakby pochłaniał panienkę cień! Widzę tylko twarz i jasne włosy".

Przyszła pani Brink i ją odprawiła. Spytała, czy jestem gotowa; odrzekłam, że chyba tak, nie dowiem się, póki nie zaczniemy. Posiedziałyśmy przez chwilę przy przygaszonym świetle. Wreszcie powiedziałam: "Myślę, że już czas". Weszłam za kotarę, a pani Brink zgasiła światło. Na chwilę ogarnął mnie strach. Nie wiedziałam, że mrok okaże się tak duszący i nieprzenikniony. Ciasna przestrzeń, w której się znajdowałam, nasunęła obawy, że lada chwila zabraknie mi powietrza. Zawołałam: "Pani Brink, sama nie wiem!", lecz ona odrzekła tylko: "Proszę spróbować, panno Dawes. Niech pani spróbuje, dla dobra Margery! Żadnego znaku, nic?". Głos dochodzący zza kotary był wysoki, odmieniony i zdawał się czepiać mnie niby mackami. Czułam, jakby ciągnął mnie ku sobie, wreszcie wydało mi się, że zdarł ze mnie suknię. Ni stąd, ni zowąd mrok rozbłysnął kolorami. Ktoś krzyknął: "Och! Jestem tutaj!", a pani Brink zawołała "Widzę cię! Ach, widzę!".

Kiedy po wszystkim wyszłam zza zasłony, płakała. "Proszę nie płakać – poprosiłam. – Czyż nie jest pani szczęśliwa?". Odpowiedziała, że płacze ze szczęścia. Następnie zadzwoniła po Ruth. Oświadczyła: "Ruth, w tym pokoju dokonano dziś wieczorem niemożliwego. Widziałam, jak matka kiwa do mnie ręką, ubrana w świetlistą szatę". Ruth odrzekła, że wierzy, gdyż salon wyglądał jakoś inaczej i dziwnie pachniał. "To oznacza, że gościły wśród nas anioły – oświadczyła. – Gdy anioły zstępują między ludzi, niosą z sobą cudowny zapach". Powiedziałam, że nigdy o czymś podobnym nie słyszałam, na co popatrzyła na mnie i kiwnęła głową. "O tak, to szczera prawda" – odrzekła i położyła palec na wargach. Podobno ta woń wydobywa się z anielskich ust.

8 stycznia 1873

Przez dwa tygodnie prawie nie opuszczałyśmy domu, dzień w dzień czekając zmroku, żeby przysposobić pokój na nadejście ducha. Uprzedziłam panią Brink, by nie oczekiwała codziennych odwiedzin matki, że czasem ujrzy tylko jej białą dłoń lub twarz. Zapewniła mnie, że wie, lecz mimo to co wieczór z zapałem przyciąga mnie do siebie, pytając: "Przyjdziesz? Dlaczego nie podejdziesz bliżej? Znasz mnie? Pocałujesz?".

Lecz trzy dni temu, gdy wreszcie doczekała się pocałunku, krzyknęła, przyciskając rękę do piersi, przez co mało nie umarłam ze strachu. Kiedy do niej wyszłam, Ruth stała obok; przybiegła pędem i zapaliła lampę. "Wiedziałam, że tak będzie – oświadczyła. – Czekała na to tak długo, a teraz nie może tego znieść". Pani Brink wzięła sole trzeźwiące i uspokoiła się nieco. "Następnym razem będzie inaczej – zapewniła. – Następnym razem będę gotowa. Ale musisz być przy mnie, Ruth. Usiądziesz przy mnie, podasz mi swą mocną dłoń, wtedy się nie przestraszę". Ruth obiecała, że tak zrobi. Tamtego wieczora zaprzestałyśmy dalszych prób, ale teraz, kiedy wychodzę zza kotary, Ruth siedzi u boku pani Brink i patrzy. Pani Brink pyta: "Widzisz ją, Ruth? Widzisz moją mamę?", a Ruth odpowiada: "Tak, proszę pani. Widzę ją". Potem jednak pani Brink o niej zapomina. Ujmuje dłonie matki w swoje i mocno trzyma. Pyta: "Czy Margery jest grzeczna?". Matka odpowiada: "Jest bardzo, bardzo grzeczna. Dlatego do niej przychodzę". A potem pyta: "Jak bardzo jest grzeczna? Jest warta dziesięć czy dwadzieścia całusów?". Matka odpowiada: "Jest warta trzydzieści całusów". Wtedy pani Brink zamyka oczy, a ja pochylam się i całuję jej oczy i policzki, nigdy usta. Otrzymawszy swoich trzydzieści całusów wzdycha, po czym obejmuje mnie ramionami i składa głowę na piersi. Siedzi tak przez pół godziny, aż materiał sukni wilgotnieje, po czym mówi: "Teraz Margery jest szczęśliwa" albo: "Teraz Margery jest syta".

Przez cały ten czas Ruth siedzi i patrzy. Ale mnie nie dotyka. Mówię, że nikt oprócz pani Brink nie może dotykać ducha, albowiem jest to jej duch i do niej przychodzi. Więc Ruth tylko patrzy na nas swoimi czarnymi oczyma.

Gdy znów staję się sobą, odprowadza mnie do pokoju i zdejmuje mi sukienkę. Sama dba o moją odzież; uważa, że to zajęcie niegodne damy. Wiesza i wygładza suknię, ściąga mi buty, po czym każe usiąść na krześle i szczotkuje moje włosy. "Wiem, jak należy szczotkować piękne włosy damy – mówi. – Proszę spojrzeć na moje silne ramię. Umiem wyszczotkować włosy od czubka głowy aż do pasa, póki nie spływają jak woda albo jedwab". Swoje czarne włosy chowa pod czepkiem; czasem dostrzegam przedziałek, biały i prosty jak nóż. Dzisiaj jak zwykle kazała mi usiąść, lecz kiedy zaczęła rozczesywać włosy, wybuchnęłam płaczem. "Dlaczego panienka płacze?". Odpowiedziałam, że szczotka szarpie mi włosy. "Też coś, płakać z powodu szczotki!". Śmiała się, po czym przejechała mi szczotką po włosach jeszcze mocniej. Powiedziała, że zrobi to sto razy i kazała mi liczyć.

