4.

Niewiele wiedziałam o Rashidzie. Moja rasa spoglądała na naszych młodszych kuzynów bez szacunku. Rzadko poświęcaliśmy czas, aby ich poznać czy zbliżyć się do któregoś z nich.

Poza, oczywiście, Jonathanem. Nawet teraz, myśląc o nim, poczułam ciężar w sercu. Jonathan spadł na nas niespodziewanie jak czarna nawałnica mocy. Żył jak człowiek śmiertelny i był pierwszym z tych, których nazywamy Strażnikami; jego więzi z Ziemią nie potrafili wyjaśnić ani sobie wyobrazić nawet ci, którzy pamiętali przedwieczną bezkształtną pustkę. Jego śmierć wywołała furię Matki Ziemi i rozpacz. Zachowała duszę Jonathana, tworząc wokół niej nową formę. Nowy rodzaj życia.

Uczyniła go dżinnem, gromadząc umierającą siłę życia tysięcy, którzy znaleźli się blisko niego. Tego dnia stworzyła też inną istotę. Z przyjaciela Jonathana, Davida, który umarł razem z nim. Byli pierwsi z wielu, którzy pojawiali się po nich.

Ale to Jonathan oddał Matce serce. To Jonathan, mimo ludzkiego pochodzenia, był obdarzony mocą większą od dżinna, od wszystkich dżinnów, starych i nowych, jakie pojawiły się przedtem i potem.

Nigdy go nie zaakceptowaliśmy, ale wszyscy, choć niechętnie, spełnialiśmy jego rozkazy. Przez tysiące lat prawdziwe dżinny pochylały karki przed tym, którym powinny na dobrą sprawę pogardzać. Niektóre nim pogardzały, ale po cichu. Zawsze jednak nawet najbardziej wojowniczy spośród dżinnów go szanował. I wszyscy go kochali. Jonathan promieniał taką niewinnością, której nigdy nie mogłam zrozumieć ani nie miałam nadziei naśladować.

Rozpaczałam po nim, kiedy go nam odebrano. Nigdy już nie będzie drugiego Jonathana, żadnego nowego dżinna, który dzięki serdeczności i sile uczyni z nas jeden lud. Prawdziwe dżinny zawsze już będą stały z boku. Jesteśmy zbyt aroganckie, aby inaczej postępować.

Między mną a Rashidem leżała przepaść i zawsze tak pozostanie.

Wyszliśmy z biura Ashwortha w gwarny półmrok kasyna. Żadne z nas nie odezwało się słowem. Rashid szedł obok mnie, a z drugiej strony maszerował Luis. Ludzie schodzili nam z drogi. Nie wiem, czy robili to świadomie. Dostrzegłam nasze sylwetki przesuwające się na monitorze ochrony; Luis sprawiał wrażenie skupionego i niebezpiecznego; Rashid złagodził dziwny odcień skóry na tyle, aby nie przyciągać spojrzeń, chociaż w tym niezwykłym miejscu prawdopodobnie nie było to konieczne.

Moja blada, ponura twarz, białe włosy i jasna skóra lśniły blaskiem między nimi, jakby prowadzili ducha.

Wyglądaliśmy tak… że żaden ze zdrowych na umyśle ludzi nie próbowałby nam stanąć na drodze. Głowy odwracały się, gdy przechodziliśmy przez tłum. Czułam spojrzenia oceniające mnie, pożądliwe.

Wydały mi się dziwnie interesujące.

Na zewnątrz gorący wiatr natychmiast osuszył delikatny ślad potu na mojej twarzy. Skóra Rashida pociemniała tylko trochę, aby lepiej pochłaniać ostre promienie słońca. Luis włożył ciemne okulary. Staliśmy w cieniu kopii piramidy, niedaleko podroby sfinksa. Patrzyliśmy na siebie bez słowa.

– Zawieźcie mnie tam, gdzie zostawiliście chłopca – odezwał się w końcu Rashid. Luis kiwnął głową i poszedł pierwszy w kierunku parkingu, na którym zostawiliśmy furgonetkę. Odsunął tylne drzwi i gestem zaprosił Rashida, aby wsiadł, ale dżinn nie ruszał się z miejsca, stał pochmurny, z zadartą głową. – Przyjechaliście tym?

– Oczywiście, nasz pojazd nie spełnia twoich wymagań? Ale i tak wsiadaj! – Rashid wykrzywił wargi, wsiadł do furgonetki i opadł na siedzenie z wyraźnym niesmakiem. Luis spojrzał na mnie i przewrócił oczami. – Myślałem, że ty jesteś kapryśna, ale widzę, że to cecha rodzinna dżinnów.

– Nie jesteśmy rodziną! – zaprzeczyłam równocześnie z Rashidem. Luis wybuchnął śmiechem.

– A mnie się wydaje, że jesteście. – Zanim zasunął drzwi, popatrzył na Rashida dłuższą chwilę i pochylił się w jego stronę. – Dotknij jeszcze raz Cassiel, zrób jej krzywdę, a skończy się to dla ciebie dużym bólem. Rozumiesz?

Rashid odwrócił głowę i spojrzał przed siebie. Nie dał po sobie poznać, że w ogóle usłyszał groźbę. Luis zatrzasnął drzwi i westchnął.

