9.

Rozbłysnęły światła, jasne jak poranek, oświetlając nas z obu stron, a ja dostrzegłam ludzi wychodzących spośród drzew – ubranych w ciemne spodnie, grube czarne kamizelki i granatowe wiatrówki. W większości byli uzbrojeni w strzelby. Pozostali mieli pistolety.

Wszystkie wycelowane były w nas dwoje. Dla Rashida nie wydawało się to wielkim wyzwaniem, ale dla mnie…

Z mroku wyłonił się agent Ben Turner. On pistolet miał w kaburze. Wyglądał na wyczerpanego, miał sińce pod oczami i był zły.

– Wy tam – odezwał się. – Na ziemię, ręce za głowy. Oboje. Natychmiast! – Przeszył Rashida gniewnym spojrzeniem. – Wiem, że ty się nami raczej nie przejmujesz, ale jeżeli nie posłuchasz rozkazu, zastrzelę ją. Zrozumiano?

Rashid skinął głową. Jego dziwnie rozbawiony uśmiech ani drgnął, kiedy klękał z wdziękiem dżinna i zakładał ręce za głowę.

Później spojrzał na mnie w górę, unosząc brwi.

– Chyba że wolisz śmierć męczeńską – powiedział. – Oczywiście wybór należy wyłącznie do ciebie. Upadłam na kolana, spoglądając gniewnie na agenta Turnera. Który próbował mnie zabić. Powoli splotłam palce za głową – cielesne z metalowymi – i przyglądałam się, jak skinął na grupę agentów FBI, którzy rzucili się do przodu, pchnęli Rashida i mnie, skuli nam nadgarstki zimną stalą, a później pociągnęli, żebyśmy wstali. Kajdanki miały w sobie coś dziwnego, badałam je, marszcząc czoło. Kiedy sięgnęłam po moc, aby je rozkruszyć, przeszył mnie ostry, bolesny wstrząs.

– Nowość – powiedział agent Turner, dziwnie celnie odczytując z mojej twarzy zaskoczenie. – W ciągu kilku ostatnich lat opracowaliśmy parę sztuczek. Niektórzy z nas nie byli przekonani co do tego, że Strażnicy mają dla naszego kraju ogromne znaczenie. Za dużo w ich działaniu egoizmu, korupcji i niespodzianek. Opracowaliśmy środki zaradcze. To jeden z nich. Jeżeli zechcesz użyć swojej mocy, zostaniesz porażona. Im większa moc, tym większy wstrząs. Lepiej więc niczego nie próbuj. Wierz mi.

– My – powtórzyłam. – Nie jesteś zatem lojalny wobec Strażników.

– Podwójny agent. – Wzruszył ramionami. – Szpieguję Strażników dla FBI. I FBI dla Strażników. Ale tylko w jedną stronę robię to naprawdę i jest to FBI. Jeżeli chodzi o mnie, uważam, że gdyby jutro zniknęli wszyscy Strażnicy Ziemi, żyłoby się nam o niebo lepiej. A skoro już o tym mowa… – Wyciągnął rękę, pomacał grzbiet mojej skórzanej kurtki i znalazł listę.

Nie!

Usiłowałam z nim walczyć, ale w kajdankach nic nie mogłam zrobić. Poddałam się, dysząc, a on wyjął szkatułkę z mojej kieszeni. Uśmiechnął się i zaczął szukać zamka, żeby ją otworzyć.

Zamka nie było. Zasklepił się sam w doskonałą, twardą skorupę, jak utwardzona kość słoniowa. Po chwili bezowocnego opukiwania szkatułki, Turner wrzucił ją sobie do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– To sprawa dla techników – stwierdził. – Już oni wymyślą, jak się dostać do środka. A kiedy już będziemy mieli listę, zaczniemy tym wszystkim efektywnie kierować.

– Żeby powstrzymać uprowadzenia?

– Na początek – powiedział. – Poza tym możemy zacząć kierować Strażnikami zamiast pozwalać im korzystać z nieograniczonej pomocy rządowej i pieniędzy rządu.

Jego problemy ze Strażnikami, prawdę powiedziawszy, nie były moim zmartwieniem. Niech Lewis Orwell i Joannę Baldwin radzą sobie z politycznymi aspektami ich organizacji. Ja miałam o wiele bardziej przyziemny problem. I bardziej osobisty.

– Wysłałeś za mną człowieka.

– Człowieka? Ach, Glenna, tego z samochodem? Tak. Miał cię tylko zwabić i zabrać listę, jeśli mu się to uda. Skoro nadal ją masz, zakładam, że nie potrafił cię podejść. Zabiłaś go?

– A przejąłbyś się tym?

– Co, dziwne? – Turner uśmiechnął się lekko. – Tak, chciałbym tej operacji oszczędzić kosztów pogrzebu, jeśli to możliwe. A on wykonywał moje rozkazy. To oznacza, że jestem za niego moralnie odpowiedzialny.

Wzruszyłam ramionami, co nie było szczególnie łatwe z obiema rękami skutymi tuż za plecami.

– On nie powinien grozić mi nożem. Ani mnie lekceważyć. A ty nie powinieneś rozprawiać na temat moralności. – Surowym wzrokiem spojrzałam mu w twarz. – Gdzie jest Luis?

– Nie tutaj – odparł Turner. – Więc się na mnie nie wyładowuj. Zresztą to nie ja wpadłem na pomysł, żeby go wywieźć. – Nie drgnęła mu nawet powieka. – Jest bezpieczny.

– Nie – powiedziałam. – Nie jest. – Nie miałam od niego wiadomości, odkąd zostaliśmy z Rashidem uwięzieni i chociaż połączenie nie zostało przerwane i trwało między nami jak cichy, statyczny szum, byłam przekonana, że Luis stracił przytomność. – Stała mu się krzywda.

– Nie, to niemożliwe. – Turner zmarszczył brwi. – Wiem… – przerwał, ale było za późno. Zdążył się przyznać, że wie o wiele więcej, niż chce mi powiedzieć. Czułam, jak rodzi się we mnie dziki pomruk, i wiedziałam, że oczy robią mi się coraz jaśniejsze, tworząc własne światło, mocniejsze niż światło skierowanych na mnie halogenowych latarek. – Jest bezpieczny. Więcej nie musisz wiedzieć. Strażnicy już się tym nie zajmują. To sprawa rządowa i my wszystko mamy pod kontrolą.

– Doprawdy. – Zaśmiałam się z czystym niedowierzaniem. Na ramieniu Turnera spoczęła dłoń innego mężczyzny, który wysunął się do przodu, całkowicie go przyćmiewając. Nie wielkością – Turner był bardziej barczysty, wyższy, miał bardziej imponujący wygląd. Jednak ten drugi mężczyzna sprawiał wrażenie niekwestionowanego przywódcy. Był drobnej postury, pod kuloodporną rządową kamizelką i wiatrówką miał drogie ubranie. Mógł mieć pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką, jak się domyślałam, ale na jego ciemnych, starannie przystrzyżonych włosach nie było śladu siwizny. W wyrazistych ciemnych oczach widać było żal. Mężczyzna rozkazywał samym spojrzeniem. Na lewej ręce miał obrączkę z jasnego złota, a na prawej – sygnet z czerwonym kamieniem. Jak wszyscy pozostali agenci, przy uchu miał urządzenie łącznościowe. W odróżnieniu od innych, nie trzymał broni w widocznym miejscu.

– Pani Raine – odezwał się. – Czy lepiej, żebym zwracał się do pani: Cassiel? Wpatrywałam się w niego bez mrugnięcia powieką i bez słowa.

– Nazywam się Adrian Sanders. Jestem agentem specjalnym, który dowodzi tą operacją, we współpracy z Wewnętrzną Służbą Zapobiegawczą, Biurem do spraw Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych i innymi agencjami rządowymi. Mam więc w tej chwili dużo na głowie, a na dodatek muszę się przejmować magią, a nie zwykłymi, porządnymi obywatelami, którzy zamierzają coś wysadzić w powietrze – mówił tak, jakby był lekko zdegustowany sytuacją. – Luis Rocha znajduje się pod naszą opieką w tajnym miejscu. Usiłował interweniować, kiedy zabieraliśmy kilka osób na przesłuchanie.

– Dzieci – powiedziałam. – Zabieraliście na przesłuchanie dzieci. Agent Sanders uniósł brew.

– Pani Raine, z tego co wiem, naszym podstawowym problemem są właśnie dzieci. Dlatego zdecydowanie muszę przesłuchać każdego, kto może nas doprowadzić do rozwiązania sprawy. Dotyczy to także osób poniżej wieku wyborczego.

Wydawało się, że mówi rozsądnie, ale nie było nic rozsądnego w bólu, który odczuwał Luis.

– Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha – oznajmiłam. – Natychmiast.

– Nie – odpowiedział kategorycznie Sanders. – Nie zobaczy go pani. Teraz usiądzie pani na ziemi na tyłku, skrzyżuje nogi i nie wstanie, dopóki pani nie każemy. Poza panią mam większe problemy.