Następnie odłożyła szczotkę i zaprowadziła mnie do lustra. Przytrzymała mi rękę nad głową, a naelektryzowane włosy przylgnęły jej do skóry. Wtedy przestałam płakać. Stała i patrzyła. Zapytała: "Czyż nie wygląda pani prześlicznie, panno Dawes? Nie wygląda pani jak prawdziwa dama, za którą obejrzy się każdy dżentelmen?".

2 listopada 1874

Wróciłam do swojego pokoju, gdyż zamieszanie panujące na dole jest nie do opisania. Z każdym dniem, który przybliża nas do ślubu Pris, obie wynajdują coś, co potęguje ogólny chaos – wczoraj krawcowe, przedwczoraj kucharki i fryzjerki. Nie czuję się na siłach, aby stawić im czoło. Zapowiedziałam, że Ellis uczesze mnie jak zawsze, co do stroju zaś – choć przystałam na zwężone spódnice – pozostanę przy szarej sukni i czarnym płaszczu. Oczywiście matka jest wściekła. Dosłownie zieje ogniem. Gdy nie ma pod ręką mnie, wyładowuje złość na Ellis lub Vigers, a nawet na Guliwerze, papudze Prissy. Łaje go, aż zdenerwowane ptaszysko poświstuje i bije w pręty biednymi, skrępowanymi skrzydłami.

Pris tkwi pośród tego wszystkiego niewzruszona niczym czółno w oku cyklonu. Do czasu ukończenia portretu postanowiła zachować kamienną twarz. Jej zdaniem pan Cornwallis jest nadzwyczaj skrupulatny. I jako modelka nie może sobie pozwolić na zmarszczki i cienie, które będzie musiał przenieść na płótno.

Wolę spędzać czas z więźniarkami w Millbank niż w towarzystwie Priscilli. Wolę rozmawiać z Ellen Power niż wysłuchiwać utyskiwań matki. Wolę odwiedzać Selinę niż jechać do Garden Court do Helen, której również udzieliła się przedślubna gorączka. Selina natomiast znajduje się poza wszelkimi konwenansami i emocjami, zupełnie jakby żyła na Księżycu, chłodna i dystyngowana.

Takie przynajmniej odnosiłam wrażenie, zanim nastał dzisiejszy dzień. Kiedy jednak po południu pojechałam do więzienia zastałam w nim chaos, który udzielił się wszystkim dokoła, w tym także Selinie.

– Przyjechała pani w złą porę – powiedziała od razu strażniczka. – Straciliśmy kontrolę nad jedną z więźniarek i nastąpiło straszne zamieszanie.

Spojrzałam na nią osłupiała: oczywiście w pierwszej chwili pomyślałam, że doszło do ucieczki. Gdy zapytałam o to, strażniczka roześmiała się pobłażliwie. Odparła, że nic podobnego, po prostu raz na jakiś czas kobiety wpadają w szał i niszczą, co im wpadnie w ręce. Panna Haxby wyjaśniła mi to szczegółowo. Spotkałam ją na schodach prowadzących do jednej z wież. Wspinała się mozolnie, mając u boku pannę Ridley.

– To doprawdy osobliwe zjawisko – powiedziała. – Typowe dla kobiecych więzień. – Dodała, że więźniarki mają ku temu szczególną skłonność, każda ulega jej prędzej czy później. – A jeśli są młode, silne i zdeterminowane… cóż, przeobrażają się w istne dzikuski. Wrzeszczą i miotają się bez opamiętania. Żadna z nas nie może się do nich zbliżyć, musimy posyłać po mężczyzn. Hałas słychać w całym więzieniu; uspokojenie pozostałych więźniarek stanowi nie lada wysiłek. Jeden incydent wyzwala lawinę następnych; budzi uśpione skłonności, które zazwyczaj biorą górę nad rozsądkiem.

Przesunęła ręką po twarzy. Tym razem sprawa dotyczyła Phoebe Jacobs, złodziejki z sektora D. Wraz z panną Ridley szły ocenić rozmiar szkód.

– Pójdzie pani z nami do zniszczonej celi? – spytała. Zapamiętałam sektor D, z drzwiami pozamykanymi na głucho, apatycznymi pensjonariuszkami oraz smrodliwym powietrzem wypełnionym strzępkami włókien jako najokropniejszy zakątek więzienia. Obecnie wydawał się jeszcze posępniejszy i uderzająco cichy. Na końcu korytarza spotkałyśmy panią Pretty: podwijała rękawy, skubiąc palcami wilgotną górną wargę, jakby dopiero co zeszła z ringu. Na mój widok z aprobatą skinęła głową.

– Przyszła pani obejrzeć pobojowisko? Cóż… cha, cha… jest na co popatrzeć! – Poszłyśmy za nią w kierunku otwartych na oścież drzwi. – Uwaga na suknie – uprzedziła, kiedy panna Haxby i ja stanęłyśmy w progu. – Ta diablica przewróciła kubeł z nieczystościami…

Dziś wieczorem próbowałam opisać stan zrujnowanej celi Helen i Stephenowi; kręcili głowami, ale widziałam, że opowieść nie wywarła na nich większego wrażenia.

– Skoro te pomieszczenia są tak brzydkie – spytała Helen w pewnej chwili – jakim cudem można je zniszczyć lub uczynić jeszcze brzydszymi?

Scena, którą dzisiaj ujrzałam, przerastała ich wyobraźnię. Cela Jacobs przypominała komnatę piekielną albo jeszcze lepiej: przegrodę w mózgu epileptyka po ataku.

– Ich pomysłowość jest zadziwiająca – zauważyła panna Haxby ściszonym głosem, kiedy rozglądałyśmy się dokoła. – Okno: proszę spojrzeć, wyrwała kratę, żeby stłuc szybę. Rura gazowa, to samo; musiałyśmy zatkać otwór szmatą, aby uchronić pozostałe więźniarki przed zaczadzeniem. Koc nie jest podarty, ale rozerwany na strzępy. Robią to zębami. Bywa, że kilka sobie przy tym wyłamią…

Przypominała agenta nieruchomości z inwentarzem szkód: wymieniała jedną po drugiej, kierując moją uwagę na szczegóły owego zniszczenia. Drewniana prycza rozbita na drzazgi, solidne drzwi ze śladami wgnieceń od więziennego trzewika, kartka z regulaminem zerwana ze ściany i podeptana, Biblia (to było najgorsze ze wszystkiego, Helen zbladła, kiedy jej opowiedziałam) podarta i wepchnięta na dno przewróconego wiadra z nieczystościami. Panna Haxby snuła wyliczankę cichym, jednostajnym głosem, a gdy zadałam jej pytanie normalnym tonem, uniosła palec do ust.

