10.

Luis, Turner i ja szybko włożyliśmy kamizelki kuloodporne – ja pod moją skórzaną kurtkę, a Luis na wierzch, więc zakleili mu znaczek FBI taśmą. Turner dostał jeden z kompaktowych karabinków szturmowych. Luis i ja odmówiliśmy kategorycznie, chociaż Sanders, na osobności, wsunął nam po jednym do ręki.

Przez chwilę patrzyłam w milczeniu na dwóch Strażników, stojących nad przepaścią. Powiew lekkiej bryzy na otwartej przestrzeni zaszeleścił liśćmi drzew.

– To będzie niebezpieczne – oznajmiłam otwarcie. – Bardzo niebezpieczne. Jeżeli chcecie się wycofać… Luis prychnął niegrzecznie:

– Zamknij się i ruszaj, Cass. Tam jest Ibby, prawda? Chcę ją odzyskać. Dalej. Skinęłam głową i spojrzałam na Turnera, który wpatrywał się w dal, jakby przypominał sobie wszystkie decyzje, które doprowadziły go do tego, bądź co bądź, stresującego momentu. W końcu wzruszył ramionami.

– Wchodzę w to – powiedział. – Masz rację. To prawda, że nie mogę ścierpieć tego, co ostatnio wyprawiają Strażnicy, ale chodzi o dzieci, które potrzebują naszej pomocy.

Po tym stwierdzeniu ruszyliśmy zboczem w dół.

Uzgodniłam z Luisem, że będziemy oszczędzać moc na wszystkim, co się da, więc schodziłam, posługując się naturalnymi ludzkimi siłami. Każdy krok stawiałam ostrożnie, napinając mięśnie. Czułam wszechobecne, nieustępliwe zagrożenie ze strony grawitacji i drgający strach, od którego nigdy tak do końca nie można się było wyzwolić. Kamyki i ziemia cały czas zgrzytały pod butami i chociaż szłam ostrożnie i bardzo powoli, ten sposób wykorzystania ludzkich umiejętności był dla mnie nowy. Na szlakach radziłam sobie całkiem nieźle, nawet tych najbardziej stromych, ale ten… ten miał inne nachylenie. Teoretycznie powinien być łatwiejszy. W praktyce okazało się, że zanim dno znalazło się na tyle blisko, żeby można było liczyć na przeżycie w razie upadku, zabrakło mi tchu i cała się trzęsłam.

W dole płynął mały, ale wartki strumyk. Przystanęliśmy, żeby obmyć twarze i szyje z potu.

– Nie pij tego – powiedział Luis i rzucił mi butelkę wody, którą wsunął do pustej kabury na pasku. Wzięłam kilka łyków i podałam butelkę Turnerowi. Luis napił się ostatni i schował do połowy opróżnioną butelkę. – Mogła zatruć strumyk – wyjaśnił. – Nie widzę tu żadnych ryb ani owadów.

Miał rację. Na dnie przepaści brakowało jakichkolwiek żywych stworzeń. Była tylko szemrząca woda.

– Później – rzekł. Wiedział, że myślę o tym, żeby naprawić poczynione przez nią szkody, jeżeli nie mylił się co do skażenia środowiska. – Pamiętasz, że mamy oszczędzać moc? – Pamiętałam, ale nie bardzo mi się to podobało. – Jak stoimy z czasem?

Ben Turner spojrzał na zegarek.

– Dwadzieścia minut – powiedział. – Czyli zostaje nam dwadzieścia na podejście i dwadzieścia na to, żeby uporać się z tym, co zastaniemy na górze i zająć pozycje. Jesteś pewna, że to rozsądne, prawda?

Nie, w tym przypadku nie można było mieć żadnej pewności. Stanęłam przed wzbijającą się w górę ścianą i zaczęłam się podciągać, robiąc jeden pełen wysiłku krok po drugim.

Znajdowaliśmy się w połowie drogi do góry, kiedy wyczułam w eterze nagły przypływ mocy.

– Luis! – krzyknęłam gwałtownie, a on spojrzał w górę. – Ukryj nas! Wziął głęboki oddech i opuścił głowę. Zamarliśmy na skale, a kiedy znów spojrzałam w dół, dostrzegłam tylko trochę przypominające kształtem człowieka występy skalne.

Poleciały na nas kamyki, kiedy ktoś pochylił się nad przepaścią. Usłyszałam cichy raport, składany wysokim dziecięcym głosem, a później drugi, wyraźny głos dorosłej osoby.

– Mimo wszystko, wywołaj ją. To dla ciebie dobre ćwiczenie.

Oparłam czoło o skałę i starałam się nie przeszkadzać Luisowi w skupieniu. W tej chwili tylko ona chroniła nas od śmierci. Byliśmy zbyt wysoko, żeby podczas upadku nie odnieść poważnych obrażeń i zbyt daleko od szczytu, żeby móc skutecznie zaatakować. Nad nami stało jedno z dzieci-Strażników, nie mogliśmy więc atakować w ogóle.

Nagle pod nami zaczęło dziać się coś dziwnego. Szmer wody stał się głośniejszy, donośniejszy, aż w końcu przerodził się w ryk. Poczułam powiew ostrego wiatru, który uderzył mną o skałę i zimny prysznic strumyka, który gwałtownie wezbrał. Z oddali dobiegł mnie nagły grzmot pioruna, po którym niebo przeszyła błyskawica. Nad naszymi głowami zebrały się chmury, przyciągane niewiarygodną furią magii Strażnika, gęste i burzowe.

Mimo wszystko, wywołaj ją.

Strażnik dostał polecenie, aby za pomocą wiatru i wody oczyścić całą przepaść z ewentualnych zagrożeń. Zastanawiałam się, jakie mamy możliwości. Nie było ich wiele.

Nagle usłyszałam w uchu szept Luisa, to szczególne bezgłośne porozumienie.

Przymocuję nas wszystkich, powiedział. Niebezpieczeństwem jest wiatr. Woda nie podniesie się na tyle, żeby nas zatopić.

Zgoda, odpowiedziałam.