Wątpiłam w to.

Sanders odwrócił się i pociągnął za sobą Turnera. Naradzili się, stojąc plecami do mnie i Turner ruszył biegiem pomiędzy drzewami pod eskortą trzech innych mężczyzn.

– Jeszcze pani stoi? – spytał Sanders, nie patrząc na mnie. – Bo za dziesięć sekund tak czy siak znajdzie się pani na ziemi.

Nie mogłam zapanować nad całą złością, jaka we mnie eksplodowała. Wzbudzał wściekłość we mnie jako człowieku i jako dżinnie. Niczego nie pragnęłam tak bardzo jak tego, żeby uwolnić dłonie z powstrzymujących je więzów i zalać mężczyznę mocą, by pozostała po nim jedynie dymiąca dziura w ziemi. Wściekłość była, prawdę mówiąc, przerażająca w swojej mocy, tym bardziej że w tej chwili czułam się zupełnie bezradna.

– Zrobiłbym, co każe – wymruczał Rashid, a kiedy się obejrzałam, dżinn siedział spokojnie na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i wyglądał tak, jakby przybrał pozę do medytacji, bynajmniej nieonieśmielony. – Zabiją cię. Mają rozkaz strzelać, dopóki nie przestaniesz się ruszać.

Agenci stojący wokół nas celowali do mnie z broni. Rashid miał rację – żaden z nich nie wyglądał na takiego, co się zawaha, czy strzelić, jeżeli zajdzie potrzeba.

Usiadłam obok Rashida i skupiłam się na tym, żeby spokojnie oddychać i zapanować nad impulsem, który nakazywał mi próbować wykorzystać swoją moc. Kajdanki wywoływały coraz mocniejsze wstrząsy, wyczuwając wzbierającą we mnie energię, a ja miałam wrażenie, że dłonie i ręce mam poparzone i tkliwe od ciągłych ukłuć bólu. Siedziałam zupełnie nieruchomo z zamkniętymi oczami. A obok mnie siedział Rashid, nieruchomy jak skała.

Czekał.

Luis.

Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, poza szmerem bez słów. Żył, ale nie był zdolny do świadomej myśli. Najprawdopodobniej podano mu narkotyki. A może zrobili mu taką krzywdę, że jego ciało, w samoobronie, pozbawiło go świadomości wyrządzonych szkód. Tak czy siak, nie była to dobra wiadomość.

Turner nas zdradził i teraz mieliśmy o wiele większe zmartwienia. Poza Perłą groziły nam jeszcze agencje rządowe. Nie miałam wątpliwości, że agent Sanders był przekonany, że panuje nad sytuacją i dniem. Nie miał bladego pojęcia, jak bardzo usuwa im się grunt spod nóg, jemu i jego kolegom.

– To bez sensu – zauważył Rashid po piętnastu minutach zupełnego milczenia. Oderwałam się od swoich rozważań na temat doprowadzającej mnie do szału bezradności. – Zgodziłem się pomóc ci w walce, nie w poddawaniu się.

Stłumiłam moją pierwszą reakcję, czemu towarzyszyło kolejne bolesne szarpnięcie kajdanek.

– Potrafisz zniknąć?

– Gdybym chciał. – Zamilkł na sekundę. – Nie unieważniłoby to naszej umowy. Zawarliśmy układ. To, że okazał się dla ciebie nieprzydatny…

– Nie ma znaczenia, wiem. Nie urodziłam się człowiekiem. – Usiłowałam panować nad sobą, żeby nie warczeć. – Możesz zabrać mnie ze sobą?

– Oczywiście – powiedział spokojnie Rashid. – Pytanie tylko, czy to przeżyjesz. Szanse nie są za duże. Nie należę do tych dżinnów, które potrafią bezpiecznie przeprowadzić człowieka przez sferę eteryczną i wyprowadzić go z tego żywego. Moja szybkość jest bez znaczenia, bo oni mają na to sposoby.

– Na przykład?

– Wśród nich są Ma'atowie – ciągnął. – Wystarczy jeden lub dwóch, nie na tyle silnych, żeby mogli się stać Strażnikami, ale silnych na tyle, żeby ci przeszkodzić, spowolnić cię. W tym samym czasie mogą dosięgnąć cię kule. Moim zdaniem, jeżeli spróbuję cię ze sobą zabrać, zginiesz.

Zastanawiałam się nad tym. Ramiona bolały mnie od więzów i chciało mi się pić. Byłam wyczerpana, potrzebowałam snu. Ale ponad wszystko chciałam wiedzieć, czy Luisowi nic nie jest.

– Wiem, że nie mogę zmienić układu – zaczęłam ostrożnie. – Więc tego nie próbuję. Chcę tylko powiedzieć, że gdyby udało ci się opuścić to miejsce, nikt nie potrafiłby cię powstrzymać. I chyba nikt nie mógłby cię też powstrzymać, żebyś zabrał naszemu przyjacielowi, Turnerowi, listę.

– Albo, żebym go zniszczył jak małą pluskwę – zauważył Rashid.

– Oczywiście. Nie ruszał się. Sądziłam, że na samą wzmiankę o tym, że mógłby położyć ręce na liście, zniknie i pojawi się jako najgorszy koszmar Turnera, ale siedział spokojnie, w milczeniu.

– Czekasz na coś? – spytałam.

– Nie – odpowiedział. – Ale nie ma wielkiego pośpiechu. Mogę zabrać mu listę, kiedy tylko zechcę. Nie jest jej prawowitym właścicielem. Dlatego mam prawo mu ją odebrać, pod warunkiem że oddam ją tobie.

Doprawdy? Tego nie wiedziałam. Ale uznałam, że według logiki dżinnów mogło mieć to sens. Listę podarowała mi Wyrocznia. A to oznaczało, że lista jest moją wyłączną własnością do czasu, kiedy dobrowolnie ją komuś oddam. Ludzie nie kierowali się tego rodzaju prawami własności, które wiązały się z przekazaniem mocy w sferze eterycznej, dlatego też Turner nie zastanawiał się dwa razy, czy mi ją zabrać.

Dotarło do mnie jednak, że lista sama w sobie nie była zwykłym zwojem papieru zamkniętym w szkatułce. Ona żyła.

Potrafiła reagować, jak na przykład wtedy, kiedy szkatułka się zasklepiła.

– A jeżeli znajdzie się w twoich rękach nie dlatego, że ci ją podarowałam, nie otworzy się, prawda? – Uśmiechnęłam się powoli. – To dlatego chciałeś ją wypertraktować, zamiast mi ją po prostu zabrać. Muszę ci ją dać, abyś mógł z niej skorzystać.

Rashid nie wysilał się, żeby zaprzeczyć.

– Dlatego odbierając ją twojemu przyjacielowi, panu Tunerowi, jestem jedynie jej czasowym strażnikiem. Nie złodziejem.

– Żadnym złodziejem – przyznałam. – No dobra. – Mój uśmiech zbladł. – Kiedy ją będziesz miał, ty staniesz się celem. Cokolwiek by się działo, nie możesz pozwolić, żeby dostała się w ręce Perły ani tych, którym ona rozkazuje.

– Stawiasz mi warunki. – Rashid pokręcił głową. – Cassiel. Zrobię to, na co będę miał ochotę, i tak, jak będę miał ochotę, a ty musisz wierzyć, że także będziesz z tego zadowolona. – Spojrzał na mnie jasnymi, całkiem nieludzkimi oczami. – Czas ruszać.

Wyczuł coś, ale ja nie wiedziałam co. Skinęłam głową. To było całe nasze pożegnanie, innego nie potrzebowaliśmy, Rashid po prostu się rozpłynął jak szept na wietrze, a jego puste kajdanki spadły z trzaskiem na ziemię w miejscu, w którym wcześniej siedział.

To wywołało natychmiastową reakcję obserwujących nas agentów – szybko zacieśnili krąg wokół mnie.

– Gdzie on jest? – warknęła rudowłosa kobieta z poważną miną. Mimo tego, co wiedzieli na temat natury Strażników i dżinnów, cały czas tkwiło w nich pierwotne przerażenie ludzi przeżywających konfrontację z nieznanym. Dostrzegłam ten lęk w napięciu ciała funkcjonariuszki i błysku niedowierzania w niebieskich oczach. Powtórzyła pytanie głośniej, celując we mnie broń, grożąc mi w oczywisty sposób.

Nie zwracałam na nią uwagi, zastanawiałam się bowiem, co skłoniło Rashida do nagłego zniknięcia. Nie zauważyłam nic szczególnego – ten brzeg przepaści kontrolowali agenci rządowi, oddzieleni od terytorium Perły wyraźną granicą, którą trudno byłoby przekroczyć, nie zwracając na siebie uwagi. Owszem, Perta mogła wysłać tu swoje wyszkolone do walki dzieci, ale nawet ona podlegała pewnym ograniczeniom. Nie sądziłam, żeby chciała przypuścić szturm na uzbrojony oddział FBI. Jej uczniowie nie byli dżinnami, nie mogli za pomocą siły woli poruszać się w eterycznej przestrzeni. Zbliżyliby się jak ludzie, możliwe, że posłużyliby się siłami ponadnaturalnymi, ale na pewno nie potrafiliby użyć mocy dżinnów.