– Postarajmy się jakoś dogadać. Już jest nam wystarczająco ciężko. Nie potrzebujemy barowych bijatyk z naszymi domniemanymi sojusznikami.

Podobnie jak Rashid nie zawracałam sobie głowy potwierdzaniem, że słyszałam jego słowa, choć bez wątpienia były mądre.

– Cholerne dżinny – usłyszałam, jak Luis mruczy do siebie, obchodząc samochód dookoła, żeby usiąść na miejscu kierowcy.

Uśmiechnęłam się. Leciutko.

Luis zawiózł nas tam, gdzie przedtem się zatrzymaliśmy. Poprowadziłam ich przez piasek i rzadkie krzaki, wprost w pustkę. Luis nieprzerwanie po cichu przeklinał, brnąc obok nas. Chyba nienawidził pustyni. Z pewnością nie podobał mu się upał, choć ja i Rashid rozkoszowaliśmy się ciepłem. Dżinny są stworzeniami ognia. Nawet tak odmieniona i pozbawiona mocy, wciąż każdym nerwem czułam dreszcz ekstazy.

Luis się pocił.

Dotarliśmy na zbocze wzgórza, skąd rozciągał się widok na czerwonobrązowe parowy i rozpalone błękitne niebo. Tu pochowałam chłopca. Rashid przykucnął, przeciągnął długimi, smukłymi palcami po piasku i spojrzał na mnie ze zdumieniem. W jego oczach na ułamek coś zapłonęło, ślad szacunku, a potem zniknęło.

– Jak? – zapytał. Luis spojrzał na mnie ponuro.

– Co jak?

– Ona wie. Wiedziałam. Pytał, jak dotknęłam Matki Ziemi, tutaj, w tym miejscu. Wzruszyłam ramionami.

– Przyszła – wyjaśniłam. – Nie można jej wezwać. Wiesz o tym. Rashid rzeczywiście wiedział. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, a potem skinął i znów przesiał piasek przez palce.

– Nie zabiliście chłopca – powiedział. – Przyznaję, że się pomyliłem.

– Przecież ci mówiłem – wybuchnął Luis. – Czy możesz się pośpieszyć i wyśledzić, skąd się wziął? Niektórym przydałaby się odrobina cienia.

W odpowiedzi Rashid wsunął rękę w piasek aż po łokieć, a po chwili gwałtownie ją wyszarpnął. Strzepnął piach i pokiwał głową. Jego oczy straciły blask. Patrzył nieobecnym wzrokiem.

– Trop jest wyraźny – stwierdził. – Ale zanika. Zostawię was i podążę za nim. Tak będzie szybciej.

– Rashidzie, zanadto się nie zbliżaj – ostrzegłam. Machnął zniecierpliwiony ręką.

– Nie boję się waszego widmowego wroga.

– Gallan też się nie bał – przerwałam mu. – Już go nie ma, Rashidzie. Nie lubię cię, ale nie pragnę twojej zagłady. Dlatego cię ostrzegam. Nie zbliżaj się zanadto!

Zwrócił uwagę, że mówię z dużym naciskiem, i w końcu, choć niechętnie, kiwnął głową. Wciąż mi się wydawało, że on nic nie rozumie. Postąpiłam o krok bliżej, dotknęłam jego ręki i spojrzałam wprost w jego płonące oczy.

– Kiedyś ona była jedną z nas. Była dżinnem. Zabije cię, jeśli tylko zdoła. Pokręcił głową, odrzucając samą myśl. Chyba tylko dlatego, że to ja go ostrzegałam. Opanowałam gniew.

– Poproszę cię o coś innego – oznajmiłam. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Zadarł głowę do góry, między brwiami pojawiła się zmarszczka.

– O co?

– Znajdź rodzinę tego chłopca. Jego bliskich. Tych, którzy go stracili. Chciałabym im go zwrócić, jeśli to będzie możliwe.

Wpatrywał się we mnie bez słowa z kamienną twarzą, a potem kiwnął krótko na znak zgody. Nagle, po prostu… zniknął. Rozpłynął się. Dostrzegłam tylko drżenie eteru na jego drodze. Luis westchnął.

– Przyjmuję zakłady. Czy postąpiliśmy właśnie nadzwyczajnie mądrze, czy beznadziejnie głupio?

– Niewykluczone że i tak, i tak – stwierdziłam. – Jak wiemy, pokłady głupoty są niewyczerpane. W milczeniu oddaliśmy hołd martwemu dziecku, które znów opuszczaliśmy. Wróciliśmy do furgonetki, czekała nas długa droga do Albuquerque.

Zanim dojechaliśmy, natknęliśmy się na blokadę policyjną.

Przed ustawionymi w poprzek drogi radiowozami z migającymi światłami stał z ponurą miną agent FBI Ben Turner, Strażnik Ognia na pół etatu. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie spał od naszego ostatniego spotkania. Luis zwolnił, zatrzymał się i odkręcił okno. Turner pochylił się, zajrzał szybko do środka furgonetki.

– Musicie pójść ze mną, oboje, natychmiast – zażądał. Popatrzyliśmy na siebie z Luisem. To nie wróży nic dobrego, mówiły nasze spojrzenia.

