Gloria Jensen niewiele mogła nam powiedzieć. Była senna od środków przeciwbólowych, starannie zabandażowana, a złamaną rękę miała na plastikowym temblaku. Państwo Jensen nie wiedzieli, co zaszło na przyszpitalnym parkingu. Zdążyli się już wylewnie przywitać z córką. Usiedli po obu stronach łóżka i co chwila dotykali Glorii, jakby nie chcieli spuścić jej z oka nawet na chwilę.
Gloria otworzyła szeroko oczy, gdy mnie zobaczyła. Weszłam sama, Turner i Luis zostali na korytarzu z naszą małą napastniczką. Luis utrzymywał ją w sztucznej śpiączce, aby powstrzymać dziewczynkę przed dalszym niszczeniem siebie albo wszystkiego dookoła, a Turner, jak przypuszczam, wolał nie wchodzić mi w paradę. Coraz baczniej mi się przyglądał.
Gloria nie powiedziała mi nic istotnego. Została zabrana ze szkoły. Usiłowała walczyć z mężczyzną, który ją porwał. Złamał jej rękę, aby nad nią zapanować, związał ją, zakneblował i wrzucił do bagażnika swojego samochodu.
– Później, po bardzo długim czasie pojawił się drugi mężczyzna – powiedziała. – Nie wiem, jak się tam dostał. Po prostu bagażnik nagle się otworzył, a on wydostał mnie stamtąd i oddał policjantowi, a potem znów zniknął. Później przywieźli mnie tutaj.
Rashid. Ściszony ton głosu Glorii potwierdzał, że wyczuła, iż mężczyzna, który ją uratował, jest w jakimś sensie inny.
– Ten pierwszy mężczyzna – zagadnęłam. – Znałaś go? Widziałaś go wcześniej? Gloria skinęła głową, a małe warkoczyki podskoczyły jej przy twarzy.
– Był na obozie zeszłego lata – odpowiedziała. – Nazywał się Holden. Nie podobało mi się tam, więc tata zabrał mnie do domu. Ale Brianna została.
– Brianna – powtórzyłam. – To twoja przyjaciółka?
– Tak. Jej rodzice dużo podróżują. Spędza ze mną wiele czasu. Ale jej się tam podobało. – Zaspana twarz Glorii przybrała wyraz niechęci. – Starali się być mili, ale widziałam, że nie są. Powiedziałam tacie, że chcę wracać, i mnie zabrał. Bri-Bri nie chciała jechać.
– Brianna jest w twoim wieku? – zgadywałam. – Ma jasne włosy splecione w dwa warkocze? Gloria była tak zaskoczona, jakbym nagle machnęła czarodziejską różdżką i z powietrza wyczarowała słonia.
– Tak, to Bri! Skąd wiesz?
– Magia – wyjaśniłam z poważną miną, a ona uśmiechnęła się rozpromieniona. – Glorio, chcę, żebyś coś zrozumiała. Ty i twoi rodzice nie jesteście bezpieczni. Ci ludzie mogą przyjść po ciebie znowu. Moim zdaniem będą próbowali. Musisz być uważna, zgoda? I… – Spojrzałam na matkę Glorii. – I musisz zostać przeszkolona, żebyś rozumiała, co cię czeka.
Matka Glorii skrzywiła się, a potem skinęła głową. Delikatnie poklepała córkę po ramieniu.
– To dlatego, że jesteś wyjątkowa, skarbie – powiedziała. – Tak jak ja kiedyś. Wytłumaczę ci, co to oznacza. Gloria spojrzała na nią przez ramię.
– Ja już to wiem, mamo – stwierdziła spokojnie. – Oglądałam wiadomości. To magia, prawda? Jak ci ludzie, którzy potrafią wywołać deszcz.
– Tak. – Matka Glorii westchnęła ciężko. – Mniej więcej się zgadza, twoja moc prawdopodobnie będzie związana z pogodą. Tak jak moja. – Pani Jensen znowu ostro spojrzała w moją stronę. – Czy Strażnicy będą ją chronić?
– Obawiam się, że Strażnicy w tej chwili nie są w stanie ochronić samych siebie – powiedziałam. – Musicie pilnować jej sami.
Ruszyłam do wyjścia, ale powstrzymał mnie błagalny wzrok Glorii Jensen.
– Jesteś dzielna, Glorio Jensen – powiedziałam, ujmując jej drobną dłoń. – Nie pozwolisz, żeby to cię zatrzymało. Wiem, jak się bałaś tam, w samochodzie, wyczuwałam to. I wiem, jak cierpiałaś. Ale jesteś silna. Na pewno któregoś dnia staniesz się wspaniałym Strażnikiem.
– Ale nie teraz?
– Nie – odparłam. – Nie teraz. I nie powinnaś pozwolić, żeby ktoś cię do tego zmuszał. Ścisnęłam ją za rękę i wlałam w nią trochę uzdrowicielskiej siły Luisa, która wyzwoliła w jej oczach blask i w pewnym stopniu pokonała strach i ból. Później ukłoniłam się jej rodzicom i wyszłam.
Wcześniej jednak przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie, które zadałam jej ojcu. Odpowiedź nie zaskoczyła mnie wcale.
Brianna, według listy, którą dokładnie przestudiowałam, nazywała się Kirksey i znajdowała się w szpitalu w La Jolla, czyli tu, gdzie właśnie byliśmy. Kiedy Turner skontaktował się z funkcjonariuszami głównej kwatery Strażników, dowiedział się, że rodzice Brianny niezupełnie podróżowali… Nie żyli. Zginęli w niedawnej potyczce Strażników z czymś na Florydzie, nie wiadomo, czy to coś miało naturę paranormalną. Ale nie ulegało wątpliwości, że oboje zginęli. Ich ciała znaleziono niedawno.
– Myślisz, że zabijają rodziców? – zapytał spięty Luis. – Po to, żeby zabierać te dzieci, które okażą się przydatne? – Nie miałam wątpliwości, że mówi o śmierci Manny'ego i Angeli. Ja jednak miałam wrażenie, że za tym atakiem nie stała Perła. Według mnie był on raczej wynikiem porachunków między ludźmi.
– Może to zwykły wypadek – zastanawiał się Turner. – Biedny dzieciak. Jest sierotą i nawet o tym nie wie. Myślicie, że przez cały ten czas była na Ranczu?
– Wątpię – powiedziałam. – Szkoła zgłosiłaby jej zaginięcie, chyba że powiadomiono ją o przeprowadzce. Może ktoś ukrył sprawę, informując władze, że jest… jak to się mówi? Nauczana w domu.
– Jeśli tak, mogli mieć ją przez cały ten czas. – Turner jęknął. – A Jensen mógł zabrać to dziecko do domu.
– To nie jego wina. – Kiedy dwaj mężczyźni spojrzeli na mnie, wzruszyłam ramionami. – Chciała zostać. Pan Jensen nie mógł więc jej stamtąd zabrać. Miał to być obóz i przypuszczam, że Brianna miała wtedy pozwolenie rodziców.
– Ile? – zapytał Luis. – Ile dzieciaków było na tym obozie? Właśnie to pytanie zadałam ojcu Glorii, wychodząc z jej pokoju.
– Setki – odpowiedziałam. – A obóz zorganizowano tutaj, w Kalifornii, nie w Kolorado.
Obóz znajdował się w Kolorado, kiedy go odkryliśmy, ale zniknął bez śladu, zanim Strażnicy i Ma'atowie zdążyli się zjawić, żeby dokończyć zadanie. Perła zatarła wszelkie ślady.
Nie byłam teraz już pewna, czy to było jedyne miejsce, w którym przetrzymywali dzieci. Może mieli takich miejsc dziesiątki, porozrzucanych po całym świecie. Perła nie była już fizycznie obecna na Ziemi jak Wyrocznia. Mogła znajdować się gdziekolwiek. Wszędzie. Jak pająk na środku mrocznej, delikatnej pajęczyny mocy. Atak Branny był rodzajem kpiny z nas.