Nie wyczuwałam mocy, która zmierzałaby w eterze w naszą stronę. Natomiast, kiedy skupiłam uwagę na obozie Perły po drugiej stronie granicy, czułam skupioną energię, o potencjale bomby, była szczelnie zamknięta, dobrze osłonięta i ktoś ją wykorzystywał. Czy była tam Perła? Nie miałam pewności. Nie miałam też pewności, czy w ogóle gdzieś jest w fizycznym wymiarze. Jej uczniowie, owszem, ale sama Perła potrafiła objawiać się w sposób, który nie do końca rozumiałam, a to oznaczało, że nie dało się jej ściśle powiązać z jednym źródłem.

Jeszcze nie.

Nadal szukałam znaku, żeby zrozumieć, co skłoniło Rashida, aby zniknąć akurat w tym momencie. Właśnie wtedy agent Sanders wrócił na polanę. Był zmęczony i zły. Spojrzał na miejsce, w którym siedział Rashid, popatrzył gniewnie na agentów i na mnie. Wzruszyłam ramionami.

– Dżinn – powiedziałam. – Znika, kiedy chce. Naprawdę niewiele można na to poradzić.

– Twój przyjaciel niezbyt wysoko ceni twoje życie, prawda? – zapytał Sanders.

– Nie jest moim przyjacielem. Łączy nas umowa, nie przyjaźń, a moje życie to wyłącznie moje zmartwienie.

– Dobrze zrozumiałaś. Dalej. Wstawaj. Ponieważ przez dłuższą chwilę siedziałam ze skrzyżowanymi nogami i z rękami skutymi za plecami kajdankami, trudno mi było się podnieść. Sanders trzymał na moim ramieniu dłoń, kiedy wyprowadzał mnie z polany. Przechodziliśmy obok obserwujących nas agentów, a potem leśną ścieżką, która wiodła przez zarośla.

Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, spostrzegłam, że rozbito tu namioty z maskującego płótna. Agencje rządowe wykorzystywały pewnie te namioty do wszystkiego, od pomocy po katastrofach po walki. Były to wielkie konstrukcje. W jednym z namiotów znajdowały się miejsce do spania i wydzielona jadalnia, w drugim, do którego zaprowadził mnie Sanders, rozstawiono długie składane stoły – na nich rozłożono mapy, papiery, stały tu też komputery i urządzenia, których zastosowania nie mogłam się domyślić. Może służyły do komunikacji. W namiocie było co najmniej dziesięciu ludzi.

Nie zauważyłam wśród nich agenta Turnera.

Sanders kazał mi usiąść na składanym krześle i spojrzał mi w oczy.

– Musi być pani niewygodnie – orzekł. – Z rękami skutymi z tyłu. Zakuję panią z przodu, ale musi mi pani obiecać, że nie zrobi pani nic głupiego. Nie jestem pani wrogiem. Wróg znajduje się tam. Po drugiej stronie tej przepaści.

Nie miałam ochoty na żadne układy z Sandersem, ale miał rację. Bolały mnie ramiona, ręce drżały mi z wysiłku, ponieważ stale usiłowałam złagodzić nieustające napięcie. Skinęłam głową.

– Rozepnę jedną część kajdanek – powiedział. – A pani przesunie obie ręce przed siebie. Żadnych wyskoków. Niech pani spróbuje jakichś sztuczek, a mój przyjaciel, agent Klein, wlepi pani kulę, jasne?

Dla agenta Kleina na pewno było jasne. Był młodym mężczyzną z kręconymi brązowymi włosami. Trzymał nieruchomo przed sobą półautomatyczny pistolet i celował w środek mojej klatki piersiowej.

– Rozumiem – odparłam i spojrzałam agentowi Sandersowi w oczy. – Będę współpracować. – Na razie. Zrobił dokładnie to, co powiedział. Stanął za mną i rozpiął kajdanki z jednej strony. Przesunęłam obie ręce przed siebie, lekko wzdychając z ulgą i wyciągnęłam je, przysuwając nadgarstki do siebie. Sanders zatrzasnął kajdanki, a ja poczułam, że przeszywa mnie iskra – nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale na tyle wyraźna, żeby upewnić mnie, że kajdanki nadal żyją. Położyłam ręce na kolanach.

– Lepiej? – spytał. Było to pytanie retoryczne, zapewne jedyny przejaw zainteresowania moim stanem, więc nie odpowiedziałam. Sanders zresztą chyba nie oczekiwał odpowiedzi. – Co wiemy? Wiemy, że ten obóz prowadzi organizacja odszczepieńców, którzy w materiałach rekrutacyjnych lubią nazywać się Kościołem Nowego Świata. Mają swoją stronę internetową, zespoły redakcyjne, sieci społeczne i kanał YouTube, na którym zamieszczają wszelkiego rodzaju stuknięte, żarliwe brednie o tym, że musimy odnowić świat. Standardowe teksty, naprawdę, mój zespół śledzi tych kolesiów od lat.

Ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy coś się w nich zmieniło. Wcześniej opowiadali tylko o ideałach, a nagle się okazało, że mają pieniądze, prowadzą rekrutację, dysponują prawdziwymi ośrodkami treningowymi, o których wiemy, w co najmniej czterech stanach. Słucha mnie pani?

Przerwał, żeby napić się wody z butelki. Kiedy skinęłam głową, podszedł do laminowanej mapy Stanów Zjednoczonych, na której czerwonym mazakiem kółkami zaznaczone było ich położenie. La Jolla, Kalifornia, gdzie znajdowaliśmy się teraz. Znak X znajdował się nad kółkiem w Kolorado, gdzie umiejscowione zostało Ranczo, które odkryliśmy, szukając Ibby. Zaznaczone były jeszcze dwa miejsca. Na moje oko oba leżały na odludziu, z daleka od najbliższego dużego miasta.

Sanders uderzył skuwką zamkniętego mazaka w zakreślony okrąg wokół Kolorado. Ustalaliśmy właśnie nadzór dla tego miejsca, kiedy wyważyliście drzwi z tym pani przyjacielem, Luisem, i rozpętaliście piekło. Swoją drogą, niezła robota. Mnóstwo zabitych, zaginione dzieci, jeden wielki bajzel, z którego mieliśmy się czegoś domyślić. Wielkie dzięki.

– Nikt mnie nie poinformował, że powinnam uzgodnić z panem moje plany uratowania porwanego dziecka.

– No to teraz już pani będzie wiedzieć.

– Na jak długo?

– Jak się pani podoba: na zawsze?

– Bardziej niż panu – zapewniłam go i uśmiechnęłam się przelotnie i srogo. – Nie obchodzą mnie pana problemy, agencie Sanders. Chcę zobaczyć Luisa Rochę. Chcę uratować dzieci. A na pana głowie zostawiam resztę, jeśli jest pan w stanie sobie z nią poradzić.

Sanders przeciągnął krzesło po nierównej ziemi, postawił je z hukiem przede mną i usiadł, opierając łokcie na kolanach i pochylając się do przodu.

– Sprawa nie wygląda zbyt dobrze. Jest to jakieś zamieszanie związane ze Strażnikami. I dżinnami. A my tkwimy w tym tylko dlatego, że wasi ludzie nie potrafią zająć się własnym gównem. Niech mnie więc pani wprowadzi, Cassiel. W tej chwili.

– Wprowadzić pana?

– Niech mi pani powie wszystko, co powinienem wiedzieć.

– To dość proste. Nic. Niech pan wycofa swoich ludzi. Zakończy operację. I wyjedzie. Sanders westchnął i oparł się na krześle, zakładając ręce na piersiach. Składane metalowe krzesło zaskrzypiało na znak protestu. Zerknął na agenta Kleina, który ciągle mierzył we mnie z pistoletu.

– Greg, może przyniósłbyś dla mnie i dla mojego gościa po kubku kawy? Pije pani kawę, prawda? – To ostatnie pytanie skierowane było do mnie. Nie odpowiedziałam. – Dwa. Dzięki. To trochę potrwa.

Klein z wystraszoną miną przez chwilę przyglądał się swojemu szefowi.

– Sir? Jest pan pewien?

– Tak. Rozumiemy się, Cassiel, prawda? Jeżeli spróbuje mi pani wywinąć jakiś numer, zakopię panią i pani przyjaciela Rochę tak głęboko, że sam prezydent i Połączone Kolegium Szefów Sztabów nie będą mieli wystarczających uprawnień, żeby dowiedzieć się, że w ogóle istnieliście. Myśli pani, że w Guantanamo było źle? To niewiele pani widziała.