Skała pod moimi dłońmi nagle zmiękła i otoczyła moje ręce, a potem poczułam, że to samo dzieje się z butami. Skała stwardniała, więżąc moje dłonie i stopy w bezpiecznych kieszeniach. Teraz nie mogłam spaść.

Nie mogłam się też poruszyć z własnej woli, bez zwolnienia mocy, którą posłużył się Luis.

Wiatr się wzmógł i szalał w wąskiej przepaści. Z początku były to powiewy, które po chwili przerodziły się w ostre podmuchy, podrywając z ziemi odpady – najpierw lżejsze, a później większe kawałki drewna, płaskich kamieni, zardzewiałego metalu. Nie podnosiłam głowy, przyciskałam ją do skały, częściowo ukrywając ją pomiędzy rękami. Nic więcej nie mogłam zrobić.

Ponad głowami rozbłysła upiornie biała błyskawica i w chwili, kiedy miałam wrażenie, że wiatr zaraz swoim nieustępliwym uporem wyrwie mi ręce ze skalnych kieszeni, powiewy zaczęły słabnąć. Spadł deszcz, ciężki i srebrzysty, lodowato zimny. Westchnęłam i czekałam, aż przestanie.

Wzniosłam się w eter, przytrzymywana przez Luisa, który znajdował się kilka metrów ode mnie i obserwowałam blask dwóch Strażników, stojących na krawędzi przepaści ponad nami. Jeden z nich, dziecko, lśniło nieprawdopodobnymi kolorami, a okropne i jawne zniszczenie było widać w osobowości, jaką promieniował na świat; skrzywiony mały gnom, pokiereszowany i zimny. Nauczono go tego. Zmuszono.

Kobieta stojąca przy nim wydawała się trochę lepsza, chociaż ciemność lśniła w jej żyłach jak trucizna. Był to jej własny wybór, nikt jej niczego nie narzucił. Posiadała własną moc, chociaż nie na tyle silną, żeby zostać Strażnikiem na własnych prawach. Być może kiedyś była jedną z Ma'atów.

Kiedy kobieta i dziecko przestali ingerować w energię burzy, rzeki i wiatru, wszystko niemal w jednej chwili ustało i zamieniło się w wielki, szalejący bałagan. Żadne z nich nie zadało sobie trudu, żeby zrównoważyć wyzwoloną moc. Było to niebezpieczne – eteryczna energia, wyzwolona i pozostawiona bez nadzoru, mogła wywołać wszelkiego rodzaju katastrofy, zwłaszcza tu, w pobliżu niezwykle silnego źródła energii pochodzącego z linii ley, niewidzialnej energetycznej sieci, połączonej punktami stycznymi.

Zniknęli, powiedziałam Luisowi. Uwolnił skałę, która oswobodziła nasze ręce i nogi i powróciła do pierwotnego kształtu. Moje mięśnie wykorzystały to wsparcie skał, żeby odpocząć, dzięki czemu podchodziłam pod górę zdecydowanie szybszym krokiem.

Byłam blisko. Bardzo blisko. Wreszcie dotarłam.

Dotknęłam dłońmi trawy na górze. Podciągnęłam się, przewróciłam i natychmiast położyłam się płasko, twarzą do ziemi, żebym mogła ustanowić własną powłokę ochronną, przez co unosiłam się lekko w aksamitnej zielonej trawie. Nie widziałam Luisa ani Turnera, ale wiedziałam, że to mój partner zapewnił nam tę ochronę kameleona.

Bardzo powoli zaczęliśmy przesuwać się na brzuchach. Nie tak, jak pokazują w filmach… Nie czołgaliśmy się, ale unosiliśmy się w powietrzu ponad trawą z wyciągniętymi rękami. Sunęliśmy po trawie brzuchami, odpychając się rozpostartymi dłońmi. Był to powolny sposób posuwania się do przodu, wymagający żmudnego wysiłku, ale wyjątkowo cichy, właściwie uniemożliwiający wykrycie nas, nawet na otwartej przestrzeni, dzięki kamuflażowi, jakim się posłużyliśmy.

Ale ponieważ zmarnowaliśmy dużo czasu, martwiłam się, że nie zdążymy dotrzeć do kopuły, zanim Sanders rozpocznie działać, a tym samym ściągnie obecnych tu ludzi bezpośrednio na nas.

I wtedy dostrzegłam jedną z chimer, wyłaniającą się spomiędzy drzew, która węszyła podejrzliwie i zaczęła dreptać po trawie, kierując się zapachem.

Cass, wyszeptał Luis. Widzę ją. Wyczuje nas.

Nie miałam co do tego wątpliwości. Już nas wyczuła, chociaż była zdezorientowana, nie mając widocznego dowodu naszej obecności. Dreptała wokół nas, okrążała nas powoli, pomarańczowymi oczami wpatrywała się w otwartą przestrzeń, kierowana zmysłem, który mówił jej, że tu właśnie jesteśmy, mimo że inne zmysły temu zaprzeczały.

Możesz ją wyeliminować? – spytałam Luisa. Być może, odpowiedział, jeżeli zbliży się wystarczająco. Ale nabawimy się wielkiego problemu, który każdy zauważy. A nie po to się skradamy.

Zamknęłam oczy, wcisnęłam twarz w czystą wiosenną trawę i uruchomiłam moje eteryczne zmysły, żeby znaleźć coś, cokolwiek, co mogłoby nam pomóc.

Wyczułam jelenia. Wspaniałego młodego byka, ocierającego się porożem o pień drzewa tuż za linią drzew.

Przestraszyłam go pulsem ziemskiej mocy i wypłoszyłam na polanę, gdzie zamarł z przerażenia na widok olbrzymiej, drapieżnej postaci chimery węszącej w pozornie pustej trawie.

Chimera gwałtownie uniosła głowę, kiedy zapach widzialnej ofiary przytłumił ulotny ludzki zapach.

Biegnij, powiedziałam do jelenia i go uwolniłam. Odwrócił się i wbiegł z powrotem między drzewa, walcząc o życie.