– Dlaczego? – zapytał Luis.

– Nie tutaj. Wysiądźcie i chodźcie ze mną. Zróbcie, co mówię. Policjanci wokół nas spokojnie wyciągali broń, choć jak na razie, nikt z nich do nas nie celował. Luis rzucił kilka szybkich spojrzeń i zauważył ich gesty. Spojrzał na Turnera.

– Proszę – nalegał Turner. Jego twarz przypominała kamienną maskę, ale było widać napięcie wokół oczu i ust, a znużenie w pochyleniu ramion. – Potrzebuję waszej pomocy.

Luis jakby usłyszał magiczne zaklęcie, skinął na mnie, oboje wysiedliśmy z furgonetki i stanęliśmy przed Turnerem na poboczu. Zapadał zmierzch, robiło się coraz chłodniej, ale nagrzany w ciągu dnia asfalt wciąż był gorący. Nieprzyjemnie grzał stopy i nogi.

Turner machnął ręką do policjantów, którzy pochowali broń i wsiedli do radiowozów, choć nie opuścili stanowisk.

– Chodzi o porwane dziecko – powiedział. – Pasuje do podanego przez was opisu. Mała ośmioletnia dziewczynka, porwana ze szkoły. Sprawdziłem. Jej matkę wyrzucono z programu Strażników.

Luis rzucił mi spojrzenie. Oboje przypomnieliśmy sobie chłopca, którego uratowaliśmy z Rancza. C. T Styles. Jego matka także opuściła Strażników. Miała do nich żal.

– Mamusiu oczyszczona z zarzutów? – zapytał Luis.

Nic ma z tym nic wspólnego. Jest zdruzgotana. Bóg jeden wie, co się z nią stanie, jeśli to się źle skończy. Widzieliśmy po jego ponurej minie, że najwyraźniej liczy się z ryzykiem.

– A co z ojcem? – zapytałam.

– Wygląda na to, że jest w porządku. Nie ma żadnych powiązań ze Strażnikami. Nie udało mi się znaleźć nic podejrzanego. Chyba oboje są czyści.

– Być może to zaginięcie nie ma żadnego związku z naszą sprawą – stwierdziłam.

– Może nie ma. Ale zaginęła mała dziewczynka. Pomyślałem, że zechcecie się tym zająć. – Turner wyprostował się i spojrzał najpierw na Luisa, a potem na mnie. – Przydałaby mi się wasza pomoc. Jeśli jednak to porwanie wiąże się z innymi, to jest to nasz najświeższy ślad. Najlepsze miejsce, aby rozpocząć pościg.

– Ale my już…

– Ujmę to inaczej – powiedział Turner. W jego oczach zobaczyłam błysk hamowanego gniewu. – Pomożecie mi w tej sprawie albo znajdę mnóstwo powodów, żebyście pożałowali, że od razu tego nie zrobiliście. Zacznę od obrazy moralności, a skończę na oskarżeniu o terroryzm. Traficie do tak głębokiej dziury, że nigdy więcej nie zobaczycie słońca. Dajcie więc kluczyki od furgonetki jednemu z funkcjonariuszy. Odprowadzi ją do waszego domu. A wy jedziecie ze mną.

Pomyślałam niespokojnie o Rashidzie. Mógł się pojawić w każdej chwili. Byłam pewna, że Luisowi to samo przyszło do głowy. Rashid potrafiłby nas znaleźć wszędzie, ale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chciałby zachować incognito. Niewykluczone, że bawiłoby go publiczne ujawnienie swojej prawdziwej natury. Gdyby policja zaczęła strzelać, moglibyśmy zostać ranni.

Rashid z pewnością uznałby to za bardzo zabawne.

– Zaraz wam ułatwię podjęcie decyzji – powiedział Turner. – Macie wybór. Wsiądziecie ze mną do samochodu, wrócicie do Albuquerque i pomożecie mi odnaleźć tę dziewczynkę. Albo odwrócicie się do mnie plecami, żebym mógł was skuć, bo was o coś oskarżę.

– O co?

– Żartujesz, prawda? – zapytał. – Znam mnóstwo metod zamieniania życia w piekło, panie Rocha. Nie chcesz ich poznać. Mam ogromną inwencję.

Byłam pewna, że mówi poważnie.

Luis wzruszył ramionami i rzucił stojącemu najbliżej policjantowi w wykrochmalonym mundurze khaki kluczyki do furgonetki. Funkcjonariusz chwycił w locie dźwięczący metal.

– Ubezpieczenie i rejestracja są w schowku – poinformował. – Mówię to na wypadek, gdyby zatrzymała was policja. Spodziewam się, że dolejecie benzyny do pełna. Przydałoby się też umyć wóz.

Funkcjonariusz nie miał zbyt radosnej miny.

Turner otworzył tylne drzwi sedana. Wsiedliśmy z Luisem i niespełna minutę później mknęliśmy z powrotem do Albuquerque.

Tam był dom, a mimo to miałam wrażenie, że zbliżamy się ku zabójczemu połączeniu rozpaczy i udręki. Chociaż ostatnio udręka stała się naszą nieodłączną towarzyszką.