– Nie należy mówić zbyt głośno – powiedziała. Obawiała się, że zachęcone przykładem Jacobs kobiety powtórzą jej zuchwały wyczyn.

Wreszcie stanęła obok pani Pretty, aby zarządzić sprzątnięcie tego bałaganu. Następnie wyjęła zegarek.

– Jacobs przebywa w ciemnicy… jak długo, panno Ridley?

Strażniczka odrzekła, że blisko godzinę.

– Chodźmy do niej. – Zawahała się, po czym spojrzała w moją stronę. Zapytała, czy mam ochotę im towarzyszyć. Czy chciałabym zobaczyć ciemnicę?

– Ciemnicę? – Wydawało mi się, że obeszłam cały pięciobok z tuzin razy, a jeszcze nikt nie wymienił przy mnie tej nazwy. – Ciemnicę? – powtórzyłam. – A cóż to takiego?

Przyjechałam do Millbank tuż po czwartej, potem była wspinaczka do zniszczonej celi oraz gruntowne oględziny. W tym czasie korytarze zasnuł półmrok. Jeszcze nie przywykłam do gęstych, więziennych ciemności rozproszonych mętnym światłem kaganków; pogrążone w ciszy cele i wieże ni stąd, ni zowąd wydały mi się obce. Weszłyśmy w nieznany mi korytarz we trzy: panna Ridley, panna Haxby i ja. Ku memu zdumieniu prowadził on w kierunku przeciwnym do położenia sektorów, prosto do serca Millbank. Biegł w dół krętymi schodami i stromymi przejściami, aż wreszcie powietrze stało się jeszcze bardziej lodowate, cuchnące i jakby słone, przez co nabrałam pewności, że znajdujemy się poniżej gruntu, a może nawet pod poziomem samej Tamizy. Wreszcie skręciłyśmy w nieco szerszy korytarz, gdzie zobaczyłam kilkoro starych, drewnianych drzwi. Panna Haxby stanęła przed pierwszymi; na jej znak panna Ridley przekręciła klucz w zamku i pospieszyła oświetlić leżące dalej pomieszczenie.

– Skoro już tu jesteśmy – powiedziała do mnie panna Haxby, kiedy weszłyśmy do środka – proszę rzucić na to okiem. To nasz skład broni. Trzymamy tu kajdany, kaftany i tym podobne rzeczy.

Wskazała na ściany. Popatrzyłam na nie z przerażeniem. Nie były pokryte wapnem, jak ściany na górze, lecz pozostały chropawe, niewykończone i połyskiwały od wilgoci. Na każdej wisiało mnóstwo żelastwa – pierścieni, łańcuchów, kajdan oraz innych skomplikowanych przyrządów, których przeznaczenia mogłam tylko dociekać z drżeniem serca.

Na widok mojej miny panna Haxby uśmiechnęła się posępnie.

– Większość z tych rzeczy pochodzi z dawnych czasów Millbank – wyjaśniła. – Wiszą tu jedynie jako eksponaty. Są jednak czyste i dobrze naoliwione: nigdy nie wiadomo, czy nie okażą się jeszcze potrzebne! Tutaj mamy kajdanki, proszę spojrzeć, niektóre przewidziano dla dziewcząt, są delikatne jak bransoletki! Tutaj kneble… – Pokazała mi skórzane pasy z dziurami, które miały umożliwić swobodne oddychanie, ale "zapobiegały krzykom". Były też pęta, stosowane tylko w przypadku kobiet, nigdy mężczyzn.

– Sięgamy po nie wówczas, gdy więźniarka (co zdarza się nader często!) umyśli sobie położyć się na podłodze i kopać w drzwi. Widzi pani, jak to działa? Ten pas łączy kostkę z udem, ten krępuje ręce. Kobieta jest zmuszona klęczeć i strażniczka karmi ją łyżką. Jest to bardzo męczące i niebawem delikwentka potulnieje jak baranek.

Dotknęłam uniesionego pasa. Widniał na nim wyraźny ślad klamry. Spytałam, czy często używano podobnych przyrządów. Panna Haxby odpowiedziała, że tak często, jak trzeba, jakieś pięć, sześć razy do roku.

– Prawda, panno Ridley?

Panna Ridley skinęła głowa.

– Jednak zasadniczą formą przymusu – ciągnęła panna Haxby – zresztą nader skuteczną, jest kaftan. Proszę zobaczyć. – Podeszła do szafy, z której wyjęła dwa ciężkie, płócienne egzemplarze czegoś tak szorstkiego i bezkształtnego, ze zrazu wzięłam je za worki. Podała jeden pannie Ridley, drugi zaś przyłożyła do siebie, jakby mierzyła suknię przed lustrem. Wówczas zrozumiałam, iż rzeczywiście były to fragmenty garderoby, tyle że w pasie i na rękawach zamiast tasiemek lub wstążek widniały paski.

– Wkładamy je kobietom na więzienne suknie, by uchronić odzież przed zniszczeniem – wyjaśniła. – Proszę spojrzeć na zapięcia. – Na paskach nie było klamer tylko solidne, mosiężne wkręty. – Mamy do nich specjalne klucze. Trzymają jak złoto. Panna Ridley natomiast ma w ręku kaftan bezpieczeństwa.

Ujrzałam nienaturalnie długie rękawy ze smolistej skóry o zaszytych mankietach zakończonych pasami. Podobnie jak paski na pętach, te również nosiły ślady wielokrotnego użytku. Kiedy na nie patrzyłam, czułam jak dłonie zaczynają mi się pocić w rękawiczkach. Teraz też wilgotnieją na samo wspomnienie, chociaż noc jest bardzo zimna.

Kaftany zostały schowane, po czym opuściłyśmy upiorną izbę i ruszyłyśmy dalej korytarzem, by wreszcie dojść do niskiego, kamiennego łuku. Było tu tak wąsko, że nasze spódnice ledwie mieściły się między ścianami. Panna Haxby uniosła jedyną świecę rozpraszającą mrok i osłaniając płomień ręką, aby nie zgasł od słonego, podziemnego przeciągu, oświetlała drogę. Rozejrzałam się dokoła. Nie miałam pojęcia, że w Millbank znajduje się takie miejsce. Odczułam nagły przypływ paniki. Chcą mnie zamordować, pomyślałam. Zabiorą świece i zostawią mnie tu na pastwę losu, bym sama znalazła drogę do światła lub postradała zmysły!

