ROZDZIAŁ 4. AUTENTYK CZY FAŁSZYWKA?

Uśmiech na sympatycznej twarzy Martina Morgana tym razem nie wyglądał naturalnie – był raczej uprzejmością wobec gościa, pokrywającą niepokój i wyczerpanie. Kandydat na senatora miał podkrążone oczy i zapadnięte policzki, obciągnięte szarawą skórą. Wyszedł Jupiterowi na spotkanie, uścisnął mu dłoń, wskazał na skórzaną kanapę w rogu gabinetu.

– Będę mówił wprost – odezwał się zmęczonym głosem. – Na moim synu ciążą podejrzenia, że jest związany z gangiem Ognistych Demonów. Jeśli to prawda, wycofam się z wyborów. Ale mój syn zniknął i nie mogę tego wyjaśnić.

Zamilkł, czekając na reakcję Jupe'a.

Jupe, aby wygrać na czasie, chciał zapytać, dlaczego pan Morgan zwraca się z tym do niego, ale uznał, że z tym udręczonym człowiekiem nie należy bawić się w ciuciubabkę. Morgan musiał wiedzieć albo domyślać się, że Trzej Detektywi badają tę sprawę.

– Obawiam się, że wyjaśnienie nie jest proste – powiedział. – Pana syn chyba znał Demonów, bo bywał często w “Hadesie”. Jedna z wersji zakłada szantaż. Demony żądają od Victora pieniędzy, pod groźbą, że skompromitują pana. Ponieważ zapłacić ma Victor, nie zrobią żadnego ruchu, póki się z nim nie skontaktują. To może być powód, dla którego pański syn się ukrywa.

– Nie sądzę – Morgan pokręcił głową. – Kampania kompromitacji już się zaczęła. Jutro w “Los Angeles Snu” ma się ukazać zdjęcie Victora jako jednego z Ognistych Demonów, zrobiono je owej słynnej Nocy, podczas pogromu.

– Wątpię, aby na tej fotografii był Victor- powiedział Jupe.

– Ktoś już ją widział i nie ma wątpliwości. Dlatego chciałbym się zobaczyć z Victorem – Martin Morgan wpił się wzrokiem w twarz Jupe'a. – Muszę się z nim zobaczyć, Proszę…

Jupe zmusił się, by zapanować nad odruchem współczucia.

– Najważniejsze w tej chwili to sprawdzić, czy Victor należy do gangu – powiedział łagodnie, jakby tłumaczył coś dziecku. – Jeżeli nie, zdemaskuje pan prowokację. A nam się wydaje, że pański syn nie jest Ognistym Demonem. Sprawdzamy to – Jupe zrobił pauzę. – Od kogo pan się dowiedział, że jutro w “Los Angeles Sun” ukaże się zdjęcie z Victorem?

Teraz zawahał się Martin Morgan. Prawda nie przechodziła mu przez gardło, jednak uznał w końcu, że musi być szczery z tym chłopcem, jeśli ma liczyć na jego pomoc.

– Zadzwonił do mnie… – urwał, bo do gabinetu zajrzał jego sekretarz, Peter York, z plikiem papierów pod pachą. – Proszę mi teraz nie przeszkadzać – osadził go w progu. – Wezwę cię, gdy będę wolny.

Sekretarz wycofał się z gabinetu. Morgan spojrzał na Jupe'a i w jego twarzy zaskoczył go wyraz dziwnego napięcia.

– Kto to był, panie Morgan?

– Mój asystent, Peter York. – Martin Morgan wrócił myślami do rozmowy z Waltersem. – Dziś rano odebrałem od kogoś telefon z propozycją – powiedział. – Fotografia się nie ukaże, jeżeli przyrzeknę dać spokój niszczycielom Błękitnej Doliny. Mam się zgodzić na zbudowanie tam elektrowni jądrowej.

Jupe zabrał się do skubania dolnej wargi. Robił to długo, zapominając, że obok niego siedzi pan Morgan. Już był pewien, gdzie widział sekretarza Morgana. Łamigłówka zaczęła układać się w całość: w skład grupy nacisku na przyszłego senatora, aby przystał na budowę elektrowni w Błękitnej Dolinie, wchodzi jego asystent, a nawet własna żona i syn. York to sportowiec, który kupił w “Hadesie” zdjęcia z zadymy Demonów. Ogniste Demony też mają swój udział w grze przeciwko Morganowi. Kto jeszcze?

– Przypuszczam, że się pan nie zgodził – powiedział do Morgana, przestając skubać wargę.

– Ma się rozumieć – potwierdził Morgan.

Jupe spojrzał prosto w oczy panu Morganowi.