Patrz, mogę zabrać dziecko z twojego rodzinnego miasta, wyszkolić je i wysłać za tobą, dokądkolwiek mi się zamarzy. Przecież Perła mogła wykorzystać jakieś dziecko z Kalifornii. Ale celowo zadała sobie trud, sprowadzając tu Briannę i posługując się nią ze świadomością, że dowiemy się, kim jest.
Miałam listę i środki, żeby wytropić dzieci, ale ona pozastawiała na mnie pułapki. Każde nazwisko, którego dotykałam w nadziei, że odnajdę dziecko, stawało się kanałem, przez który mogłam spodziewać się ataku. Z pewnością nie w każdym przypadku tak było, wiedziałam, że może zaatakować jedynie przez połączenie z dzieckiem, które znajdowało się pod jej kontrolą. Ale nie miałam możliwości, aby się dowiedzieć, które drzwi można bezpiecznie otworzyć, dopóki rzeczywiście ich nie otworzę i nie zobaczę, co czeka po drugiej stronie. Miły dylemat, który z pewnością ma związek z jej po – I czuciem ironii. Przechytrzyłam Perłę, zdobywając listę. I Ale ona przechytrzyła mnie, niszcząc jej przydatność.
– Setki dzieciaków – powtórzył jak echo Turner, był przerażony. – Myślicie, że to wszystkie dzieciaki Strażników?
– Możliwe, że nie. Prawdopodobnie porywa też inne dzieciaki, żeby nas zmylić. Nawet dzieci, które mają moc, są nią obdarzone w różnym stopniu. Perła zatrzyma tylko te, które okażą się najcenniejsze. Pozostałe… Pozostałe są zbędne. – Spojrzałam na Briannę i pomyślałam o Ibby, jej miniaturowym mundurze i trucicielskiej ciemności w oczach. Czy Ibby też jest zbędna?
Nie.
– O czym myślisz? – spytał mnie Luis. Delikatnie dotykał czoła Brianny, nadzorując jej sen, ale jednocześnie odczytywał wyraz mojej twarzy.
– Myślę o historii – powiedziałam. – O twojej historii, nie mojej. Dzieci były wykorzystywane do walki w wielu epokach. I są wykorzystywane nadal, w niektórych częściach twojego świata. Łatwo je wyszkolić, łatwo je zastąpić. Raczej nie można mieć wątpliwości, że dla Perły stały się przydatne do walki z ludzkością, ale dżinny… dżinny, ogólnie rzecz biorąc, nie mają skrupułów. Oczywiście, znajdą się i tacy, którym żal będzie ludzi, zwłaszcza wśród nowych dżinnów. Ale dla innych ludzie niezależnie od wieku są zbędni. W kategoriach zagrożenia dziecko nie różni się niczym od dorosłego człowieka. Rozumiesz?
– Nie – odpowiedział.
– Dzieci są bronią przeciwko Strażnikom – wyjaśniłam. – Nie przeciwko dżinnom. A ona walczy przecież z dżinnami. Luis westchnął ciężko.
– Chcesz powiedzieć, że ma w zanadrzu coś jeszcze. Coś gorszego.
– Myślę – zaczęłam, przyglądając się niewinnej twarzy śpiącej Brianny -… że musimy powstrzymać Perłę, zanim uda jej się dokończyć batalię ze Strażnikami i rozpętać prawdziwą wojnę, bo inaczej moje możliwości nie wystarczą.
– Aby powstrzymać dżinny przed zrobieniem tego, co Ashan polecił tobie?
– Tak – odpowiedziałam łagodnie. – Czuję się jak zwierzę w pułapce, Luis. Co jeszcze będę musiała sobie odciąć, żeby przeżyć?
Bezwiednie powędrował wzrokiem ku mojej dłoni, a potem go odwrócił. Zacisnęłam metalowe palce, metal był zimny w dotyku. Uniosłam pięść i rozpostarłam ją. Na brązie znajdował się delikatny szkic linii i spirali moich odcisków palców, a wzory na moich dłoniach były odbiciem tego, kim byłam w cielesnej postaci. Potarłam palcami o siebie i poczułam moją fantomową dłoń.
– Czy zbadał ją lekarz? – spytałam. Luis skinął głową. – Więc musimy ją obudzić. Ostrożnie. Możesz zablokować jej dostęp do mocy?
– Niewykluczone, że tak – odpowiedział. – To zależy. Mogę spróbować. Niebezpiecznie było przebywać ze Strażnikiem Ognia w szpitalu, gdzie tyle kruchych i delikatnych istnień mogło zostać narażonych na ryzyko. Wiedziałam, jak Brianna się czuje. Mogliśmy nad nią zapanować, ale niezupełnie. I nie bez wysiłku. Istniały zasady zablokowania, a nawet odebrania mocy, ale były trudne i czasochłonne, wymagały też wyjątkowo delikatnych działań. Mimo największej staranności, pewien procent osób im poddanych zostawał kalekami, szaleńcami lub ginął.
Przeprowadzenie takich zabiegów na dziecku wydawało mi się nie do pomyślenia. Wiedziałam, że Luis postara się, żeby interwencja okazała się jak najmniej inwazyjna. Trzeba ją było uciszyć. Mimo wszystko jednak przedsięwzięcie wydawało się ryzykowne.
Choć mniej ryzykowne niż pozostawienie jej w spokoju, aby mogła uderzyć, kiedy zechce.
Skinęłam głową i Luis zdjął blokady, które utrzymywały Briannę w sztucznej śpiączce. Wybudziła się tak szybko, jakby ją popychała jakaś dodatkowa siła. Dziewczynka otworzyła oczy – były surowe i skupione. Żadnej dezorientacji, tylko bystre, czujne spojrzenie.
Luis przycisnął palce do jej skroni i zamarł z opuszczoną głową. Skupiał się. Źrenice Brianny rozszerzyły się, a jej zaczęło brakować tchu pod wpływem złości i frustracji. Dłonie dziewczynki otwierały się i zaciskały w pięści konwulsyjnie, ale nie wykonała żadnego innego ruchu.
Wyczułam, że nie mogła.
– Brianno – odezwałam się, siadając na brzegu jej małego, wysokiego łóżka i spoglądając jej głęboko w oczy. Dostrzegłam w nich odbicie… czegoś więcej. – Brianno Kirksey. Nazywam się Cassiel. Wiesz, kim jestem?
Nie miałam wątpliwości, że mnie zna. Nienawiść w jej oczach była zdumiewająca. Wykrzywiała jej twarz, wyginała ciało tak, jakby chciała się na mnie rzucić.
– Nienawidzę cię! – Jej przerażająco głośny krzyk odbijał się echem od surowych ścian i płytek, jakby co najmniej gromada dzieci wykrzykiwała te słowa. – Nienawidzę cię!
Pościel zaczęła dymić i agent Turner pojawił się, żeby zdusić ogień. Jego siła z pewnością nie dorównywała sztucznie wywołanej sile małej Brianny, ale był w stanie poradzić sobie z ubocznymi skutkami złości dziewczynki. Na razie.
– Wiem, że mnie nienawidzisz – kontynuowałam. – Nienawidzisz mnie, bo powiedziano ci, że dopuściłam się potwornych rzeczy.
– Zabiłaś ich! – krzyknęła i opadła na poduszki pod uspokajającym wpływem Luisa, rzucając się w niekontrolowany sposób. – Zabiłaś moich rodziców! Widziałam to!
Aha. To w ten sposób Perła zapewniała sobie lojalność swoich żołnierzy, przynajmniej tych skierowanych przeciwko mnie; pokazywała im przerażający obraz ze mną jako czarnym charakterem w roli głównej. W rzeczywistości to Perła, a raczej któryś z jej zaufanych podwładnych zabił rodziców Brianny, upodabniając zabójcę do mnie. Całkiem możliwe, że Briannie pokazano odpowiednio zmontowane zdjęcia albo film, z których wynikało, że to ja jestem wszystkiemu winna. Dzieci przyjmowały wszystko bardzo dosłownie. Nie miała powodu sądzić, że ktoś ją okłamuje.