Ben Turner prowadził bardzo szybko, z zapamiętaniem stróża prawa, wykonującego ważne zadanie. Nie przestrzegał też ograniczeń prędkości.

Siedziałam z tyłu, z trudem opanowując ataki mdłości. Samochód Turnera nie sprawiał przyjemnego wrażenia. Na siedzeniach kiedyś została rozlana krew. Były ślady wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. Czuło się tam obecność śmierci. Samochód emanował nią, być może nie w sensie fizycznym. Ale utrwaliło się tu wrażenie złej, przedłużającej się agonii. Kiedyś stało się tu coś strasznego, czego ślady pozostały.

Walczyłam z pragnieniem, aby wyrwać drzwi z zawiasów i wyskoczyć z samochodu. Powstrzymywała mnie tylko pewność, że gdybym tak postąpiła, ucierpiałby na tym Luis.

– Cholera! – wrzasnął nagle Turner i w tym samym momencie wbił nogę w hamulec. Opony zapiszczały, a oboje z Luisem gwałtownie wyciągnęliśmy ręce przed siebie, aby się przytrzymać. Maska sedana zakołysała się w dół, walcząc z siłą bezwładności.

To Rashid pojawił się na środku drogi, w odległości kilkudziesięciu metrów od nas. Skrzyżował ramiona, drapieżny uśmiech rozjaśniał mu twarz. Przyglądał się, jak samochód pędzi w jego stronę z zabójczą prędkością. Turner zbladł, rozpaczliwie walczył z samochodem.

– Po prostu uderz w niego – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. – To mu dobrze zrobi. Turner nie zwracał uwagi na moje światłe rady. Udało mu się zatrzymać samochód z poślizgiem i piskiem opon pół metra od stojącego nieruchomo Rashida.

Przez chwilę nikt się nie poruszył. W moje okno uderzył biały cuchnący dym ze spalonych opon. Zakrztusiłam się i zaczęłam kasłać. Chmura dymu popłynęła w stronę Rashida, ale on rozpędził ją z uśmiechem.

Ben Turner spoglądał przez szybę ze zdumieniem. W następnym ułamku sekundy poczerwieniał i wybuchnął uzasadnionym gniewem. Otworzył drzwi i wrzeszcząc, wyskoczył na drogę.

– Ty idioto! Przez ciebie mogliśmy wszyscy zginąć!…

Rashid tylko na niego spojrzał. Trzeba przyznać, że Turner błyskawicznie poznał swoją pomyłkę. Spostrzegł dziwny odcień skóry dżinna i blask jego oczu. Odwrócił się, żeby popatrzeć przez przednią szybę najpierw na Luisa, potem na mnie. A później odwrócił się do Rashida. Zacisnął wargi w cienką, gniewną linię.

– Dżinn. Domyślam się, że jest z wami – stwierdził. Rashid prychnął niegrzecznie.

– Nie jesteśmy razem, pod żadnym względem, zapewniam cię. Całkowicie się z nim zgadzaliśmy. Obszedł wóz i usiadł z przodu na miejscu pasażera. Zostawił Turnera stojącego na drodze i wpatrującego się w nas przez szybę. Wszyscy patrzyliśmy na niego.

– Słowo daję… – wymamrotał Turner. – On jest dżinnem. Rashid wyciągnął rękę i dotknął palcem stacyjki. Silnik zapalił, bez przekręcenia kluczyka, który tkwił w drżących palcach Turnera.

– Tak – szepnął. – Słowo daję. Zamrugał oczami, jakby stracił świat z oczu i pokręcił głową. Wsunął się na siedzenie kierowcy, spojrzał na kluczyk w ręku, a potem wrzucił go do schowka na napoje obok siebie. Ruszył i gwałtownie przyśpieszył. Obejrzałam się do tyłu. Na drodze pozostały czarne ślady hamowania i szybko zniknęły.

– Nie sądziłem, że się zjawisz – zwrócił się Luis do Rashida.

– A ja wierzyłam. – Odwróciłam głowę do tyłu. Rashid obserwował mnie z intensywnością drapieżcy. Czekał na najmniejszą oznakę słabości. Nie brakowało mi słabych stron, ale nie zamierzałam mu ich pokazywać.

– Znalazłeś coś – powiedziałam. – Zgadza się?

– Nie. Wróciłem, bo wasze towarzystwo działa inspirująco. – Zrobił grymas, który prawie przypominał uśmiech. – Odkryłem linię krwi tego chłopca. Jego krewni dawno odeszli z tego świata.

– Rodzeństwo?

– Nie, odległe pokrewieństwo. Nikogo bliskiego. Pokręciłam głową ze smutkiem i przetłumaczyłam relację Luisowi.

– Jego rodzice nie żyją. Nie miał braci, sióstr ani kuzynów.

– Tak – potwierdził Rashid. – Jego ojciec był Strażnikiem, zabitym podczas rebelii Ashana. Matka była zwykłą istotą ludzką. Zmarła na skutek choroby.

– Sierota – stwierdził Luis. – Sierota z uśpionymi mocami Strażnika.

– Był wymieniony w zwojach – powiedział Rashid. Obaj, Turner i Luis, rzucili mu zdziwione spojrzenie.

