ROZDZIAŁ 1. OFIARA DEMONÓW

Tłum mieszkańców Los Angeles, zgromadzony w Centrum Kongresowym, co chwilę nagradzał Martina Morgana burzą oklasków. Wymachiwano chorągiewkami, wznoszono okrzyki na cześć przyszłego senatora. Morgan, przystojny szpakowaty mężczyzna o zniewalającym uśmiechu i dwóch pionowych zmarszczkach na czole, znamionujących siłę charakteru, uciszał zebranych i odpowiadał na kolejne pytania.

Do podium przecisnął się brodaty farmer w kowbojskim kapeluszu.

– Chcemy wiedzieć, co pan zrobi dla nas! – zagrzmiał donośnym basem, burząc nastrój powszechnego entuzjazmu. – My, hodowcy, nie przyszliśmy tu po piękne słówka, panie Morgan! Czy starczy panu odwagi, żeby wziąć nas w obronę przeciwko bandytom ze “Stock Industries”? Odbierają nam ziemię podstępem, kombinują z bankami, byle nas wyrugować z farm i zbudować w Błękitnej Dolinie elektrownię atomową. Kto się opiera, ten idzie z torbami. Wie pan o tym?

– Wiem – odpowiedział kandydat na senatora. – I zapewniam, że nikt przemocą nie pozbawi was ziemi, nie zniszczy malowniczej Doliny, nie zatruje wody i powietrza. Jestem przeciwny tej budowie.

– Jako senator odważy się pan wypowiedzieć wojnę koncernowi Waltersa? – zapytał brodacz, w asyście pomruków towarzyszących mu mężczyzn w takich samych kowbojskich kapeluszach.

– Nie jestem strachliwy – zapewnił Morgan. – Znacie mnie.

– Owszem – potwierdził farmer. – I wiemy, że przyjaźni się pan z Johnem Waltersem. Czy nie są to wyborcze obiecanki-cacanki?

Ustały okrzyki i oklaski. Zebrani czekali na odpowiedź Morgana.

Martin Morgan pochylił głowę. Kiedy ją podniósł, jego twarz wyrażała zdecydowanie.

– Jeśli zostanę senatorem, nie pozwolę “Stock Industries” na zniszczenie Błękitnej Doliny – powiedział tonem spokojnym i zarazem kategorycznym. – Macie na to moje słowo honoru. A raz danego słowa nie złamałem nigdy.

Cisza trwała jeszcze przez moment, potem pękła pod naporem oklasków. Brodaty farmer wskoczył na podium i bochnowatą łapą omal nie zmiażdżył ręki Morgana.

Redaktor Andrews, ojciec Boba, jednego z Trzech Detektywów, szybko robił notatki do artykułu o spotkaniu wyborczym popularnego w Los Angeles kandydata Demokratów na senatora. Już miał tytuł na pierwszą stronę “Los Angeles Sun”: “Czy Martin Morgan ocali Błękitną Dolinę? Nie chcemy tu elektrowni atomowej! ZAPOWIEDŹ WOJNY ZE “STOCK INDUSTRIES”.

Redaktor Andrews wiedział o związkach Morgana z Waltersem ciut więcej niż brodaty farmer. Sybil Morgan, żona przyszłego senatora, nazywała się z domu Walters: łączyło ją bliskie pokrewieństwo z prezesem “Stock Industries”.

John Walters był jej rodzonym bratem.


Pani Sybil Morgan poczęstowała brata kieliszkiem jego ulubionego koniaku “Remy Martin”, a potem przez dobry kwadrans słuchała w milczeniu serdecznych rad i pouczeń.

– Farmerzy są ciemni i zacofani – zakończył John Walters. – Nie możemy każdego z osobna przekonywać, że nasze przedsięwzięcie to dobrodziejstwo dla kraju. Mam jednak nadzieję, że twój mąż to rozumie.