Nie było najmniejszego sensu przekonywać Brianny, a raczej usiłować jej przekonać, że to nie ja zabiłam jej rodziców. Przerwałam rozmowę i spojrzałam na Luisa i Turnera.
– Pójdę – powiedziałam. Skinęli głowami. Tunerowi najwyraźniej ulżyło, Luis miał zawziętą minę, ale przecież skupiał prawie wszystkie wewnętrzne siły na dziewczynce.
Słyszałam jej krzyki, idąc przez korytarz, później jednak umilkła. Oparłam się o ścianę z zamkniętymi oczami i nasłuchiwałam jej głosu, łez i złości.
Nie jestem twoim wrogiem, posłałam do niej myśl, chociaż Brianna ani jej nie usłyszała, ani nie chciała usłyszeć. Została dogłębnie zraniona, jeżeli nie fizycznie, to psychicznie. Jej ból był ceną za determinację Perły, aby usunąć mnie ze swojego równania.
Uśmiechnęłam się dziko. Zobaczymy, siostro, pomyślałam. Zobaczymy, kto wygra.
Wyjęłam szkatułkę z listą z kurtki i przytrzymałam ją w prawej dłoni. Tym razem zaskakująco trudno było ją otworzyć protezami palców lewej dłoni. W końcu mi się udało, chwyciłam listę i zaczęłam przeglądać rząd nazwisk. Tylu nazwisk. Tylu dzieci, z których każde narażone było na wielkie ryzyko.
Na pewno jest coś, co mogę zrobić. Kiedy dotykałam nazwisk metalowym palcem, poczułam odległe echo. Nie był to ten sam intensywny kontakt, jakiego doświadczyłam wcześniej, przypominał bardziej szept, coś na krawędzi świadomości.
Metal wytwarzał barierę obojętności pomiędzy mną a mocą listy. Poczułam przypływ zainteresowania, niemal nadziei i z trudem nad nim zapanowałam. Nie ma dowodów, pomyślałam. Dopóki Perła nie zaatakuje i nie uda jej się mnie dotknąć.
Usiadłam na pobliskiej ławce i spróbowałam jeszcze raz, dotykając pierwszego nazwiska, a potem kolejnego. Doświadczyłam pogmatwanych, niewyraźnych odczuć. Zwykłe życie, pomyślałam. Nic, co mogłabym bez trudu wychwycić. Przesuwałam palcem po liście, dopóki nie wyczułam czegoś niezwykłego.
Intensywne, dzikie wrażenie. Zawładnęło mną na chwilę, a później poczułam wyraźnie. Wściekłość. Strach. Przerażenie.
Zerknęłam na nazwisko pod palcem.
Alex Carter. La Jolla, Kalifornia. Działo się to tutaj, dokładnie tutaj.
Wzięłam oddech i położyłam palec wskazujący prawej, cielesnej ręki na nazwisku Alexa i wzdrygnęłam się, kiedy przetoczyła się przeze mnie fala odczuć, przenikając moje nerwy do żywego. Wraz ze strachem i bólem przyszła świadomość, pewna i instynktowna.
Wiedziałam, gdzie jest. I nie był wcale daleko.
Zatrzasnęłam listę, zamknęłam szkatułkę i wsunęłam do kieszeni kurtki. Ciągle słyszałam zaspany, wściekły głos Brianny, przerywany głosem Luisa albo Turnera.
Nie, pomyślałam. Ta sprawa należy do mnie, do mnie.
Jak na zawołanie, kiedy kierowałam się do wyjścia, zadzwonił mój telefon komórkowy. Odebrałam, nie patrząc na wyświetlacz.
– Rashid – powiedziałam. Żadnej reakcji. – Rashid, gdzie jesteś? Cały czas śledzisz faceta, który uprowadził Glorię? Przywitał mnie szum zakłóceń, zakłóceń wśród których usłyszałam głos dżinna.
– …pomocy… – Nie był już dumny. Nie był już pewny siebie. Bał się. A w każdym razie takie sprawiał wrażenie.
– Powiedz mi gdzie. Nie odezwał się, ale na wyświetlaczu pojawił się plik danych z mapą i pulsującym punktem.
– Jadę – powiedziałam i wybiegłam w ciemność. Na specjalnym parkingu przed szpitalem stało kilka motocykli. Włożyłam do stacyjki kawałek drutu i roztopiłam go, po chwili płynna masa zastygła, zamieniając się w idealny kluczyk.
To był harley – najwyraźniej bardzo popularna marka. Wydawał mi się jeszcze większy niż ten, którym jechałam ostatnio, cały chromowany, z ciężkimi sakwami z czarnej skóry. W jego liniach dostrzegłam agresję. Złość.
Od razu go polubiłam. Pasował do mojego nastroju.
Otwarłam przepustnicę i motocykl rykiem ruszył sprzed szpitala. Skierowałam się w stronę, gdzie według maleńkiej mapy znajdował się Rashid. Różany Kanion – nie przypadkowo, nie miałam wątpliwości – w tym samym miejscu wyczułam obecność męczonego dziecka Strażników, aleja Cartera. Naciskałam gaz coraz mocniej i mocniej. Światła wokół mnie zlały się w jedną smugę. Pędziłam niebezpiecznie szybko, za szybko nawet jak dla dżinna, którym już nie byłam. Ale rzeczywistość była nieubłagana – Rashid znalazł się w pułapce, a Alex Carter cierpiał. Groziło mu niebezpieczeństwo. A ja byłam przekonana, że jeśli się pośpieszę, mogę im pomóc.
Nie udało mi się.
Skręciłam w boczną uliczkę, skupiona całkowicie na mapie, na tym, żeby znaleźć jakąś drogę na skróty. Ciemne budynki migały obok mnie jak czarne plamy.
I nagle coś uderzyło mnie od tyłu. Było to jak silny cios pięści giganta. Motocykl ruszył do przodu w niekontrolowanym poślizgu, potem poczułam, że lecę w powietrzu, a świat zawirował wokół mnie. Usłyszałam brzęk tłuczonego szkła i rozbijanego metalu i zobaczyłam odbicie swojej twarzy w lustrze. Nie, nie w lustrze, w szybie okiennej ciemnego budynku, w który wbiłam się z prędkością niemal stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, rozbijając szybę z taką siłą, że duża jej część zamieniła się niemal w proch. Krawędzie szklanej tafli okazały się jednak śmiertelnie ostre i poczułam, że szarpią moje ciało jak zęby rekina, tyle że przez jedną krótką chwilę. Potem uderzyłam w ścianę i poleciałam do tyłu. W miejscu, w które wcześniej uderzyłam, dostrzegłam plamę krwi… a potem leżałam na ziemi, nieruchomo, widziałam tylko w górze kołyszące się światła. Usłyszałam odgłos butów miażdżących szkło.
Spoglądał na mnie dżinn. Rashid. Przystojny, egzotyczny i zupełnie beznamiętny.
– Jesteś ciężko ranna – stwierdził. – Co obetniesz sobie tym razem, żeby się uratować, Cassiel? Głowę? Byłoby zabawnie.
Odwróciłam się na brzuch i próbowałam powoli wstać, podpierając się na rękach i kolanach.
Ciężki but Rashida wbił mi się w plecy, wgniatając mnie twarzą w potłuczone szkło. Być może krzyknęłam. Czułam jednak spokój i usiłowałam logicznie myśleć. Ale nie mogłam się podnieść.
– Rashid – powiedziałam i odwróciłam twarz na bok, spoglądając na niego przez splamione krwią jasne włosy. – Wcale nie wyglądasz, jakbyś potrzebował pomocy. – W moim głosie było coś dziwnego. Lekkość, beztroska, niemal obojętność. Mój wewnętrzny dżinn wyłaniał się jak potwór z ciemności.
Rashid spojrzał na mnie z góry. Powoli uniósł brwi i otworzył szerzej oczy. – Od ciebie? – spytał i ziewnął, ukazując ostre jak igły zęby. – Ja miałbym potrzebować pomocy? Nie. Nigdy.
– Ktoś do mnie zadzwonił – wytłumaczyłam. – Ktoś, kto podszywał się pod ciebie. Dostałam mapę. Przyjechałam, żeby cię ratować.
