– Trzymaj się! – krzyknął Luis i gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując kontrolować poślizg. Furgonetka zatrzęsła się, koła zawirowały, ale w końcu tor jazdy się wyprostował. Zamrugałam i dla bezpieczeństwa przytrzymałam się klamki, gdyż siła ciążenia gwałtownie nami szarpała. Spojrzałam z trudem za siebie, żeby zobaczyć, co się stało.
Lód. Pokrywał całą drogę. Przy tej pogodzie było to niemożliwe. Panował lekki upał, nie było ani mżawki, ani szronu.
Mimo to warstwa lodu miała co najmniej dwa centymetry grubości i była śliska jak szkło. Furgonetka nie miała zimowych opon, więc koła kręciły się i ślizgały w daremnym poszukiwaniu przyczepności, a siła bezwładności pchała nas naprzód.
Z naprzeciwka nadjeżdżała ogromna ciężarówka. Kierowca był równie bezradny, jak my. Pojazd obrócił się, a naczepa połączona z wozem zaczęła się ślizgać, ustawiając się pod kątem do kabiny.
– Strażnik Pogody – stwierdziłam. Luis skinął głową, nie odrywając wzroku od nadjeżdżającej ciężarówki. Był spięty, lecz się nie bał. Wykonywał wszystkie czynności bez pośpiechu. Wziął głęboki wdech i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją i poczułam gwałtowny przepływ energii między nami – wielowarstwowy, głęboki i coraz bardziej ogarniający.
– Teraz – powiedział i odetchnął. Wysłał dokładnie skupioną falę mocy, która przeniknęła ciężarówkę, przecinając ją na dwie części. Połówki pomknęły w przeciwnych kierunkach, zawirowały, tracąc energię, a Luis skierował furgonetkę prosto w powstałą lukę.
Gdy mijaliśmy uszkodzoną ciężarówkę, zerknęłam za siebie i zobaczyłam splątane resztki jakiegoś dużego urządzenia gospodarstwa domowego, przeciętego na pół uderzeniem Luisa.
– Rany, dziś się piekielnie naraziłem agencjom ubezpieczeniowym – odezwał się z histerycznym drżeniem w głosie. Niezupełnie żartował. – Trzymaj się, możemy zacząć podskakiwać.
Lód stawał się coraz cieńszy, a po kilkudziesięciu metrach zniknął zupełnie. Opony wpadły na asfalt z głośnym sykiem, wóz się zakołysał na boki.
Luis nacisnął pedał gazu i pomknęliśmy do przodu. Spojrzałam przez ramię. Kierowca wysiadł z ciężarówki, stąpał ostrożnie po lodzie i kręcił ze zdumieniem głową, patrząc na zniszczenia, jakie powstały w jego ładunku. Prawdopodobnie w ogóle nie rozumiał, co się stało. Pomyślałam, że tak będzie dla nas najlepiej. Jechaliśmy w napięciu jeszcze przez kilka minut. Nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka.
– Co o tym sądzisz? – zapytał Luis. – Czy udało się jej nas wyprzedzić? Zastawić pułapkę? Wyczuwasz coś jeszcze?
– Tej nie wyczułam – stwierdziłam. – Ale jakoś… Nie, nie sądzę. To musiało pochodzić od… Od chłopca. Ta myśl nagle mnie uderzyła. Obejrzałam się gwałtownie za siebie. Oczy chłopca były szeroko otwarte, wpatrzone we mnie.
Czekałam, ale nie zamrugał. Na widok jego pustego spojrzenia przeniknął mnie chłód.
– Zatrzymaj się – powiedziałam do Luisa i rozpięłam pas. Przeszłam nad siedzeniami na tył samochodu i usiadłam obok chłopca, który leżał nieruchomo w kokonie z czerwono-żółtego koca. Nie drgnął nawet ani nie spojrzał, aby śledzić moje poruszenia.
W jego oczach była pustka. Przycisnęłam palce do jego szyi. Szukałam pulsu. Nic. Nie znalazłam żadnej iskierki życia. Chłopiec był pusty. Candelario nie żył.
Luis wydostał się z siedzenia kierowcy, odsunął tylne drzwi i wsiadł z powrotem do wnętrza furgonetki. Patrzyłam, jak Luis przeprowadza te same czynności, co ja. Wkładał w nie więcej wysiłku i był bardziej niespokojny. Wysnuł te same wnioski, ale nie potrafił się z nimi pogodzić. Wyciągnął chłopca na wolną przestrzeń między siedzeniami i zaczął rytmicznie uciskać niereagującą na masaż serca klatkę piersiową. Spojrzał na mnie ze złością.
– Oddychaj za niego. Nie poruszyłam się.
– Niech cię trafi szlag, Cassiel, po prostu zrób to! Tym razem w ogóle nie odpowiedziałam. Jego spojrzenie powinno również i mnie pozbawić życia, ale wtedy Luis odwrócił się ode mnie, pochylił się nad chłopcem i zaczął wdychać powietrze w jego obwisłe wargi.
Zabrało mu dłuższą chwilę, zanim Strażnik Ziemi przyznał przed samym sobą to, co dla mnie było oczywiste od samego początku. Siła życiowa chłopca nie chciała w nim pozostać. Już dawno zniknęła. Została zniszczona. Daremne były wszelkie wysiłki, aby mu ją przywrócić. Żaden cud go już nie obudzi.
Luis oparł się o metalową ścianę furgonetki. Ciężko oddychał, miał nieprzytomne oczy. Nagle przycisnął pięści do oczu. Drżał. Chciałam wyciągnąć do niego ramiona, ale wiedziałam, że nie przyjąłby z wdzięcznością mojego gestu. Delikatnie zamknęłam otwarte oczy chłopca. Potem podniosłam ciężkie, bezwładne ciało i położyłam z powrotem na siedzeniu.
Luis w końcu się odezwał, głosem chropawym i nierównym:
– Co to, u diabła, jest, Cass? Co się, do cholery, dzieje?
– Okazał się zbędny – odparłam. – Perła nas nie wyprzedziła. Wykorzystała go do ataku. Kiedy przestał być użyteczny, odebrała mu moc, aby zbudować warstwę lodu na drodze. Liczyła, że nie unikniesz zderzenia, być może śmiertelnego w skutkach. Obdarła go z wszelkiej mocy, nie mógł tego przeżyć. Zabiła go, próbując dopaść nas.