– Obawiam się, że jesteś w błędzie – powiedziała Sybil Morgan, kiedy Walters umilkł. – Martin sam wychował się w Błękitnej Dolinie. Nie pozwoli jej zniszczyć. To jeden z najcudowniejszych zakątków w Kalifornii. Ja też jestem po stronie męża.

John Walters odstawił niedopity kieliszek.

– Już w to włożyliśmy setki milionów dolarów – rzucił, nie patrząc na siostrę. – Nie możemy się wycofać. Martin ma w kieszeni zwycięstwo wyborcze. A wtedy…

– Co wtedy?

– Stanie się nieszczęście – powiedział cicho Walters. – Nie potrafię temu zapobiec, mimo że jestem prezesem koncernu. Mam nad sobą wielki kapitał, ludzi wszechwładnych i bezwzględnych. Błagam, przekonaj Martina. Inaczej dojdzie do tragedii.

Pani Sybil pobladła. Wiedziała, że brat nie rzuca słów na wiatr. Byli kochającym się rodzeństwem, John na pewno nie skrzywdzi Martina, choć obaj nie przepadają za sobą. Ale ostrzega. A w jego ustach takie ostrzeżenie to prawie wyrok.

– Porozmawiam z mężem – przyrzekła, bezwiednie krusząc w palcach orzechowe ciasteczko i rozsypując okruchy na dywanie. – Tylko że to nic nie da. Znasz go.

Walters wstał z kanapy. Objął siostrę, delikatnie pocałował w policzek. Jego zwalista sylwetka przygarbiła się, głowa uciekła w ramiona.

– Obyś się myliła – westchnął. – Zrób wszystko, co w twojej mocy, żeby zmienił zdanie. Musi poprzeć nasz projekt, gdy zostanie senatorem. Będzie wtedy w Waszyngtonie, z dala od wyborców. A ludzie pogodzą się z faktami, zapomną, nawet będą mu wdzięczni, bo uzyskają wiele nowych miejsc pracy. W Kalifornii jest mnóstwo pięknych dolin. Los Martina jest w twoich rękach, Sybil.

Ciężkim krokiem opuścił salon. Pani Morgan widziała przez okno, jak wsiada do limuzyny, nie patrząc na pochylonego w ukłonie szofera, jak limuzyna wolno rusza, mijając klomby róż, i znika w alei przecinającej posiadłość.

– Co się stało? – usłyszała za plecami głos syna. – Dlaczego wujek tak od razu odjechał? Co grozi ojcu?

– Podsłuchiwałeś.

– Podsłuchiwałem. – Victor był wyrośniętym, muskularnym szesnastolatkiem o kwadratowej szczęce i ciemnych, trochę aroganckich oczach. – Niech wuj nie straszy, my się nie boimy. Mogę pogadać z Demonami.

– Z kim?

– Chyba słyszałaś o Ognistych Demonach. Trzeba im tylko dobrze zapłacić. To lepsza obstawa od bandy tajniaków z FBI. Ci faceci dadzą radę każdemu.

Oczy pani Morgan zaokrągliły się ze zdumienia.

– Co ty masz wspólnego z tymi gangsterami? – zapytała.

Victor nie odpowiedział. Wyręczyła go siostra, Angela, która chwilę wcześniej weszła do saloniku.

– Nie wiesz, że Victor chodzi do “Hadesu”? To melina Ognistych, a Victor…

– Zamknij się! – warknął brat.

Sybil Morgan długo przyglądała się synowi, a on pod jej surowym spojrzeniem coraz niżej pochylał głowę, tracąc pewność siebie. Cisza trwała dobrych kilka minut. Potem pani Morgan odwróciła się do córki.

– Zostaw nas samych – powiedziała. – Muszę porozmawiać z Victorem.