– Chce mnie pan wystraszyć? – Zamrugałam. Byłam szczerze zaciekawiona, bo usiłowano mnie już kiedyś zastraszyć. A takie postępowanie nie pasowało do tego mężczyzny, ze wszystkimi jego zasadami. – Bo uważam, że mimo pozy, jaką pan przyjmuje, nie jest pan złym człowiekiem. Wydaje mi się, że pan się mnie boi. Niepotrzebnie. Dopóki nie będzie mi pan wchodził w paradę…

Parsknął śmiechem.

– Wchodzić pani w paradę? Proszę pani, odkąd wylądowała pani na Ziemi, robiła nam pani tylko jeden wielki syf. Teraz niech mi pani opowie to, co powinienem wiedzieć o tym, jaki związek z tym wszystkim mają Strażnicy i dżinny.

– Albo?

– Albo nie bardzo mnie pani polubi – odpowiedział. Nie lubiłam go już w tej chwili. Nie przypuszczałam, żeby się to mogło jakoś radykalnie zmienić.

Nie naciskał. Agent Klein wrócił z dwoma jednorazowymi kubkami pełnymi mocnej czarnej kawy. Wzięłam jeden i ujęłam go w obie dłonie, wdychając aromatyczny zapach. Agent Sanders pił swoją.

– Gdzie jest Turner? – spytałam.

– Odesłałem go dokąd indziej – powiedział Sanders. – Pomyślałem, że skoro tak panią sprzedał, może pani chcieć się zemścić. Może więc pani uznać, że został wyłączony z tej sprawy, jeżeli chodzi o panią. Dobrze?

– Turner opracowywał z wami środki przeciwko Strażnikom – odparłam. – Od jak dawna?

– A może nie będę z panią omawiał tajnych programów rządowych?

– Oj, zapewniam pana, że będzie je pan omawiał. Ze mną, z Lewisem Orwellem, z Joannę Baldwin, z Davidem, Ashanem, czy z paroma innymi, cóż, wybór należy do pana. Ale to będzie o wiele bardziej… dynamiczna rozmowa. Taka, która panu Turnerowi by się chyba nie spodobała.

– Turner jest nam potrzebny. Będziemy go chronić. Nie podobało mi się to, w którą stronę zmierza rozmowa. W nieunikniony sposób zakończy się jednym – wojną domową pomiędzy zwykłymi ludźmi a Strażnikami. Dżinny nie muszą opowiadać się po żadnej ze stron, ale niektóre to zrobią. To wywoła gniew i zniszczenie. Jak powiedziałby Luis, gówno do kwadratu. Te rozważania sprowadziły moje myśli do tematu, którym byłam najbardziej zainteresowana.

– Chcę zobaczyć Luisa – powiedziałam. – Teraz. Sanders stoczył ze mną kolejny pojedynek na spojrzenia.

– Przyprowadź go – nakazał w końcu Kleinowi, który stał nieopodal, ciągle trzymając dłoń w pobliżu broni.

– Sir…

– Przyprowadź go – powtórzył. Czekaliśmy w milczeniu, kiedy Klein odszedł. Upiłam łyk kawy. Klein zniknął za krawędzią namiotu, a ja usłyszałam odgłos uruchamianego i odjeżdżającego pojazdu. Nie trzymali go tutaj, w swojej bazie dowodzenia, mieli gdzieś drugi obóz, ten, do którego zapewne w końcu i mnie zabiorą. Nie było sensu działać zbyt szybko. Poza tym kawa nawet mi smakowała.

Agent Sanders miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, że nie odezwę się, dopóki moja prośba nie zostanie spełniona, więc wstał, dopił swoją kawę i naradził się z innymi agentami siedzącymi w tym pomieszczeniu. Kiedy skończył, podszedł i stanął nade mną.

– Dostała się pani do środka – odezwał się. – Weszła pani na strzeżony teren. – Słychać było, że jest pod wrażeniem.

– Zgadza się – potwierdziłam. – Ale samo dostanie się do środka nie jest problemem. Są zabezpieczenia. Alarmy. Strażnicy. – Pomyślałam o chimerach: niedźwiedziach i panterach, krążących stadem pomiędzy drzewami, bardziej skutecznych niż jakakolwiek ludzka siła. – Jeżeli zamierza pan wtargnąć na to terytorium, zostanie pan zniszczony.

– Och, nie zamierzam na nie wtargnąć – powiedział. – Jeszcze nie. Ale bardzo interesuje mnie to, co właściwie pani tam zobaczyła.

– Nic – odpowiedziałam. – Zadbaną ziemię. Żwirową drogę. Olbrzymi budynek w kształcie łuku, od którego biło światło. Tylko tyle zdążyłam zobaczyć.

Chciał zadać mi więcej pytań, ale już powiedziałam mu wszystko, co miał ode mnie usłyszeć i w końcu pogodził się z tym faktem i zamilkł.

Piętnaście minut później usłyszałam warkot silnika, chrzęst kół, a później ciszę, kiedy kierowca zatrzymał samochód. Trzaśniecie drzwi.

Wstałam. To wywołało zmianę postawy wszystkich agentów w pomieszczeniu – wyprostowali się, przygotowali, ich ręce powędrowały w stronę broni.

– Siadaj – warknął Sanders. Nie usłuchałam go, a on wyjął pistolet, ale nie wycelował. – Siadaj, Cassiel. Nie żartuję. Dostrzegłam wreszcie cienie w wejściu do namiotu. Agent Klein… i Luis Rocha. Zaparło mi dech, bo nieśli go na noszach dwaj mężczyźni. Był nieprzytomny. Mężczyźni położyli nosze na jednym ze stołów i, na skinienie Sandersa, cofnęli się. Klein znów zajął swoje stanowisko kilka kroków dalej, stał z odbezpieczoną bronią.

Przeniosłam wzrok z nieruchomej, bladej twarzy Luisa na Sandersa. Miałam wrażenie, że wszystko jest czerwone, i nie mogłam oddychać.

– Żyje – powiedział Sanders, jakby w ogóle takie pytanie wchodziło w rachubę. – No, Cassiel, uspokój się trochę. Nic mu nie będzie. Strasznie się stawiał, musieliśmy go ostro potraktować, a później dali mu narkozę, żeby go wyleczyć. Za kilka godzin powinien się obudzić.

Dostrzegłam krew na koszuli Luisa. Uniosłam jej brzeg i zobaczyłam po prawej stronie bandaż szerokości mojej dłoni. Pod nim wyczułam rozcięcie, długie i głębokie, które naruszyło organy i jelito. Lekarze naprawili zniszczenie za pomocą szwów, oczyścili rany i zostawili go, żeby dochodził do siebie.

– Zdejmijcie mi to – poprosiłam i wyciągnęłam skute kajdankami ręce w stronę Sandersa, nie spuszczając wzroku z Luisa.

– Nie mogę. Chciałam zastosować taki rodzaj groźby, jakiej użyłabym, gdybym była dżinnem: „Jeżeli mi odmówisz, zniszczę ciebie, twoich przyjaciół i wszelki ślad po twoim istnieniu”. W ludzkim ciele jednak zrealizowanie tej groźby byłoby nie tylko niezwykle trudne do wykonania, ale mogłoby się skończyć więzieniem albo zastrzeliliby mnie na miejscu.

– Mogę go uzdrowić – powiedziałam błagalnym tonem. Chyba niezbyt poskutkował. – Proszę. Pozwólcie, żebym mu pomogła. Inaczej będzie potrzebował wielu tygodni, żeby dojść do siebie i pojawi się ryzyko infekcji. – Nie dodałam tylko jednego oczywistego argumentu. Jeżeli Luis Rocha umrze z powodu ran lub wywołanych nimi komplikacji, to Sanders będzie za to odpowiedzialny. Nie tylko wobec mnie, ale także wobec swoich przełożonych. Wobec Strażników. A pewnie i wobec jednego czy dwóch dżinnów.

Sanders oczywiście wiedział, co ryzykuje.

Zmierzył mnie długim, nieruchomym spojrzeniem. Starałam się jak mogłam, żeby wyczuwał ode mnie brak zagrożenia, chociaż takie sztuczki nie były moją mocną stroną.

– Dobrze. – Westchnął. – Ale jeżeli zrobisz coś, co mi się nie spodoba, agent Klein wystrzela na ciebie cały magazynek. Jasne?

Nie czekał na moją zgodę i rozpiął mi kajdanki na obu nadgarstkach. Spodziewałam się jakiejś małej technologicznej innowacji, ale nic interesującego nie dostrzegłam.

Sanders cofnął się o krok i skinął głową w stronę Luisa, leżącego nieruchomo na stole.

– Czas biegnie – powiedział. – Masz pięć minut. Nie miał doświadczenia ze Strażnikami poza Turnerem, nie ulegało wątpliwości. Pokręciłam głową i położyłam prawą rękę na czole Luisa. Było zimne i trochę lepkie. Lewą, metalową rękę trzymałam opuszczoną z boku. Nie byłam już pewna, czy potrafię kontrolować przepływ mocy przez nią na takim poziomie, żeby przeprowadzić tego rodzaju zadanie.