– Zabawne – skwitował. – Ale bez znaczenia. Nie jestem aż tak przeczulony, żeby się tym przejmować, żeby obrażać się o coś, co nawet mnie nie dotyczyło.
– A powinieneś – powiedziałam. – Jeżeli nie zostałeś stworzony przez Perłę. Wykorzystuje cię, żeby mnie do siebie zwabić. Czy to cię nie obraża?
Ciężar jego buta na moich plecach zelżał. Rashid niemal kocim ruchem przysiadł na piętach obok mnie i wpatrywał się we mnie z nieludzką intensywnością.
– Nie jestem przez nikogo stworzony.
– Tak mi się właśnie wydawało – podjęłam. – A jednak mnie zaatakowałeś. – Byłam ranna, co prawda nie śmiertelnie, ale nie chciałam, żeby zobaczył jak bardzo. – Skoro nie należysz do niej, to dlaczego mnie zaatakowałeś?
– Nie zaatakowałem cię. – Rashid wzruszył ramionami. – Tylko zobaczyłem twój wypadek. Dlaczego miałbym na ciebie napadać? Co ja mam z tym wspólnego?
Przewróciłam się na bok w miazdze potłuczonego szkła i spojrzałam na niego w górę. Uniósł brew.
– W takim razie, czyja to sprawka?
– Masz naprawdę imponującą liczbę wrogów – zauważył. – Jednak ja niekoniecznie się do nich zaliczam. Przyszedłem zobaczyć, czy jesteś martwa, to wszystko. Byłem ciekaw.
Ciekawy. Akurat. Poczułam przypływ zimnej, chorobliwej złości, ale stłumiłam ją. Złość nie pomoże mi poradzić sobie z Rashidem ani z żadnym innym dżinnem, chyba że mogłabym walczyć.
– Dziękuję, że sprawdziłeś – powiedziałam, nie mogąc ukryć sarkazmu w głosie. – Skoro nie ty…?
– Jakiś człowiek – powiedział to tak, jakby wszyscy byli jednakowi. Z jego punktu widzenia najprawdopodobniej tak to właśnie wyglądało.
– Pomóż mi wstać – poprosiłam.
– Będzie boleć.
– Wiem, dziękuję. Pochylił się, wsunął mi rękę pod ramię i podciągnął mnie, żebym mogła stanąć. Przytrzymałam się ściany. Krew ciekła ze mnie i plamiła podłogę. Skupiłam się mocno na tym, żeby powstrzymać krwotok z ran – z setek ran, małych i śmiertelnych nacięć, od których mogłabym wykrwawić się na śmierć.
– Stoisz – zdumiał się Rashid. Był najwyraźniej zaskoczony. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. – Cóż, być może chwilowo.
– Posłuchaj mnie – powiedziałam. – Ta wojna nie toczy się przeciwko ludziom, rozumiesz? To wojna przeciwko dżinnom. Przeciwko tobie. Możesz walczyć teraz albo później, kiedy Perła będzie o wiele silniejsza. Wybór należy do ciebie.
– Proponujesz mi, żebym walczył po twojej stronie? Biorąc pod uwagę, jak dobrze ci idzie do tej pory? Jestem zaszczycony. – Spojrzał w ciemność, jakby nasłuchiwał czegoś w oddali. – Coś po ciebie jedzie. Powinnaś uciekać.
– Rashid – prychnęłam. – Walcz ze mną albo zejdź mi z drogi raz na zawsze. Nowe dżinny muszą być zawstydzone, że jest wśród nich taki tchórz.
Zamarł, twarz mu znieruchomiała, oczy zapłonęły, a później usłyszałam głuche warknięcie, które narastając, odbiło się echem od ścian. Szkło, które jeszcze się nie roztrzaskało, pękło w tej chwili z ostrym, głośnym brzękiem.
Później Rashid odwrócił się i oparł przy mnie plecami o ścianę.
– Jeżeli zginiesz – odezwał się -… nie będzie mi zbyt przykro. Ale nie pozwolę, żebyś przeżyła i opowiadała swoje kłamstwa o moim tchórzostwie.
– Uwierz, że mnie też nie będzie przykro, jeżeli ty zginiesz – powiedziałam i zakaszlałam. Krew zrosiła powietrze delikatną mgłą, ale poczułam się lepiej. – Kto po nas jedzie?
– Nie kto, tylko: co – sprostował.
Ulica eksplodowała z hukiem rozpadającej się skały. W gejzerze dymu oraz pyłu fruwały kawałki metalu i kamienia, i coś… podniosło się z gruzów.
Nie. Powstało z gruzów. Kawałek po kawałku, kamień po kamieniu. Z bardzo niewyraźnie przypominającym głowę głazem. Ze straszliwie powykręcanym metalem w miejsce rąk, zakończonych ostrymi pazurami, które iskrzyły od przepływającego prądu elektrycznego z podziemnych linii napięcia. Ciało ukształtowane z gorącego asfaltu naszpikowanego śmieciami, metalem i krzycząca twarz wtopiona w tors, była to twarz pechowego przechodnia schwytanego w to szaleństwo w chwili śmierci. Kolejna dusza na moim sumieniu.
Bestia odwróciła głowę w naszą stronę. Kiedy zaczęła się toczyć z łoskotem w stronę budynku, uderzyła w poskręcany wrak harleya, którym wcześniej jechałam, odkształciła go jeszcze bardziej i zdeformowała, a potem pochłonęła, wzmacniając swoją zbrojną szatę.
Bestia przypominała golema, którego ktoś wskrzesił. A golem będzie się odradzał bez przerwy, dopóki nie zostanie zniszczone nasienie, z którego powstał.
Ale szukanie nasienia przypominałoby szukanie igły w stogu siana.
– Nie jest dobrze – powiedział Rashid. – Wiesz, jak to powstrzymać?
– Teoretycznie.
– Poza teorią nie masz nic – prychnął. – Przyjdzie po jedno z nas i nie zwróci uwagi na drugie; niezależnie od tego, które z nas wybierze, drugie musi podjąć działania. I żadnego gadania o tchórzostwie czy hańbie, bo inaczej odetnę ci drugą rękę i cię nią nakarmię.
Miałam wrażenie, że nie żartuje.
– Jeżeli upadnę… – zaczęłam.
– To nie żyjesz – odpowiedział. – A ja mogę odejść, nie dając powodu do dalszych obelg na temat mojej odwagi. Wydaje mi się zatem, że byłoby lepiej, gdybyś nie umarła, jeżeli chcesz, żebym walczył z tobą przeciw twoim wrogom.
Uśmiechnęłam się do niego, pokazując zakrwawione zęby.
Rashid, z powodów, których nie byłam w stanie pojąć, roześmiał się i odsunął ode mnie, wychodząc naprzeciw czekającego potwora. Z każdym krokiem robił się coraz większy. Rósł w oczach, mając za nic jakiekolwiek ludzkie zasady.
Kiedy znalazł się tuż obok golema, był mu prawie równy.
Uchylił się przed nikczemnymi, wyszczerbionymi szponami bestii, przystawił mu ramię do piersi i pchnął go w tył z ogłuszającym zgrzytem metalu trącego o kamień. Golem cały czas się formował, cały czas uczył się siły i równowagi, które zmieniały się, gdy pochłaniał coraz nowsze szczątki, nową masę ze zniszczonej ulicy. Kiedy uderzył o smukły metalowy słup latarni, światło rozbłysnęło, zamigotało i cała konstrukcja zgięła się i skręciła, oplatając golema jak winorośl. Przez sekundę myślałam, że jest w pułapce, że to Rashid go spętał, ale golem po prostu wchłonął metal, wyrywając słup z betonowych fundamentów.
Zmylił Rashida ogłuszającym hukiem, jakby walącej się budowli, a kiedy Rashid się cofnął, golem odwrócił się i podbiegł do mnie wstrząsającym ziemią truchtem. Jednak to ja byłam jego prawdziwym celem. A golema nie dało się po prostu zabić.