– To rozumiem – powiedział chrapliwie. – Ale po co miałaby go zabijać? Dlaczego właśnie teraz? Wzruszyłam ramionami.
– Nie szanuje młodego życia tak jak wy. Traktuje was jak insekty, bez względu na okoliczności. Zabijanie nie budzi w niej żadnych emocji, choć czasem robi to dla zabawy. – Zrobiła to przynajmniej raz za mojej pamięci.
Przed tysiącami lat patrzyłam na Perłę, jak stała na czele fali zniszczenia. Wysoka i szalona, ledwie się trzymała rozmywającego się ludzkiego kształtu, połyskującego i niknącego na wietrze. Przed nią rozciągała się szeroka, urokliwa dolina, porośnięta gęsto żółtymi kwiatami. Leżała tam osada istot, które nie były ludźmi, jak stwierdziliśmy później, ale miały tych samych co ludzie przodków.
Perła, dosiadając fali zniszczenia, wdarła się w dolinę ze wzgórza, zagarniając po drodze wszystko w huraganie popiołów i zagłady. Była straszna, piękna i obłąkana.
Perła zniszczyła ostatnią osadę tych istot. Zgładziła wszelkie życie. Starła ślad istnienia tej rasy praludzi, usunęła dowody, że w ogóle się pojawili. Pozbyła się ich, pozostawiła za sobą czystą zieloną łąkę, kołyszące się na wietrze kwiaty. Przez jakiś czas Ziemia pozostała wyłączną własnością i miejscem zabaw dżinnów. Przed narodzeniem się ludzi.
Patrzyłam. Patrzyłam i nic nie zrobiłam. Zaczęłam działać później, kiedy wszyscy sobie uświadomiliśmy, kim stała się Perła. Kiedy jej egoistyczne pragnienia okazały się tak odmienne od naszych.
Wtedy popełniłam ten fatalny w skutkach błąd. Pokonałam ją, ale nie do końca zniszczyłam.
– Nie ma swojej pełnej mocy – powiedziałam cicho, prawie do siebie. Perła z tych dawnych wspomnień była pierwotną potęgą, boginią, kimś, kto jeszcze teraz budził we mnie lęk. – Gdyby miała swoją moc, zgładziłaby nas bez namysłu. Nas, całe miasto, naród. Nie zna granic. Życie ludzkie nic dla niej nie znaczy.
– Świetnie – stwierdził Luis. – I ta wiedźma ma Isabel.
– Chce ją mieć żywą. Ibby jest w tej chwili o wiele bezpieczniejsza, niż gdyby była z nami. Przynajmniej dopóki nie odkryjemy celów Perły. – Być może powinniśmy zacząć się martwić o siebie.
– Możesz mi wierzyć, że się martwię. – Luis odwrócił bezwiednie wzrok do tyłu, w stronę chłopca. – Dlaczego nie zabiła nas w taki sam sposób jak jego?
Nic sadze, aby mogła to zrobić – odparłam. – Chłopice musiał przejść szkolenie na Ranczu, na którym przetrzymywała dzieci. Prawdopodobnie ma kontakt z ludźmi, którzy ulegli jej woli, a nie ma dostępu do takich jak my, którzy jej się opierają. Ale jest potężna i z każdym dniem staje się coraz potężniejsza. Im więcej ludzi jej ulega… – Pokręciłam głową. Nie miało sensu dłużej się nad tym zastanawiać. Luis w pełni rozumiał mój niepokój.
– Jeśli zniszczyła swojego jedynego łącznika z nami, może dotrzemy do Las Vegas, zanim znajdzie następnego, gotowego podjąć atak.
– Może – powiedziałam powoli. Coś tu się nie zgadzało. Nagle dokładnie zrozumiałam, co to może być. – Luis, musimy go zostawić.
W furgonetce zapadła długa, ciężka cisza. Wiatr sypał piaskiem w okna. Metalowa buda lekko zakołysała się pod naciskiem. Luis miał kamienną twarz. Ciemne oczy płonęły.
– Będę udawał, że tego nie powiedziałaś. Zdziwiłam się.
– Dlaczego?
– Gdybym poważnie pomyślał, że chcesz wyrzucić tego biednego dzieciaka na pobocze drogi jak śmieci…
– Luis! – przerwałam mu. – Pomyśl! Nie musiała go zabijać. Dlaczego to zrobiła? Znalazł się w idealnym miejscu, mógł nas zabić, gdybyśmy zostawili mu trochę czasu na zebranie sił. Poza tym był dzieckiem, dlatego w walce z nim zawahalibyśmy się przed użyciem pełnej mocy. Miałby znaczącą przewagę nad nami. Poświęciła pionka, który zajmował doskonałą pozycję i mógł nas zgładzić. Dlaczego?
Tym razem nie odpowiedział. Wydawało mi się, że mnie nie zrozumiał, więc postarałam się mu to wyjaśnić.
– Co zrobiła Perła, kiedy wyśledziliśmy Isabel na Ranczu, na którym ją przetrzymywała? Otworzył usta, a potem zamknął. Zamyślił się. Nagle zacisnął oczy, jakby poczuł silny ból głowy.
– Wezwała gliniarzy i oskarżyła nas o porwanie – przypomniał. – Policja najszybciej reaguje, gdy chodzi o porwane dziecko w niebezpieczeństwie.
– A kiedy przyjadą – powiedziałam miękko – znajdą z tyłu furgonetki martwego chłopca. Wtedy zrozumiał, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Miał już akta w policyjnej kartotece. Natychmiast stawał się podejrzanym. Poza tym zniknęła jego bratanica.
To nie mogło dobrze wyglądać. Mówiłam dalej tylko dlatego, żeby wszystko wyjaśnić do końca.
– Zamierzała nam przeszkodzić. Rozdzielić nas. Jak już wcześniej wspomniałeś, policję można pokonać, ale przyjadą dużą grupą. Nie będziemy z nimi walczyć na równych warunkach. Musimy uciekać, zostawiając za sobą chłopca.
– Na nic to się nie zda. Są jeszcze patolodzy i laboratoria. Nie oglądasz seriali policyjnych? Wcześniej czy później skojarzą mnie z tym dzieciakiem. Cholera, owinięty jest kocem Isabel, a moje DNA mają w kartotece.
Wzruszyłam ramionami.