Obrażenia wewnętrzne Luisa okazały się zaskakująco lekkie i zostały naprawione przez zdolnych chirurgów. Właściwie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, potrzebował tylko zwykłej rekonwalescencji. Przynajmniej to było dość łatwo zorganizować, zastępując po prostu część jego utraconej energii moją, chociaż nie miałam jej za wiele, żeby się nią dzielić. Gdyby naprawdę był ciężko ranny, miałabym wątpliwości, czy potrafię go wyleczyć, dysponując moimi zasobami… ale to potrafiłam.

Kiedy przekazałam Luisowi energię – otworzył oczy. Przez chwilę były nieruchome, kiedy jego umysł odzyskiwał świadomość i zaczął przetwarzać informacje w tempie zaskakującym nawet dla dżinna – wspomnienia, dane zmysłowe, dane eteryczne. W końcu jego oczy ożyły i Luis spojrzał na mnie, nie poruszył się jednak.

Słyszysz mnie? Posłużyłam się sztuczką Strażnika Ziemi, szepcząc mu te słowa bezpośrednio do ucha za pomocą delikatnych wibracji wewnętrznej membrany. Nie ruszaj się. Nie daj im poznać, że się wybudziłeś.

Pozostawał zupełnie nieruchomy, rozluźniony pod dotykiem moich dłoni.

Miło cię widzieć, powiedział. Nic ci nie jest?

To nie ja leżałam na stole z pozszywanymi ranami.

Oczywiście, że nie, odpowiedziałam. Jesteś na tyle silny, żeby zająć się połową broni? Lady, mogę zająć się całą bronią, zaproponował Luis i zamrugał. Są z FBI, prawda? O, ludzie. Czyżby się rozmyślił? Ale zajmiesz się bronią?

Jasne, odpowiedział zrezygnowany. Może dorobię się listu gończego ze mną w roli głównej.

Nie marnowałam czasu na dopytywanie się, co miał na myśli.

Teraz, wyszeptałam mu do ucha.

Usiadł jednym płynnym ruchem, a kiedy wszyscy agenci w pomieszczeniu zastanawiali się, co robić, ja odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku agenta Sandersa.

Agent Klein nie blefował. Pociągnął za spust pistoletu i nawet nie drgnął, kiedy celował. Gdyby pistolet działał, poleciałabym na ziemię z dziurą w głowie.

Ale nie zadziałał. Pistolet oddał jałowy strzał. Klein zamrugał i natychmiast spróbował znowu. Rozległo się kolejne głuche kliknięcie. Do tego odgłosu dołączył metaliczny brzęk, kiedy pozostali agenci FBI zaczęli bezskutecznie strzelać.

Zrobiłam unik, gdy Anders próbował zadać mi cios pięścią. Chwyciłam go za gardło, rzuciłam nim do tyłu na jeden ze składanych stołów, który niebezpiecznie się zachwiał i zgiął, jakby miał się zaraz zarwać. W końcu rzeczywiście się zarwał – nagle metalowe nogi rozjechały się nienaturalnie, a stół walnął o ziemię, pociągając za sobą Sandersa. Ja poleciałam z nim, ale ukucnęłam, cały czas ściskając jego szyję.

Pozwoliłam, żeby dżinn zalśnił w moich oczach.

– Nie będą mi rozkazywać tacy jak pan, agencie specjalny Adrianie Sanders. – Prawie prychnęłam. – Nie bez powodu Strażnicy nigdy nie poddawali się kontroli rządu. Strażnicy są ponad narodami, ponad rządami, ponad zasadami i ograniczeniami waszego społeczeństwa. Muszą być, aby móc wykonywać swoją pracę. Strzegą swoich i nie potrzebują akurat waszego szczególnego nadzoru. – Luis zajął się kolejnym agentem, który śpieszył na ratunek Sandersowi, prawdopodobnie agentem Kleinem. Strażnicy Ziemi posiadali zdolność pokonywania siły grawitacji. Dla agenta Kleina było to pewnie zaskoczeniem, bo westchnął przestraszony, kiedy obszar wokół niego nagle potroił siłę przyciągania w porównaniu z siłą przyciągania Ziemi, a on nagle w pół kroku z hukiem runął twarzą do ziemi. I mimo że ciągle próbował, nie był w stanie się podnieść.

Luis obrzucił spojrzeniem pozostałych agentów, którzy nadal stali z bronią w ręku przy swoich komputerach. Spojrzeli po sobie.

– Spokojnie – powiedział. – Nikomu nie zrobimy krzywdy. Wyluzujcie. Byłam raczej pewna, sądząc po minie Sandersa, że nie do końca uwierzył zapewnieniom Luisa. W zasadzie nie mogłam go winić. Nie mogłam mu też zagwarantować, że na pewno nikomu nic się nie stanie. A zwłaszcza jemu. Pochyliłam się bliżej, jasne włosy owiały mi twarz jak dym.

– Jeżeli jeszcze raz spróbuje pan zakuć mnie w te kajdanki, panie Sanders, porozmawiamy sobie znowu, ale ta rozmowa nie zakończy się już w tak miły sposób. – Wypuściłam go, wstałam i podałam mu rękę. Lewą. Tę metalową.

Sanders wlepił wzrok w moją twarz, potem w rękę, a ja przez długą chwilę nie byłam pewna, czy przyjmie te zdawkowe przeprosiny. W końcu chwycił moje stalowe palce i wspierając się na mnie, wstał.

– Musimy pracować razem – powiedziałam. Luis stanął obok mnie. – Strażników jest w tej chwili niewielu. Dżinny są… w większości niezaangażowane. Ale ta walka dotyczy też was. Wasze dzieci, i nie ma to znaczenia, czy są to dzieci Strażników czy nie, są krzywdzone i zabijane. Musicie nam pomóc. – Patrzyłam prosto w jego ciemne oczy i zaangażowałam w tę chwilę całą moją szczerość. – Musicie. Niech pan pomyśli o swoich dzieciach i nam pomoże.

Cały czas trzymał mnie za rękę, a ja dostrzegłam, że w drugiej dłoni ukrywa tłumiące moc kajdanki. Jednym ruchem – który na pewno ćwiczył i wykonywał wiele razy – mógłby zakuć mnie w nie w ciągu paru sekund, pewnie zanim Luis zdążyłby interweniować.

Nie ruszył się. Po chwili mnie puścił i cofnął się o krok. Kajdanki wsunął z powrotem do kabury przy pasku, pod wiatrówką.

– Tylko mnie nie wkurz – powiedział. – Bo mam zamiar trochę wam zaufać. Ale niedużo i nie na długo. Jeżeli zrobicie coś, przez co zwątpię, że wam na tym zależy…

– Oczywiście, że nam zależy – zapewnił go Luis i skrzywił się lekko, siadając na krześle. Wyglądał na zmęczonego i obolałego. – Jezu, chyba nie może zależeć nam bardziej. Te dupki zabiły mojego brata, szwagierkę, bratanicę. Przeżyliśmy pół tuzina poważnych prób zabójstwa. Załatwiliście mnie, jej też daliście popalić, a my wam za to nie nakopaliśmy. Dlatego siedź cicho, człowieku, dobra?

Sanders nie wydawał się wielce obrażony.

– Dobra – powiedział. – Może wypuścisz teraz Kleina?

Luis nie spojrzał nawet na drugiego agenta, który ciągle prężył się, żeby podnieść się z ziemi, walcząc ze zwiększoną siłą grawitacji.

– Jasne. Nagle agent mógł podnieść się z ziemi i stanąć. Na jego czerwonej twarzy malowało się rozgoryczenie. Podniósł pistolet, sprawdził go i schował do kabury. Policzki ciągle mu płonęły, a oczy były nadal złe. Kiedy zorientował się, że mu się przyglądam, odzyskał zimną krew i udawał obojętność wobec tego, co się działo.

Niezbyt mu się to udawało.

Sanders usiadł na krześle naprzeciwko Luisa.

– Powiedzmy, dla dobra sprawy, że wam wierzę. Do cholery, czego ode mnie chcecie? Jasne, mam zespół FBI. Mam cały nadzór, którego możecie chcieć. Mam oczy w niebie, a stopy na ziemi. Myślicie, że w tym miejscu nastąpi jakiś frontalny atak?

Nalałam Luisowi kawy ze stojącego obok czajnika i podałam ją mu. Napił się z przyjemnością.

– Niech nam pan wyjawi, co pan wie.

– Wy najpierw.

– To proste – odpowiedział Luis. – Nie wiemy zupełnie nic. Jedynie to, co powiedziała panu do tej pory Cass. Mnie nawet przy tym nie było. Ona jest jedynym naocznym świadkiem. Pana kolej.

– Chodźcie za mną – powiedział Sanders i wyprowadził nas z namiotu. Zwolniłam, żeby iść z Luisem, dyskretnie sprawdzając jego sprawność.

Zorientował się, co robię i spojrzał na mnie krzywo.

– Co?

– Boli cię.

– Nic mi nie jest. Tak przeżywam uboczne skutki szybkiego zdrowienia. Nic mi nie dolega. – Skinął na agenta Sandersa. – To teraz pan jest kim? Przywódcą stada?