Jak powiedział wcześniej Rashid: ponieważ to mnie chciał zniszczyć golem, jedynym moim zadaniem było przeżyć. Rashid natomiast miał tak wykorzystać nastawiony na jeden cel umysł golema, żeby go zniszczyć. Teoretycznie powinnam doznać ulgi na myśl o tym, że kiedy uciekałam i walczyłam o życie, był ktoś, kto wysilał się, żeby zapewnić mi przeżycie.
A ponieważ tym kimś był Rashid, nie miałam żadnej gwarancji, że podejdzie do tego zadania z pełnym zaangażowaniem. Nie zachęcało mnie to do ryzyka.
Typowa obrona, jaką mógłby zastosować człowiek, żeby odeprzeć atak, wobec golema byłaby bezużyteczna. Wszystko, czym rzuciłabym w golema, zostałoby przez niego wchłonięte i przyczyniłoby się do tego, że urósłby jeszcze bardziej w siłę. Dlatego postanowiłam, że będę uciekać. Wysadziłam dziurę w ścianie na tyłach zdemolowanego sklepu z ciuchami, jak sobie później uzmysłowiłam. W sklepie stały upiornie nieruchome figury manekinów, zamarłe w dziwacznych pozach. Wywołałam już spore zniszczenia, które jednak były niczym w porównaniu z tym, co zaraz miał zrobić golem, a ja nie mogłam zrobić nic, żeby temu zapobiec, nawet gdybym chciała.
Czułam się teraz niebezpiecznie osłabiona i potrzebowałam uzdrowienia. Energia, którą zaczerpnęłam od Luisa, w normalnych okolicznościach wystarczyłaby, żebym sobie poradziła, ale te okoliczności były dalekie od normalnych. Potrzebowałam większej ilości energii.
Będzie go to bolało, ale musiałam ją mieć. W tej chwili od tego zależało moje życie.
Przystanęłam, oparłam się o ścianę i otworzyłam połączenie między nami, poszerzając je do maksimum. Napłynęła do mnie moc, zalewając moje żyły złotem, wymywając ból i zmęczenie. Rany się zagoiły, ale tylko na tyle, żeby zapobiec utracie krwi. Bliznami trzeba będzie zająć się później. Uniknęłam złamań, ale miałam kilka wewnętrznych urazów. Zrobiłam, co mogłam i zgromadziłam ostatni cenny zapas energii.
Wyczuwałam ból Luisa z powodu tego, co zrobiłam. Przepraszam, wyszeptałam przez połączenie. Zostawiłam go bezbronnego, niemal zniszczonego. Nie mógł mi dać nic więcej. Wykorzystałam następny wybuch mocy, żeby wysadzić w ścianie dziurę mniej więcej moich rozmiarów, potem jeszcze wyważyłam drzwi w kolejnej ścianie i przedarłam się przez chmurę duszącego pyłu, potykając się o jedną z toczących się cegieł, i wyszłam z drugiej strony budynku, na wąską dróżkę na tyłach. Nad drzwiami wisiał odrapany, brudny szyld z nazwą firmy, tuż po lewej stronie stał wielki, zniszczony metalowy śmietnik. Przebiegłam uliczką najszybciej, jak mogłam, pognałam kolejną boczną ulicą niemal w zupełną ciemność. Nie zatrzymywałam się nawet na chwilę.
Słyszałam za sobą bezustanny chrobot golema, wchłaniającego wszystko, co stanęło mu na drodze. Gigantyczny metalowy kontener na śmieci wydał niemal organiczny pisk, kiedy golem rozdzierał go, deformował i wykorzystywał do zbudowania swojego ciała. Z każdą chwilą potwór stawał się coraz większy, silniejszy, cięższy i bardziej niebezpieczny dla mnie oraz dla wszystkiego, co stanie mu na drodze. Pobiegłam w stronę szerszej, oświetlonej ulicy, którą przejeżdżały samochody. Wyskoczyłam na jednię tuż przed nadjeżdżający pojazd. Był to van. Zahamował z piskiem opon, a spod przypalonych opon wydobyła się cienka smuga białego, cierpkiego dymu. Przez szybę dostrzegłam przerażoną twarz dobrze ubranego mężczyzny i o wiele młodszej dziewczyny, która niemal z pewnością nie była jego żoną. Szarpnęłam drzwi od strony kierowcy i otworzyłam.
– Wynocha – zwróciłam się do mężczyzny. Gapił się na mnie z szeroko otwartymi ustami, coś syknął, a ja rozpięłam pas, którym był przypięty, chwyciłam go za kołnierz, wywlokłam z samochodu i posadziłam na chodniku. Podniósł się i biegiem zniknął z drogi; dziewczyna siedząca na miejscu pasażera patrzyła za nim, a potem spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Wisisz mi pięćdziesiąt dolców, suko – oznajmiła. – Jeszcze mi nie zapłacił.
– Daruję ci życie – powiedziałam. – Możesz uznać to za napiwek, na który nie zasługujesz. Wysiadła, kiedy ja zatrzaskiwałam drzwi kierowcy i zanim oddaliła się o krok, wcisnęłam pedał gazu, przyśpieszając gwałtownie. Opuściłam szyby i patrzyłam we wsteczne lusterko. Widziałam iskry, kiedy waliły się linie wysokiego napięcia, niebieskobiałe płomienie, kiedy wybuchały za mną transformatory.
Golem był czarny, rzucał cień w blasku gwiazd, przerażający tym bardziej, że był taki bezkształtny.
Dojechałam vanem do zakrętu i znów przyspieszyłam, kierując się na północ. Rashidowi najwyraźniej nie udało się wykonać zadania – nie odnalazł i nie zniszczył nasienia, z którego golem czerpał moc, więc musiałam wymyślić plan awaryjny. I to szybko.
Świeża bryza przyniosła zapach oceanu i odgłos fal uderzających o brzeg.
Woda. Oczywiście.
Na pierwszym możliwym zakręcie na zachód ruszyłam w stronę wybrzeża. Na szczęście znajdowałam się blisko. Zerkając we wsteczne lusterko, zorientowałam się, że choć obszar poza mną spowijała ciemność, czarna jak atrament i nieprzenikniona, jednak widać było ruch. Błysk metalu. I nieustanny metaliczny zgrzyt, jakby potężny silnik za mną bez przerwy rozdzierał świat.
Nagle na siedzeniu pasażera pojawił się Rashid. Wiedziałam, że nie jest związany fizycznym ciałem. Jeśli dżinn został zraniony zbyt głęboko, aby to zranienie mogło zostać uleczone w eterycznym ciele, pozostawało ono widoczne w każdej fizycznej postaci, jaką przybierał.
Rashid wyglądał na… pokonanego. Na nagiej piersi w kolorze indygo zobaczyłam długie rozcięcie, krew miał na twarzy, na dłoniach, rękach… i nie była to krew golema. Golem nie krwawi.
Siedział przez chwilę nieruchomo, z trudem łapiąc oddech, a w końcu odchylił głowę i oparł o zagłówek.
– Nie mogę się do niego przebić. Jest za silny.
– Poddajesz się – skwitowałam. – Ty. Rashid potężny. Rashid butny.
– Daruj sobie – powiedział i poirytowany otarł krew z twarzy, a później zrobił zniesmaczoną minę i wyczyścił purpurowe plamy z siedzenia vana. – Masz potężnych wrogów jak na kogoś, kto już odpadł. Dlaczego tak strasznie chcą cię zabić?
– To cały mój urok.
– Ach, to wiele wyjaśnia. – Rashid lekko zadrżał, a ja dostrzegłam, że rozcięcie na jego piersi zrasta się w paskudną bliznę. Zdrowiał, ale niezupełnie w takim tempie, w jakim powinien zdrowieć dżinn. Rana, którą odniósł, musiała być głęboka i sięgać poziomu eterycznego. – Musisz opuścić to miejsce. Golem będzie miał ograniczony zasięg. Jeżeli odjedziesz…
– Pójdzie za mną, będzie coraz większy i zniszczy wszystko, na co się natknie – powiedziałam. – Nie jestem dżinnem. Nie mogę przeskoczyć z jednego miejsca w drugie, żeby zakłócić ślad. Wcześniej czy później mnie znajdzie, a im więcej czasu mu to zajmie, tym silniejszy się stanie.