– Mogę załatwić takie rzeczy. Zostawimy go, a ja usunę wszelkie ślady i łączące nas ogniwa, zarówno fizyczne, jak i eteryczne. Ale musimy działać szybko, natychmiast. Ona nie będzie czekała z realizacją planów. Wszystkie moje umiejętności na nic się nie zdadzą, jeśli policja przeszuka furgonetkę i znajdą chłopca w środku. Nie ukryję go skutecznie przed ich wzrokiem. Jest tu za mało miejsca.
Luis czekał dłuższą chwilę, a potem potarł dłonią czoło i skinął głową. Wyglądał na chorego. Nie wahałam się już; podniosłam chłopca, otworzyłam przesuwne drzwi furgonetki, zeskoczyłam na pobocze i wzbijając fontannę szarego kurzu, zsunęłam się w dół, znikając z drogi.
– Zaczekaj! – zawołał Luis. Rzucił się do otwartych drzwi. Przytrzymał się framugi, ściskał ją tak mocno, że aż zbielały mu kostki. – Nie rzucaj go… Nie porzuć go byle gdzie. Był dla kogoś ważny. Tak jak Ibby jest ważna dla nas. Proszę. Błagam cię. Potraktuj go… Potraktuj go tak, jakby ci zależało…
Jego słowa wiele mówiły o tym, co Luis o mnie wiedział. Wpatrywałam się w niego przez chwilę bez słowa, a potem odeszłam.
Pustynia ciągnęła się we wszystkich kierunkach, rozpalona i jałowa, usiana dziwnymi bryłami jedynych roślin, które znosiły surowe warunki. Ale pustynia nie była pusta; o nie, wypełniało ją skryte życie – brzęczące zawzięcie owady, przemykające króliki i czyhające, zwinięte w kręgi węże.
Trudno tu było zostawić dziecko.
Poczekałam, aż przeminie poczucie urażonej dumy. Skupiłam się na zadaniu. Nagle chłopiec stał się o wiele cięższy, niż był w istocie. Ruszyłam przed siebie równym krokiem, oddalając się coraz bardziej od drogi.
Nie obejrzałam się za siebie, ale usłyszałam ciche słowa Luisa:
– Przepraszam cię. Nie wiedziałam tylko, czy mówił do chłopca, czy do mnie.
Wykopałam chłopcu grób na stoku wzgórza, niedaleko pachnącego krzewu, który rzucał lekki cień. Rozciągał się stąd widok na dolinę niemal tęczową od barw pustyni – pomarańczy, rdzy, ochry, brązów, upstrzonych plamami żywej zieleni i z rzadka walczącymi o przetrwanie barwnymi kwiatkami. Była pusta, dzika i piękna. Mogłam ofiarować chłopcu tylko przeprosiny, potwierdzenie słów Luisa, że gdzieś na świecie ktoś za nim tęsknił.
Zdjęłam z niego koc i używając małych ładunków mocy Luisa, starannie usunęłam wszelkie ślady, które mogłyby prowadzić od chłopca do nas. Potem ciasno owinęłam go kocem, podświadomie pragnąc, aby mu było wygodnie. Pamiętałam, że czas nas goni. Wiedziałam, że nie mogę się ociągać, ale coś mnie do tego skłoniło.
Spojrzałam na cichą, pustą twarz chłopca, zanim ją zakryłam.
– Spoczywaj w pokoju, dziecko. Powstrzymam twoich krzywdzicieli – powiedziałam. Wyskoczyłam z grobu i spowodowałam, że ziemia osunęła się i go zakryła. Ziemia zadrżała i poruszyła się z głośnym tąpnięciem. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk. Nie była to reakcja dżinna, lecz człowieka. Pierwotna świadomość, czym jest pogrzebanie w ziemi. Odejście z tego świata.
Ziemia znieruchomiała nad chłopcem, a we mnie pojawiła się myśl, która w ludzkim rozumieniu mogła być modlitwą. Poczułam powolny i spokojny ruch Matki pod stopami. Dar ofiarowany mi dzięki mojej więzi z Luisem, choć nawet on rzadko odczuwał tak wyraźnie Jej obecność. Zaledwie smużka, szept, westchnienie jak mruknięcie przez sen. To dotknięcie przelotne i słabe, przeznaczone nie dla mnie, zmusiło mnie, bym opadła na kolana i przycisnęła obie dłonie do piasku. Dyszałam ciężko, urywanie, błagając z całej duszy o błogosławieństwo jej świadomości, jej uścisku.
Zapomniałam już, jaka jestem samotna, gdy na krótką, płomienną chwilę zostałam znaleziona. Potem to wrażenie zniknęło i znów byłam sama, zagubiona i przerażona. Znów byłam człowiekiem. Podniosłam się, oddech sprawiał mi ból. Otarłam łzy z zakurzonej twarzy i ruszyłam z powrotem w stronę furgonetki.
– Już są – powiedział Luis niecałe pół godziny później, zerkając we wsteczne lusterko. – Pamiętasz procedurę, Cass. Zachowaj spokój.
Kiwnęłam głową. W furgonetce nie pozostał ani jeden ślad po chłopcu. Na pewno byli świadkowie, którzy widzieli chłopca w pobliżu domu rodziny Rochów, ale już wiedziałam, że sąsiedzi Luisa niechętnie pomagali policji.
Było mało prawdopodobne, aby któryś z nich sypał.
Zerknęłam w lusterko od strony pasażera, zobaczyłam migoczące niebiesko-czerwone światła i usłyszałam coraz głośniejsze wycie syreny. Luis natychmiast zwolnił i zatrzymał się na żwirowym poboczu drogi.
Radiowóz stanął z tyłu.
Wszystko przebiegło tak, jak Luis przewidział. Kazano nam wysiąść z furgonetki i oprzeć się o rozgrzaną metalową ścianę pojazdu. Policjanci – dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy trzymali ręce blisko kabur z bronią – przeszukali furgonetkę, a potem nas. Luis stał milczący i spokojny. Irytował mnie swobodny sposób, w jaki ośmielali się mnie dotykać, ale starannie to ukrywałam. Tego nauczyłam się od detektywa Halleya – traktować podobne naruszenia prywatności z dużą dozą samokontroli.
Wszystkie dokumenty, prawa jazdy i rejestracje, były aktualne. Tak jak się spodziewałam, policja nie miała powodu, żeby nas zatrzymać. Sprawdzali tylko anonimową informację. Nic konkretnego nie znaleźli, więc musieli nas puścić.
Nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, że wcale ich to nie cieszy.
