ROZDZIAŁ 3. NIKCZEMNA OFERTA

W kempingowej przyczepie Trzech Detektywów panowała atmosfera wyczuwalnego napięcia. Bob i Pete przyglądali się podejrzliwie Jupiterowi, który w skupieniu przeżuwał liść zielonej sałaty posmarowanej chudym twarożkiem. Odgryzał maciupcie kęsy i żuł powolutku, jakby się zmagał z łykowatym mięsem nestora indyczego rodu.

– Co tu jest grane? – zapytał w końcu Pete. – Mamy się opiekować draniem z gangu Ognistych? My?!

– Na to wygląda – mruknął Bob. – Za samą gębę dałbym mu rok paki.

Jupe przełknął wreszcie ostatni okruch twarożku.

– Opiekujemy się kandydatem na senatora – powiedział.

– Pan Morgan jest przyzwoitym człowiekiem i w Kalifornii wszyscy porządni ludzie dobrze mu życzą.

– Ale co ma do tego ten gnojek? – nie wytrzymał Bob.

– Na razie wiemy, że szantażują go Ogniste Demony – powiedział Jupe. – Grożą mu skompromitowaniem ojca.

– Porachunki między Demonami to chyba nie nasz interes – mruknął Pete.

– Mnie się nie podoba, że ojciec ma odpowiadać za syna – Jupe popatrzył tęsknie na pojemnik z twarożkiem i mniej tęsknie na główkę sałaty. – Nazywają to zbiorową odpowiedzialnością. Victor to nie dzieciak. Poza tym…

– Co “poza tym”? – zapytał Bob.

– Trzeba sprawdzić, co go łączy z Demonami – odparł Jupe.


Bar “Hades”, położony w dzielnicy portowej, przypominał piekło. Czarnego wystroju sali dopełniały wielobarwne diabelskie ryje, namalowane na ścianach purpurową i białą farbą, sceny ze straceń na gilotynie, łamania kołem, rozciągania na madejowym łożu i przypalania ogniem. Wszystko to falowało w kłębach tytoniowego dymu, oparach piwa i przeraźliwych dźwiękach heavy metalu. Na ławach wzdłuż długich dębowych stołów siedziały dziewczyny z wyzywającym makijażem, popijali marynarze i robotnicy portowi, gwarzyły ponure typy o wyglądzie kloszardów. Jedyny okrągły stół w rogu sali obsiedli faceci w skórzanych motocyklowych kurtkach z jaskrawymi wizerunkami diabła, ogoleni “na pałę”, z brodami i wąsiskami ufarbowanymi na czerwień, zieleń, żółć. Ci zachowywali się najgłośniej: bełkotliwie wyli chórem jakąś pieśń, coś wykrzykiwali, grzmocili pięściami w blat stołu, rechotali, waląc się po plecach.

Jupe, w poplamionym kombinezonie z drelichu i wełnianej i czapeczce, nie zwracał na siebie niczyjej uwagi. Siedział przy barze nad kuflem imbirowego piwa, którego od godziny nie ubywało, i tępo wpatrywał się w zadymioną salę.

– Pierwszy raz cię tu widzę – zauważył barman, jednooki brzuchacz w pasiastej koszulce. – Piwko nie smakuje?

– Wolę coś mocniejszego, ale dziś jest czwartek – odpowiedział tajemniczo Jupe. – Rozglądam się za robotą.

– Nie ty jeden – uśmiechnął się barman.

– Miałem spotkać się tu ze znajomym, przyrzekł pomóc w znalezieniu pracy – wymruczał Jupe, wodząc po sali przymglonym wzrokiem. – Nie widzę go. A mówił, że prawie co wieczór bywa w “Hadesie”.

– Co to za gość? – spytał brzuchacz, napełniając piwem kufle.

– Victor Morgan.

Jednooki barman obrzucił Jupe'a badawczym spojrzeniem. Jupiterowi wydało się, że dostrzegł ironiczny uśmieszek.

– O Vica ci chodzi? Od paru dni nie widziałem tej łajzy. Może tamci będą coś wiedzieć – brzuchacz wskazał ruchem głowy na towarzystwo przy okrągłym stole.