– Zwojach? – Turner był nieco szybszy od mojego partnera Strażnika. – Chcesz przez to powiedzieć, że jest jakaś lista? Rashid powoli uniósł brwi.

– To wy nie macie swojej listy? Co za zaniedbanie. Jak dopilnujecie, aby wasze potomstwo zostało właściwie wyszkolone, jeśli nie prowadzicie spisów ich talentów?

Luis otworzył usta, potem je zamknął i spojrzał na mnie.

– Wyjaśnijmy to sobie, żeby nie było niejasności. Dżinny prowadzą spis dzieci obdarzonych mocami Strażników? – zapytał mnie.

Zawstydziłam się, ale musiałam wyznać prawdę.

– Nie wiem – odparłam. – Jeśli taki spis istnieje, nigdy nie miałam z nim do czynienia. Nie interesowałam się Strażnikami, a tym bardziej zwyczajnymi ludźmi.

Luis wpatrywał się we mnie bez słowa, a potem zwrócił się do Rashida:

– Możesz zdobyć dla nas tę listę?

– Po co?

– Bo wszystkim znajdującym się na niej dzieciom grozi ogromne niebezpieczeństwo. To jedyny sposób, żeby wyprzedzić tę wiedźmę i nie dopuścić do porwania kolejnych dzieci. Jeśli odnajdziemy wszystkie potencjalne ofiary…

– Zapominasz – wtrąciłam się – że część rodziców dobrowolnie brała udział w porwaniach. Nie mamy tylu Strażników do pilnowania.

– Mamy FBI i policję – odparł Luis. – Do diabła ze Strażnikami, oni w naszej sprawie nie kiwną palcem. Współpracujemy ze stróżami prawa, mamy odpowiednią siłę ognia. Nie sądzę, żeby zaplanowała walkę w ten sposób. Spodziewa się oporu magicznego, a nie fizycznego.

Musiałam przyznać Luisowi rację. Ale kiedy spojrzałam na Rashida, zobaczyłam, że siedzi z kamienną twarzą bez wyrazu. Nic nie odpowiedział. Luis westchnął.

– Daj spokój, stary. Rozumiem, jesteś draniem, nic cię to nie obchodzi. W porządku. Będę ci okazywał szacunek. Sam wybierzesz sposób. Tylko zdobądź mi tę cholerną listę.

– Nie mogę – odparł Rashid. – Choćbym nawet chciał to zrobić. Lista nie należy do mnie. Nie mogę jej dać.

– Tak? A z kim, do cholery, trzeba na ten temat porozmawiać? Wiedziałam z kim, ogarnięta złym przeczuciem, zanim Rashid w ogóle się odezwał.

– Z Wyrocznią Ziemi.

Rashid skinął krótko głową. Oczywiście. Moje ostatnie spotkanie z Wyrocznią Ziemi – archaniołem wśród aniołów dżinnów – było nieprzyjemne i w swej intensywności wstrząsające. Nie, to nie z jej winy. Wyrocznia po prostu jest. Nie ma istoty tak bliskiej dżinnom, a jednocześnie tak bardzo związanej z umysłem i duszą Matki jak ona. Ani Wyrocznia Ognia, ani dwie pozostałe panujące nad żywiołami wody i powietrza nie mogły się tym poszczycić. Wszystkie miały osobne, charakterystyczne moce i właściwości. Ale to Wyrocznia Ziemi była spośród nich najbardziej przystępna, najbardziej chętna, by nas zrozumieć i nam pomagać.

Urodziła się jako mieszaniec – córka dżinna Davida i jego ukochanej Strażniczki – Joanny. Nazywała się Imara. Była niezwykłą istotą. Nie miała swojego prawdziwego miejsca w świecie natury do chwili, gdy Ashan pogwałcił prawa dżinnów i zamordował ją na świętej ziemi świątyni Wyroczni Ziemi.

Imara nie tylko przeżyła, ale stała się kimś… więcej. Kimś innym. Już nie była dżinnem pozbawionym części mocy. Miała teraz o wiele, wiele więcej mocy. A jednocześnie zachowała ślady swych związków z ludzkością. Miałam w sobie jeszcze dość snobizmu dżinnów, by budziła moje zaniepokojenie.

Nie byłam pewna, czy Imara wciąż myślała o mnie z serdecznością. Nie pragnęłam więc kolejnego, prawdopodobnie mniej sympatycznego spotkania.

– Zdobądź ją dla nas – poprosiłam Rashida. Pokręcił przecząco głową. – Musisz być jej ulubieńcem, skoro wiesz o istnieniu listy.

– Wiem, ponieważ David mi o niej powiedział, a nie dlatego, że mam możliwości, by ją zdobyć. David. Zezłościłam się w duchu. Przewodził podobno połowie dżinnów, moim zdaniem, było ich znacznie mniej, ale i tak nie miałam ochoty wchodzić mu w drogę. Nie miałam też żadnego z nim kontaktu. Musiałabym liczyć wyłącznie na jego dobrą wolę. Kiedyś okazał mi wiele dobroci. Właściwie to on uratował mi życie, kiedy Ashan mnie wyklął. Zatem wszystko było możliwe.

– To poproszę o nią Davida.