Ujrzałam czworo drzwi. Pani Haxby stanęła przed pierwszymi. Panna Ridley niemal po omacku odszukała właściwy klucz.

Wbrew moim oczekiwaniom drzwi przesunęły się raczej, niż otworzyły: zobaczyłam, że były grube i obite tkaniną jak materac, co miało na celu stłumienie przekleństw i szlochów uwięzionej kobiety. Jacobs musiała jednak usłyszeć szmer, gdyż w ciasnej, mrocznej przestrzeni rozległ się niespodziewany łoskot. Łup! A potem jeszcze raz. Łup!

– Suko! – wrzasnęła. – Przyszłaś zobaczyć, jak gniję! Niech cię diabli, jeśli następnym razem nie poderżnę sobie gardła!

Panna Ridley odsunęła klapkę wizjera z kolejnych drzwi. Zobaczyłam kraty, za którymi panowała ciemność tak gęsta i nieprzenikniona, że nie było na czym zawiesić oczu. Zapatrzywszy się w nią mimowolnie, uświadomiłam sobie, że głowa pęka mi z bólu. Krzyk ustał, z pomieszczenia nie dochodziły najlżejsze odgłosy. Naraz z mroku wychynęła jakaś twarz i przywarła do krat. Oblicze budziło grozę: blade i posiniaczone, o zakrwawionych, pokrytych pianą ustach i dzikich oczach zmrużonych w blasku świecy. Na ten widok panna Haxby drgnęła, a ja zrobiłam krok do tyłu. Więźniarka popatrzyła w moją stronę.

– Co się gapisz? – wrzasnęła.

Panna Ridley huknęła otwartą dłonią w drzwi.

– Uważaj, co mówisz, Jacobs, bo posiedzisz tutaj miesiąc, słyszysz?

Kobieta oparła głowę o kraty i zacisnąwszy usta, dalej świdrowała nas obłąkańczym wzrokiem. Panna Haxby przysunęła się do niej nieco.

– Postąpiłaś bardzo nierozsądnie, Jacobs – powiedziała. – Pani Pretty, panna Ridley i ja jesteśmy bardzo rozczarowane twoją postawą. Zniszczyłaś celę. Zraniłaś się w głowę. Czy tego chciałaś, zranić się w głowę?

Kobieta spazmatycznie chwytała powietrze.

– Musiałam kogoś zranić – odparła. – Co do pani Pretty… suka! Rozerwę ją na kawałki, choćbyście kazali mi tu siedzieć sto lat!

– Wystarczy! – powiedziała panna Haxby. – Dosyć tego. Jutro znowu do ciebie przyjdę. Zobaczymy, jak zaśpiewasz po nocy spędzonej w ciemności. Panno Ridley.

Strażniczka podeszła z kluczem. Na twarzy Jacobs odbił się zwierzęcy strach.

– Nie waż się zamknąć tych drzwi, jędzo! Nie zabierajcie świecy! Och! – Przycisnęła twarz do krat i nim panna Ridley zasunęła wizjer, dostrzegłam w przelocie kaftan. Był to chyba kaftan bezpieczeństwa, z czarnymi rękawami, zapinany na klamry. Kiedy drzwi zostały zamknięte, rozległ się kolejny łoskot (musiała uderzyć w nie głową), po którym nastąpił stłumiony krzyk o nieco innym zabarwieniu: – Proszę mnie nie zostawiać, panno Haxby! Och! Panno Haxby, obiecuję, że będę posłuszna!

Ów krzyk był gorszy od przekleństw. Popatrzyłam na strażniczki, mówiąc, że chyba nie zamierzają zostawić jej samej w takich ciemnościach. Panna Haxby stała jakby kij połknęła. Powiedziała obojętnie, że przyślą tu wartowników, a za godzinę Jacobs dostanie chleb.

– Ale takie ciemności, panno Haxby! – powtórzyłam.

– To kara – odrzekła z prostotą. Odsunęła się, zabierając świecę, jej siwe włosy jaśniały w półmroku. Panna Ridley zamknęła obite drzwi. Krzyki kobiety ucichły, lecz wciąż słyszałam każde słowo.

– Suki! – wrzasnęła. – Niech was piekło pochłonie… i damulkę też! – Na chwilę znieruchomiałam, odprowadzając wzrokiem roztańczony płomyk świecy, po czym ruszyłam za nim tak pospiesznie, że omal się nie potknęłam. Głos stał się jeszcze bardziej przeraźliwy. – Suki, suki! – powtarzała Jacobs. Może nadal krzyczy. – Umrę w tych ciemnościach… słyszysz, paniusiu? Zdechnę tu jak śmierdzący szczur!

– Wszystkie to powtarzają – zauważyła z przekąsem panna Ridley. – Szkoda, że żadna nie dotrzymuje obietnicy.

Myślałam, że panna Haxby ją skarci. Ona jadnak tego nie uczyniła. Szła przed siebie, mijając upiorny skład i kierując się w stronę stromego korytarzyka wiodącego do cel. Wreszcie zostawiła nas, by wrócić do swego oświetlonego gabinetu. Ja z panną Ridley poszłyśmy wyżej. Minęłyśmy celę Jacobs, gdzie pani Pretty wraz z inną strażniczką nadzorowały pracę dwu więźniarek szorujących zabrudzoną podłogę. Następnie zostałam przekazana pani Jelf. Spojrzałam na nią i po odejściu panny Ridley uniosłam ręce do oczu.

– Była pani w ciemnicy – mruknęła domyślnie pani Jelf. Potwierdziłam, pytając, czy godzi się tak traktować kobiety. Pani Jelf tylko odwróciła wzrok i potrząsnęła głową.

W jej sektorach panowała równie niezwykła cisza jak gdzie indziej, kobiety zaś zachowywały się czujnie i nienaturalnie. Widząc mnie w progu, natychmiast zaczynały mówić o incydencie; każda pragnęła wiedzieć, co uległo zniszczeniu, kto zawinił i jak został ukarany.

– Poszła do ciemnicy, prawda? – pytały, wstrząsane dreszczami.

– Siedzi w lochach, panno Prior? Czy to była Morris?