Jupe podziękował mruknięciem, nie ruszył się jednak z miejsca. Ogniste Demony zachowywały się coraz hałaśliwiej. Brzęknęło tłuczone szkło.

Do baru wszedł młody mężczyzna w eleganckim sportowym garniturze. Stał w progu i rozglądał się; Jupe odnotował w myśli, że nie pasuje do tutejszych bywalców i że chyba szuka kogoś, co po chwilce znalazło potwierdzenie: zaczął przepychać się w kierunku okrągłego stołu oblężonego przez Ognistych.

Jupe stał się czujny. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tego sportowca. Obserwował z ukosa, jak przybysz podchodzi do wygolonych, jak szepcze coś jednemu z nich do ucha. Ten w końcu wstał i obaj podeszli do baru, siedli na wysokich stołkach. Sportowiec zamówił dwie podwójne whisky “Chivas Regal”, najdroższej w spelunie. Siedzieli blisko Jupe'a, ale nie słyszał, o czym mówili, bo prowadzili rozmowę szeptem. Demon miał złamany nos i zielonkawe wąsy. Musieli w końcu dojść do porozumienia: sportowiec wyciągnął portfel i wręczył zielonowąsemu kilka banknotów, a ten wstał, podszedł do rudej facetki umalowanej na wampira i pogadał z nią chwilę. Ruda zaczęła szperać w torbie. Znalazła. Dała zielonowąsemu jakąś fotografię. Demon wrócił do sportowca i przekazał mu zdjęcie. Zaraz po tym sportowiec opuścił bar.

Zielonowąsy wolniutko sączył whisky, potem przelał do swojej szklanki niedopity przez sportowca szlachetny trunek i też go wysączył. Ruda stanęła za jego plecami, klepnęła Demona w ramię.

– Odpalasz działkę, Dick.

– Za co?

– Wziąłeś kasę. Widziałam.

– Ty już dostałaś od gazeciarza. Spadaj. No?

Ponieważ ruda nie przestraszyła się groźnego tonu, zielonowąsy odsunął ją na bok i wrócił do swoich. Ruda usiadła na stołku obok Jupe'a.

– Sukinkot – warknęła. – Handluje moim towarem…

– Może ja bym coś kupił od ciebie – odezwał się Jupe.

Wampirzyca spojrzała na niego z ukosa.

– Na mózg wam padło. Tobie też potrzebny widoczek z zadymy? Jeszcze jeden fan walniętych Demonów. Ile dajesz?

– Najpierw pokaż towar – burknął Jupe.

Ruda wsadziła rękę do brezentowej torby, pogrzebała w niej i wyjęła kilka zdjęć. Przedstawiały Ognistych Demonów okładających skuloną na ziemi kobietę, rozbijających szybę wystawową, wlokących za włosy ciemnoskórego chłopaka.

– Cyknęłam tak, dla hecy – powiedziała ruda. – Nie kapowałam, że będzie z tego kasa.

– Chciałbym fotkę z Morganem. To mój kumpel. Dam dwie dychy.

– Vic Morgan? – wampirzyca wyszczerzyła zęby żółte od nikotyny. – Mam dziś fart do szajbusów. Tamten wziął to – pokazała fotografię z biciem kobiety. – Tu stoi Vic – wskazała palcem na jednego z oprychów. – Trzy dychy i jest twoje.

Jupe uważnie przyjrzał się zdjęciu. Było kiepskie, ale twarze z grubsza dawały się rozpoznać.

– To nie jest Vic Morgan – powiedział do rudej.

– Tamten frajer nie grymasił – mruknęła. – Bierzesz czy spadasz? Za pięć dych załatwię ci autograf Bonzy.

Wyraźnie brała go za fana Demonów. Musieli mieć ich sporo.

– Autograf już mam – powiedział Jupe, dał rudej trzydzieści dolarów i schował zdjęcie do kieszeni. – Morgan mnie wyrolował, miał tu być dzisiaj, przyrzekł mi robotę. Nie wiedziałem, że Demony rolują kumpli.