Chimera rzuciła się za nim, pędząc na potężnie umięśnionych nogach. Odpowiedziało mu wycie innych stworzeń dobiegające ze wszystkich stron – wyruszających na polowanie. Poczułam się źle, ale jeleń już wcześniej popełnił śmiertelny błąd, ja tylko wykorzystałam go na naszą korzyść.

Posuwaliśmy się tak szybko, jak tylko się dało. Zanim dotarliśmy do kopuły, usłyszałam wycie silników samochodów po drugiej stronie przepaści. Agent Sanders robił hałas, mnóstwo hałasu. Słychać było krzyki, brzęk metalu. Przenosili wszystkie swoje namioty w widoczne miejsce. Skończyło się ukrywanie i zabawa w chowanego.

Usłyszałam głos Sandersa, zamienionego w niski krzyk giganta, przetaczający się przez okolicę niczym fala.

– Wy w kopule – powiedział. – Chcę porozmawiać z przywódcą Kościoła Nowego Świata w tym miejscu. Żadnej reakcji. Uniosłam głowę, żeby zrobić rozeznanie. Droga dojazdowa znajdowała się niecałe trzy metry przed nami, a po lewej stronie był tylko odsłonięty otwarty teren, pokryty jedynie piachem tak starannie, jakby ukształtowała go sama natura. Tu dostarczano zapasy. To znaczyło, że jest tutaj chociaż jedno wejście. Ludzka natura i efektywność mówiły mi, że się nie mylę. Nie buduje się drogi i punktu dostaw, jeżeli wejście znajduje się po drugiej stronie budynku.

A wiedziałam, że Perła mogła wybudować wejście, jakie tylko jej się zamarzyło. Chodźcie za mną, wyszeptałam do Luisa i Turnera i okrążyłam punkt dostaw, niemal do samej kopuły. Później już tylko czekaliśmy. Trochę to trwało. Agent Sanders w kółko powtarzał prośbę w uprzejmy i denerwująco poprawny sposób. Kiedy się zmęczył, puścił ryczącą piosenkę, nagraną przez piosenkarza, który brakiem wyobraźni obrażał nawet moją ograniczoną wrażliwość.

Niemal po półgodzinie wejście otworzyło się i na zewnątrz wyszła jedna osoba.

Oczywiście nie była to Perła. Nie rozpoznałam tego człowieka. Był wysoki, opalony, szczupły i miał poważną twarz. Wyglądał na osobę silną, ale niezbyt miłą. On też miał megafon.

Wyszedł innym wejściem, znajdującym się dalej, za zakrętem kopuły.

– Kim jesteś? – spytał stanowczo głosem równie donośnym i niskim, jak głos Sandersa. – Czego na nas chcesz? Mężczyzna musiał wiedzieć, że w jego domu trzyma się uprowadzone dzieci. Zobacz, czy możesz otworzyć to wejście, wyszeptałam do Luisa i poczułam, jak czołga się obok mnie i dotyka dłonią kopuły tuż przy punkcie dostaw.

Kiedy człowiek Perły i Sanders prowadzili symulowane negocjacje – i nie było żadnych wątpliwości, jak to się skończy – miejsce w kopule, na którym spoczęła dłoń Luisa, nagle zapadło się do środka i otworzyło się z chłodnym szeptem powietrza, tworząc okrąg. Jak usta.

Zawahałam się, patrząc na to. Ostatnim razem, kiedy weszłam do kryjówki Perły, omal nie przypłaciłam tego życiem, ale wtedy byłam sama. Nie musiałam się martwić o życie dwóch innych osób, wlokących się za mną. Luis ruszył w stronę otworu, ale ja wyciągnęłam rękę i chwyciłam go mocno za ramię. Nie, powiedziałam. Co jest, do licha? Czemu? Tutaj jesteśmy na widoku!

Tego właśnie chciała Perła, inaczej nie ściągnęłaby mnie tutaj. Pikadorzy i byki. Otworzyła te drzwi, którymi chciała, żebym weszła. Perła mnie rozumiała. W pewnym sensie byłyśmy takie same – wyrzucone poza nawias, złe, mściwe. Ja poszłam jedną drogą, ona inną, ale były to drogi równoległe, nie przeciwstawne. Zamknęłam na chwilę oczy i zadrżałam. Zostańcie tu obaj, wyszeptałam. Leżcie. Otworzę je, żeby wyprowadzić dzieci. Luis przyglądał mi się przerażonymi, szeroko otwartymi oczami. Nie możesz wejść sama. Nie będę sama, zaprzeczyłam. Zawsze jesteś ze mną.

Mimowolnie wyciągnął rękę w moją stronę, dotknął mojego policzka ciepłą, brudną dłonią, a na jego twarzy malowały się przerażenie, zawód i złość.

Zacznij atakować inne kopuły, poprosiłam.

Nie możesz tego zrobić, odrzekł. Leżący obok niego Turner wykonywał ponaglające gesty. Pozbawiony talentu Strażnika Ziemi do porozumiewania się bez słów, nie słyszał naszej rozmowy.

Tam będą czekały dzieci, powiedziałam Luisowi. Jeżeli wejdziemy grupą, na pewno ktoś zginie. Nie mogę do tego dopuścić. Tego właśnie chciała Perła. Żebyśmy utknęli przy wejściu i walczyli o życie z dziećmi. Im więcej nas się tam znajdzie, tym więcej będzie ofiar w ludziach.

Nie możesz zrobić tego sama, upierał się. Miał rację, ale ja rozumiałam też, że za zwycięstwo tutaj trzeba zapłacić, jak za każde.

A cena była za wysoka. Ona chciała, żeby była za wysoka.

Wejdź za mną, zgodziłam się. Odczekaj pięć minut i wejdź za mną. Jeżeli będę martwa, rób, co się da.

Nie wdawałam się w sprzeczki z żadnym z nich. Po prostu rzuciłam się do środka, zatrzaskując za sobą otwór i zamykając go siłą mojej woli. Luis pokona go, ale zabierze mu to trochę czasu.

Wiedziałam, że ja mam niewiele czasu.