Luis głęboko odetchnął, gdy radiowóz z wciąż migającymi światłami zniknął daleko za nami. Jechał teraz ostrożnie, przestrzegając wszystkich przepisów kodeksu drogowego i na następnym zjeździe zatrzymał się na parkingu obok baru, który polecał „kuchnię domową”. Unosiła się tam woń tłuszczu. Czułam ją nawet z odległości trzydziestu metrów.
– Zawracamy? – zapytałam. Szczerze liczyłam, że nie zatrzymujemy się wyłącznie na posiłek. Nie tutaj.
– Myślałem o tym – przyznał Luis, ale potem pokręcił przecząco głową. – Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebujemy informacji, a nie zdobędziemy ich, siedząc bezczynnie i czekając, aż Perła naśle na nas następnego dzieciaka. Ma'atowie wiedzą rzeczy, o których my nie mamy pojęcia. Sprawdźmy, co się uda od nich wyciągnąć.
Działanie. Uśmiechnęłam się szeroko i szczerze.
– Zapowiada się zabawa.
– Czasem martwi mnie twoja koncepcja zabawy. – Przez chwilę ciemne oczy Luisa przyglądały mi się badawczo. – Chcesz coś zjeść?
Wzdrygnęłam się.
– Nie tutaj.
– Jesteś pewna?
– Tak.
– Nie chcesz nawet ciasta? Przepadałam za ciastem. Spojrzałam w kierunku baru.
– Nie tutaj – powtórzyłam.
– Jesteś zbyt wybredna.
– Być może – potwierdziłam. – A może mam lepiej od ciebie wykształcony instynkt samozachowawczy. Zachmurzył się.
– Po prostu nie umiesz docenić drobiazgów. Nadal się uśmiechałam, a gorący powiew wpadł przez otwarte okno, rozpraszając ciężką woń przypalonego jedzenia.
– To dlaczego lubię ciasto? – zapytałam. – Albo dlaczego lubię ciebie?
– Hej! Nie jestem drobiazgiem! Nikomu o tym nie mów!
– Wszystko jest małe – powiedziałem i mój uśmiech zniknął. – Wszystko. Nawet ja. – Wspomnienie muśnięcia Matki wywołało ostry ból w głębi serca, obudziło potrzeby uśpione od chwili skazania mnie na istnienie w ludzkim kształcie. A ja chciałam, pragnęłam…
Luis ujął mnie za rękę. Dotyk człowieka przyniósł zaskakujące ukojenie.
– Zostań ze mną, Cass. Wspólnie znajdziemy jakieś wyjście. Znałam wyjście. Nie odrywałam spojrzenia od pustyni przesuwającej się za szybą po stronie pasażera. Starałam się nie myśleć o zagładzie, która czekała wszystkich na tej drodze do zwycięstwa. Miałam go stracić.
Mimo wygranej miałam stracić wszystkich. To będzie takie zimne, zawzięte zwycięstwo. Powstanie pusty, nowy świat oczyszczony z zamętu wprowadzanego przez ludzkość. W taki sposób Perła już raz oczyściła świat. Dla dobra dżinnów. Przynajmniej tak wtedy udawaliśmy.
Nie było warto. I byłam daleka od twierdzenia, że warto robić to teraz.
Las Vegas okazało się oszałamiającą, cudowną krainą światła, która jak nic przedtem przypominała mi sferę eteryczną. Wypełniały je wirujące jaskrawe kolory, przenikające się nawzajem. Było ich zbyt wiele, aby oko mogło je odróżnić. Wydawało się, że wybuchają spod ziemi, tworząc fantastyczne formy. Były bardziej wyrazem buntu przeciw naturze niż jej dziełem. W Albuquerque to środowisko nadawało kształt miastu. Las Vegas świadomie ignorowało ziemię, na której wyrosło.
W tym oderwaniu od rzeczywistości tak dla nas oczywistej było sporo głupoty. Ludzie. Nigdy do końca ich nie zrozumiem, nawet gdybym przetrwała w tym ciele sto lat. Zaczęłam się zastawiać… Czy się zestarzeję? Czy poznam dolegliwości i choroby? Czy mogłabym dać życie tak, jak to robią ludzie? Życie, które pozostanie na Ziemi, gdy mój czas już minie?
Ta myśl sprawiła, że bezwiednie spojrzałam na Luisa. Kierował furgonetką, jadąc przez zatłoczone ulice ze swobodą stałego bywalca tego miasta. Zerknął na mnie. – O czym myślisz? – zapytał.
– Wątpię, żebyś chciał wiedzieć – odparłam szczerze. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Luisa, który spokojnie przyjmuje do wiadomości, że chcę mieć dziecko, tym bardziej że chcę też, aby to on został ojcem.
Chociaż, jeśli to, co działo się między nami wcześniej miało świadczyć o temperaturze jego uczuć, nie licząc przy tym prostej potrzeby fizycznego kontaktu wywołanej nadmiarem whisky, to… może. Nie był to jednak najlepszy czas, by dalej się zagłębiać w te rozważania.
– W porządku – powiedział. – Spotkamy się z szefem Ma'atów. Będziesz pamiętała o właściwym zachowaniu?
Oczywiście. Wydał z siebie nieprzyjemny odgłos. Najwyraźniej mi nie wierzył. Być może zresztą całkiem słusznie.
– Postaraj się niczego nie zepsuć. Nie zrób wrogów z jedynych prawdziwych sojuszników, jakich udało mi się znaleźć. Nie otaczają nas tłumy chętnych do pomocy.
Ma'atowie. Wiedziałam o nich tyle, by mieć pewność, że w tym szczególnym przypadku nie są najlepszymi sojusznikami. Wątpiłam, czy naprawdę chcą nam udzielić pomocy. Byli to ludzie, którzy choć posiadali pewne umiejętności posługiwania się tymi samymi siłami co Strażnicy, zostali zdyskwalifikowani i odpadli z ich szeregów. Zwykle powodem odrzucenia była zbyt mała potęga mocy, aby miała znaczenie. W kilku przypadkach jednak Ma'atowie okazali się dość potężni. Udało im się prześliznąć przez skomplikowaną sieć identyfikującą młodych ludzi – przyszłych Strażników. Oznaczało to w konsekwencji, że żyli podwójnym życiem i zazdrościli Strażnikom ich tajemnic.