– Jaki z niego…

Wampirzyca nie dokończyła. Jupe poczuł, że unosi się w powietrze. Wykonał nad stołkiem półobrót i znalazł się twarzą w twarz z olbrzymem o krogulczej gębie z haczykowatym nochalem i małymi oczkami. Krogulec unosił go w górę, trzymając za kołnierz kombinezonu.

– Za czym węszysz, pętaku? – rzucił niespodziewanie cienkim głosem.

– Vic mu potrzebny. Bonza – zaczęła przymilnie ruda. – Podobnież robotę obiecał…

– Jaki Vic? – przerwał jej krogulec.

– Vic Morgan.

– Ten pajac? Jaka robota? – Krogulec przewiercał Jupe'a zimnym spojrzeniem.

– Ogniste Demony nie są pajacami – wysapał Jupe, majtając nogami w powietrzu.

– Nie są – potwierdził krogulec i posadził Jupe'a na stołku. – Tutaj umówił się z tobą? – zapytał podejrzliwie. – Na dziś wieczór?

– Niezupełnie – wymamrotał Jupe. – Zniknął gdzieś. Podobno wy też go szukacie.

Bonza położył mu na karku bochnowate łapsko.

– Spływaj, frajerze – ćwierknął ptasim głosem. – Już. Bo zrobię z ciebie farfocel.

Jupe nie wiedział dokładnie, co to znaczy, lecz nie zależało mu, żeby się dowiedzieć. Łapa Bonzy ciążyła na karku jak sztanga. Odetchnął, gdy się cofnęła.

Po chwili już go nie było w “Hadesie”.


Martin Morgan wpatrywał się w pierwszą stronę “Los Angeles Sun”. Patrzył tępo, w bezruchu. Spojówki miał zaczerwienione, oddech płytki.

U dołu strony widniało znowu zdjęcie z nocnej zadymy Ognistych Demonów, zamieszczone w gazecie kilka dni wcześniej. Tym razem grafik wyróżnił jedną z postaci czerwonym kółkiem. Tytuł nad fotografią brzmiał: “Czy to jest Victor Morgan – syn kandydata na senatora? Wyjaśnienie zagadki już wkrótce!”

Twarz w czerwonym kółku była rozmazana, ale Martin Morgan nie miał już tej pewności co przedtem, że to ktoś inny. A jeśli Victor?

Dlaczego zniknął tak nagle i nie odzywa się, nie dzwoni?

Nic nie dzieje się bez powodu. Victor wie świetnie, że w ostatniej fazie kampanii wyborczej kandydat powinien występować w asyście najbliższej rodziny. Takie są tu zwyczaje. A on rozpłynął się, ulotnił jak kamfora: czy to nie dowód, że ma brudne sumienie?

Gdyby mój syn był mężczyzną – pomyślał Martin Morgan – spojrzałby mi w oczy i wyznał całą prawdę. Morganom nigdy nie brakowało odwagi. On, Martin Morgan, znajdzie w sobie odwagę, by się wycofać z wyborów, nawet w ostatniej chwili, jeżeli uzna to za konieczne. Ale konieczność musi zostać udowodniona. Inaczej zawiódłby wyborców, tych wszystkich, którzy liczą na niego, którzy wierzą, że nie dopuści do zniszczenia Błękitnej Doliny.

Musi pomówić z Victorem.

Natychmiast.

A jego nie ma.

Zadzwonił telefon na biurku, sekretarka zameldowała, że ma na linii kilku dziennikarzy, którzy domagają się wywiadu.

– Nie ma mnie – rzucił krótko Morgan.

Po chwili telefon zadzwonił znowu. W słuchawce odezwał się głos Johna Waltersa, prezesa “Stock Industries”:

– Jestem wstrząśnięty, Martinie. Mam przed sobą świeży numer…

– Ja też – przerwał mu Morgan. – Victor gdzieś zniknął.

– A więc pośrednio przyznał się do winy – dobiegło ze słuchawki.

– Nie uwierzę, póki z nim nie porozmawiam.

– Niestety, jest gorzej, niż myślisz – powiedział ze smutkiem JohnWalters. – Jutro w “Los Angeles Sun” ukaże się inne zdjęcie z Nocy Ognistych Demonów. Ostre i powiększone. Ja już je widziałem. Jest na nim Victor. Tym razem bez cienia wątpliwości.