Kiedy się odwróciłam, stanęłam przed szerokim ciągiem organicznych, opalizujących ścian – jakby były z kamienia, kości i pereł. Zaokrąglone ściany naśladowały zewnętrzny kształt kopuły. Pobiegłam ścieżką, szukając tego, co spodziewałam się znaleźć.

Wbiegłam za zakręt i odnalazłam Isabel.

– Ibby? Zwolniłam kroku, lewą, metalową ręką dotykając ściany. Spojrzałam na Ibby z intensywnością, którą rezerwowałam dla tych, których kochałam i dla wrogów. Nie byłam pewna, kim w tej chwili to dziecko jest dla mnie. Czy może nadal jednym i drugim.

Isabel miała nadal ciało małej pulchnej dziewczynki, ale nie zachowywała się jak dziecko. Stała nieruchomo, czujnie, obserwując mnie, jak się zbliżam. Za nią czaiło się troje innych dzieci, wszystkie starsze od niej. Ubrane były tak samo, w kamuflujące stroje, które, jak sobie teraz uświadomiłam, miały te same właściwości, które Luis wykorzystał, żeby nas ukryć – upodabniały się do otoczenia, a w tej chwili były lśniąco kremowe, jak jedwab.

– Ibby – powtórzyłam. Zatrzymałam się i zwróciłam do niej twarzą, bez ruchu, jak ona. – Przyszłam, żeby cię zabrać do domu.

Nie odpowiedziała. Wszystkie milczały. Po prostu wpatrywały się we mnie uważnymi, złowrogimi oczami.

– Isabel, nie chcę z tobą walczyć. Chcę cię zabrać do domu. – To jest mój dom. – Isabel powoli pokręciła głową.

– Nie. Twój dom jest tam, gdzie mieszka twój wujek Luis. I ja, chciałam dodać, ale się nie odważyłam. – Czeka na ciebie. Strasznie za tobą tęsknił. Chyba pamiętasz wujka?

Jej ciemne oczy przez chwilę lśniły i wiedziałam, że sobie przypomina. Inne pytanie, co sobie przypomniała. Jeżeli Perle udało się zakłócić zmysły dziewczynki i jej wspomnienia, mogła przeżywać na nowo urojoną traumę albo prawdziwą. Perła zmanipulowała te dzieci, usiłowała wykorzystać ich rodzinne uczucia, żeby stworzyć bariery i wzbudzić nienawiść, ale mogła jedynie nimi manipulować, nie programować. One były bezbronne wobec takich prób.

– Wujek Luis nie żyje – powiedziała Ibby. – Zabiłaś go. To było potworne.

– Ona cię okłamuje – odparłam. Owszem, parę razy niewiele brakowało, żebym go zabiła, ale nie była to najlepsza pora na to, żeby analizować dynamikę tej więzi. – Ibby, kobieta, która opowiada ci te rzeczy, nie jest twoją przyjaciółką. I kłamie. Chce cię wykorzystać, chce wykorzystać was wszystkich. Nie obchodzi jej to, co się z wami stanie.

Isabel nie była głupia. Dostrzegłam, że się nad tym zastanawia. Jednak dzieci stojące za nią nie znały naszej historii. A może nie miały też tak elastycznego umysłu.

– Kłamczucha! Zła! – krzyknęło jedno z nich i klasnęło w dłonie. Przez wąski korytarz przetoczył się powietrzny młot, uderzył mnie i powalił na ziemię z taką siłą, że w oczach ukazały mi się gwiazdy i poczułam się, jakbym żegnała się z tym światem. Dysząc, przewróciłam się na bok, żeby się podnieść. Chłopiec Strażnik Pogody znowu uderzył, tym razem mocniej, popychając mnie twarzą na ścianę. Osunęłam się po niej, niemal bez świadomości, ale dostrzegłam, że Isabel zrobiła krok do przodu. Atak ustał, chyba tylko dlatego, że Strażnik Pogody, może ten sam, który usiłował nas zabić w przepaści, nie mógł atakować, mając na drodze Isabel.

Isabel przywołała ogień. Na jej dłoni pojawił się niebieskobiały płomień energii z migoczącymi czerwonymi brzegami, który odbijał się dziwnie w jej oczach, kiedy szła w moją stronę.

– Chciałaś ich śmierci – stwierdziła. – Moich rodziców. Wszystkich naszych rodziców. Zabiłaś wujka Luisa. Chcesz zabić mnie i moich przyjaciół. Chcesz zabić Panią.

Jedynie te słowa były prawdziwe – naprawdę chciałam zabić Perłę. I bez względu na to, jak do tego doszło, Manny i Angela Rocha zginęli, a Perła mogła przekręcać fakty, jak jej się podobało, ja zaś nic nie mogłam wskórać, próbując im zaprzeczać.

Ale Luis… Mogłam udowodnić, że kłamie w sprawie Luisa.

– Stój – powiedziałam, albo usiłowałam powiedzieć. W ustach miałam krew i nie byłam pewna, czy w ogóle się odezwałam. Drugie uderzenie było tak silne, że nie mogłam wstać, wykonywałam jedynie niezborne ruchy. – On żyje. – Zabrzmiało to niemal wyraźnie. – Twój wujek żyje.

– Kłamczucha – odparła Ibby. – Widziałam, jak go zabijałaś. Pani mi pokazała: zraniłaś go, zraniłaś go tak mocno, że umarł. A teraz się spalisz, tak samo jak spaliłaś jego.

Cofnęła dłoń.

Ja wyciągnęłam rękę w bezcelowym geście zaprzeczenia… i poczułam przypływ przerażenia tym, co zrobiono Ibby oraz innym dzieciom. Kazano jej patrzeć jak ktoś – nawet jeżeli nie był to wcale Luis – płonie. Bez względu na to, czy była to iluzja, czy rzeczywistość, przeżycie okazało się na tyle traumatyczne, żeby zostawić trwałe blizny. Zanim zdążyła mnie podpalić, krzyknęłam:

– Ibby, pomyśl! Jestem taka jak twój wujek! Nie umiem posługiwać się ogniem! Ibby zamrugała. Stała tuż na granicy przemocy, z ogniem migoczącym i syczącym w jej dłoni.