Jupiter Jones, szef agencji “Trzej Detektywi”, żuł powolutku liść zielonej sałaty. Smakował jak trawa i o to właśnie chodziło. Kiedy coś nie smakuje, szybko zapycha żołądek i uczucie głodu mija, a Jupe nie po to zrzucił pięć kilogramów, wyzbywając się zbytecznego sadełka nad paskiem spodni, żeby ten sukces zmarnować. Od biedy można by go było teraz nazwać szczupłym chłopakiem, z pewną zaś przesadą – nawet chudzielcem. Do “chudzielca” brakowało mu tylko zapadniętych policzków, wciąż były z lekka pyzate. Najtrudniej odchudzić twarz. Ale na liściach sałaty i konserwowych ogórkach “made in Poland” dojdzie i do tego, byle zachować konsekwencję.

Upalny dzień chylił się ku końcowi. W turystycznej przyczepie, kwaterze “Trzech Detektywów”, ustawionej na tyłach składowiska staroci, rodzinnego biznesu wujostwa Jupitera, już przestawało być duszno. Wentylator napędzał z dworu rześkie powietrze, od morza ciągnął lekki słonawy wiaterek.

– Miałbym apetyt na twoją słynną zapiekankę – westchnął partner Jupe'a, Bob Andrews, nie odrywając oczu od komputera, w którego pamięci porządkował agencyjne archiwum, wprowadzając dane z ich ostatniej operacji pod kryptonimem “Zabójcza ekstaza”. – Porcyjka SADKO zrobiłaby nam dobrze, co, Pete?

Pete Crenshaw oblizał się tęsknie i puścił oko do Boba.

– Zielona sałata jest składnicą witamin i minerałów – poinformował Jupe. – A zwłaszcza żelaza. Pod warunkiem, że zjadamy ją na surowo. Komu po główce sałaty?

– Może być na surowo – zgodził się Pete. – W chrupiącej bułeczce posmarowanej masełkiem, między plastrem sera i płatem wędzonej szyneczki z tłuszczykiem…

– Milcz, prowokatorze! – warknął Jupiter.

– Podobno są przyprawy o zapachu wędzonej szynki – powiedział Bob, popukując w klawisze komputera. – Posypuje się nimi szpinak…

– Czy możemy zmienić temat? – zaproponował Jupe ze słodyczą w głosie. – Pomówmy na przykład o stosunku masy muskułów do ilorazu inteligencji.

Pete już chciał się odnieść do propozycji Jupe'a, ale nie zdążył, bo rozdzwonił się telefon.

– Czy to agencja “Trzej Detektywi”? – odezwał się w słuchawce kobiecy głos. – Tu Sybil Morgan. Chciałabym się umówić na spotkanie w poufnej i bardzo ważnej sprawie.

– Jesteśmy do usług, pani Morgan – odpowiedział Jupe. – Rozumiem, że mówię z żoną kandydata na…

– Tak – przerwał mu kobiecy głos. – Jutro, dziesiąta rano, w naszej rezydencji. Beverly Hills, Cabbatt Road 2816.

– Będziemy punktualnie – przyrzekł Jupiter.

– Wolałabym rozmowę w cztery oczy. I w całkowitej dyskrecji.

– W porządku, pani Morgan. Postaram się nie spóźnić.

Odłożył słuchawkę. Pete i Bob patrzyli na niego pytająco.

– Czego może chcieć od nas żona przyszłego senatora? – zapytał Pete, nie kryjąc zdziwienia.

– Cena popularności – odparł Jupe tonem przepraszającym, wedle wymogów z lekka fałszywej skromności. – Jeśli problem, to “Trzej Detektywi”. A problemy nie omijają nawet rodzin popularnych polityków.

– Choć pozują na ideały – dorzucił Bob Andrews.


Drzwi otworzył ciemnoskóry służący o siwych, krótko przyciętych włosach. Jupe podał mu wizytówkę:


TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko


Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones

Drugi Detektyw… Pete Crenshaw

Dokumentacja… Bob Andrews


Służący rzucił na nią okiem i powiedział, że pani Morgan już czeka. Przez duży marmurowy hali zaprowadził Jupe'a do saloniku umeblowanego na biało, z kremowym puszystym dywanem od ściany do ściany i kominkiem z kutego żelaza oprawionym w brunatny piaskowiec.