Uśmiechnęłam się.

– Ludzie rzeczywiście mają tendencję do poruszania się w grupach. Zdominuj przywódcę, a zdominujesz też pozostałych.

– Cyniczne.

– Praktyczne. Sanders nie słyszał, bo porozumiewaliśmy się bardzo cichym szeptem. Poprowadził nas zboczem wzgórza w dół do kolejnego namiotu z zamkniętym wejściem. Otworzył je i wszedł. Kiedy my także znaleźliśmy się w środku, zorientowałam się, że są tam kolejne komputery, nowi ludzie i składane tablice pełne zdjęć. Niektóre z nich były wyraźnymi zdjęciami satelitarnymi okolicy Różanego Kanionu, w którym się znajdowaliśmy. Najpierw rozpoznałam ciemne rozcięcie przepaści, a potem wypielęgnowany park obozowiska Perły po drugiej stronie. Namioty FBI wyglądały jak smugi, ale zaznaczono je na czerwono, żeby były bardziej widoczne.

Biały zaokrąglony budynek, który widziałam, wyglądał jak księżyc wkomponowany w zieloną, starannie opróżnioną przestrzeń. Otaczała go pustka, w odróżnieniu od Kolorado, gdzie były baraki, budynki, a nawet plac zabaw dla dzieci. To wydawało mi się bardziej… obce. Przyjrzałam się zdjęciom po kolei, wnikliwie, przeglądając całą przestrzeń tablic. Zajęło mi to trochę czasu. Luis skończył przede mną, ale wątpiłam, żeby zobaczył tyle, co ja. Był zmęczony.

– I co? – spytał Sanders. Założył sobie ręce na piersiach. – Widok na waszą dzielnicę?

– Nie jest jak w Kolorado – powiedziałam. – Wcale. To wygląda tak, jakby zostało zbudowane ludzkimi rękami.

– Bo zostało – odpowiedział Sanders. – Zbudowane przez Kościół Nowego Świata. Ich obóz szkoleniowo-inspirujący, nauczanie i gry wojenne w jednym. Ten cały Kościół Nowego Świata początkowo nie zaliczał się do kultów apokaliptycznych, został założony przez bandę hipisów, która chciała pokoju i miłości. Stopniowo zaczął w nim dominować coraz bardziej ekstremistyczny nurt. Ale mimo wszystko nie spodziewaliśmy się, że wpadną w industrialne szaleństwo. Byli… – Wzruszył ramionami. – Normalni. Jak na tego rodzaju działania.

– Aż do zeszłego roku – domyśliłam się. Skinął głową. – A kiedy pojawiła się ta budowla? – Dotknęłam białej bańki widocznej na zdjęciach.

– Około ośmiu miesięcy temu – powiedział. – Taka sama jak w Kolorado. Taka sama jak w dwóch innych miejscach, miejscach o których wiemy. Ta sama cholerna budowla. Ale ta jest największa. Ma wielkość zbliżoną do stadionu piłkarskiego, ale nie jest zbyt wysoka. Domyślamy się, że całe zaplecze znajduje się wewnątrz, szkolenie również odbywa się w środku.

– Kto wjeżdża i wyjeżdża?

– Wjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki, tych drugich nie za wiele. Większość zarejestrowana jest na członków Kościoła, parę należy do dostawców, którzy zrzucają towar i odjeżdżają.

– Kto po niego przychodzi? – spytał Luis.

– Nikt – powiedział Sanders. – Leży tam do wieczora. Monitorujemy teren noktowizorem, ale nigdy nikogo nie widzieliśmy. Po prostu… znika.

Skinęłam głową. Teraz zrozumiałam.

– Będę potrzebowała listę tych… dostawców.

– Wszyscy się odhaczają. Usiłowaliśmy zamontować urządzenia śledzące w towarze. Na nic. Wszystko się blokuje, kiedy tylko znajdzie się w tej kopule. Chyba jakieś fale.

– Będzie mi potrzebna lista – powtórzyłam. – I broń. Może któryś z tych wielkich karabinów, które mieli pańscy agenci.

– Uhm – odezwał się Sanders, tonem bynajmniej niewskazującym na to, że zamierza spełnić moją prośbę. – A chcesz ją, bo…?

– Niech pan mi zaufa – powiedział Luis. – Chyba lepiej nie znać odpowiedzi na to pytanie.

– Muszę napisać raport – oznajmił Sanders. – Rządowi potrzebne są raporty. Dlatego potrzebuję tej odpowiedzi, zanim się zgodzę albo odmówię.

– Mam zamiar dostać się do budynku. – Wzruszyłam ramionami. – Teraz wiem, jak. I zamierzam zabrać broń, ponieważ może będę musiała zastrzelić tych, którzy zechcą mi przeszkodzić w odbiciu Isabel i wszystkich innych dzieci.

– Zamierzasz wejść do środka. Zastrzelić ludzi. Uratować dzieci. – Sanders zamrugał.

– Tak.

– Taki masz plan.

– Zgadza się.

– Pomóż mi coś z tego zrozumieć. – Spojrzał na Luisa.

– Chyba musisz nad tym trochę popracować – powiedział Luis. – Zwłaszcza w kwestii tego, że nie masz żadnych wstępnych informacji, co znajduje się w środku. Cass, wiesz przecież, że to jest jedna wielka pułapka na muchy, a tą muchą jesteś ty. Dostaniesz się do środka i może już nigdy stamtąd nie wyjdziesz. A przecież to ty mówiłaś, że jej chodzi o dżinna. Może po prostu na niego czeka?

– Nie jestem dżinnem – przypomniałam mu. – I z radością przyjmę od ciebie wszelkie wsparcie. I od wszystkich innych Strażników, których będziesz w stanie zlokalizować i szybko tu przysłać. Ale nie możemy czekać. Oni wiedzą, że tu jesteśmy. I nie będą mieli ochoty zbyt długo czekać.

– Na co? – spytał Sanders. Jego głos stal się cichy. Pozostali agenci, którzy uważnie, acz dyskretnie przysłuchiwali się rozmowie, nagle podnieśli głowy, wyczekując odpowiedzi na jego pytanie.

– Niech mi pan pokaże, gdzie znajdują się inne kompleksy. Zaskoczyła go moja prośba. Skinął na znajdującą się w pobliżu agentkę, która wpisała hasło na swoim komputerze i ściągnęła cztery kwadranty na lśniącym monitorze. Jeden był podpisany: „Różany Kanion, La Jolla, Kalifornia”, tu obecnie się znajdowaliśmy. Drugi: „Dogtown Commons, Massachusetts” i wyglądał dokładnie jak ten z La Jolla. Pod trzecim widniał napis: „Adams, Tennessee”, a pod ostatnim: „Ohioville, Pensylwania”.

– Chcę to zobaczyć na mapie – powiedziałam. Ściągnęła mapę i podświetliła dla mnie wszystkie zaznaczone miejsca.

Wspomogłam się paranormalnym wzrokiem, przyglądając się przez eteryczny filtr i dostrzegłam upiorne rzeki mocy, przez niektórych ludzi nadal zwane liniami ley.

Każde z tych miejsc znajdowało się na połączeniu strumieni mocy. Tam znajdowały się Wyrocznie: w Sedonie – Wyrocznia Ziemi, w Seacasket – Wyrocznia Ognia. Jedynie Wyrocznia Wody nie miała określonego miejsca, które można byłoby zidentyfikować.

Perła stała się naturalnym odpowiednikiem linii mocy, w najpotężniejszych miejscach, których nie zajęły Wyrocznie dżinnów.

I wszystkie te miejsca – wszystkie – wyglądały teraz identycznie. Starannie wypielęgnowany teren pozbawiony roślinności. Ta sama lśniąca kopuła. Były też otoczone tak ukształtowanym terenem, że utrudniał zbliżenie się do nich.

Zbudowała sobie sieć, system wspierania i sieć energetyczną.

– Linie ley - powiedziałam do Luisa. Skinął głową. – Widzisz, co robi?

– Buduje sobie sieć mocy? Tak, widzę. Pytanie tylko, co znajduje się pod tymi kopułami. I w której z nich ukrywa się Perła.

– Nie jestem pewna, czy przebywa w którejkolwiek – rzuciłam. – A raczej nie jestem pewna, czy nie jest w nich wszystkich jednocześnie. Wydaje mi się, że Perła może istnieć jednocześnie w różnych miejscach.

– Czy nie dzieliłaby przez to mocy? – zapytał Luis.

– Nie wiem – przyznałam. Możliwe było, że mając do czynienia z liniami ley przemieszczała się z jednego miejsca do drugiego, przenosiła świadomość niezauważalnie bez większego, albo żadnego, opóźnienia. – Ile jeszcze punktów stycznych jest odsłoniętych?

– W tym kraju? Pewnie około dziesięciu. Myślisz, że te chce także zająć?