– Twój wujek jest Strażnikiem Ziemi – wypaliłam. – Mam taką samą moc, jak on. Jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mogłabym go spalić, nawet gdybym chciała, rozumiesz? I nigdy bym tego nie zrobiła, Ibby Kocham go, tak samo jak ciebie.

Było to trudne do zrozumienia dla dziecka w jej wieku, ale już wcześniej musiała obcować z sytuacjami przekraczającymi jej możliwości pojmowania. Rozumiała, na czym polega natura mocy, dlatego że Perła ją tego nauczyła.

Ibby zgasiła kulę ognia, zaciskając dłoń. Zostawiła w powietrzu smugę gorzkiego dymu. Dziewczynka spoglądała na mnie szeroko otwartymi, zdezorientowanymi oczami, marszcząc brwi.

– Ale przecież widziałam… – wyszeptała. – Widziałam, jak to robiłaś. Wiem, że to zrobiłaś. Dzieci biorą wszystko dosłownie i Perła to wykorzystywała.

– Nie, kochanie – powiedziałam łagodnie i usłyszałam we własnym głosie żal i czułość. – Nie zrobiłam tego. I nie skrzywdzę ani jego, ani ciebie. Masz moje słowo.

Poczułam za sobą ruch powietrza, chłodną bryzę, która poruszyła moimi włosami, i usłyszałam, że ktoś biegnie.

– Ibby? – odezwał się Luis. W pierwszej chwili pojawił się szok, potem strach. Ona widziała, jak umierał. To wymagało bolesnego i trudnego przewartościowania jej postrzegania świata.

Później zobaczyłam pełne rozkoszy olśnienie. Jej oczy otworzyły się szerzej, podobnie jak idealnie wykrojone usta w kształcie pączka róży i w tej jednej chwili wyglądała jak dziecko, którym była.

Tio Luis? – Jej głos był drżący i niepewny. Przyklęknął.

– Jestem, mi hija. Jestem tutaj. Zrobiła krok naprzód, a później gwałtownie pokręciła głową i cofnęła się do bezpiecznego schronienia pośród innych dzieci.

– Nie – powiedziała. – Nie, to sztuczka. Robisz sztuczkę. Luis nie poruszył się, nie drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet na mnie nie spojrzał.

Mija, to nie sztuczka. Jestem tu, żeby zabrać cię do domu. Przecież chcesz jechać do domu, prawda? Wiem, że zmusili cię, żebyś nas opuściła. To nie twoja wina. Nic, co się zdarzyło, nie jest twoją winą.

Wzięła drżący oddech, a ja dostrzegłam łzy, lśniące w jej ciemnych oczach. Była taka mała, taka krucha.

– Isabel – wyszeptał Luis. – Kocham cię. Proszę, wróć do domu.

– Nie – odpowiedział mały Strażnik Pogody, ten, który cisnął mną o ścianę. Był zimny i zupełnie nad sobą panował. Chwycił Ibby za ramię, kiedy ruszyła w naszą stronę. – Ona nigdzie nie pójdzie. Już więcej jej nie skrzywdzicie.

– Nie mam zamiaru jej krzywdzić – Luis mówił cicho i tak łagodnie, jak tylko mógł. – Nie zrobię krzywdy nikomu z was. Wszyscy możecie z nami pójść.

– Po co, żebyście nam odcięli głowy? Zrobili z nas zombie? – Uścisk chłopca musiał być dla Ibby bolesny, bo zauważyłam, że się skrzywiła. – Tak właśnie robicie, wiemy wszystko. Zabieracie nas do waszego szpitala, tniecie nas i zamykacie. Nie pozwolimy, żebyście zrobili to nam. Ani nikomu innemu, już nigdy więcej. Powstrzymamy was.

Dzieci były przekonane, że są bohaterami.

Co gorsza, w tym, co mówił chłopiec, było ziarno prawdy, jak we wszystkich skutecznych kłamstwach. Strażnicy rzeczywiście operowali tych, których moc była zbyt niebezpieczna, niemożliwa do kontrolowania. Niektórzy nie przeżywali takich operacji. Niektórym udawało się przeżyć, ale doznawali poważnych uszkodzeń. Perła o tym wiedziała.

Podała im te informacje jako pewnik. Dzieci były przekonane, że niechybnie czeka je taki los. Zrobiła z nas złych, drapieżnych łajdaków.

Mali Strażnicy mieli zamiar walczyć. W porządku. Walczyć na śmierć i życie, bo byli najbardziej bystrzy, najsilniejsi i najodważniejsi.

Zwróciła naszych przyszłych bohaterów przeciwko nam.

– Ibby. – Zakaszlałam i odwróciłam się, wspierając się na dłoniach i kolanach. – Ibby, proszę, nie. Pozwól sobie pomóc.

– Nie – zaprotestował chłopiec, kiedy Isabel usiłowała się wyswobodzić. Stanął przed nią i znów klasnął w dłonie, ściągając na nas ścianę mocy. Upadłam na ziemię, zanim wywołana przez niego energia mnie uderzyła, chroniąc się najlepiej jak umiałam, ale mimo to siła rażenia niemal pozbawiła mnie przytomności.

Luisa pchnęła do tyłu. Przejechał korytarzem trzy metry z okrzykiem bólu.

– Nie! – krzyknęła Isabel i odsunęła chłopaka. – Nie rób mu nic złego!

– To twój wróg, idiotko! – wrzasnął i znów stanął przed nią. – Taka jesteś słaba? Niczego się nie nauczyłaś? To pewnie wcale nie on!

– To on – powiedziała Isabel i odwróciła się do Luisa. – To on. Kiedy ruszyła w naszą stronę, chłopak usiłował ją chwycić, ale tym razem Ibby była na to przygotowana. Wymknęła mu się z rąk i przebiegła obok mnie do swojego wuja. Luis wstał, lekko się chwiejąc, a ona padła mu w ramiona.