– Mogłabyś to zrobić. Może nawet zechce ci ją dać. Wszyscy wiemy, że jest taki ustępliwy. – Rashid wykrzywił twarz, dając nam wyraźnie do zrozumienia, że nie pochwala tej cechy Davida. – Niestety, nie można go znaleźć.

Te słowa sprawiły, że na długą chwilę zamarliśmy, ja, Luis, nawet Turner.

– Nie możecie… go znaleźć. Nie do pomyślenia. David był przywódcą nowych dżinnów. Opoką i źródłem ich mocy na ziemi i w eterze. Jak to się stało, że nie potrafili go znaleźć? Przypominało to niemożność znalezienia własnej kończyny.

– Ukrył się przed nami – wyjaśnił Rashid. – Zanim odszedł, uprzedził nas, że nikt nie będzie się mógł z nim skontaktować.

– Musiał zostawić jakiegoś zastępcę. Kogoś, kto pilnuje, aby źródło mocy nie zamknęło się dla was. Rashid pochylił głowę, ale nie odpowiedział.

– Rashid – powiedziałam. – Moja cierpliwość już się wyczerpała i za chwilę zupełnie się skończy. Chcę wiedzieć, kto zastępuje Davida!

Dżinny przepadają za zabawą, ale Rashid chyba zrozumiał, że ja już się przestałam bawić. Odwrócił się i spojrzał przed siebie. Patrzył na drogę. Samochód gnał po gładkiej powierzchni asfaltu, a mijany krajobraz zlewał się w smugę ochry, brązu i zieleni.

– Zapewne wolałby zrzucić tę odpowiedzialność na Rahel – stwierdził Rashid. – Ale z Rahel też nie można nawiązać kontuktu. Odgrodził ją i siebie od nas, aby nas chronić, ponieważ istnieje zagrożenie.

Warknęłam cicho, ale ten dźwięk aż zadudnił w metalowym wnętrzu pojazdu.

– Na razie powiedziałeś, kogo nie wybrał. A ja chcę się dowiedzieć, kogo postanowił wybrać.

– Wspomniałem o tym tylko dla jasności obrazu – zaznaczył Rashid. – Bo wszyscy jesteśmy przekonani, że rozumując logicznie, powinien wybrać Rahel. A on skazał nas na… Whitney.

W pierwszej chwili nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

– Whitney? Kto to jest?

– Nasz najmłodszy dżinn – wyjaśnił. – Nie zrobiłaby na tobie żadnego wrażenia. Przyznaję, że ta decyzja zupełnie zbiła mnie z pantałyku. Może kobieta, z którą David przestaje, w końcu doprowadziła go do obłędu. – Rashid przestał sprawiać wrażenie znudzonego, był wściekły. Wydawało mi się, że jest zazdrosny i niezbyt wyrozumiały. Uważał się za spadkobiercę wszystkich potęg świata.

Na podstawie tego, co robił, można było wysnuć wniosek, iż miał rację, że tak uważał.

– Muszę się w takim razie zobaczyć z Whitney – stwierdziłam.

– To może sprawić ci pewien kłopot, bo David polecił Whitney, żeby nie opuszczała domu Jonathana. – Rashid rzucił mi spojrzenie pełne urazy. – Wątpię, abyś mogła do niej dotrzeć. Nie w tej postaci.

Miał rację. Ludzie – a trudno byłoby zaprzeczyć, że zostałam uwięziona w ludzkim ciele – nie mogli się przemieszczać poprzez poziomy istnienia, wybierając je tak, jak się wybiera zapadki szyfrowego zamka. Aby dotrzeć do nieprzestrzeni, w której ukryto warownię dżinnów…

miejsce zmienne, nieokreślone, poza płaszczyzną pozostałych rzeczywistości, musiałabym porzucić ludzkie ciało, a do tego potrzebowałabym mocy, której nie mogłabym wziąć bezpiecznie ani od Luisa, ani od innego śmiertelnika. Dżinn, który znalazł się w środku, był bezpieczny od większości, a może nawet od wszystkich zagrożeń z zewnątrz. Wszechświat musiałby zginąć, aby doszło do zniszczenia domu Jonathana.

Zwykły śmiertelnik zginie, usiłując się tam dostać. Wiedziałam tylko o jednej osobie, której to się udało – Joannę Baldwin, aroganckiej kochance Davida. Ale wtedy była dżinnem, więc to nie miało znaczenia. Nie odrywałam wzroku od oczu Rashida.

– Jeśli ja nie mogę tam pójść – oświadczyłam – to ty musisz to zrobić. Potrzebuję tej listy. Przekonaj Whitney, aby mi ją dała.

– Nie – odparł. – Sama ją poproś. Jeśli potrafisz. – Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby. – Albo zwróć się do Wyroczni. Ona może ci ułatwić dostęp do listy. Oczywiście, Wyrocznia nie jest aż tak uległa jak kiedyś. Stała się… potężniejsza. Trudniej do niej dotrzeć.

Nie wróżyło to dobrze moim zamiarom, ale biorąc pod uwagę miejsce pobytu Whitney i moje ograniczenia spowodowane uwięzieniem w ludzkim ciele, miałam jeszcze mniejsze szanse, żeby do niej dotrzeć.