– Burns?

– Czy bardzo ucierpiała?

– Pewnie teraz ma się z pyszna!

– Ja też kiedyś byłam w ciemnicy, pszepani – powiedziała Mary Ann Cook. – To najstraszniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. Niektóre dziewczęta nie boją się ciemności, ale nie ja, pszepani. Nie ja.

– Ja też do nich nie należę, Cook – odrzekłam. Nawet Selina uległa ogólnemu nastrojowi. Krążyła po celi, porzucona robótka leżała na stole. Na mój widok zamrugała powiekami, a następnie skrzyżowała ręce na piersi, cały czas przestępując z nogi na nogę, aż zapragnęłam podejść i położyć dłonie na jej ramionach, by ją uspokoić.

– Była awantura – rzuciła, kiedy pani Jelf zamknęła nas w celi. – Kto to? Hoy? Czy Francis?

– Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć – odparłam z lekką urazą.

Odwróciła głowę. Odrzekła, że chciała mnie tylko poddać próbie, dobrze wie, iż chodzi o Phoebe Jacobs. Zabrali ją do ciemnicy i wsadzili w kaftan. Czy moim zdaniem to miłe?

Po chwili wahania spytałam, czy miłe było zniszczenie celi, jak uczyniła to Jacobs?

– Myślę, że wszystkie tutaj zapomniałyśmy znaczenia tego słowa – odpowiedziała. – I wcale by go nam nie brakowało, gdyby pewne damy nie przychodziły popisywać się dobrymi manierami!

Jej głos zabrzmiał równie szorstko jak głosy Jacobs i panny Ridley. Usiadłam na krześle i położyłam ręce na stole; prostując palce, zobaczyłam, że drżą. Wyraziłam nadzieję, że nie mówiła poważnie. Burknęła, że wręcz przeciwnie. Czy mam pojęcie, co to za przeżycie słuchać, jak więźniarka obok rujnuje celę?

Zupełnie jakby ktoś sypał ci piaskiem w oczy, nie pozwalając ich zamknąć. To jest jak ból, jak świąd, musisz krzyczeć, inaczej umrzesz! Ale jeśli naprawdę krzykniesz, będziesz… będziesz zwierzęciem! Przychodzą panna Haxby, kapelan, ty… wtedy nie możemy być zwierzętami, musimy być kobietami. Wolałabym, żebyś wcale nie przychodziła!

Nigdy nie widziałam jej równie roztrzęsionej i zdenerwowanej. Powiedziałam, że jeśli dzięki moim wizytom czuje się kobietą, jestem gotowa przychodzić częściej.

– Ach! – zawołała, zaciskając palce na rękawach sukni, aż kostki jej zbielały. – Ach! Oni mówią dokładnie to samo!

Ponownie zaczęła krążyć od okna do kraty, a gwiazda na jej rękawie odbijała blask lampy gazowej, błyskając niczym snop ostrzegawczego światła. Przypomniałam sobie słowa panny Haxby, o tym jak łatwo kobietom udziela się destruktywny nastrój innej więźniarki. Nie mogłam wyobrazić sobie nic gorszego od Seliny zamkniętej w lochach, Seliny w kaftanie, z obłąkaną i zakrwawioną twarzą.

– Kto tak mówi, Selino? – zapytałam, siląc się na spokój. – Masz na myśli pannę Haxby? Pannę Haxby i kapelana?

– Ha! Gdybyż oni przemawiali tak rozsądnie!

– Sza – powiedziałam. Bałam się, że hałas ściągnie panią Jelf. Doskonale wiedziałam, o kim mówiła. – Masz na myśli swoich przyjaciół – dodałam.

– Tak – odrzekła. – Ich.

Ich. Nocą, w ciemności, wydają się istnieć naprawdę. Lecz w dniu, który obfitował w tak dramatyczne wydarzenia, uderzyła mnie niedorzeczność jej słów. Chyba zasłoniłam ręką oczy.

– Jestem dzisiaj zbyt zmęczona, żeby wysłuchiwać o duchach – powiedziałam.

– Ty jesteś zmęczona! – wykrzyknęła. -Ty, której nigdy żaden duch nie szeptał do ucha, nie wołał, nie szarpał za rękaw… – Jej oczy pociemniały od łez. Stanęła w miejscu, mocno obejmując się rękami i dygocząc na całym ciele.

Oświadczyłam, że nie miałam pojęcia, iż jej przyjaciele są takim ciężarem; uważałam, że przynoszą otuchę. Powiedziała, że owszem, przynoszą.

– Przychodzą jednak tak jak ty, a potem znowu mnie opuszczają. A ja zostaję jeszcze bardziej rozbita i zniewolona… jak one. – Wskazała głową na ścianę.

Odetchnęła głęboko i przymknęła oczy. Kiedy tak stała z zaciśniętymi powiekami, podeszłam do niej wreszcie i ujęłam jej dłonie z czystym pragnieniem podniesienia jej na duchu. Chyba mi się udało. Otworzyła oczy; czułam, jak porusza palcami. Wzdrygnęłam się mimowolnie, czując, jak bardzo są zimne i zesztywniałe. Przestałam się troszczyć o zasady. Zdjęłam rękawiczki i włożyłam je na dłonie Seliny, ponownie ujmując jej palce.

– Tak nie można – powiedziała, ale nie cofnęła rąk. Po chwili poczułam, jak lekko napina palce, jakby kontemplowała nieznany dotyk rękawiczek na skórze.

Stałyśmy tak może minutę.

– Żałuję, że nie możesz ich zatrzymać – powiedziałam. Potrząsnęła głową.

– Wobec tego poproś swoje duchy o rękawiczki. Są bardziej praktyczne niż kwiaty.

Odwróciła się, szepcząc cicho, że wstydziłaby się opowiedzieć mi o rzeczach, o które czasem prosiła. Że prosiła o jedzenie, wodę i mydło, a nawet lusterko, aby móc się przejrzeć. Dodała, że w miarę możliwości przyjaciele spełniali jej prośby.

– Lecz co do innych rzeczy…

Podobno kiedyś poprosiła o klucze do wszystkich zamków w Millbank, zwykły strój i pieniądze.

– Uważasz to za nikczemność? – spytała. Zaprzeczyłam, dodając, iż fakt niespełnienia owej prośby przynosi mi wielką ulgę, gdyż ucieczka nie byłaby dobrym pomysłem. Skinęła głową.