Ma'atowie byli też wyjątkowi pod tym względem, że od początku współpracowali z dżinnami, nie po to, by tak jak niektórzy Strażnicy, zrobić z nich swoich niewolników. Szukali wolnych dżinnów, zainteresowanych sojuszem. Okazało się, że jest ich całkiem sporo. Prawie wszyscy należeli do nowych dżinnów, nie było wśród nich tak starej istoty jak ja. Znałam właściwie tylko jednego prawdziwego dżinna, który zainteresował się ludzkością. Była to Venna, która przyjmując ludzką postać, wybierała kształt dziecka. Venna pochodziła sprzed tysiącleci i dysponowała wyjątkowo potężną mocą. Domyślałam się, że kontrastująca z tą mocą postać dziecka miała być jakimś skomplikowanym żartem, który nie do końca potrafiłam zrozumieć.
Las Vegas zapłonęło obcymi kolorami, gdy dotarliśmy do głównej części miasta – jaskrawymi zieleniami, zjadliwymi żółciami, płomiennymi czerwieniami i różami. Barwy i odcienie migotały, przeobrażały się w połyskliwe, hipnotyzujące wzory. Wpatrywałam się w nie wprost, nie mrugając oczami, zafascynowana tym przedstawieniem w rzeczywistym świecie tego, co tak bardzo kochałam w sferach dostępnych tylko dla dżinnów. Może było to prymitywne, ale zachwyt, jaki ten pokaz wzbudzał w ludziach, wskazywał na związki między dżinnami a ludzkością, których nigdy nie podejrzewałam.
Prawie nie zauważałam przeciskających się obok nas tłumów obcych ani przepływającej ulicami rzeki metalu na kółkach; nie zwracałam uwagi na ostrą woń spalin i gumy, która zawsze towarzyszyła zbiorowiskom ludzkim. Oto dowód, jak byłam zachwycona triumfalnym blaskiem otaczającego nas światła.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy przed budowlami, które rozpoznałam, doznając przy tym niemal fizycznego wstrząsu. Szok szybko minął, ponieważ podobieństwo okazało się powierzchowne. Nie były to majestatyczny, kamienny sfinks ani wspaniała, pełna chwały piramida. Zobaczyliśmy współczesne imitacje, którym brakowało wyrafinowania dawno zmarłych rzemieślników oraz świętości przepełniającej dzieła, które powstały jako wyraz religijnego zapału.
Były to tanie kopie, zapakowane i sprzedawane dla zwykłej rozrywki. Gdy zbladł blask świateł, poczułam złość. Rozgniewałam się na ludzi, że tak nisko cenili historię i literaturę. Byłam zła, że nawet największe swoje osiągnięcia potrafili tak strywializować.
Zastanawiałam się, co by się wydarzyło, gdybym stopiła fałszywego sfinksa w cuchnący stos pokrytego farbą żużlu, gdy nagle z żalem przypomniałam sobie, że obiecałam Luisowi niczego nie zniszczyć. A jednak. Istniał pewien sposób. Mogłabym twierdzić, że zrobiłam to w samoobronie.
– Dobrze – powiedział, parkując furgonetkę w pustym miejscu na rozległej, wylanej betonem płycie, zastawionej równymi rzędami błyszczących pojazdów. – Zrób coś dla mnie. Zachowaj milczenie i naśladuj mnie. Niczego sama nie zaczynaj.
Nie odrywałam wzroku od sfinksa. Wydawało mi się, że już coś się zaczęło.
Patrzył spokojnie w horyzont gdzieś daleko poza mną. Przynajmniej to jedno łączyło go ze starożytnym kuzynem.
Hol w hotelu przypominał jaskinię. Panował w nim mrok. Hotel także okazał się tanią podróbką, która niewiele miała wspólnego z historią, choć z pozoru miał oddawać cześć. Nieprzerwany brzęk żetonów i monet, szmer głosów wywołały we mnie drżenie. Zapragnęłam zmusić je do milczenia, do pozostawienia mnie w spokoju, ale zacisnęłam zęby i dotrzymałam obietnicy danej Luisowi. Oni nam pomogą, powiedziałam do siebie z rozpaczą. Pomogą nam odnaleźć Isabel.
Dywany pod stopami były grube i miękkie. Wchłonęły miliony rozlanych drinków. Całe pomieszczenie przesiąknęło rozpaczą, stęchłym zapachem alkoholu i wonią płynów do czyszczenia. Większość ludzi w ogóle niczego by nie zauważyła. Starałam się oddychać płytko, zacisnęłam dłonie w pięści. Musiałam sprawiać wrażenie wściekłej, bo zauważyłam umundurowanych członków ochrony, kobiety i mężczyzn, którzy śledzili nasze przejście przez hol. Jeden z nich podniósł do warg małe urządzenie i coś powiedział.
Luis podszedł do zwykłego telefonu wiszącego we wnęce. Na kartce zamocowanej powyżej aparatu napisano: „wyłącznie do użytku prywatnego”. Nie było guzików, tylko słuchawka i widełki. Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.
– Luis Rocha i Cassiel do Charlesa Ashwortha. Jesteśmy umówieni – oznajmił. Zanim odłożył słuchawkę, stanął za nami członek ochrony, osaczając nas we wnęce. Nie zrobił tego agresywnie i tylko to go uratowało, cel jego działania jednak był oczywisty.
– Proszę zaczekać – powiedział i przyjął taką postawę, że nie mogłam mieć wątpliwości, że bez rozkazu nie ruszy się stamtąd. Albo bez użycia odpowiedniej siły. Zerknęłam na Luisa i natychmiast zrozumiałam, że to nie czas ani miejsce na podejmowanie działania.
Niedaleko ktoś krzyknął, nie ze strachu ani z bólu, lecz z radosnym zdziwieniem. Usłyszałam stłumiony brzęk monet. W odległości kilkudziesięciu metrów od nas, wśród szeregów szumiących cicho automatów, zaczęły pulsować żółte światła.
– Rany – westchnął Luis. – Chciałbym mieć takie szczęście.
– Jesteś Strażnikiem Ziemi – przypomniałam mu. – Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś wydobyć złoto spod ziemi.
– Wiem, ale tego nie robię, bo to byłoby niewłaściwe. Poza tym zwróciłoby uwagę innych Strażników. A więc nic z tego.
– Mógłbyś zmusić automaty, żeby wyrzucały wygrane. Przyjrzał mi się uważnie, jakby nigdy przedtem mnie nie widział.
– Chcesz, żebym oszukiwał w kasynie prowadzonym przez Ma'ata? Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? Wzruszyłam ramionami.