– Jestem w kontakcie z pańskim synem – powiedział. – Wszystko z nim w porządku, ale do waszego spotkania na razie nie może dojść. Jeśli ufa pan Trzem Detektywom, muszę wiedzieć, kto do pana zadzwonił z propozycją.

– Wolałbym zachować to w sekrecie – odparł Morgan. – A z Victorem muszę się zobaczyć.

Jupe wstał.

– Jest mało czasu – rzucił sucho. – Tu chodzi o spisek. Albo nam pan zaufa i powie, kto dzwonił, albo umywamy ręce.

Martin Morgan zapatrzył się w panoramiczne okno z widokiem na centrum Los Angeles.

– Chyba nie mam wyjścia – odezwał się po długiej pauzie. – Telefonował brat mojej żony, John Walters, prezes “Stock Industries”. Ale on tu jest tylko pośrednikiem…

– Skąd pan wie? – przerwał mu Jupe.

– Tak powiedział.

– W gazetach pisano, że “Stock Industries” to główny udziałowiec inwestycji w Błękitnej Dolinie – przypomniał sobie Jupiter.

– Nie wierzę, że mój szwagier…

– To pańska sprawa – znów przerwał Jupe. – My badamy bez uprzedzeń. Spotkanie z Victorem niczego by panu nie wyjaśniło. Będziemy w kontakcie. – Ruszył do drzwi. Stanął. Zawrócił, zbliżył się do Morgana. – Proszę powiedzieć swojemu sekretarzowi, że pan rozważa ofertę Waltersa.

– Co takiego? – zdumiał się Martin Morgan.

– Proszę dać Yorkowi do zrozumienia, że waha się pan. Że gdyby nie ambicja, już by pan do Waltersa zatelefonował. – Jupe patrzył, jak zmienia się twarz Morgana: gniew ustępuje miejsca zaskoczeniu, zdumienie wątpliwościom, domysłom. – Proszę zaufać mi i tak zrobić – powiedział z naciskiem.


Dryblas w czarnej skórze nabitej pozłacanymi ćwiekami i z kolczykiem w uchu wszedł do “Hadesu” kołyszącym się krokiem, zbliżył się do brzuchatego barmana i coś mu powiedział, wsuwając do ręki dwudziestodolarowy banknot. Brzuchacz przyjrzał mu się, potem kiwnął głową, schował banknot, odstawił kufle przygotowane do napełnienia.

Wylazł zza kontuaru i zaczął przeciskać się do okrągłego stołu w rogu sali. Stanął za plecami olbrzyma o krogulczej gębie. Pochylił mu się do ucha.

– Taki jeden ma interes do ciebie. Czeka przed knajpą.

– Jaki jeden? – Bonza nawet się nie odwrócił, nie spojrzał na barmana.

– Chodzi o ciężki szmal. Podobno się znacie.

Bonza bez pośpiechu wypił litrowy kufel piwa, dokończył z kumplami rozmowę o jakimś Padalcu, który kręci i trzeba go będzie dopaść, potem leniwie dźwignął się z ławy i ruszył do wyjścia, roztrącając zagradzających mu drogę.

Bob, w takiej samej skórzanej kurtce ze złoconymi ćwiekami, stał o krok za Pete'em. Pete ruszył na spotkanie Bonzie, z wyciągniętą ręką. Bonza jej nie zauważył.

– My się znamy, mały? – zapytał ptasim głosikiem, patrząc na Pete'a z góry: miał ponad dwa metry wzrostu, przewyższał Pete'a o dobre pół głowy; wygolona czaszka rozmiarów dyni świeciła się od kropel potu.

– Już się znamy – powiedział Pete. – Mamy z kumplem towar, którego szukasz. On wziął głupie pięć stów – wskazał na Boba. – Ty dasz więcej.

– Albo dam po ryju – zareplikował Bonza, prężąc nagi biceps z wytatuowanym wizerunkiem szatana. – Spadać, gnoje.

– Za moment – Pete uśmiechnął się, wzruszył ramionami. – Gość daje pięć setek, żeby go ukryć przed wami, winien ci jest cholerną kasę, ale tobie to zwisa. Sorry za pomyłkę.

Już chciał się odwrócić, gdy łapsko Bonzy spadło mu na kark.

– O jakim gościu nawijasz? Macie Padalca?

– Mamy ścierwo, które nie chce ci zapłacić za tatusia – powiedział Pete. – Synalek Morgana. Będzie zeznawać w sądzie przeciwko wam. O tej waszej zadymie. Ile odpalisz za kapusia?

Bonza chwycił Pete'a za klapy kurtki i niczym piórko uniósł go w powietrze.

– Kto cię napuścił, gadaj!