– W takim razie nie masz szans, żeby wygrać. – Rashid na chwilę zamknął oczy.
– Nie poddam się.
– To jak zamierzasz… – Rashid zamilkł, kiedy skręciłam kierownicą, a samochód z piskiem opon niemal rozbił się o bok budynku, gdy pędziłam kolejną boczną uliczką. Była to ostatnia z przemysłowych dzielnic. Za nią, wzdłuż morza, ciągnął się długi pas równego asfaltu. Dalej znajdowały się już tylko parkingi, metalowe barierki i skaliste wybrzeże z szalejącym, mrocznym oceanem w tle, rozświetlonym blaskiem księżyca. – Nie mówisz poważnie.
– Trzymaj się – powiedziałam do Rashida i z głośnym hukiem i odgłosem ocierającego się metalu wjechałam na krawężnik, żeby dostać się na jeden z opustoszałych parkingów. Pomiędzy parkingiem a promenadą, po której w słoneczny dzień zapewne spacerują ludzie, napawając się pięknymi widokami, znajdowała się solidna metalowa barierka.
Wcisnęłam gaz do dechy, zwiększyłam prędkość, aż silnik zawył. Samochód przyśpieszył, podskoczył, a jego masa i pęd pokonały metalową barierkę. Opony zaskoczyły i pchnęły nas do przodu, ponad zgniecioną stalą. Poczułam, że jedna pęka i wybucha, ale pozostałe wytrzymały. Za nami z ciemności wyłonił się golem, czaił się o krok za nami. Był teraz wysoki jak budynek w centrum miasta – chwiejąca się masa zdartej nawierzchni jezdni naszpikowana pochłoniętymi odpadami, samochodami i pechowcami, którzy weszli mu w drogę. Koszmar wyciągał rękę w stronę vana i wymachiwał kończyną, która w niewielkim stopniu przypominała dłoń.
Metalowe kolce wielkości dźwigarów przebiły dach vana i przyszpiliły samochód do skały. W unieruchomionym vanie silnik zawył, opony płonęły, a ja uświadomiłam sobie, że to koniec. Nie przeżyjemy tego.
– Uciekaj! – krzyknęłam do Rashida i wyskoczyłam drzwiami po mojej stronie. Nie czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłucha, wiedziałam, że nie mam czasu. Golema dzielił ułamek sekundy od tego, by osiągnął swój cel i nie miał zamiaru się poddać. Nie teraz.
Pięść z kamienia i metalu uderzyła w samochód, zrównała go z chodnikiem i zniszczyła jakikolwiek ślad po nim.
Od skalistej krawędzi klifu dzieliło mnie półtora metra. O skałę poniżej uderzały fale.
Biegłam.
Golem – zmieniająca się nieustannie niszczycielska masa – ukucnął i pochłonął wrak samochodu. Nie widziałam Rashida, kiedy golem miażdżył i deformował metal, plastik i szkło, ale wiedziałam, że nie mam czasu, żeby się gapić. Albo przeżyje, albo nie. I tak nie byłam mu w stanie pomóc.
Zebrałam resztki sił i puściłam się pędem do krawędzi klifu. Kiedy dotknęłam stopą ostatniej skały, pozwoliłam, żeby moja siła eksplodowała, wyskoczyłam w górę, by po chwili runąć w stronę oceanu.
Przebiłam się przez powierzchnię wyciągniętymi w przód rękami i zanurzyłam się głęboko w wodzie. Szok wywołany zimnem był na tyle duży, że przez kilka sekund przestałam myśleć, kiedy pęd niósł mnie głębiej, a wokół mnie rosło ciśnienie. Pod powierzchnią fal było tak ciemno, że poczułam się zagubiona, zawieszona w mroźnej nocy, a moje ciało niemal natychmiast zaczęło głośno protestować. Za zimno, zbyt duże ciśnienie, brak tlenu. Nie byłam Strażniczką Pogody, woda to nie moje środowisko. Miałam poczucie, że osaczają mnie pierwotne złe moce.
Nagle potężna fala wzburzyła wodę wokół mnie, sprawiając, że zaczęłam koziołkować w srebrzystym wirze pełnym bąbelków powietrza.
Na dno zaczęło opadać coś olbrzymiego i ciemnego. Co ciekawe, niosło ze sobą światło – były to reflektory samochodów, nadal zasilane akumulatorami, uwięzione w ogromnym, lepkim ciele golema.
Golemy są przerażająco silnymi bestiami, których nie można pokonać, ale mają jedną słabość.
Nie potrafią pływać.
Kończyny golema machały bezużytecznie, rozbryzgując wokół wodę. Olbrzymia ilość metalu i kamienia, która go utworzyła i trzymała przy życiu, i dzięki której stał się taki niepokonany, w wodzie była jak kotwica, a ja unosiłam się w wodzie, przyglądając się, jak mija mnie i opada coraz niżej i niżej, w głębię pode mną. Światłą samochodów cały czas świeciły, oświetlając jego zmagania.
Zebrałam siły i zaczęłam płynąć ku powierzchni. Lodowata woda pozbawiała mnie sił, a brak tlenu wkrótce wprawi w dezorientację i każe mi oddychać, chociaż tu nie ma czego wdychać. Golem został unieszkodliwiony, pewnie na dobre, jeśli nie uda mu się wydostać z pułapki, zanim nasienie pod wpływem działania słonej wody się nie rozpuści. A wtedy golem zmieni się w bezkształtną masę odpadów porozrzucanych na dnie oceanu, stanowiąc zagadkę do rozwiązania przez przyszłych archeologów.
Ale znajdowaliśmy się blisko wybrzeża i mimo wszystko golemowi mogło się udać wydostać, gdyby ruszył dnem oceanu, wspinając się po skałach, zanim korozyjne działanie soli dotrze do jego serca.
Biała kometa siły rozdarła wodę i zdmuchnęła mnie na bok. W nieskoordynowanej plątaninie kończyn przyglądałam się, jak opada leniwym spiralnym ruchem w ciemność, gdzie słabo odbijał się blady blask oświetlenia golema. Nie miałam pojęcia, co to jest. Już mnie to nawet nie obchodziło.
Płuca zaczęły mnie boleć i kurczyć się, łaknąc powietrza. Nie mogłam czekać, nawet gdybym chciała. Wybiłam się w stronę powierzchni, z całych sił przedzierając się przez ciemność, nie widziałam nic, co mogłoby mnie poprowadzić. W końcu namierzyłam blade światło księżyca przebijające się przez fale i wystrzeliłam w stronę powierzchni, gnana ostatnim rozpaczliwym przypływem energii.
Myślałam, że się wynurzyłam i otworzyłam usta.
Oddech, który wzięłam, składał się w równej części z wody i powietrza, a ja zaczęłam pluć, krztusić się, kaszleć. Spróbowałam jeszcze raz, wiedząc, że jeżeli i tym razem mi się nie uda, nie starczy mi sił, by zachować przytomność.
A to oznaczałoby śmierć.
Do płuc napłynęło mi ciepłe, słodkie powietrze. Unosiłam się na powierzchni, kaszląc i nabierając niepewnie powietrza. Wokół mnie burzyła się woda, ciemna i zimna. Po golemie nie było śladu. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. Nie pozostały po nim nawet bąbelki.
I nagle, głęboko pode mną, dostrzegłam jasne białe światło, które rozbłysło niczym wybuch, któremu nie towarzyszyła siła. Było tylko światło, które nie gasło – rozprzestrzeniło się i zniknęło w dole jak mały jasny punkcik. Zamieniło się w jasną kropeczkę. Błysk komety, gnającej w moją stronę.
Płynęłam z całych sił, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jestem skazana na niepowodzenie już w chwili, kiedy podjęłam się wysiłku. Woda pozbawi mnie moich ziemskich możliwości, nawet jeżeli posiadałam jeszcze energię do przygotowania obrony. Poruszałam się zaledwie z prędkością zmęczonego człowieka, nie miałam szans z tym, co mogłoby wystąpić przeciwko mnie, zwłaszcza jeśli byłby to Strażnik Pogody, który ma władzę nad samą wodą.