Z kanapy podniosła się szczupła szatynka w garsonce z ciemnoszarego jerseyu i podała Jupe'owi rękę.

– Sybil Morgan. Dużo o was słyszałam od naszego przyjaciela, prokuratora Nortona. Jest pełen uznania dla Trzech Detektywów.

Miała łagodny głos i sympatyczną twarz, z lekka porysowaną zmarszczkami wokół bardzo niebieskich oczu.

– Dziękuję – powiedział Jupe.

Pani Morgan milczała. Jakby zbierała myśli i próbowała ułożyć je w przekonujący ciąg słów.

Wskazała Jupiterowi fotel oddzielony od kanapy inkrustowanym stolikiem z wazonem fioletowych róż.

– Za pięć dni są wybory – odezwała się w końcu. – Mój mąż kandyduje do senatu. Jest prawym człowiekiem o nieskazitelnej reputacji. – Jupe przytaknął ruchem głowy: Martin Morgan faktycznie cieszył się powszechnym szacunkiem. – Boję się o niego – usłyszał. – Grozi mu publiczna kompromitacja, na która nie zasłużył.

Jupe czekał. Oczy Sybil Morgan zaszkliły się, ale zapanowała nad sobą.

– Nasz syn, Victor, ma jakieś powiązania z gangiem Ognistych Demonów – powiedziała po pauzie. – jeżeli wyjdzie to na jaw, mój mąż będzie skończony.

Ogniste Demony: banda zmotoryzowanych skinheadów, którymi od dawna interesuje się policja. Bohaterowie wielu rozrób i awantur, sprawcy rozbojów. O Nocy Ognistych Demonów słyszało całe Los Angeles: podpici i rozwydrzeni, rozpędzili kondukt żałobny podczas pogrzebu ciemnoskórego pastora, pobili uczestników, a o zmierzchu zdewastowali cmentarz. Nocny pogrom zakończył się zdemolowaniem sklepów w murzyńskiej dzielnicy i podpaleniem lokalnego kościoła. Byli sprytni, nie zostawili dowodów, które przekonałyby sąd. Aresztowano ich i wypuszczono na wolność. Są postrachem przedmieść zamieszkanych przez Murzynów i Latynosów.

– Państwa syn należy do gangu? – zapytał Jupe.

– Nie sądzę. Ale mają coś na Victora, szukają go. Grożą, że to ujawnią w przeddzień wyborów, jeśli nie dojdzie z nimi do porozumienia. – Pani Morgan pochyliła się nad stolikiem w stronę Jupe'a. – Błagam, pomóżcie.

– Co moglibyśmy zrobić? – zapytał trochę bezradnie Jupiter.

Zdawał sobie sprawę, że ujawnienie powiązań Victora z Ognistymi Demonami oznaczałoby klęskę wyborczą jego ojca. Uważał to za boleśnie niesprawiedliwe, ale tak to już jest w polityce: ojciec płaci za syna. Wyborców nie obchodzą detale. Hańba, jak puchar przechodni, spada na Bogu ducha winnego.

– Mąż o niczym nie wie – powiedziała cicho Sybil Morgan. – Ja dowiedziałam się przypadkowo. Victor jest przerażony, Ogniste Demony są zdolne do najgorszej podłości. Nasz syn powinien zniknąć. Musi pozostać w ukryciu aż do wyborów. Ci bandyci nie mogą go znaleźć. Żądają od niego stu tysięcy dolarów, obiecał, że je dostaną, należy przeciągać sprawę.

– Nie jestem pewien, czy przeciąganie takiej sprawy to najlepszy pomysł – odezwał się Jupe, skubiąc dolną wargę.

– W tej chwili nie mam lepszego pomysłu – powiedziała pani Morgan. – Mój brat, John Walters, uważa, że Victor powinien na pewien czas zniknąć.

– Prezes “Stock Industries” jest pani bratem? – zapytał Jupe. – Czytałem w gazetach, że pan Morgan zamierza wypowiedzieć mu wojnę o Błękitną Dolinę.