– Pojadę do Sedony i zobaczę się z Wyrocznią – powiedziałam i spojrzałam na Luisa.

– Błąd – warknął agent Turner. – Nigdzie nie pojedziesz, chyba że ja cię tam zawiozę. Mówiłem wam, że potrzebuję waszej pomocy!

– Potrzebujesz pomocy – Luis zgodził się z nim. – I coś ci powiem. Ja pojadę z tobą. A jej pozwól jechać do Sedony. Dostanie listę potencjalnych celów, a my wtedy będziemy mogli zapobiegać porwaniom, zamiast ścigać zaginione dzieci, cierpiące, a może nawet umierające. Dobrze?

Turnerowi nie podobała się ta propozycja. Domyślałam się tego, patrząc na jego kamienną twarz. Mimo to wiedział, że Luis ma rację. Musiał zaryzykować, jeśli istniał jakiś sposób, aby zapobiec porwaniom dzieci, i chronić je przed śmiercią.

– Dobrze – odezwał się w końcu. – Jak to działa? Piknięcie czy…?

– O tak? – Rashid uśmiechnął się do niego złośliwie i zniknął tak nagle, że Turner niechcący zjechał na prawo i się zagapił. Powietrze z cichym klaśnięciem wypełniło pustkę w miejscu zajmowanym przedtem przez dżinna.

Turner spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.

– Nie – powiedziałam ze znużeniem, oparłam się o poduszki siedzenia i zamknęłam oczy. – Nie w ten sposób. Już nie. Bardzo tego żałowałam.

Dotarliśmy do Albuquerque. Agent Turner wysadził mnie przed moim domem, przed którym zostawiłam motocykl pod małą wiatą. Chciał jak najszybciej odjechać, ale Luis wysiadł ze mną, odprowadził mnie za róg budynku i zatrzymał. Wieczór był chłodny, jasny i suchy. W powietrzu unosił się zapach szałwii i sosen. Na północy wyrastała ledwo widoczna korona górskich szczytów, zaznaczając granice niecki, w której leżała część miasta. Nad naszymi głowami, na rozległym pustym niebie połyskiwały gwiazdy.

To miejsce było piękne i oswojone tylko powierzchownie jak mężczyzna, który stał przede mną. Lekki podmuch wiatru rozwiewał mu włosy. Sztuczne światła połyskiwały na jego skórze, cienie ukryły oczy.

– Bądź ostrożna – powiedział. – Przypomnij sobie, co się wydarzyło ostatnim razem. Ostatnim razem Perła wysłała swoje oddziały za mną, gdy wracałam z Sedony. Złamała mi nogę. Omal mnie nie zabiła.

Udałoby jej się to, gdyby Luis nie pośpieszył mi z pomocą. Gdy o tym pomyślałam, poczułam mrowienie w gojącym się ramieniu. Kości były już całe, połączone i wyprostowane, ale nerwy wciąż jeszcze dochodziły do siebie.

Skinęłam głową bez słowa. Nie byłam już pewna, jak mam z nim rozmawiać. Coś się zmieniło między nami. Coś ważnego nam umknęło, usunął nam się grunt spod nóg. Nie wiedziałam, czy sama doprowadziłam do tej zmiany, a może on to zrobił, a może i tak wszystko by się zmieniło, bez względu na to, co byśmy zrobili.

Wiedziałam tylko, że czuję się inaczej. Rozstanie z nim sprawiało mi ból.

Luis podniósł rękę i delikatnie dotknął mojej twarzy. Skóra jego dłoni na moim policzku była ciepła. Bezwiednie zamknęłam oczy w nagłym drgnieniu rozkoszy. Poczułam moc płynącą w jego żyłach tak naturalnie jak krew.

– Weź, ile ci potrzeba – zaproponował. – Nie poślę cię w świat bez przygotowania i bez mocy. Nie wiedział, o czym mówi. Nie zdawał sobie sprawy. Wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc i otworzyłam oczy.

Napotkałam jego spojrzenie.

– Czerpiąc zbyt szybko, mogłabym ci zrobić krzywdę. Nie chcę tego. Luis roześmiał się cicho, niewesoło. Pokręcił przecząco głową.

– Nie skrzywdzisz mnie bardziej niż inni – stwierdził. – Nie dorastałem wśród mięczaków, chica. Strzelano do mnie, sama wiesz. Walczyłem na noże. Dostałem solidne lanie kiedy trafiłem do gangu. Zrób to szybko, bo nasz, czas się kończy.

Zazwyczaj czerpanie mocy trwało dość długo. Prawie zawsze starałam się nie przekraczać pewnego poziomu, aby nie narażać go na ból ani tym bardziej na utratę życia. Tym razem czekał Turner, tykał zegar życia porwanego dziecka. Nie mieliśmy czasu na subtelności, nawet gdyby agent FBI pozwolił nam działać bez pośpiechu.

Powoli położyłam rękę na dłoni Luisa dotykającej mojego policzka. Poczułam pod palcami gwałtowne przyspieszenie tętna Luisa.