Woda dookoła mnie przybrała kolor lśniącego błękitu, a później płomiennej bieli, kiedy gnający kształt się zbliżał. Przebił powierzchnię wody trzy metry od mnie, a światło zamigotało, zblakło, a w końcu zgasło.
Na powierzchni wody leżał Rashid, a w jego oczach odbijał się księżyc. W jego blasku skóra Rashida, która zwykle miała barwę indygo, wyglądała blado, a jego ciało pokryte było ranami ciętymi, które się nie zabliźniły.
Podpłynęłam do niego, czując, że woda i chłód obezwładniają mnie jak czyjeś dłonie. Nogi miałam jak z waty, bezsilne, powoli traciłam czucie w rękach i dłoniach, które niezdarnie odgarniały wodę.
– Bestia nie żyje – powiedział Rashid i rozpostarł lewą dłoń. Spoczywała w niej lśniąca metalowa kula. Wypaliła na jego dłoni czerwony krąg. – Nasienie. Trzeba je zniszczyć. Nie może tego zrobić dżinn.
Wzięłam je od Rashida, a on łapczywie zaczerpnął powietrza, co dobitniej niż jego mina powiedziało mi, jakiego cierpienia przysporzyło mu trzymanie nasienia golema. Rany zaczęły się powoli zasklepiać.
Nasienie było ciepłe w mojej dłoni i czułam jego wibracje, czułam, że jego moc znów się odnawia. Będzie nieszkodliwe tylko przez krótki czas.
Zamknęłam je w dłoni i zacisnęłam pięść.
Roztrzaskało się jak szkło, rozlewając na mojej dłoni coś ciepłego i śliskiego, podobnego do oleju. Kiedy znów rozpostarłam palce, zobaczyłam tylko maleńką kropelkę i skrawek przesiąkniętego olejem papieru z kilkoma niewyraźnymi znakami.
Chwyciłam go dwoma palcami i zanurzyłam w wodzie. Błyskawicznie rozpuścił się, zamieniając się w pianę.
Zniknął.
Nie widziałam zniszczenia golema, ale pewnie nie było wcale dramatyczne – spójność rzeczy po prostu… ustała, a części składowe porozrzucała siła grawitacji. Możliwe, że główny rdzeń istoty pozostał, ciężki i bezwładny, ze wszystkimi pochłoniętymi, oświetlonymi samochodami i martwymi ludźmi uwięzionymi wewnątrz. Wzdrygnęłam się lekko, myśląc, że to okropne mieć taki grób i zanurzyłam całą dłoń w wodzie, zmywając pozostałości oleju. Szczękałam zębami.
– Jedno ci powiem – oznajmił nieobecnym głosem Rashid. – Nie jesteś najnudniejszą ludzką istotą, jaką w życiu poznałem.
– Nie jestem ludzką istotą.
– Z każdą chwilą coraz bardziej się do niej upodabniasz – stwierdził i wzdychając, wyprostował się w wodzie. Woda spływała po jego ciele i włosach srebrzystymi strugami, podkreślając nieskazitelny kształt torsu i linię mięśni poniżej. Jak na kogoś, kto zdecydowanie nie jest człowiekiem, całkiem nieźle udało mu się skopiować formę, by człowieka przypominać. – Nie przeżyjesz długo w tej wodzie. Jest ci zimno.
Stwierdzał oczywistą prawdę. Popłynęłam w stronę skalistego wybrzeża, od którego bił blask świateł. Ciągle byłam niezdarna, obolała, ale zawzięta, żeby nie dać Rashidowi satysfakcji, że mnie uratował.
Rashid po chwili ruszył za mną, płynąc ze mną ręka w rękę. Wysiłek ogrzał moje ciało, oczyścił umysł i kiedy gramoliłam się w górę po kamieniach, omywana falami, miałam wrażenie, że może jednak przeżyję. Przekonanie to szybko się ulotniło, kiedy mokre ubranie przywarło do mojego ciała, odbierając mi całe ciepło, a do mnie dotarło, że nie mam czym dojechać do Różanego Kanionu, gdzie, jak pokazywała mapa, powinnam znaleźć Alexa, a może też inne dzieci, również Ibby Może zapobiegłabym w ten sposób innym atakom, szerzeniu się śmierci i cierpienia.
Gdybym tylko nie była tak bardzo zmęczona…
Rashid wspiął się na skały zwinnie jak pantera i spojrzał na mnie z góry. Był stuprocentowym dżinnem. Pięknym, doskonałym, butnym. Zaciekawiony przyglądał mi się, przechylając na bok głowę.
W końcu ukucnął i położył mi dłoń na ramieniu.
Ciepło zalało mnie jak powódź, przenikając do każdej komórki, przepływając przez nerwy i układ krwionośny. Budząc we mnie senne wrażenie zaspokojenia i niemal obezwładniające odczucie wyczerpania. Chciałam oprzeć głowę na zimnych skałach i zasnąć.
Jakoś pokonałam tę chęć, zwykłym uporem dżinna, ostatkiem dziedzictwa niekończącego się życia, które nigdy nie poddawało się słabości. Odsunęłam się od Rashida i z trudem stanęłam na nogach. Ubranie miałam suche dzięki jego wysiłkom.
Z przytłaczającym poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, że będę musiała naprawdę mu podziękować. Za to, że mnie uratował. Wydawało mi się to niewiele lepsze niż przegrana z golemem.
Rashid się uśmiechnął i nie wiem, czy celowo, czy nie, uratował mnie przed tą koniecznością.
– Kiedy następnym razem nazwiesz mnie tchórzem, wydrę ci kręgosłup i zbiję cię nim. Żeby była jasność.
– Idź. – Spojrzałam na niego groźnie.
– A ty nie potrzebujesz mojej pomocy.
– Nie.
– Kłamczucha. – Jego oczy były lśniące i radosne. – Gdzie twoja ludzka maskotka? Strażnik?
– Tam, gdzie jest potrzebny. Co cię to obchodzi?
– W zasadzie wcale. Byłem po prostu ciekawy. Wydaje mi się… że jesteś do niego przywiązana. – Niesmak w jego głosie znów sprawił, że się zjeżyłam. – Dziwnie było widzieć cię tu samą.
– Nie jestem przywiązana – warknęłam. – Jestem… – Uśmiechnęłam się promiennie. – Po prostu ciekawa. Wyraz samozadowolenia zniknął z twarzy Rashida, który odsunął się ode mnie. Jego twarz znów wyglądała jak beznamiętna maska, ale oczy nadal mu płonęły.
– Nie widziałem chodzącego po Ziemi golema od kilku tysięcy lat – powiedział. – Ciekawe, że twoi wrogowie mają taką niezwykłą… pamięć, nie uważasz?
Pamięć i moc, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Stworzenia golema nie wymyśliłoby dziecko, a już z pewnością nie samo; dzieci Strażników wysyłane za mną do tej pory miały moc, ale była to rozproszona brutalna siła, nie precyzja. Nie tego rodzaju subtelna i ukierunkowana moc, niezbędna, żeby stworzyć coś takiego jak golem. Była to manifestacja ziemskiej mocy, ale tak wyjątkowa, tak bardzo drobiazgowa w swojej naturze, że niewielu mogło nauczyć się takiej sztuczki. Na przestrzeni całej historii zaledwie garstka ludzi.
I wszyscy oni, jeśli dobrze pamiętałam, od dawna byli martwi. Nikt już nie żył, nawet Lewis Orwell, który potrafił używać tak ukierunkowanej mocy.