Sybil Morgan dziwnie się zmieszała. Czyżby trzymała z bratem przeciwko własnemu małżonkowi? Coś tu nie grało. Przy okazji warto będzie przyjrzeć się panu Waltersowi – pomyślał Jupe.

– Chcę, żebyście ukryli Victora aż do wyborów – usłyszał. – Idzie mi o męża. Później poszukamy rozwiązania całego problemu.

– Myślę, że tego możemy się podjąć – powiedział Jupe. – Pod warunkiem, że nikt nie będzie wiedział, gdzie przebywa Victor. Nawet pani.

– Zgoda – usłyszał. – Mam do was zaufanie.

Wyszła z saloniku. Po paru minutach wróciła z synem. Pryszczaty mięśniak o kwadratowej szczęce nawet nie podał Jupiterowi ręki. Patrzył na Jupitera z aroganckim uśmieszkiem.

– To ma być ten słynny detektyw? – zwrócił się do matki.

Jupe patrzył przed siebie, ponad głową Victora.

– Zrobisz wszystko, co ci każe – powiedziała surowo pani Morgan. – Już dosyć narozrabiałeś. Pamiętaj, że chodzi o ojca.

– W porządku – mruknął Victor. – Pięć dni wytrzymam. Dokąd mnie zabieracie? – zwrócił się do Jupe'a.

Jupiter zignorował pytanie. Sybil Morgan zapewniła, że pokryje wszelkie koszty, i zaproponowała, że odda Jupe'owi do dyspozycji swój samochód.

– Wóz by się przydał – powiedział Jupe. – Ale państwa auto może być rozpoznane.

– W garażu stoi sportowa honda mojego kuzyna. Jack studiuje we Francji, zostawił ją u nas na przechowanie. Nie była używana od roku.

Jupe już wiedział, gdzie ukryje Victora. Nad jeziorem, w lasach, na północ od Rocky Beach jest domek myśliwski należący do redaktora Andrewsa. Ojciec Boba jeździ tam rzadko, nawet nie będzie musiał wiedzieć, że ktoś tam przebywa.

Kiedy służący wyprowadzał z garażu zakurzoną hondę, Jupe przez komórkę połączył się z Bobem. Ustalili, że Bob będzie czekał na nich w domku myśliwskim za dwie godziny.

Victor wyszedł z domu tylnym wyjściem. Miał ze sobą spory plecak.

– Spadamy stąd – mruknął do Jupitera.

– Moment – Jupe przytrzymał go za łokieć. – Wziąłeś ze sobą telefon komórkowy?

– A bo co?

– Wziąłeś?

– Mhm.

– Daj mi – Jupe wyciągnął rękę. – Żadnych kontaktów.

Victor chciał coś warknąć, ale się powstrzymał. Po chwili wahania wyjął z plecaka aparat i oddał Jupe'owi. Jupe zaniósł go pani Morgan. Kiedy wracał, zastąpiła mu drogę jasnowłosa dziewczyna w szortach.

– Dokąd jedziesz z moim bratem? – spytała.

– Na przejażdżkę – odparł Jupe, patrząc z podziwem na jej długie, opalone na brąz, smukłe nogi.

– Mogę z wami?

Jupe nie zdążył odmówić.

– Angelo, proszę do mnie! – rozległ się głos pani Morgan.

Angela niechętnie usłuchała. Po drodze cmoknęła Victora w policzek.

– Zaraz wracasz? Mieliśmy zagrać w tenisa.

– Innym razem – odpowiedział niewyraźnie Victor.

Jupe usiadł za kierownicą hondy. Silnik z miejsca wszedł na wysokie obroty, jakby marzył o tym przez rok próżnowania w garażu.

Wyjechali przez tylną bramę, ukrytą w gęstych zaroślach. Jupe nie zauważył, że w ślad za nimi po kilku minutach ruszył czarny dżip, prowadzony przez siostrę Victora.

Загрузка...