– Sypnie was – wycharczał Pete. – Wszystko widział…

– Chyba we śnie – ćwierknął drwiąco Bonza i potrząsnął Pete'em, aż zatrzeszczały mu stawy. – Jak bym szukał gnoja, to bym go miał. Z pętakami się nie zadaję.

– Mówi, że należy do Demonów… – Pete już zaczynał się dusić w żelaznym uścisku. – Że jest lepszy od ciebie…

– Vic ma być Demon? – Bonza puścił Pete'a, zaniósł się cienkim chichotem. – Co za palant! Powiedz mu, że jak się pokaże w “Hadesie”, zrobię z niego farfocel.

– A zdjęcia od rudej? – wtrącił się Bob. – Jest na nich razem z wami.

Bonza przestał chichotać. Tym razem chwycił za klapy ich obu.

– Nie ze mną takie sztuczki – zasyczał. – Znam paragrafy. Biegli odróżnią fałszywkę od oryginału. Nadając glinom, że numer nie przejdzie. A teraz won.

Na krótką chwilę Pete i Bob zawiśli w powietrzu. Potem spadli na ziemię. Gdy się podnieśli. Bonzy już nie było.

Bob sprawdził dyktafon ukryty w kieszeni na piersi: szczęśliwie ocalał, rozmowa się nagrała.


Pan Andrews zaprowadził syna do pokoju dyżurnego redaktora “Los Angeles Sun”. Redaktor tonął w kłębowisku gazetowych odbitek, coś kreślił na kolumnach i równocześnie rozmawiał przez telefon.

Zaczekali, aż skończy rozmowę. Potem Andrews przedstawił redaktorowi syna i gdzieś pobiegł.

– Jeden z Trzech Detektywów… Słyszałem o was – redaktor podał Bobowi lewą rękę, prawą, uzbrojoną w ołówek, nadal kreślił na świeżej kolumnie. – W czym mogę pomóc?

– Chciałbym obejrzeć stronę ze zdjęciem Ognistych Demonów – powiedział Bob.

– Tam – redaktor wskazał na niski stolik przywalony odbitkami kolumn. – Materiał idzie dzień później.

– Nie ukaże się jutro?

– Pojutrze. Decyzja szefa.

Bob przejrzał wydruki stron, pokreślone czerwonym mazakiem. Znalazł tę, której szukał, z wielkim tytułem: “Sensacja! Victor Morgan wśród Ognistych Demonów! Syn kandydata na senatora uczestniczy w pogromie! CZY ODDASZ GŁOS NA OJCA GANGSTERA?”

Na fotografii, bardzo ostrej i w dużym zbliżeniu, widać było Victora kopiącego skuloną na ziemi kobietę. Twarze pozostałych trzech Demonów były mniej czytelne. Victor miał na sobie kurtkę z wizerunkiem diabła. Kopał z zajadłością. Na dalszym planie płonął sklep, uciekali przerażeni ludzie.

– Kto przygotował to zdjęcie do druku? – zapytał Bob.

– Nasze fotolaboratorium. – Dyżurny redaktor zerknął na kolumnę podsuniętą mu przez Boba, na inicjały Z. S. pod reprodukcją. – To Zbig Saff.

– Chciałbym zamienić z nim parę słów.

Dyżurny gdzieś zatelefonował.

– Jedenaste piętro, pokój 1108. Zbig czeka na ciebie.

Laborant, mały człowieczek w białym kitlu, zerknął na gazetową płachtę przyniesioną przez Boba.

– Miałem z tym trochę zawracania głowy – powiedział. – Prosiłem o kliszę, ale nie było, tylko odbitka. Zdjęcie trudniej obrobić.

– Mógłbym zobaczyć to zdjęcie? – poprosił Bob.

Laborant poszperał w szufladzie i dał mu fotografię z przyklejonym do niej paskiem papieru, na którym widniały jakieś cyfry i symbole. Bob przyjrzał jej się z uwagą.

– Ciekawe – zauważył. – Jedna twarz jest wyraźna, a trzy pozostałe rozmazane. Przecież to ta sama odległość od obiektywu.

Człowieczek zerknął na zdjęcie.

– Fakt – przytaknął. – Tamci są poruszeni. Ale chodzi przecież o tego. Pewnie stał nieruchomo, kiedy błysnął flesz.

– Niezupełnie – powiedział Bob. – Twarz czytelna, reszta zamazana. Kiedy człowiek się rusza, głowa nie może stać w miejscu.

Laborant jeszcze raz popatrzył na fotografię i roześmiał się.

– Coś w tym jest, chłopcze, ale nie moja sprawa. To amatorskie zdjęcie. A ja nie jestem fotoreporterem, tylko technikiem.