Cofnął się o krok, ale utrzymał ją. Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu, który szybko zastąpiło uczucie ulgi. Pocałował jej lśniące ciemne włosy, przytulił ją i zaczął pośpiesznie szeptać kojące słowa po hiszpańsku, z których tylko połowę byłam w stanie usłyszeć. Zapewniał, że ją kocha. Zapewniał, że będzie ją chronić.

Miałam nadzieję, że to prawda.

– Pani skłamała – zdołałam powiedzieć Isabel i innym stojącym cały czas przed nami dzieciom. – Okłamała was. Rozumiecie? Usiłowała was skłonić do tego, żebyście krzywdzili niewinnych ludzi. Wiem, że tego nie chcecie. Nie jesteście źli.

Jeden z chłopców oniemiał z przerażenia. Widać było, że zastanawia się nad wszystkim, co zobaczył, nad wszystkim, co usłyszał. Na jego twarzy malowały się poważne powątpiewanie i prawdziwy ból. Był niewiele młodszy od Strażnika Pogody.

Ten natomiast nie miał cienia wątpliwości, wydawał się święcie przekonany, że ma rację, podobnie jak stojąca obok niego dziewczynka.

– To wy kłamiecie! – krzyknęła, a ja odczułam przeraźliwie silną ziemską moc, która usiłowała zacisnąć palce na moim sercu. Odparłam atak i podniosłam się z ziemi, ocierając krew z warg. Z ziemskimi mocami mogłam walczyć.

Strażnik Pogody nadal był groźny. Chciał zabijać. Palił się do tego. Wyczekiwał tylko odpowiedniej chwili. Chciał ocalić Ibby, chociaż nie wiem, czy nie poświęciłby jej, gdyby zaszła potrzeba. – Zabierz ją – powiedziałam do Luisa. – Idź, szybko.

Zawahał się. Isabel zwróciła na mnie swoje lśniące, zbyt dorosłe oczy, a ja dostrzegłam w nich cień, dojrzałe zrozumienie. Moc.

Perła sprawiła, że dziecko dojrzało zbyt szybko. Kazała jej oglądać i robić rzeczy, które zniszczyłyby kogoś, kto o wiele lepiej zna świat.

Nagle straciłam pewność, czy po raz kolejny nie zostaliśmy zmanipulowani, ale nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy zostawić Ibby, skazując ją na dalsze cierpienie. Nie. Niemożliwe. Musieliśmy spróbować, bo inaczej nie było w tym żadnego sensu.

– Zabierz ją – powtórzyłam. – Musisz ją uratować, bo inaczej nic nie ma sensu. Dalej, Luis, idź. Skinął głową i zaczął się cofać tunelem. Na jego miejscu w szerokim rozkroku stanął agent Ben Turner, blokując ewentualny pościg, który mógłby wyruszyć za Luisem i Ibby Był zmęczony i posiniaczony, ale skupiony i bardzo zręczny. We dwoje mogliśmy odeprzeć próby ataku.

Ale żadne z nas nie potrafiło się bronić przed atakiem Strażnika Pogody.

Ze wszystkich stron tunelu wzbiły się łuki błyskawic, tworząc sieć energetyczną, celując w nas oboje. Ja zdołałam się uchylić, padając w przód, ale Turner został trafiony. Zamarł, rażony siłą, ale wchłonął ją i zamienił w energię ognia. Przeobraził ją. Błyskawice i ogień były bliskimi krewnymi i chociaż moc go poraziła, nie zabiła go. Zachwiał się, padł na zakrzywioną ścianę tunelu, zdarł z siebie wiatrówkę FBI, której spalony, roztopiony materiał skapywał po rękawach gęstymi strużkami.

Ja runęłam na gładką ścianę tunelu z prędkością Strażnika Ziemi. Płonąca energia wirowała teraz z zawrotną szybkością. Błyskawice wypełniały tunel, ale ja zmniejszyłam mój czas reakcji i dlatego, mimo że ocierały się o mnie, nie zdołały mnie trafić.

Dzieci wycofały się. Chłopak znów zmienił rodzaj ataku, tym razem odpychając mnie falą gorącego wiatru, a mała Strażniczka Ziemi wyskoczyła do przodu, żeby uderzyć mnie pięścią w pierś.

Uderzenie trafiło mnie z porażającą siłą pędzącego pociągu. Strażnik Ziemi potrzebował wielu lat, żeby posiąść tego rodzaju siłę, a jednak to dziecko wyzwoliło ją w jednej chwili, a ja poczułam, jak mnie rozdziera, niszcząc wszystko po drodze – żebra, płuca i ledwie omijając serce. Zakaszlałam, zakrztusiłam się, a w moich piersiach rozszalał się ból.

– Cassiel! – wrzasnął Turner i skierował obok mnie kulę ognia, zmuszając Strażniczkę Ziemi, żeby się wycofała, kiedy chciała mi zadać drugi, zabójczy cios. – Jezu, wracaj!

Nie mogłam. Byłam ranna i wiedziałam, że jeżeli ja szybko nie zakończę tej walki, zrobią to oni. Nie zwracając uwagi na ból, przetoczyłam się przez prawe ramię, ukucnęłam z wyciągniętymi rękami i uderzyłam obiema dłońmi dwoje dzieci w czoło, wysyłając moc, która miała przeciążyć ich umysły, pozbawiając ich przytomności. Teoretycznie. Jedno padło. To, którego dotknęłam metalową ręką, Strażnik Pogody, również się zachwiał, ale tak jak się obawiałam, metal nie przewodził mocy eterycznej tak samo skutecznie jak ciało.

Przekonałam się o tym w zupełnie niefortunnym momencie.

Chłopak był równie pozbawiony skrupułów i litości, jak dziewczyna stojąca obok niego, która teraz w jednej chwili zasnęła i upadła na ziemię. Uderzył mnie bezlitośnie niewidzialnym ostrzem utwardzonego powietrza, wbijając je głęboko. Była to stara forma ataku, którą Strażnicy dawno zarzucili; Strażnicy Pogody nie wdawali się w walki wręcz, a kiedy już im się to zdarzało, unikali śmiertelnych ciosów.