– Zwracam ci po prostu uwagę, że twoje szczęście zależy wyłącznie od ciebie. Sam zdecydujesz, czy z niego skorzystać.
– Przestań nabijać mi głowę złymi pomysłami.
– A to robiłam? Spojrzeliśmy na siebie. Poczułam jego spojrzenie, ciepłe jak blask ognia z płonącego nieopodal ogniska.
– Prawie cały czas. Chciałam się uśmiechnąć, ale jakoś opanowałam ten impuls. Nabierałam nowego zwyczaju powściągania impulsów.
Nie wiem, czy dzięki temu stawałam się szlachetniejsza, czy zwyczajnie głupia.
Po dłuższej chwili ochroniarz otrzymał wiadomość poprzez maleńki mikrofon ukryty w uchu. Cofnął się i stanął z boku.
– Tędy – powiedział. Grzecznie, lecz stanowczo. Poprowadził nas wzdłuż automatów, a potem obok gwarnego, jasnego baru, z rzędami barmanów nalewających drinki dziesiątkom klientów. W ścianie obok były zwyczajne drzwi z ciemnego drewna, niemal niewidoczne w mroku. Na umieszczonej na nich prostej złotej płytce wygrawerowano słowa: „pomieszczenie prywatne”.
Ochroniarz otworzył szeroko drzwi i stanął obok, żeby nas przepuścić. Weszliśmy do słabo oświetlonego pokoju. Ciemna boazeria, obrazy w skromnych ramach, natychmiast stwierdziłam, że to autentyki. W odległym krańcu pokoju stało ciężkie biurko, przed nim dwa fotele solidnej konstrukcji, ustawione pod tym samym kątem do blatu. W kącie stał pusty stół do pokera, pokryty zielonym suknem, otoczony wygodnymi krzesłami.
Za biurkiem siedział niewysoki, schludny mężczyzna. Starszy, o białych włosach i pobrużdżonej, ostro zarysowanej twarzy. Złożył dłonie na pustej, czystej drewnianej powierzchni blatu. Obserwował nas z kamienną twarzą, ani przyjaźnie, ani podejrzliwie. Nie wstał, żeby nas powitać.
– Rocha – powiedział i skinął głową. – Przykro mi z powodu twojego brata i bratowej. Moje kondolencje.
– Dziękuję. – Luis zajął jeden z foteli obok biurka. Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie powinnam usiąść w drugim fotelu, a potem postanowiłam stanąć ze skrzyżowanymi ramionami za plecami Luisa. Kazał mi siebie naśladować, ale nie czułam się tam swobodnie. Kryła się w tym wnętrzu jakaś potężna siła, ale nie potrafiłam do końca jej określić.
– Jesteś Cassiel. – Te słowa sprawiły, że spojrzałam na starego człowieka. – Nazywam się Charles Spencer Ashworth. W tej chwili jestem przywódcą Ma'atów.
– W tej chwili? – zapytał Luis.
– Powiedzmy, że nastąpiła reorganizacja kierownictwa. Polityka wewnętrzna. Nie musicie się tym zajmować. Kawy? – Nie czekał na odpowiedź, tylko nacisnął guzik umieszczony w blacie biurka. – Chyba winni jesteście mi jakieś wyjaśnienie.
Wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że czeka na naszą relację. Luis przez chwilę patrzył na niego bez słowa.
– Nie jestem pewien, czy powinienem panu cokolwiek wyjaśniać. Mówię to z całym szacunkiem, proszę pana. Wąskie wargi Ashworta poruszyły się, ale chyba nie można było tego grymasu uznać za uśmiech.
– Z całym szacunkiem, proszę pana – powiedział. – Uważam, że jeśli jesteście w moim hotelu, otaczają was moi ludzie, a w rogu pokoju stoi dżinn gotów wymusić spełnienie wszystkich moich życzeń, to powinniście się nad tym zastanowić.
Odwróciłam się Bwullownio.
W najciemniejszym kącie pomieszczenia stał dżinn, żaden z tych, z którymi byłam związana braterstwem, ale nowy dżinn, narodzony z ludzkich przodków. Zawsze uważałam te dżinny za sztuczne twory. Za uzurpatorów.
Ten był wysoki, smukły, a jego ludzkie ciało miało niebieskawy, dymny odcień. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, lekko pochylił głowę. Jego oczy miały barwę intensywnego fioletu, a włosy wyblakłego złota. Był oszałamiająco piękny, choć nigdy kogoś takiego nie widziałam.
Jak na nowego dżinna wydawał się potężny.
– Cassiel – odezwał się. Magia nadała jego głosowi delikatne, ciepłe, głębokie i niosące pociechę brzmienie. – Od dawna pragnąłem cię poznać, choć przyznaję, nie chciałem, żebyśmy stanęli przed sobą na polu bitwy. Przyjmij moje słowa jako dowód głębokiego szacunku.
Z wdziękiem udawałam, że wciąż jestem kimś, kogo inny dżinn mógłby się obawiać. Niechętnie skinęłam mu głową.
– Jak masz na imię? – Kiedyś mogłabym je odczytać z otaczającej go aury. Kiedyś. Nie teraz.
– Rashid.
Odwróciłam się do Ashwortha.
– Należy do ciebie? – zapytałam. Była to celowa prowokacja. Usłyszałam cichy śmiech Rashida, rozbawiony, prawie kpiący, lecz bez urazy. Ashworth znów się uśmiechnął, tym razem prawdziwie.
– Nikt do nikogo nie należy – stwierdził. – To podstawowa zasada naszego towarzystwa. Do Ma'atów wstępują tylko ochotnicy i mogą odejść, kiedy zechcą.
– Jak demokratycznie – skwitowałam. Nie wymówiłam tych słów ze szczególnym naciskiem, ale przez to zaniechanie zabrzmiały sarkastycznie. – Słyszałam, że w razie potrzeby używacie dżinnów. Teraz widzę, że to prawda.
– Korzystamy z pomocy wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. W tym także z twojej, gdyby coś cię do tego skłoniło.
Pokręciłam lekko głową i spojrzałam na Luisa. Moja rozmowa dała mu czas na zastanowienie, jak ma postąpić. Domyśliłam się po sposobie, w jaki napiął ramiona, że zbiera siły do decydującego uderzenia.