– Ośrodek w Ohioville, tu? – odezwała się agentka przy komputerze. – Pojawił się na naszym radarze około dwóch miesięcy temu. Miejscowi zarzekają się, że wcześniej go tam nie było. Obrazy satelitarne to potwierdzają.

Perła rozszerzała swoje wpływy. Była to infekcja, rodzaj choroby, przemieszczającej się po widocznych liniach mocy, krzyżujących się na powierzchni planety, służących także za kanał prowadzący bezpośrednio przez jej jądro. Budowle te mogły rozmnażać się jak grzyby po deszczu, bez uprzedzenia.

– Moim zdaniem – zaczęłam cicho -… jeżeli uda jej się zdobyć wystarczającą ilość mocy, zajmie każdy punkt łączący linie mocy na świecie. Wyobraź sobie, że to pęcherze, w których czai się zakażenie. – Dotknęłam ekranu i białej kopuły. – Kiedy pękną…

Zapadła cisza. Wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Luis wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze.

– To znaczy, jak duży jest problem? Na tyle duży, że znów zostałam zmuszona do tego, żeby przypomnieć sobie rozkazy Ashana. „Zniszcz ich wszystkich.

Ona wzmacnia się poprzez ludzi. Jeżeli odetniesz ją od ludzi, pozbawisz ją połączenia z Ziemią i raz na zawsze będzie można ją zabić”.

Prowadziła wojnę przeciwko dżinnom i to prawda, że chciała zniszczyć ich wszystkich i wchłonąć ich eteryczną moc, ale jej serce i dusza były połączone poprzez ludzkość, podobnie jak dżinny były połączone z Wyroczniami.

Nie chcę tego robić, szeptało coś w głębi mojej duszy. I naprawdę nie chciałam. Bałam się takiego rozwiązania z całego serca. Aby zniszczyć ludzkość, musiałabym odczuwać jej ból, jej śmierć i życie, przepływające przeze mnie, usuwane ze świata i żywe wspomnienie Matki. Musiałabym zgładzić Luisa Rochę, Isabel, a nawet kruche pomniki zmarłych, jak Manny i Angela.

Nie mogłam. Nie mogłam zmusić się do takiego posunięcia, nawet wobec takich zagrożeń, mimo że tak niewiele czasu nam zostało, by im przeciwdziałać.

Czas jeszcze jest. Musi być jakiś sposób, żeby ją powstrzymać.

Musiałam spróbować. Dla dobra tych, których kochałam, a także dla dobra tych, których nie kochałam, na przykład agenta Sandersa i jego nieznanej rodziny, musiałam nie tylko spróbować, ale i wygrać.

– Potrzebujemy wszystkich Strażników, jakich uda się znaleźć – powiedziałam. – Wszystkich. Musimy zaatakować jednocześnie miejsca opanowane przez Perłę, zmusić ją do walki na wielu frontach. Rozumiesz? – Odwróciłam się do agenta Sandersa. – Trafimy tam na ludzi, z którymi trzeba będzie walczyć i na takich, których trzeba będzie ratować. Możemy liczyć na to, że zrobi pan wszystko, co będzie trzeba?

– Chcesz, aby w każdym z tych miejsc był taki zespół?

– Czy to znaczy, że jeszcze ich tam nie ma? I nie dostarczają panu informacji? Milczał, przyglądając mi się, aż w końcu skinął lekko głową.

– Dobra – powiedział. – Kiedy?

– Ja sprawdzę Strażników – zaproponował Luis i poklepał się po kieszeniach z zakłopotaniem. – Gdzie jest moja komórka?

Agent Klein wstał i podał mu ją. Luis otworzył telefon i zaczął dzwonić. Ja przez ten czas przyglądałam się lśniącym, nijakim kopułom na ekranie.

Siostra, pomyślałam. Kiedyś byłyśmy siostrami. Tak do siebie podobnymi. Ale ona nauczyła się kochać zabijanie, a ja dzięki Ashanowi nauczyłam się szukać czegoś przeciwnego. Była to ciężka lekcja, której Ashan pewnie nie zamierzał mi zaserwować. Niemniej jednak, ceniłam ją.

Przyszło mi do głowy, że Perła spodziewa się, że postąpię zgodnie z tym, co chciał Ashan, niszcząc ludzkość, żeby odciąć ją od źródła mocy. To sprawiłoby, że stałabym się taka sama jak ona.

Myśl o tym doprowadzała mnie to do szaleństwa, bo zapewne wywołując tyle śmierci i cierpienia, zniszczyłabym siebie samą. Stałabym się kopią Perły.

Obsesyjnie chciałabym końca wszystkiego.

Zastanawiałam się, czy Ashan też o tym pomyślał. O tym, co by się stało, gdybym zamieniła się w istotę toksyczną jak Perła. Gdybyśmy obie chciały zniszczyć świat.

Mogłam tylko przypuszczać, że stary, sprytny Ashan na pewno brał pod uwagę taką ewentualność.

A to oznaczało, że gdybym wykonała jego rozkazy… zniszczyła ludzkość… coś czekałoby, żeby mnie także zniszczyć.

Byłoby to jedyne bezpieczne wyjście.

I nagle niewytłumaczalna obecność Rashida nabrała sensu. Był najemnikiem Ashana. Krążył przy mnie nie dlatego, że się mną interesował czy o mnie martwił, ale dlatego, że czekał.

Czekał na to, co on oraz Ashan uważali za nieuniknione.

Moje dłonie – cielesna i metalowa – zacisnęły się w pięści.

– Nie – wymruczałam. – To nie jest nieuniknione.

– Słucham? – Agentka FBI, siedząca obok mnie, spojrzała na mnie, marszcząc czoło.

– Nic nie jest nieuniknione – powiedziałam. – Nawet śmierć. Została tam, zdumiona, a ja odwróciłam się, żeby wyjść przed namiot i odetchnąć świeżym, rześkim powietrzem. Było prawie nieskażone przez otaczające nas wielkie miasta, chociaż wyczuwałam odległy zapach wyczerpania i spalin. Oparłam się o twardy pień drzewa, oddychając głęboko, a później ukucnęłam i obie dłonie położyłam płasko na ziemi. Wyczuwałam tu coś. To samo, co czułam na pustyni, gdzie pochowałam dziecko. Obecność, co prawda odległą i ulotną. Jej obecność.

– Pomóż mi – wyszeptałam. – Pomóż mi zrozumieć, co powinnam zrobić. – Skierowałam te słowa w górę, na zewnątrz, do większej mocy istniejącej poza wszechwładną mocą tego świata. – Pomóż mi ocalić ludzi.

Chłodna bryza, jak pieszczota, dotknęła mojej twarzy, a ja zwróciłam się ku niej, zamykając oczy. Chwila wydawała się pełna spokoju, niemal czcigodna w swojej intensywności. Miałam wrażenie, że połączyłam się jeszcze raz z życiem, które kiedyś wiodłam. Połączyłam się z wiecznością.

Nagle usłyszałam trzask gałęzi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam agenta Bena Turnera, który odsuwając na bok krzewy, wyłonił się i stanął przede mną.

Nie był taki jak zwykle, nijaki. Stoczył walkę, ciężką walkę – na twarzy tworzył mu się siniak, a jedną dłoń miał tak spuchniętą, że wydawała się nie do użytku. Całkiem możliwe, że była złamana. Dyszał ciężko. Jego wiatrówka z logo FBI była rozdarta – nie, poszarpana – dostrzegłam też krew na koszuli. Wydawało mi się, że nie odniósł poważnych ran, ale wyraz jego oczu mówił, że on sądzi inaczej.

– Ty to zrobiłaś – powiedział. – Ty nasłałaś na mnie tego bydlaka. Rashida.

– Rashidem nikt nie kieruje – odparłam, co było zgodne z prawdą, chociaż w tym przypadku nie do końca. – Sam ściągnąłeś na siebie jego uwagę, zabierając listę. Wiedziałeś, że chce ją zdobyć. – Uniosłam brwi. – Masz ją jeszcze?

– A jak ci się wydaje? – warknął i uniósł spuchniętą dłoń. – Połamał mi palce, żeby ją dostać. To było całkiem do Rashida podobne.

– Nie spodobało mu się, że wystąpiłeś przeciwko nam. Mnie też nie. I przypuszczam, że innym Strażnikom też się to nie spodoba.

– Myślisz, że przejmuję się tym, co myślą o mnie Strażnicy? – wycedził Turner. – Zrobiłem to, co musiałem zrobić. Twoi ludzie wymknęli się spod kontroli. Patrz, co właśnie zrobili na Florydzie: Jezu Chryste, porwali cholerny statek rejsowy. Z niewinnymi ludźmi na pokładzie. Porwali ludzi i wiesz, że niektórzy z nich zginą w tej akcji. Nie muszę być lojalny wobec bandy dupków, którzy nie przejmują się szkodami, jakie spowoduje ich działanie. Nie, dosyć tego. Strażnikom potrzebny jest ktoś, kto powie im, gdzie znajdują się granice, skoro sami tego nie wiedzą.