– To samo mi powiedzieli.

– Są mądrzy.

– Są bardzo mądrzy. Czasem tylko trudno pogodzić się z tym, że każą mi tu pozostać, chociaż mogliby mnie uwolnić.

Chyba dostrzegła, że zesztywniałam, słuchając tych słów, gdyż dodała pospiesznie:

– O tak, to oni mnie tu trzymają! Mogliby uwolnić mnie w mgnieniu oka. Nawet teraz, kiedy trzymamy się za ręce. Oni nie musieliby się martwić zamkami.

Zagalopowała się nieco. Cofnęłam dłonie. Powiedziałam, że dobrze, jeśli owe myśli dodają jej otuchy, nie powinny wszakże przesłaniać rzeczywistości.

– To pani Haxby cię tu trzyma, Selino – dodałam. – Pani Haxby, pan Shillitoe i strażniczki.

– To duchy – oświadczyła stanowczo. – Każą mi tu pozostać, dopóki…

– Dopóki co?

– Dopóki nie osiągną celu.

Potrząsnęłam głową, pytając, o jaki cel chodzi. Czy ma na myśli odbycie kary? Jeśli tak, to co z Peterem? Czy to aby nie on powinien zostać ukarany?

– Ależ nie – odrzekła prawie niecierpliwie. – Nie miałam na myśli tego argumentu, argumentu panny Haxby! Miałam na myśli…

Miała na myśli cel duchowy.

– Wspominałaś już o tym – odpowiedziałam. – Nie rozumiałam cię ani wówczas, ani nie rozumiem cię teraz. Myślę, że sama też tego nie rozumiesz.

Kiedy ponownie przeniosła na mnie wzrok, na jej twarzy malował się wyraz powagi. Odezwała się szeptem:

– Chyba zaczynam rozumieć i… bardzo się boję.

Owe słowa, jej twarz oraz gęstniejący mrok sprawiły, że mimo poprzedniej urazy i zakłopotania ponownie uścisnęłam ręce Seliny, po czym zdjąwszy rękawiczki, rozgrzałam dłońmi jej palce. Co się stało, spytałam. Czego się boi? Odwróciła się w milczeniu. Rękawiczki spadły na podłogę; schyliłam się, aby je podnieść.

Spadły na chłodne, czyste kamienie. Obok rękawiczek zobaczyłam białą plamę. Lekko połyskiwała; kiedy jej dotknęłam, pękła. Nie była to wilgoć z ociekających ścian.

To był wosk.

Wosk. Utkwiłam w nim spojrzenie, czując jak zaczynam dygotać na całym ciele. Wstałam i popatrzyłam na Selinę. Dostrzegła moją bladość, lecz nie odgadła jej przyczyny.

– Co się stało? – spytała. – Co się stało, Auroro? – Drgnęłam, słysząc te słowa, albowiem posłyszałam w nich echo głosu Helen, Helen, która niegdyś nazwała mnie tym imieniem bohaterki poematu, i dla której nigdy nie mogłam znaleźć lepszego imienia, gdyż jej własne pasowało do niej jak ulał…

– Co się stało?

Położyłam ręce na jej ramionach. Pomyślałam o Agnes Nash, która twierdziła, że z celi Seliny dochodzą w nocy głosy duchów.

– Czego się boisz? – zapytałam. – Cóż to takiego? Czy to on? Nadal cię nawiedza? Przychodzi do ciebie nocą, nawet tu, nawet teraz?

Pod rękawami więziennej sukni wyczuwałam kruche ramiona z wyraźnie zarysowanymi kośćmi. Wciągnęła powietrze, jakbym sprawiła jej ból; słysząc to, rozluźniłam uścisk i zawstydzona cofnęłam się o krok. Pomyślałam bowiem o woskowej dłoni Petera Quicka. Była ona wszak zamknięta w gablocie o milę stąd, jedynie nieszkodliwy i bezużyteczny odcisk.

A jednak, jednak… ach, tkwiła w tym upiorna logika, która przyprawiła mnie o dreszcze. Dłoń była woskowa, ale ja pomyślałam o czytelni. Jak tam jest w nocy? Cicho, ciemno i nieruchomo, lecz w gablotach panuje zamieszanie. Wosk łamie się, odciśnięte wargi przeszywa grymas, odlewy przewracają oczami, pogłębia się dołek w rozprostowanej rączce niemowlęcia. Ujrzawszy to z całą wyrazistością, odskoczyłam od Seliny i zadrżałam od stóp do głów. Obrzmiałe palce Petera Quicka – widziałam je, widziałam! – prostują się i pełzną po półce, wlokąc za sobą zdrętwiałą dłoń. Uchylają szybę, pozostawiając smugi na szkle.

Pozostałe odlewy ożywają i również suną przez pustą czytelnię; po drodze miękną i zlewają się w jedno, tworząc strumień wosku. Widzę, jak wypływa na ulicę i sunie do Millbank, do uśpionego więzienia: podąża żwirowym językiem przez dziedziniec, sączy się szczelinami, przenika przez kraty, siatki, dziurki od klucza. Wosk bieli się w blasku gazowych lamp, lecz pełznie niezauważony, pełznie bezszelestnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Tylko Selina łowi nikły szmer z korytarza. Zobaczyłam, jak wosk wędruje po bielonych cegłach obok jej drzwi, dociera do szczeliny i sączy się do mrocznej celi, by znieruchomieć na lodowatej, kamiennej podłodze. Zobaczyłam, jak rośnie, zrazu ostry jak stalagmit i coraz twardszy.

Następnie przybiera postać Petera Quicka i chwyta ją w objęcia.

Wizja była tak sugestywna, że poczułam mdłości. Selina raz jeszcze podeszła bliżej, a ja ponownie się odsunęłam, po czym spojrzawszy na nią, wybuchnęłam śmiechem, który zabrzmiał potwornie nawet w moich własnych uszach.

– Niewiele masz dziś ze mnie pożytku, Selino – powiedziałam. – Chciałam cię pocieszyć, a sama wystraszyłam się z byle powodu.

Ale to nie był byle powód. Wiedziałam, że to nie byle powód.

Plama wosku odcinała się bielą na podłodze obok buta Seliny. Skąd się tam wzięła? Selina zrobiła jeszcze jeden krok; wosk znalazł się w cieniu jej sukni, a następnie zniknął.