– Przepraszam – powiedziałam. – Postaram się nie zrobić ci krzywdy. Wtedy uwolniłam swój głód. Chodziło nie tyle o czerpanie od niego, ile o usunięcie wszelkich barier; pustka w moim wnętrzu, zimna, wygłodniała próżnia, którą kiedyś wypełniała energia życiowa dżinnów, żarłocznie wysysała z niego strumienie mocy. Za dużo, za dużo… Poczułam się zadziwiająco wspaniale, jakbym skąpała się w świetle, ale jednocześnie doznałam gwałtownego, szarpiącego bólu w przeładowanych nerwach. To był mój ból, ale także Luisa.

Luis zadrżał, ale nie odsunął się ode mnie. Cały czas wpatrywał się we mnie ciemnymi, zapadającymi się oczami. Zapomniałam o oddychaniu, a on przelewał życie ze swojego ciała w moje. Była w tym bliskość przewyższająca intymność ciał, wynosiła nas w sfery ducha, czystego, idealnego życia.

Trudno było się od niego oderwać. W końcu odetchnęłam głęboko i gwałtownie zatrzasnęłam dzielące nas bariery. Od dawna nie czułam się tak potężna i pełna życia. Trudno mi było rezygnować z tego daru. A jednak to bogate, intensywne oszołomienie było zaledwie cząstką tego, co odczuwałam, kiedy byłam dżinnem. Mogłabym czerpać z dziesiątków Luisów, nawet z setek, a nie zbliżyłabym się do utraconej doskonałości.

Właśnie taką karę wyznaczył mi Ashan, skazując mnie na byt w ludzkim ciele. Nie musiał mnie dręczyć. Wiedział, że za każdym razem, gdy zbliżę się do naturalnej przeszkody, wówczas sama będę się zadręczać, cierpiąc z głodu i tęsknoty za utraconymi darami.

Mniej mnie to nękało, niż sądził. Mogłabym ulec pokusie, ale byłam z natury praktycznym drapieżnikiem; zaczerpnięcie energii od setki Strażników spowodowałoby ich śmierć, a nawet wtedy nie zbliżyłabym się do stanu, którym się kiedyś cieszyłam. Łatwo mogłam o tym zapomnieć, gdy walczyłam o przetrwanie, gdy energii ledwo mi wystarczało, aby utrzymać się przy życiu; gorzej było jednak wtedy, gdy poczułam smak mocy.

Luis drżał, ale wciąż trzymał dłoń przy moim policzku, w końcu zacisnęłam na niej blade, cienkie palce i odsunęłam ją na bok. Puls tętnił mu w skroniach, twarz gwałtownie pobladła pod warstwą miedzi. Nie podobało mi się, że oddychał z trudem, nierówno i za szybko. Wyciągnęłam rękę i położyłam płasko na jego piersi. Poczułam zbyt gorączkowe bicie serca.

– Nic mi nie jest – powiedział, zanim zdążyłam się odezwać. Uśmiechnął się, ale dostrzegłam ukryty ból. – Czy teraz jest ci lepiej?

Skinęłam głową, nie chcąc, a może nie mogąc przemówić. Wiedziałam, że moje oczy płoną. Rzadko mogłam sobie pozwolić na taki popis mocy, ale to leżało w mojej naturze. Nie miałam wątpliwości, że teraz wyglądam… inaczej.

Usiłowałam okiełznać moc, którą tak hojnie mi ofiarował. Zauważyłam zmianę w wyrazie jego twarzy. Nie do końca wiedziałam, co spowodowało tak silne napięcie. Lęk? Czy pożądanie? A może jedno i drugie. Zaskoczył mnie, odzywając się niskim, chrapliwym głosem:

– Gdybyśmy nie musieli być teraz zupełnie gdzie indziej, zabrałbym cię do środka i wziąłbym się do roboty. Zamrugałam gwałtownie. – Nie rozumiem. Odetchnął głęboko, po chwili westchnął ciężko. W końcu rozpoznałam falę płynących od niego emocji, wywołujących we mnie drżenie. Były po prostu… niespodziewane.

– Nie – powiedział. – Tak mi się wydawało. Uważaj na siebie, Cassiel. Mówię poważnie. Nadal trzymaliśmy się za ręce, spletliśmy palce z czystej, pierwotnej potrzeby.

– A ty… – zaczęłam, ale nie wiedziałam, co mam dalej powiedzieć. – Będę wiedziała, czy mnie potrzebujesz. – Natychmiast uświadomiłam sobie, że Luis może sobie różnie tłumaczyć moje słowa i od razu się poprawiłam. – Czy potrzebujesz mojej pomocy.

Roześmiał się, i tym razem cicho, lecz bardziej radośnie.

– Tak, z pewnością – stwierdził. – Będę utrzymywał psychiczne połączenie ratunkowe. Jaki to numer? Trzeba wykręcić 666?

Podniósł moją dłoń do góry, jakby to był najbardziej naturalny gest na świecie. Przez krótką chwilę poczułam na skórze delikatny dotyk jego warg. A potem puścił moją rękę, cofnął się o krok i ruszył do sedana Turnera, pracującego na jałowym biegu.

Oparłam się plecami o nierówną, ciepłą ścianę i oddychałam, oddychałam, oddychałam.

Potem weszłam do domu, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i ruszyłam do Sedony.

Загрузка...