Była to długa przemowa i Turner zdążył się zasapać, zanim ją skończył. Pasja, z jaką mówił, wyczerpała go emocjonalnie. Zastanawiałam się, jakie szkody zobaczył czy doświadczył na sobie. I czy przypadkiem on też nie ma krwi na rękach.

– Nigdy nie kochałam Strażników – powiedziałam, zgodnie z prawdą. Kiedy byłam dżinnem, uważałam ich za wrogów – niewolników mojego gatunku. Nie tylko nie byli lepsi niż ludzie… wydawali mi się gorsi niż ludzie. Kiedy rozpadł się pakt pomiędzy dżinnami i Strażnikami, uwalniając jeńców z niewoli, nikt nie odczuł z tego powodu takiej satysfakcji jak ja.

Ale wiedziałam też, że Strażnicy byli tacy, jacy byli, nie bez powodu. Bezwzględni, egocentryczni i chorobliwie ambitni, zgadza się; ale kiedy trzeba, potrafili się zdobyć na ofiarność i wielkoduszność. Rzecz jasna, stwierdzenia te nie mogły zastąpić obiektywnej, łatwej do sklasyfikowania analizy. Strażnicy, jak sama natura, nie byli ani dobrzy, ani źli. Po prostu trwali. A ich istnienie było konieczne dla dobra kruchego życia, które mieli chronić.

– Myślisz, że rząd jest w stanie ich kontrolować? – spytałam. – Myślisz, że masz dość woli i własnej mocy, żeby zmusić Strażników, żeby się mu poddali?

– Nie jestem sam – wyjaśnił. – Są też inni Strażnicy, przekonani, że sprawy zaszły już za daleko.

– To je cofnij. Ale jeżeli uważasz, że podporządkowanie Strażników woli polityków to dobry pomysł, to moim zdaniem nienawiść przesłania ci prawdziwą rzeczywistość – powiedziałam. – Ale to w tej chwili nie jest istotne. Będziemy potrzebowali twojej pomocy.

– Mojej pomocy? – Roześmiał się dzikim, mrocznym śmiechem. – Dlaczego, do diabła, miałbym pomagać komukolwiek z was?

– Bo nie jesteś złym człowiekiem. Bo przysięgałeś nieść pomoc, chronić i nie uciekać z pola walki, ale przede wszystkim dlatego, że ty, Ben Turner, chcesz sprawiedliwości. I pragniesz ocalić dzieci. Dostrzegłam to, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, Ben. Chcesz je ocalić. Musisz je ocalić.

Zamrugał, ale przynajmniej nie zaprotestował.

– W tamtym kompleksie są dzieci – powiedziałam. – Jest wśród nich Isabel Rocha. Widziałeś Briannę. Widziałeś Glorię. Widziałeś też inne. Wiesz, że nie możemy dopuścić do tego, żeby zostały zniszczone, bo stracimy honor.

Oparł się o inne drzewo po drugiej stronie polany i ujął zranioną rękę w zdrową dłoń. Wyglądał na zmęczonego, obolałego i lekko zagubionego.

– Co zamierzasz zrobić?

– Dostać się do nich – oświadczyłam. – A ty pójdziesz ze mną.

– Tak, z tym. – Wyciągnął dłoń. – Chyba nie zdam się na wiele. Z namiotu wyszedł Luis, spojrzał na mnie, potem na agenta Turnera.

– Hej, mamy zamiar dowalić temu gościowi?

– Rashid chyba nas w tym wyręczył – powiedziałam. – Trzeba tylko go wyleczyć, żebyśmy mieli z niego jakiś pożytek.

– Niech to. Zawsze omija mnie bijatyka, a trafia mi się tylko sprzątanie. Czasami do dupy jest być Strażnikiem Ziemi.

– Czasami – przyznałam z kamienną twarzą. Zajmiesz się tym?

– Oczywiście – odpowiedział zrzędliwie. – Ale nie będę marnował energii na leczenie bólu. Nie winiłam go za to. Z kolei mina Turnera zdradzała niepozbawioną obaw ulgę, jeśli coś takiego jest w ogóle możliwe.

Luis podszedł do Turnera, spojrzał gniewnie, a potem ujął jego okaleczoną dłoń. Mówił prawdę – usłyszałam ciche trzaski i odgłosy prostujących się kości, które nabierały poprzedniego kształtu. Twarz Turnera zrobiła się sina i blada. Oparł głowę o pień drzewa i starał się stłumić w sobie chęć krzyku, powstrzymać się przed omdleniem czy wymiotami. Albo przed wszystkimi trzema rzeczami naraz. Jak sądzę, Luis, mimo wszystko, zablokował chociaż część nerwów. Nie był nadmiernie okrutny. Jedynie… w odpowiednim stopniu.

Zabieg wymagał kilku długich chwil skupienia, po których Luis wyswobodził Turnera i się cofnął. Turner opuścił rękę i wpatrywał się w nią zadziwiony. Spróbował poruszyć palcami i lekko się skrzywił.

– Tak, mięśnie przez jakiś czas będą protestować – powiedział Luis. – One też zostały uszkodzone. Ale kości będą się trzymały, jeśli nie zrobisz czegoś szalonego, na przykład nie będziesz się z nikim bił. To najlepsze, co mogłem zrobić w tak błyskawicznym tempie.

– Naprawdę jest lepiej – zdumiał się Turner. – Chyba wystarczy.

– Będzie musiało – skwitowałam. – Idziemy do ośrodka. – Co? Kiedy? – Turner gwałtownie uniósł głowę i otworzył szeroko oczy.

– Jak tylko pozostałe zespoły będą na swoich miejscach – powiedziałam. – Luis ukryje naszą obecność przed zwykłymi ludźmi. Jeżeli są tam Strażnicy, może się to okazać nieco trudniejsze, ale damy radę.

O wiele większym wyzwaniem będzie to, jak wyprowadzić w pole Perłę. To dlatego poprosiłam o skoordynowane działanie we wszystkich miejscach. Jeżeli jej uwaga zostanie rozproszona, jeżeli uświadomi sobie, że jest zagrożona na każdym froncie, może nie zdąży mnie trafić.

Może. A może po prostu, kiedy wyczuje moją obecność, wycofa się ze wszystkich pozostałych ośrodków i skupi się na tym, żeby mnie zabić.

Oczywiście, jeżeli zamierza mnie zabić. Tego nie byłam tak do końca pewna. Gdyby chciała mojej śmierci, miała już do tej pory okazję posłać porażającą siłę, która by sobie z tym poradziła. Nie, wydaje mi się, że chciała właśnie tego – chciała mnie tu zwabić.

Nie sądziłam, żeby chodziło jej o zwykłą satysfakcję patrzenia na moją śmierć, chociaż śmiało mogłam brać to pod uwagę. Nie, chodziło raczej o coś innego. Coś, czego nie wiedziałam.

– Nic ci nie jest? – spytał Luis, który mnie obserwował.

– Nie – odpowiedziałam. – Co ze Strażnikami?

– Zwołałem wszystkich Strażników poza nowojorskimi, ale nie jest dobrze, bo nie mamy żadnych Strażników tutaj, będą to zdalne ataki, ale zrobią, co będą mogli. Mam ich w pogotowiu. Czekam tylko na twój sygnał.

– My już wyruszamy – powiedziałam. – Zaatakujemy, kiedy zajmiemy dogodną pozycję. Przygotuj się. Agent Turner uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Wszedł do namiotu. Chwilę później wypadł stamtąd jego zwierzchnik z gradową miną.

– Oszalałaś?! – ryknął. – Nie pozwolę ci w tej chwili zabrać tam ludzi. Nie masz nawet osłony nocy!

– Nie miałaby żadnego znaczenia – odpowiedziałam. – Albo uda nam się ukryć, albo nie. Ciemność i jasność nie mają dla niej znaczenia. Ale jeżeli chcesz się na coś przydać, wywołaj zamieszanie, żeby skupiła się na swoich żołnierzach.

– Jakie zamieszanie?

– Skieruj atak na przepaść. Żeby wyglądało tak, jakby twoi ludzie mieli zamiar ją pokonać – odezwał się nieoczekiwanie Turner. – Odezwij się przez megafon. Powiedz im, że chcesz rozmawiać.

Przytaknęłam. Szczerze mówiąc, miałam na myśli jakąś bardziej brutalną akcję, ale ten pomysł też był dobry i narażał ludzi stąd na dużo mniejsze niebezpieczeństwo.

– Godzina – powiedziałam. – Tyle będzie nam trzeba, żeby przeprawić się na drugą stronę przepaści, uporać się ze wszystkimi zabezpieczeniami i dotrzeć do kopuły.

– Tak, żeby was nie odkryli – zrozumiał Sanders. – Dobra, jasne. Nie był to plan doskonały. I wiedziałam, po prostu wiedziałam, że umyka mi jakaś najważniejsza kwestia. Ale byłam przeświadczona, że nie mam czasu do stracenia, bo za chwilę sytuacja okaże się znacznie gorsza.

Загрузка...