Temu… niewiele brakowało, aby był śmiertelny. Bardzo, bardzo niewiele.

Poleciałam do przodu, wyciągając prawą rękę, i uderzyłam go w czoło. Miał słodką, dziecięcą twarz z widocznymi rysami azjatyckich przodków, i jedwabiste czarne włosy, niedbale postrzępione wokół twarzy.

Zdążyłam mu jeszcze przesłać impuls mocy. Runął I na ziemię, a ja na niego. Krwawiłam. Nie byłam w stanie oddychać. – Cassiel! – usłyszałam odległy krzyk. Poczułam, że coś mnie ciągnie, chociaż znajdowało się bardzo daleko. Nagle poczułam spokój. Ktoś mnie odwrócił, chwycił dwoje nieprzytomnych dzieci i odepchnął je. Leżałam, obserwując czerwoną kałużę mojej krwi, rozlaną na czystej jasnej podłodze.

Poczułam budzącą się w tym miejscu żądzę krwi. Ktoś chciał mojej krwi.

Siostro. Głos Perły odezwał się echem w mojej głowie, nieprzyjemny w tym błogim stanie, jaki osiągnęłam. Nie, to się nie uda. Nie pozwolę, żebyś oddala swoje życie. To niczemu nie służy.

Przykro mi, że muszę cię rozczarować, odpowiedziałam. Czułam się teraz… zdystansowana. Jakbym była Wyrocznią, oddzieloną od zmartwień tego świata. Przypomniałam sobie, jak bardzo tęskniłam za spokojem, samotnością, ciszą.

Odnajdowałam je z każdym oddechem. Niedługo ogarną mnie całkowicie.

Zostawisz tego mężczyznę? – zapytała Perła. Trudno mi w to uwierzyć. Stałaś się tak ludzka. Tak związana z ciałem. A on już cię pokochał. Tak jak to dziecko. Niełatwo było ją zwrócić przeciwko tobie. Musiałam skrzywdzić ją wiele razy, żeby się udało.

Poczułam przypływ nienawiści, echo emocji, które mnie niepokoiły. Tutaj nie było na nią miejsca, bo zostawiałam wszystko za sobą.

Czerwona kałuża rozlewała się coraz bardziej, przybierając rozmiary jeziora.

Na korytarzu zostało jeszcze jedno dziecko – to, które wycofało się z walki, kiedy Isabel została zabrana. Chłopiec mógł mieć dziesięć lat. Dostrzegłam w nim cień mężczyzny, którym być może stanie się pewnego dnia, jeżeli to wszystko przeżyje – jeżeli przeżyje nas wszystkich, stając się prawdziwym Strażnikiem.

Będzie z niego następny Lewis Orwell. Dostrzegłam w nim światło, światło…

Wyciągnął rękę i dotknął mnie, rozpościerając dłoń na otwartej mokrej ranie, którą zostawił po sobie powietrzny nóż.

– Nie – wyszeptałam. – Nie rób tego. – Bo znalazłam się tak blisko krawędzi, że mogłam pociągnąć go ze sobą. A nie chciałam wciągać go w ciemność. – Puść mnie. Wszystko w porządku.

Ćśśś… powiedziała w moim umyśle Perła kojącym głosem. Och, moja siostro, mogę go oddać, bo jest mój. I daję tobie ten dar. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby pozwolić ci odejść. Jeszcze nie czas.

– Nie! – krzyknęłam, ale było za późno.

Chłopiec nie panował nad swoimi czynami. To dziecko, to cudowne i piękne dziecko, które wyrosłoby na wspaniałego i pięknego mężczyznę, znajdowało się całkowicie pod jej wpływem. Wbrew własnej woli chłopiec wlał we mnie moc, opróżniając wszystkie swoje zapasy Moc wtargnęła we mnie gorącą, rozgrzaną do białości kaskadą, wypaliła moje nerwy, zalewała okaleczone tkanki. Uzdrowiła. Połączyła porozcinane żyły. Zmusiła rany, żeby się zasklepiły.

Uratowała mnie, niszcząc siebie.

– Nie! – wyszeptałam, ale nie mogłam już tego procesu powstrzymać. Nie mogłam zerwać połączenia. Byłam zbyt słaba i być może, na jakimś pierwotnym poziomie, także za bardzo się bałam. Bałam się śmierci.

Opróżniła go ze wszystkiego. Z każdego najmniejszego skrawka mocy, nawet z tych małych cząsteczek energii, które trzymały przy życiu jego komórki. Zabiła go, żeby mnie uratować.

– Nie! – mój ostry krzyk z samej głębi duszy wypełnił wąski korytarz.

Chwyciłam upadającego chłopca, ale za późno. Został opróżniony przez Perłę i wyrzucony jak śmieć. Byłam słaba, blada i potwornie poraniona, ale nie znajdowałam się już na krawędzi życia i śmierci. On poszedł beze mnie w ciemność.

Nie z własnej woli.

Usłyszałam w oddali głosy, krzyki pomieszane z odgłosem kroków biegnących osób. Powinnaś już iść, siostro, powiedziała Perła. Nie chciałabym, żeby mój dar się zmarnował. Ale nie pozwolę, żebyś zabrała inne moje dzieci. Są mi potrzebne na nasze następne spotkanie.

– Powstrzymam cię – odezwałam się rozwścieczonym głosem. – Powstrzymam cię przed tym. Powstrzymam cię. Wiesz, jak, powiedziała Perła. Wystarczy tylko, żebyś zabrała się do dzieła. Ale wtedy śmierć tego dziecka będzie pierwszą z milionów. Ale jeżeli nie zechcesz działać, zrobię to samo z dżinnami, Wyroczniami, z niewierną Matką, która odwróciła się ode mnie. Co wolisz?

Niech dżinny same się o siebie martwią. Nie mogłam zmierzyć się teraz z kolejną śmiercią, a tym bardziej ze śmiercią milionów dzieci.

Ale na pewno musiał istnieć jakiś sposób.