Zabawiłam u niej jeszcze chwilę, zakłopotana i rozkojarzona. Co powiedziałaby strażniczka, widząc mnie w takim stanie? Zapewne dostrzegłaby jakiś znak, jakąś poświatę lub skazę w moim wyglądzie. Zawsze żywiłam podobne obawy wobec matki, po powrocie od Helen. Zawołałam panią Jelf. Ona jednak patrzyła raczej na Selinę niż na mnie. W milczeniu ruszyłyśmy korytarzem. Dopiero przy wyjściu z sektora uniosła rękę do gardła i przemówiła.

– Kobiety były dziś bardzo zdenerwowane, prawda? Biedactwa, po takiej awanturze to normalne.

Naraz uświadomiłam sobie własną niegodziwość. Jak mogłam zostawić Selinę samą, po tym wszystkim, co mi powiedziała! I to z powodu małej plamy zaschniętego wosku! Ale nie śmiałam do niej wrócić. Z wahaniem przystanęłam przy kracie, czując na sobie łagodne spojrzenie ciemnych oczu pani Jelf. Odpowiedziałam, że istotnie były zdenerwowane, a Dawes – Selina Dawes – wydawała się najbardziej poruszona ze wszystkich.

– Cieszę się, że spośród wszystkich strażniczek to właśnie pani sprawuje nad nią pieczę, pani Jelf – dodałam.

Skromnie spuściła wzrok, zapewniając, że ma nadzieję jednakowo służyć pomocą wszystkim więźniarkom.

– Co do Seliny Dawes… cóż, panno Prior, może pani być pewna, że dopóki ja tu jestem, włos jej z głowy nie spadnie.

Włożyła klucz do zamka i dostrzegłam w cieniu blady zarys jej dużej dłoni. Znowu pomyślałam o strudze wosku i fala mdłości powróciła.

Zapadł zmrok, gęstniejąca mgła zacierała kontury ludzi i przedmiotów. Kiedy po długich poszukiwaniach dorożki usiadłam wreszcie w powozie, oblepiona mgłą suknia zdawała się ciążyć ku podłodze. Opary wędrują coraz wyżej. Tak wysoko, że widzę, jak przenikają przez zasłony. Gdy Ellis na polecenie matki przyszła zawołać mnie na kolację, zobaczyła, jak stałam obok lustra, uszczelniając okiennice zwitkami papieru. Zapytała, co robię; przeziębię się i pokaleczę dłonie.

Odrzekłam, że boję się, iż mgła w ciemności wpełznie do pokoju i mnie udusi.

25 stycznia 1873

Dziś rano poszłam do pani Brink i oznajmiłam, że muszę jej coś wyznać. Zapytała, czy to dotyczy duchów, a kiedy potwierdziłam, zaprowadziła mnie do swojego pokoju i usiadłyśmy, trzymając się za ręce. "Miałam gościa, pani Brink" – powiedziałam. Zmieniła się na twarzy; wiedziałam, o kim pomyślała, i zawołałam czym prędzej: "Nie, to nie była ona, tylko całkiem nowy duch. To był mój przewodnik, pani Brink, atrybut, na który czeka każde medium. Przyszedł, wreszcie mi się pokazał!". "On do ciebie przyszedł" – odezwała się zakłopotana, na co pokręciłam głową, zapewniając, że w zaświatach płeć traci swe ziemskie znaczenie. Jednakże ów duch był za życia mężczyzną, dlatego nawiedza mnie właśnie w tejże postaci. "Przybył, by głosić prawdy spirytyzmu. I pragnie czynić to w pani domu, pani Brink!".

Myślałam, że się ucieszy, ale nie. Wyrwała mi ręce i stanąwszy do mnie tyłem, powiedziała: "Ach, wiem co to znaczy, panno Dawes! To koniec naszych wspólnych seansów! Wiedziałam, że wkrótce panią utracę. Ale nigdy nie sądziłam, że nastąpi to w taki sposób!".

Wówczas zrozumiałam, dlaczego strzegła mnie tak zazdrośnie, prezentując jedynie garstce przyjaciółek. Ze śmiechem ujęłam jej ręce. "Ejże, jak to tak? Czyż mojej mocy nie starczy dla całego świata i pani poza tym? Czy Margery boi się, że mateczka znów ją opuści i więcej nie wróci? Ba, myślę, że jej mateczce będzie łatwiej przyjść, gdy znajdzie się ktoś, kto weźmie ją za rękę i poprowadzi! Jeżeli wszakże odrzucimy pomoc przewodnika, mój talent może okrutnie ucierpieć. Wtenczas trudno byłoby przewidzieć konsekwencje".

Spojrzała na mnie z pobladłą twarzą i zapytała szeptem: "Co mam robić?". Przekazałam jej to, co miałam do przekazania: że powinna zaprosić na jutrzejszy seans sześcioro lub siedmioro przyjaciół, i należy przenieść kotarę do drugiej alkowy, albowiem miałam wizję, że magnetyzm jest tam lepszy niż w pierwszej. Trzeba również przygotować słój nafosforyzowanego oleju, w świetle którego zobaczymy ducha, ja zaś mam dostać do jedzenia tylko odrobinę białego mięsa i kapkę czerwonego wina. Wiem, że to widowisko będzie wspaniałe i zadziwiające, zapewniłam ją na koniec.

Jednakże wcale nie byłam tego pewna i okropnie się bałam. Ale pani Brink zadzwoniła po Ruth i przekazała jej moje słowa, po czym wysłała ją z zaproszeniami do przyjaciółek. Po powrocie oznajmiła, że siedem dam zgłosiło chęć przybycia, a pani Morris zapytała, czy może przyprowadzić siostrzenice, dwie panny Adair, które bawią właśnie u niej i również pragnęłyby się przyłączyć. Tym sposobem gości będzie dziewięcioro; nigdy nie uczestniczyłam w równie licznych zgromadzeniach. Pani Brink zobaczyła moją minę. "Jakże to, boi się pani? – spytała. – Po tym wszystkim, co mi pani powiedziała?", a Ruth dodała: "Czego tu się bać? Będzie wspaniale".