Martin Morgan oderwał słuchawkę od ucha i obejrzał ją, jakby oglądał muzealny eksponat. Potem powoli i apatycznie przyłożył do skroni.

– No to przegram wybory – powiedział cicho do szwagra.

– Nie musisz – rzucił John Walters. – W końcu… jestem bratem twojej żony. Zrobię wszystko, żeby zdjęcie nic ukazało się w druku.

– To już nie zda się na nic – szepnął Martin Morgan i zamknął oczy; trwał w odrętwieniu, nie wiedząc, że do gabinetu wślizgnęła się Angela, że stoi za jego plecami i z niepokojem patrzy na ojca. – To już na nic – powtórzył.

– Przeciwnie – dobiegł go głos Waltersa. – Zdjęcie się nie ukaże i zostaniesz senatorem. Victor się znajdzie, wyjaśnimy wszystko, z pewnością jest to nieporozumienie. Wasz syn nie może być bandytą. Co najwyżej zaplątał się przez młodzieńczą naiwność albo jego wplątano w aferę, aby tobie zaszkodzić. Damy sobie z tym radę, masz moje słowo. Jest tylko jeden warunek.

– Jaki? – spytał Morgan.

– Właściciel “Los Angeles Sun” jest jednym z inwestorów w Błękitnej Dolinie. Wystarczy mu twoja obietnica, że nie przeszkodzisz w budowie elektrowni.

– To nikczemne – powiedział Martin Morgan.

– Zgadzam się – przytaknął John Walters. – Ja jestem tylko pośrednikiem między nim i tobą. Czuję się nie mniej oburzony. Ale nie masz wyboru.

Morgan znowu obejrzał słuchawkę i znów przyłożył ją do skroni.

– Mam wybór – powiedział. – Mimo wszystko ufam Victorowi. Odmawiam.

Ospałym ruchem położył słuchawkę na widełkach i dopiero teraz zauważył obecność córki w gabinecie. Miała okrągłe oczy. Śniade policzki przybrały szarość popiołu.

– Słyszałam całą rozmowę. Widziałam zdjęcie w “Los Angeles Sun”. To nie jest Victor…

– Chyba nie jest – zgodził się ojciec. – Ale oni mają inną fotografię. Tym razem na pewno z Victorem. Wuj John ją widział… Dlaczego Victor uciekł z domu? – zapytał z udręką.

Angela otworzyła i zamknęła usta. Przysięgła matce, że nic nie powie ojcu. Dla jego dobra. Dla dobra całej ich rodziny. Ale gdyby go mama teraz zobaczyła…

Nie wolno.

Milczeć też nie wolno.

No to powiedzieć, gdzie ukryto Victora? I że bywał w “Hadesie”, melinie Ognistych Demonów, więc musi ich znać, może nie tylko znać, kto wie, w co się wplątał, co mu teraz grozi…

– Zostałem już wcześniej ostrzeżony – usłyszała głos ojca. – Przez mecenasa Jenkinsa. Dostał anonim. Mam się wycofać z wyborów albo gazety zamieszczą zdjęcie Victora w gangsterskim uniformie. Jak widać, nie były to czcze pogróżki.

Angela myślała szybko, tak szybko, jak nigdy dotąd. Nie może złamać przysięgi danej matce. Nie może powiedzieć o myśliwskim domku. Ale nie złamie przysięgi, jeśli poradzi ojcu, by porozmawiał z Trzema Detektywami. Widziała u matki ich wizytówkę. Oni nie przysięgali. Mama im ufa. Ich rozmowa z ojcem będzie mieć sens, coś posunie do przodu. Odpowiedzialność wezmą wtedy na siebie Trzej Detektywi. Angela także o nich słyszała. Podobno są fantastyczni, rozwiązują supły nie do rozplatania.

Objęła ojca za szyję, przytuliła się do niego.

– Zadzwoń do Jupitera Jonesa – usłyszał jej szept. – To jeden z Trzech Detektywów. Musiałeś o nich słyszeć. Oni coś wiedząc Victorze.