– Chłopiec, którego próbowaliśmy ocalić, nie żyje – powiedział. – Robiliśmy, co mogliśmy, ale ten, kto go do nas przysłał, w ostatnim ataku pozbawił go mocy. Nie udało nam się mu pomóc.
Ashworth uniósł nieznacznie gęste brwi, choć zachował kamienną twarz.
– Naprawdę? Słyszałem, że jesteś utalentowanym Strażnikiem Ziemi.
– Bo jestem. – Spojrzał na mnie. – Ona też.
– Dlatego uważam, że najpierw powinniście mi wyjaśnić, z jakiego powodu dziecko was zaatakowało i dlaczego nie mogliście go powstrzymać, nie zabijając go przy tym.
Luis starał się, jak mógł, ale Ashworth przez całą jego opowieść nie zdradził, czy wierzy w choć jedno słowo. Kiedy Luis doszedł do chwili, gdy zostawiliśmy chłopca na pustyni, usłyszałam za plecami ciche syknięcie Rashida. Powstrzymałam chęć odwrócenia się do niego.
– Nie tak chciałam postąpić – przyznałam. – Ale to było konieczne. Zaplanowała, że zostaniemy przyłapani z trupem dziecka. Miała nadzieję, że nie zauważymy jego śmierci do chwili, aż będzie za późno. – Ona – powtórzył Rashid. – Podaj imię wroga. Nie usłuchałam. Prychnął znowu z niezadowoleniem.
Za tym atakiem nie stoi żaden wielki zbrodniarz, Ashworth. To tylko chora rozpacz kogoś, kto kiedyś był wśród nas królową. Nie wierz jej. Zmieniło ją upokorzenie, bo została zmuszona, by nosić skórę człowieka.
– Uwierzę w to, co zechcę, Rashidzie. Dziękuję za twoją uwagę. – Nigdy nie słyszałam, żeby człowiek udzielał w taki sposób dżinnowi reprymendy, stanowczo i autorytatywnie. A nie był to człowiek, który mógł arogancko zakładać, że jako właścicielowi dżinna nie grozi mu jego zemsta. Agresja budziła we mnie złe, zimne instynkty, mimo że nie była skierowana przeciwko mnie. Zastanawiałam się, jak zareagował na nią Rashid. – Byłem na Ranczu – mówił dalej Ashworth. – Rozumiem, co wam się wydaje, że widzieliście.
– Nam nic się nie wydaje – powiedział Luis. – My wiemy. Ona istnieje. Nie zdołaliśmy jej jeszcze odnaleźć, ale ją znajdziemy. Odzyskamy też moją bratanicę, całą i zdrową.
Ashworth nic na to nie odpowiedział.
– Niewielu Strażników zostało. Część ściga duchy, inni się ukryli, a reszta próbuje nie dopuścić do rozpadu świata. Spora grupa zginęła, walcząc z dżinnami podczas rebelii. Podobno wojna trwa dalej, wojna na wyczerpanie. Coraz mniej jest Strażników i coraz słabiej się bronią. Wrogowie wyłapują ich jednego po drugim.
– Ktoś powiedział, że Ma'atowie na tym skorzystają – wtrącił Luis.
Ashworth wykrzywił twarz z wyrazem znużenia.
– Ludzie prawie cały czas plotą głupstwa. Nie interesuje mnie, by zastąpić Strażników Ma'atami. Ty powinieneś to najlepiej wiedzieć. Świat potrzebuje Strażników. Gdyby nie byli potrzebni, toby ich nie było. Są częścią naturalnej hierarchii. Podobnie zresztą jak dżinny. Jak zwykłe istoty ludzkie, zwierzęta, rośliny, owady, pierwotniaki czy Ma'atowie. Wszystko pozostaje w równowadze. Dlaczego tu przyjechaliście? Mogliście zawrócić i ruszyć prosto do domu. Nic was już nie zatrzymywało.
– Domyślam się, że wycieczka do Vegas nie jest dobrą wymówką. Próbka humoru Luisa – nawet przedstawiona bez przekonania – została przyjęta z chłodnym milczeniem. Ashworth nie odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na mnie.
– Ty szczerze wierzysz w istnienie tej istoty.
– Tak – potwierdziłam. – Bo istnieje. Jest zagrożeniem dla dżinnów. Prawdziwym zagrożeniem. Dopóki nie odkryjemy jej kryjówki, walczymy z cieniem. Ona może nas namierzyć. Nam to się nie udaje.
Rashid znów prychnął. Odwróciłam się do niego. Skrzyżował ramiona na piersi.
– Tak? – zapytał. – Chcesz mi coś powiedzieć?
– Nie bardzo – zaprzeczyłam. – Przypuszczam, że gdy będziesz wrzeszczał, wydając ostatnie tchnienie, tak jak krzyczał Gallan, wtedy poważniej potraktujesz moje słowa.
Postarałam się, aby zabrzmiało to dwuznacznie. Musiał wiedzieć o śmierci mojego przyjaciela Gallana – śmierć dżinna nie mogła pozostać niezauważona, a Gallan należał do potężnych dżinnów. Po nagłym błysku jego oczu domyśliłam się, że Rashid nie słyszał, czy to ja byłam przyczyną tej śmierci. Dobrze wiedziałam, co podejrzewał.
– Już teraz traktuję cię poważnie – powiedział Rashid. – Uwierz mi.
– Dość – warknął Ashworth. – Przestańcie, oboje! Nie będziecie w moim gabinecie wyrównywać rachunków; właśnie skończyłem remont. Luis, czego, u diabła, chcesz ode mnie? Nie mogę ci udzielić prawdziwej pomocy. Nie mam żadnych informacji.
– A jednak jest coś, co może pan dla nas zrobić. Pożyczyć mi dżinna – oświadczy! Luis. Nagle zapadła pełna zdumienia cisza. Ashworth rzucił spojrzenie Rashidowi, a ja popatrzyłam na Luisa. Usiłowałam zrozumieć to, co właśnie powiedział.
Miał dżinna. Miał mnie. Nagle ogarnęła mnie fala gniewu i niepewności. Zastanawiałam się przez chwilę, czy to… zazdrość? Na pewno nie. Nie mogłam upaść tak nisko.
Zza pleców dobiegł mnie głos Rashida. Stał tak blisko, że czułam tchnienie jego oddechu na karku.
– Widocznie nie spełniasz jego oczekiwań – stwierdził. – Jakie to smutne. Odwróciłam się i uderzyłam otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Cios powinien go rzucić na drugą stronę pokoju, rozbić boazerię i rozkruszyć beton ściany, gdy o nią uderzy.