– Powstrzymam cię – powtórzyłam. – Tak jak będzie trzeba. Wzięłam na ręce martwe dziecko. Moja krew wsiąkała w ubranie chłopca. Zachwiałam się i oparłam się o ścianę, zamroczona z wysiłku i nagłego, dojmującego uczucia niepokoju. Jestem temu winna, pomyślałam. Winna zniszczenia czegoś zdumiewającego. Mogłabym go powstrzymać, gdybym miała wystarczająco dużo siły. Jego życie za moje życie. Nie był to sprawiedliwy układ.

Musiałam znaleźć sposób, żeby nabrał sensu. I musiałam stawić czoło jego rodzicom, spojrzeć im w oczy i wytłumaczyć, dlaczego zawiodłam ich syna.

Byłam mu to winna.

Ciemny kształt pojawił się w odległym końcu skośnego korytarza, w zakolu naprzeciwko wyjścia. Nie było to dziecko, ale dorosły. Wysoki i barczysty, uzbrojony w strzelbę. Celował w moim kierunku. Nie miałam czasu na subtelności, roztopiłam lufę strzelby w chwili, kiedy pociągał za spust. Eksplodowała mu w rękach, a impet rzucił go na mężczyznę stojącego za nim. Ten odsunął krwawiącego, krzyczącego kolegę na bok i wyciągnął swoją strzelbę, a następnie oddał dwa szybkie strzały. Właściwie chybił, dzięki mojej szybkiej reakcji i adrenalinie, ale korytarz był wąski i jedna z kul trafiła mnie nisko w bok, w kamizelkę kuloodporną.

Odwróciłam się, a on rzucił się naprzód, krzycząc prowokująco, a za nim cały szereg jego kolegów.

Puściłam się biegiem w stronę wyjścia. Martwy chłopiec ciążył mi na rękach jak ołów, co krok miałam wrażenie, że lada moment upadnę, ale skręciłam za róg, wyprzedzając wroga o trzy metry…

… i okazało się, że drzwi są zamknięte. Trzasnęłam dłonią w opalizującą powierzchnię, chcąc, żeby się otworzyły, ale nie miały zamiaru.

Nie powiedziałam, że ci to ułatwię, siostro, roześmiała się Perła w mojej głowie. Chcę, żebyś cierpiała. Przez bardzo, bardzo długi czas, tak jak ja cierpiałam przez ciebie. Chcę zakopać na zawsze w ziemi tę małą cząstkę ciebie, uwięzioną, krwawiącą i świadomą. Chcę, żebyś czuła swoje krzyki niosące się przez wieczność. Zasługujesz na to.

Oparłam się plecami o gładką ścianę, w której powinny znajdować się drzwi. Dyszałam ciężko i przyglądałam się nowym żołnierzom zalewającym korytarz, blokującym każdą możliwą drogę ucieczki. Usłyszałam metaliczne kliknięcia, kiedy wycelowali we mnie broń, ale mężczyzna na czele uniósł zaciśniętą pięść i żaden z nich nie nacisnął spustu.

– Połóż go – powiedział mężczyzna. – I uklęknij z rękami za głową. Nie byłam w stanie rozbroić tylu strzelb. A nawet gdybym mogła, mieli inną broń i wyczułam, że kilku z nich, a może i wielu, posiadało inną moc, której mogli użyć przeciwko mnie.

Znalazłam się w pułapce.

Ale nie miałam zamiaru oddać chłopca.

Ani klękać.

Nie teraz. Nie przed nimi. Nigdy.

Przywódca sił ochrony musiał to wyczuć, bo skinął ostro głową, przyłożył broń do ramienia, westchnął i strzelił. Raz.

Trafił mnie w nogę, roztrzaskując kość udową, a ja krzyknęłam i mało nie upadłam.

Zaczął celować w drugą nogę. Kiedy posłałam moc, próbując unieszkodliwić jego broń, coś mnie zablokowało – on albo któryś z jego ludzi.

Ściana zmiękła pod moimi plecami, wybrzuszyła się na zewnątrz pod moim ciężarem, a ja runęłam, kiedy z trzaskiem rozchyliła się jak dziwne, okrągłe wargi.

Tym razem mnie wypluta.

– Cassiel! – krzyknął Luis. Chwycił mnie za rękę i wciągnął za łuk kopuły. Klepnął dłonią w jej powierzchnię, nakazując jej się zamknąć na oczach przywódcy ochrony.

– O Boże, do cholery… W okolicy panował jeden wielki chaos. Agenci FBI zjechali ze zbocza opancerzonymi ciężarówkami i wdali się w regularną walkę ogniową z oddziałem strażników Perły, a inni odpierali atak chimer – niedźwiedzi i panter. Wszystko było oświetlone piekielnym, intensywnym blaskiem płonących wokół nas koron drzew.

Turner podbiegł do nas, dysząc. Zatrzymał się jeszcze po drodze, wymieniając strzały z ochroniarzami Perły. Chwycił mnie za jedną rękę, Luis za drugą, żeby mnie odciągnąć. Martwy chłopiec upadł na ziemię.

– Nie! – krzyknęłam. – Zabierzecie go! Zabierzecie go! – Wyrywałam im się jak szalona, chwytając ciało chłopca. Luis zorientował się, że wszyscy zginiemy, jeżeli mi nie pomoże, więc przerzucił sobie chłopca przez ramię i pociągnął mnie, kulejącą na jedną nogę, w stronę opancerzonego pojazdu.

Wsadzili mnie do środka, gdzie czekał lekarz. W samochodzie zobaczyłam dwoje śpiących dzieci-Strażników oraz Isabel, zwiniętą w kłębek w rogu, obserwującą walkę przerażonymi oczami. Spojrzała na mnie, zakrwawioną, bladą, dziką i rzuciła mi się w ramiona, a ja opadłam na miejsce obok niej.

Chciałam ją przytulić, ale świat wirował wokół mnie ociężale, ból zalewał mnie falami, przesłaniając wszystko.

– Nie ruszaj się – usłyszałam słowa lekarza, a później zapadłam w ciemność.

Nie słyszałam nawet odgłosów wystrzałów.

Загрузка...