W przyczepie było gorąco: Jupe wyłączył klimatyzację, żeby jej szum nie przeszkadzał Bobowi i żeby nie przeciążać linii elektrycznej, ponieważ komputer pracował na pełnych obrotach. Bob czarował przy klawiaturze. Udało mu się przeniknąć do systemu policyjnego z danymi o przestępczości zorganizowanej, lecz niewiele tam znalazł o Ognistych Demonach. Materiały przejęła specjalna komórka FBI o kryptonimie R-12.

– Tam będzie się trudno dostać – mruknął Bob.

– Próbuj – zachęcił Jupe.

Komórka R-12 miała gęste zasieki zabezpieczeń. Bob pokonał kilka, odnajdując kody oryginalnym sposobem przez siebie opracowanym, ale wciąż jawiły się nowe bramki, coraz bardziej szczelne.

NOD. Jak to rozszyfrować? Nadzwyczajna Ochrona Danych? Numer Otwarcia Dostępu? Może Nowo Otwarte Dochodzenie?

– Nie mogę złamać tego skrótu – westchnął. – Nic nie pasuje.

Pete stanął za jego plecami, popatrzył na monitor, potem na Jupe’a.

– Ja bym spróbował kombinacji najprostszej – powiedział.

– Odkryłeś w sobie talent hakera? – zapytał Bob z uśmieszkiem.

– Dla mnie NOD to Noc Ognistych Demonów – odparł Pete.

Bob puknął się palcem w czoło. Błyskawicznie wystukał na klawiaturze propozycję Pete'a i w odpowiedzi uzyskał natychmiast: ZAAKCEPTOWANE.

Dlaczego wysoka specjalizacja odciąga od prostoty myślenia?

Monitor wyświetlił skład gangu. Mike Sullivan – herszt, pseudonim “Bonza”. Kilkanaście innych nazwisk i pseudonimów. Chuligaństwo, rasistowskie ekscesy – jako przykrywka. Podejrzani o handel narkotykami, przemyt papierosów i alkoholu. Agenci R-12 prowadzą obserwację i działania operacyjne. Dowodów jeszcze nie skompletowano.

– Na liście nie ma Victora Morgana – poinformował Bob. – Nie występuje ani razu w wykazie kontaktów.

– Tak przypuszczałem – powiedział Jupe. – Swojego człowieka Bonza nie nazwałby pajacem. Chyba że…

– Co masz na myśli? – zapytał Pete.

Jupe przestał skubać dolną wargę.

– Głęboką konspirację – odparł. – Victor Morgan byłby dla nich cenny, zwłaszcza jako syn senatora. Są przebiegli. Mogą stosować podwójne maskowanie: puszczają słuch, że jest z nimi, a potem ma się okazać, że nie jest.

– Co ze stu tysiącami dolarów, o których mówiła pani Morgan? -zapytał Bob.

– Jedno nie przeczy drugiemu – powiedział po pauzie Jupe. – Swojego się nie szantażuje. Chociaż, z drugiej strony… – Jupiter znów poskubał wargę, zmarszczył czoło. Swój swoim, a tatuś niech płaci. Tak też mogłoby być. Musimy zbadać, czy Victor należy do Demonów i czy faktycznie go szukaja.

– Przecież sprawdzałeś – powiedział Pete.

– Ale nie uzyskałem pewności i jestem u nich spalony – odparł Jupe. – Teraz kolej na was. Mam plan…

Nie zdążył jednak wyłożyć swego pomysłu, bo w przyczepie zadzwonił telefon, Jupe odebrał. Słuchał w milczeniu.

– Dobrze, proszę pana – powiedział na zakończenie. – Będę o drugiej. – Odłożył słuchawkę i popatrzył w zadumie na kolegów. – Mamy problem. Martin Morgan poprosił mnie o spotkanie, nie mogłem mu odmówić. Skąd on wie, że mamy jakiś związek ze zniknięciem Victora? Żona nie powiedziała mu na pewno.

– Będziesz miał niezłą gimnastykę – zauważył Bob.