A on stał spokojnie, uśmiechając się do mnie, patrząc z przerażającym błyskiem w fioletowych oczach. Po chwili ujął mnie za rękę w przegubie i złamał mi ją.
Krzyknęłam, gdy kości pękały, skręcały się i wbijały w mięśnie. Przeszyła mnie płonąca biała fala bólu. Zadrżały pode mną kolana, a ciemność zamigotała mi przed oczami.
– Rashid! – krzyknął Ashworth i zerwał się zza biurka. Luis był szybszy. Zanim jego fotel się przewrócił i oparcie dotknęło dywanu, był już przy mnie. Wycelował palec w Rashida. Przez ułamek sekundy widziałam, a może mi się tylko wydawało, czarne płomienie liżące jego ramiona. Mrugnęłam. Z pewnością było to oszołomienie wywołane bólem.
– Ty! – krzyknął Luis. – Puść ją! Natychmiast!
Rashid usłuchał. Nadal się uśmiechając, zrobił krok do tyłu. Luis ujął moją rękę w obie dłonie. Poczułam najpierw delikatny i ciepły dotyk, a potem zalewającą mnie gorącą kaskadę. Moc krążyła wokół złamania, zataczając ciasne kręgi. Zachwiałam się, gdyż zabrakło mi sił. Luis chwycił mnie i objął ramieniem, odsuwając jednocześnie złamaną rękę, gdyż cały czas trwało jej uzdrawianie.
– Przedstawiłem swoje racje – odezwał się Rashid, ze znudzeniem i przekąsem w głosie. – Nie jest lepsza od człowieka, prawda? Do niczego nam się nie przyda. Naprawdę potrzebujesz dżinna. Ale zastawiam się po co?
– Potrzebuję takiego, który się uważa za niezniszczalnego – wycedził Luis przez zaciśnięte zęby. – Świetnie się nadajesz. Rashid spochmurniał, w jego spojrzeniu znów pojawił się arogancki błysk. Nie tak wielki, by mieć jakieś znaczenie. W końcu zebrałam siły i opierając się na Luisie, wstałam. Miałam wrażenie, że moje ramię jest kruche i byle jak połatane. Wiedziałam, że nie powinnam poddawać go próbie, chociaż proces leczenia gwałtownie przyśpieszył. Stłumiony gniew palił się gdzieś w głębi mnie niskim, gorącym płomieniem, ale mniej mi się podobało uczucie, które go zastąpiło: strach. Czy tak właśnie żyli ludzie? W ciągłym strachu przed bólem, świadomi swojej kruchości i tymczasowości? To naprawdę mi się nie podobało.
– Co robisz? – zapytałam. Luis popatrzył na mnie ponuro, ostrzegawczo. W jego wzroku dostrzegłam wyraźne żądanie, żebym zamilkła. Powrócił do cichej wojny na spojrzenia z Rashidem, który w końcu skrzyżował ramiona na piersi, opuścił brodę i uśmiechnął się lubieżnie.
– Sądzisz, że możesz mi rzucić wyzwanie, grozić niebezpieczeństwem? Mały człowieczku, nie wiesz, o czym mówisz.
– Jasne, za to ty jesteś wielki, potrafisz łamać ręce kobietom, nie dając im szansy na rewanż – stwierdził Luis. – Lubisz sobie pogadać. Rozumiem. Ale ja proszę o pomoc w sprawie wymagającej odwagi i rozumu. Może więc powinienem poszukać kogoś lepszego.
Oczy Rashida zapłonęły. Przez krótką, straszliwą chwilę myślałam, że po prostu spali Luisa na miejscu za te słowa. Mógł to zrobić.
– Dość! Obaj przestańcie! – krzyknął Ashworth. Nie mamy czasu na podobne luksusy! Rocha, powiedz mi, czego naprawdę chcesz. Nie masz się czego wstydzić. Mów.
Odwrócenie się do Rashida plecami wymagało od Luisa wyjątkowej siły woli, ale jakoś mu się to udało. Dla bezpieczeństwa nie spuszczałam oczu z dżinna. Nie wierzyłam mu ani trochę. Przypominał szakala szukającego okazji do ataku. Nagle zrobiło mi się niedobrze, pierwszy raz w swoim długim życiu poczułam się jak ścigana ofiara.
– Potrzebuję dżinna, który może ustalić, skąd pochodził chłopiec – powiedział Luis.
– Ten zmarły?
– Tak. Czas ma ogromne znaczenie. Tropy nikną. Ale jest mi potrzebny ktoś, kto nie jest zwykłym krzykaczem i pyszałkiem.
Oczywiście, te słowa były specjalnie skierowane do Rashida. Patrzyłam na dżinna, który znów się zastanawiał, czy nas zabić. Gdyby postanowił działać, Ashworth niewiele mógłby zrobić, aby go powstrzymać. Choć Luis i ja podjęlibyśmy walkę, było wiadomo z góry, jak by się zakończyła.
Czyż nie tak?
Nie wiem, co oznaczała mina Ashwortha, gdy oszacował wszystkie możliwe scenariusze, w tym także prawdopodobny zakres zniszczeń, do jakich musiałoby dojść w jego wyłożonym ciemną boazerią sanktuarium, gdyby doszło do walki na śmierć i życie między nami.
– Wydaje mi się, że to jest do załatwienia – powiedział w końcu bez nacisku. – Jednakże udział dżinna musiałby być absolutnie dobrowolny. Taki mamy kodeks.
– Oczywiście – zgodził się Luis i zawahał na chwilę, zanim zaczął mówić dalej. – Na podstawie wszystkiego, co wiemy o tej sytuacji, pójście śladami zmarłego chłopca prowadzącymi do jego mocodawców może być niebezpieczne. Nawet dla dżinna. Nie chciałbym, żeby ktoś źle ocenił ryzyko z tym związane.
Rashid wciąż spoglądał na nas z niepokojącym uśmiechem drapieżcy.
– Za żadne skarby świata nie przegapiłbym takiej zabawy – odezwał się w końcu. Ashworth westchnął.
– Ogłaszam was przyjaciółmi i sojusznikami – powiedział tonem zmęczenia i zniechęcenia. – A teraz wynoście się wszyscy z mojego gabinetu i z mojego hotelu. Idźcie się pozabijać gdzie indziej, gdzie nie będę musiał przejmować się sprzątaniem.