– To Perła – powiedziałam. – Zbiera te wszystkie zapomniane talenty, zapomniane sposoby użycia, zbiera je przez dziesiątki tysięcy lat. Dzisiejsi Strażnicy posługują się mocą, która ma korzenie w nauce, w zrozumieniu otaczającego ich świata. Strażnicy przeszłości; nie mogli podeprzeć się nauką, ich moc miała swoje źródło w legendach, folklorze, religii. To zupełnie co innego. – Golem wywodził się ze wszystkich trzech źródeł. Były też inne zjawiska, których nie widziano na Ziemi od setek, jeśli nie od tysięcy lat. Giganty i potwory. Strażnicy nie są przystosowani do walki z nimi, jeżeli Perła posłuży się tymi zjawiskami jako bronią. – Ona uczy porwane dzieci, jak kierować takimi zjawiskami.
Rashid nic na to nie odpowiedział, ale wyczuwałam, że jest zakłopotany. Podobnie jak Gallan, mój przyjaciel dżinn i czasami kochanek, nie wierzył mi, kiedy ostrzegałam, że grozi mu niebezpieczeństwo. Musiał je zobaczyć, doświadczyć na własnej skórze.
I w przypadku Gallana była to śmiertelna pomyłka. A ja nie mogłam go przed nią powstrzymać.
– Dość już zrobiłeś – powiedziałam łagodniej i wstałam. – Zadzwonię… – Głos mi zamarł, kiedy wyciągnęłam z kieszeni telefon komórkowy, otworzyłam go i zobaczyłam pusty wyświetlacz. Z obudowy jednostajnym strumieniem ciekła woda.
Nienawidzę wody.
Rashid westchnął, wyciągnął rękę i pstryknął telefon jednym palcem. Woda przestała kapać, usłyszałam radosny muzyczny sygnał, a wyświetlacz błysnął kolorami, restartując.
– Zadzwonię do Luisa – powiedziałam, jakby nic się nie stało. – Poradzimy sobie z tym w gronie Strażników. Idź, Rashid.
– Poproś ładnie – wymruczał. W jego oczach lśnił szaleńczy błysk, uczucie dżinna, które rozpoznawałam i pamiętałam aż za dobrze.
Po prostu odwzajemniłam groźne spojrzenie w milczeniu, aż się wzdrygnął, odsłonił ostre zęby i zniknął, zostawiając mnie samą na skałach.
– Halo? – Głos Luisa w słuchawce był cichy i daleki. – Cass? Do cholery, gdzie jesteś? – Słychać było, że jest niespokojny. Właściwie przerażony.
– Nic mi nie jest – odpowiedziałam, biorąc głęboki oddech. Dźwięk jego głosu wypełnił we mnie małą, mroczną przestrzeń, która, chociaż sobie tego nie uświadamiałam, opróżniła się. Pragnienie. To była ludzka rzecz, pragnienie. Miałam wrażenie, że w każdej chwili życia odkrywałam w sobie coraz więcej ludzkich odczuć.
Co ciekawe, w dużym stopniu przypominały odczucia dżinnów. – Nie o to pytałem – warknął Luis. – Gdzie?
– Na wybrzeżu – odpowiedziałam. – Potrzebuję cię tutaj.
– A ja potrzebuję cię tutaj. Dios, kobieto, nie znika się tak bez słowa, zwłaszcza kiedy mamy tu dzieci w kłopotach! Co ty sobie wyobrażasz? – Wyczułam napięcie w jego głosie; miało dla mnie ogromne znaczenie, bo był to ten sam spięty, wściekły ton, jakim odzywał się po tym, jak zastrzelono jego brata i szwagierkę. Kiedy postanowiłam polować na zabójców, zamiast robić wszystko, żeby chronić życie Manny'ego i Angeli. – Jesteśmy Strażnikami. Naszym najważniejszym zadaniem jest ochrona życia! Tak trudno ci to zapamiętać?
– Nie – zaprotestowałam. Podmuch mokrego wiatru odgarnął mi włosy z twarzy. Uniosłam głowę, spojrzałam w księżyc i westchnęłam. – Z Brianna mogłeś poradzić sobie sam. Pomyślałam, że zrobię coś pożytecznego. Na przykład odnajdę Isabel.
Puścił stek siarczystych przekleństw po hiszpańsku, sugestywnych z powodu furii, z jaką je wypowiadał, i precyzji określeń. Czekałam ze słuchawką odsuniętą od ucha, dopóki nie ucichł.
– Skończyłeś? – spytałam chłodno. – Bo nie pozwolę, żebyś się do mnie odzywał w ten sposób.
– Boże, czasami przypominasz moją nauczycielkę z liceum! – Niemal się roześmiał, ale w jego głosie nie było wesołości. – Nienawidziłem tej suki.
Mówił… jakoś inaczej. Zmarszczyłam czoło.
– Luis – powiedziałam powoli. – Wiesz, że masz do mnie w ten sposób nie mówić.
– A co mnie obchodzi, czego ty chcesz? Jesteś pijawką! Trzymasz się mnie tylko po to, żeby móc wysysać moc za każdym razem, kiedy potrzeba ci sił. Nie przejmujesz się tym, że mało mnie nie załatwiłaś, wyciągając tyle mocy. Nie obchodzili cię Manny i Angela, nie obchodzi cię Ibby ani ja… – mówił, jakby… był pijany. Na granicy szaleństwa. Był wściekły, rozumiałam to, chociaż to bolało. Bardzo. Czy naprawdę tak o mnie myśli w mrocznych, sekretnych zakamarkach serca? Sądzi, że jestem zwykłym pasożytem, który udaje, że należy do jego świata?
Stało się to powodem niepokojącego, zimnego pytania. A jestem? Celowo trzymałam się z daleka. Celowo uważałam się za inną, lepszą, ważniejszą. Czy jednak przez to nie stałam się kimś gorszym?
Wysiliłam umysł – mój ludzki mózg, podlegający wszystkim zdradzieckim więzom uczuć i bólu – żeby się skupił. Luis nie był okrutny. Nie zrobiłam nic, żeby go aż do tego stopnia rozzłościć. Owszem, zostawiłam go, zrobiłam to bez uprzedzenia, ale jego reakcja wydawała mi się nieadekwatna do całego zdarzenia.
Zostawiłam go z Brianna. Małą Strażniczką, tą, którą Perła tak bardzo otumaniła. Kolejną napaloną małą zabójczynią, pozbawioną prawdziwego życia i celu.
Brianna. Ale Brianna była Strażniczką Ognia, nie Pogody, mogła sprawić, by stanęło w płomieniach pół szpitala, ale to, co słyszałam w głosie Luisa, wydawało mi się zupełnie innym rodzajem ataku.
Takiego, który zdradziecko wdarł się do jego wnętrza.
Strażnik Ziemi stworzył nasienie golema i powołał go do życia, a potem postawił go na mojej drodze.
Miałam wroga, który jeszcze się nie ujawnił. Takiego, który był na tyle blisko, żeby dotknąć i wypaczyć Luisa. Na tyle subtelnego, żeby Luis nawet tego nie zauważył.
Turner? Ale Turner był Strażnikiem Ognia. Tylko Strażnikiem Ognia? Nie, niemożliwe, żeby to Turner. Patrzyłam na niego w sferze eterycznej. Widziałam jego prawdziwe „ja”. Nie znalazłam w nim oszustwa. Jedynie wyczerpanie.
Chyba że był bardzo dobry. Na tyle dobry, żeby oszukać w sferze eterycznej moje ograniczone ludzkie zmysły. Z pomocą Perły…
Sięgnął po pudełko z listą, kiedy upadło na podłogę. To mógł być zwykły odruch.
Ale mógł to być też przemyślany plan. Perła wysłała go, żeby wykradł mi listę. Powstrzymałam go. Kiedy zobaczył, do czego jestem zdolna, nie odważył się na kolejny krok, nie wtedy.
Luis ciągle mówił, ale ja go już nie słuchałam. Nie wiedziałam, czy to prawdziwa złość, nie miałam też pewności, że zostawiłam go w bezpiecznym miejscu.
Nie wiedziałam już w ogóle, gdzie znajdę bezpieczne miejsce.
Wspięłam się po skałach, a potem przeskoczyłam przez barierkę i znalazłam się na promenadzie. Ruszyłam biegiem w stronę pobliskiej ulicy.
Musiałam znaleźć jakiś środek lokomocji i nie miałam zamiaru zbytnio przejmować się tym, jak to zrobić.