26 stycznia 1873

Ponieważ była niedziela, rano jak zwykle poszłam do kościoła z panią Brink. Potem jednak siedziałam w swoim pokoju, zeszłam na dół tylko po kawałek zimnego kurczaka i rybę, którą Ruth przyrządziła specjalnie dla mnie. Po wypiciu kieliszka grzanego wina uspokoiłam się nieco i nasłuchiwałam głosów nadchodzących gości. Lecz gdy pani Brink wprowadziła mnie do salonu i zobaczyłam krzesła ustawione wokół alkowy, zadrżałam pod bacznym wzrokiem dam. "Nie wiem, co się dziś wydarzy – powiedziałam – zwłaszcza, że są tu obcy. Ale mój przewodnik rozkazał mi to zrobić, muszę więc być mu posłuszna". Ktoś zapytał: "Dlaczego przeniesiono kotarę do alkowy z drzwiami?". Pani Brink powiedziała o lepszym magnetyzmie i poprosiła, aby nie zważać na drzwi, ponieważ nie były otwierane, odkąd pokojówka zgubiła klucz. Poza tym są zasłonięte.

Wszyscy spoglądali na mnie w milczeniu. Oznajmiłam, że powinnyśmy usiąść po ciemku i czekać na wiadomość. Po dziesięciu minutach rozległo się pukanie; wyjaśniłam, że to znak, bym zajęła miejsce za kotarą, i kazałam otworzyć słój z olejem. Moja prośba została spełniona i zobaczyłam niebieskawe światło na suficie ponad zasłoną. Następnie kazałam im śpiewać. Odśpiewały całe dwa hymny, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle coś z tego wyjdzie i nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy martwić. Lecz w chwili kiedy to pomyślałam, coś poruszyło się obok mnie i zawołałam: "Nadchodzi!".

Potem wszystko potoczyło się inaczej, niż oczekiwałam, albowiem ujrzałam mężczyznę: szerokie ramiona, czarne wąsy, czerwone usta. Spojrzałam nań i zapytałam szeptem: "O mój Boże, czy ty istniejesz naprawdę?". Usłyszał mój drżący głos, jego czoło stało się gładkie niczym tafla wody i z uśmiechem skinął głową. Pani Brink zawołała: "Co się stało, panno Dawes, kto tam jest?". "Nie wiem, co odpowiedzieć" – zwróciłam się do niego, na co nachylił się do mego ucha i szepnął: "Powiedz, że to twój pan". Posłusznie powtórzyłam jego słowa, a on wyszedł zza kotary i usłyszałam okrzyki: "O!", "Litości!", "To duch!". "Kim jesteś, duchu?" – zapytała pani Morris. "Moje pozaziemskie imię brzmi Nieodparty, ale za życia nazywałem się Peter Quick. Wy, śmiertelnicy, nazywajcie mnie ziemskim imieniem, albowiem przychodzę do was jako człowiek!". Któraś z dam powiedziała na głos: "Peter Quick", a ja powtórzyłam to za nią, gdyż sama słyszałam owo nazwisko po raz pierwszy.

Usłyszałam, jak pani Brink pyta: "Wejdziesz między nas, Peterze?", ale on nie chciał, stał tylko i odpowiadał na pytania, budząc tym samym wielkie zdumienie, ponieważ udzielał odpowiedzi zgodnych z prawdą. Następnie wypalił podanego papierosa, po czym chwycił szklankę lemoniady, skosztował i zauważył ze śmiechem, że przydałoby się dolać do niej ździebko spirytusu. Gdy ktoś zapytał go, gdzie będzie lemoniada po jego odejściu, odrzekł po chwili namysłu: "W żołądku panny Dawes". Widząc, jak trzyma szklankę, pani Reynolds spytała, czy może ująć go za rękę. Ogarnęły go wątpliwości, lecz wreszcie pozwolił jej podejść bliżej. "I cóż?" – zapytał, a ona odrzekła: "Jest ciepła i twarda!". Wybuchnął śmiechem. "Och, pragnąłbym, aby potrzymała ją pani dłużej. Pochodzę z pogranicza, gdzie nie uświadczysz równie pięknych pań". Powiedział to zwrócony w stronę kptary, nie żeby mi dokuczyć, ale jakby chciał rzec: "Słyszysz? Cóż ona może wiedzieć o tym, kogo uważam za piękność?". Ale pani Reynolds zachichotała uszczęśliwiona. Gdy wrócił za zasłonę i dotknął mojej twarzy, doleciało do mnie echo tego śmiechu. Następnie zawołałam, żeby znowu zaczęły śpiewać. Ktoś się zaniepokoił, czy aby nic mi nie jest, a pani Brink odpowiedziała, że materia duchowa wstępuje we mnie na powrót i nie wolno mi przeszkadzać, dopóki ów proces nie dobiegnie końca.

Ponownie zostałam sama. Poleciłam zapalić światło i wyszłam zza kotary, lecz dygotałam tak mocno, że ledwie mogłam utrzymać się na nogach. Widząc to, położyli mnie wnet na sofie. Pani Brink zadzwoniła na służbę; najpierw przybiegła Jenny, a potem Ruth, która zawołała: "Co się stało? Czy to było wspaniałe? Dlaczego panna Dawes jest taka blada?". Kiedy usłyszałam jej głos, zadygotałam jeszcze gwałtowniej, na co pani Brink chwyciła mnie za ręce, pytając, czy nie jestem zbyt osłabiona, a Ruth zdjęła mi pantofle, po czym ujęła moje stopy i pochyliwszy się, ogrzała je swym oddechem. Wreszcie starsza panna Adair kazała jej przestać, po czym sama usiadła obok mnie, a inna pani wzięła mnie za rękę. Panna Adair powiedziała cicho: "Och, panno Dawes, w życiu nie widziałam nic, co mogłoby się z tym równać! Co pani czuła, kiedy przyszedł do pani w ciemności?".

Przed wyjściem dwie lub trzy zostawiły dla mnie pieniądze; słyszałam, jak wręczają je Ruth. Byłam jednak tak znużona, że nie dbałam o wysokość kwoty, najchętniej wpełzłabym w jakiś ciemny zakątek i usnęła. Leżałam na sofie, słuchając jak Ruth zasuwa rygle, a pani Brink krząta się na piętrze w swoim pokoju, a następnie kładzie do łóżka i czeka. Wiedziałam, na kogo czeka. Podeszłam do schodów, unosząc rękę do twarzy. Ruth obrzuciła mnie przelotnym spojrzeniem i kiwnęła głową. "Grzeczna dziewczynka" – powiedziała.

Загрузка...