Dżip zatrzymał się nieopodal jeziora. Zachodzące słońce kładło na niebieskawość sosen trochę czerwieni, a lustro wody u stóp urwiska podświetlało gasnącą pozłotą. W głębokim cieniu drzew myśliwski domek wyglądał tajemniczo i mrocznie.

Angela rozejrzała się: w pobliżu nie parkował żaden samochód, nic się nie poruszało, ciszę naruszał tylko świergot ptaków. Skradając się, podeszła do okna, zajrzała przez szybę. Zobaczyła brata leżącego na łóżku z książką w rękach. Poskrobała paznokciem szkło. Victor podniósł głowę i spojrzał w jej kierunku. Nie wyglądał na przestraszonego. Po chwili rozpoznał Angelę i dopiero wtedy się zdziwił.

Wyszedł przed dom.

– Jak tu trafiłaś? – zapytał niechętnie.

– Nie cieszysz się, że mnie widzisz?

– Mam dość tej dziury – mruknął. – Czytam “Solaris” Lema już po raz trzeci. Nie powinnaś była tutaj przyjeżdżać.

Angela objęła brata, pocałowała go w policzek.

– Ojciec jest u kresu sił – powiedziała cicho. – Rozpętała się afera.

– Zrezygnował z kandydowania?

– Nic nie rozumiem z tego wszystkiego. – Angela potrząsnęła jasną czupryną, blond grzywka spadła jej na oczy.

– Nie musisz – rzucił Victor.

– Należysz do Ognistych Demonów? Brałeś udział w ich zadymie? Tylko to mi powiedz, Vic. Do licha, jestem twoją siostrą!

Victor uśmiechnął się leciutko. Zapewne tutejsze powietrze sprawiło, że miał na policzkach dużo mniej pryszczy.

– Chyba nie wypaplałaś ojcu, gdzie się ukrywam? – zapytał. – Za parę dni wrócę do domu.

– Jutro ukaże się w gazetach nowe zdjęcie z Nocy Ognistych Demonów. Można będzie cię na nim rozpoznać – Angela patrzyła prosto w oczy Victorowi. – Wuj John już widział tę fotografię i twierdzi, że to ty, na sto procent.

Twarz Victora wykrzywił grymas – gniewny i jakby gorzki.

– Nasz kochany wujaszek… – mruknął, odwracając głowę. – Tak bardzo się martwi o naszą rodzinę.

– A ty ją hańbisz. Narozrabiałeś i kryjesz się jak szczur. Masz gdzieś udrękę ojca i to, że przez ciebie przegra wybory.

Victor nie od razu odpowiedział. Ważył słowa.

– Każdy żyje na własny rachunek – odezwał się w końcu. – Nie jestem dzieciakiem, odpowiadam za siebie. Ojciec może się mnie wyprzeć, proszę bardzo. Zmienię nazwisko, jeśli trzeba. Spadaj stąd, siostrzyczko. I nikomu pary z ust, że mnie widziałaś. Bo będzie tragedia.

– Demony cię szukają? – strzeliła. – Naraziłeś im się? Czegoś chcą?

– Spadaj, proszę,

– Jeśli jutro w “Los Angeles Sun” zamieszczą to zdjęcie…

– Nasz ojciec nie musi być senatorem – przerwał jej brat z krzywym uśmieszkiem. – Niech dalej prowadzi swoją kancelarię adwokacką. Dobrze na tym wyjdzie.

– Jak śmiesz tak mówić o ojcu?! – wykrzyknęła Angela.

Victor już otworzył usta, aby zareplikować, ale powstrzymał się, zacisnął wargi. Widać było, że nie przyszło mu to łatwo. Z twarzy znikł arogancki wyraz, ustępując miejsca goryczy i bezradności.

– Kiedyś zrozumiesz – powiedział cicho. – Musi być, jak jest. I, błagam, ani słowa tacie, że się ze mną widziałaś. Jedź już.

Angela z nisko pochyloną głową ruszyła w stronę samochodu. Wsiadając do dżipa, obejrzała się i zobaczyła nieruchomego Victora, który odprowadzał ją smutnym wzrokiem. Poczuła bolesny ucisk w sercu.

Загрузка...