– Czy mógłbym zatrzymać tę fotkę? – zapytał Bob.

– Tak. – Laborant spojrzał na pasek papieru z symbolami, przyklejony do zdjęcia, i szybko poprawił się: – Nie. Oryginał do zwrotu.

Trudno, pomyślał Bob, ale mam przecież gazetową odbitkę. Na niej też widać, że korpus się rusza, a głowa stoi.


Czekanie Jupe'a nie było daremne. Dochodziła dziewiąta wieczór, kiedy zobaczył rudą wampirzycę zmierzającą w stronę “Hadesu”. Zagrodził jej drogę. Ulica była pusta, zmierzch mglisty, kule latarń spowijał żółtawy opar.

– Cześć. – Jupe miał na sobie ten sam co wtedy drelichowy kombinezon. – Poznajesz? Kupiłem od ciebie pamiątkową fotkę z zadymy Ognistych.

Ruda obrzuciła go obojętnym wzrokiem.

– Reklamacji nie przyjmuję – mruknęła.

– Żadnych reklamacji – zapewnił Jupe. – Na odwrót. Chciałbym do albumu wszystkie fotki, które wtedy napstrykałaś. Mam forsę.

– Ale ja nie mam już odbitek – rzuciła wampirzyca i chciała iść dalej.

Jupe przytrzymał ją za łokieć.

– Mogą być klisze – powiedział. – Film chyba ci został. Jak się jest kolekcjonerem, człowiek chce mieć komplet.

– Film?… – Ruda zmarszczyła purpurowe, narysowane tuszem brwi. – Jeśli nie wyrzuciłam… Zdaje się, że był w torbie. Wywalam śmieci.

– Sprawdź – poprosił Jupiter. – Odpaliłbym ci stówę.

Ruda stanęła pod latarnią i rozpoczęła szperanie w brezentowej przepaścistej torbie, pełnej jakichś babskich rupieci – spinek, szminek, flakoników, papierowych chusteczek. Film w plastikowej tubce znalazła dopiero na samym dnie, pod pękiem kluczy, wśród tytoniowych okruchów.

– Ile, mówiłeś?

– Stówka.

– No to dasz dwie stówy.

Jupe dla porządku spróbował się potargować, lecz wampirzyca nie ustąpiła, więc zapłacił jej dwieście dolarów, sprawdziwszy w świetle latarni, czy są to zdjęcia z Nocy Ognistych Demonów. W hondzie sprawdził to jeszcze raz i odsapnął z satysfakcją.


Peter York nawet nie przeczuwał, że jest obserwowany. Zatrzymał dodge'a przed jakimś pubem w bocznej uliczce i wszedł do środka. Sportowa honda stanęła kilka metrów dalej. Pete także wszedł do pubu. Usiadł przy barze na wysokim stołku, plecami do Yorka. Zamówił imbirowe piwo.

York na kogoś czekał. Raz po raz popatrywał na zegarek. W końcu doczekał się: dał znak ręką nieogolonemu młodzieńcowi w kowbojskiej zamszowej kurtce z frędzlami, z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi, który stanął w progu, rozglądając się dookoła. Młodzieniec przysiadł się do Yorka, założył nogę na nogę.

– Polish vodka, “Wyborowa” – powiedział do barmanki. – Podwójna, z lodem, na koszt tego pana.

– O co chodzi, Spine? – usłyszał Pete ściszony głos Yorka. – Miałeś do mnie nie dzwonić.

Spine pokazał w uśmiechu spróchniałe zęby. Dwóch przednich brakowało.

– Sorry, szefie – powiedział, wypijając duszkiem podany przez barmankę trunek i prosząc o następny. – Nie dokończyliśmy interesu.

– Dostałeś wszystko – syknął asystent Morgana.

– Za robotę – zgodził się Spine. – A język za zębami?

– Zapłaciłem.

– Mało. Nie wiedziałem, że wmontowanie buźki to taka bomba. Za podłożenie bomby ulubieńcowi Kalifornii trzeba dać więcej.

– Dałem, ile chciałeś – mruknął York.

– Czytam gazety – powiedział Spine. – Byłem głupi, ale już nie jestem. M.M. odpaliłby fortunę za moją historyjkę z fotką. Spokojnie, panie York. Nie jestem świnią. Za dziesięć tysięcy bagsów nie puszczam pary z gęby nawet na torturach.

Dyktafon w kieszeni Pete'a zarejestrował ciche przekleństwo Petera Yorka i to, jak gniewnie wystukuje palcami rytm po blacie kontuaru. Potem York sięgnął po książeczkę czekową i wypisał sumę.

– Odtąd się nie znamy – dotarł do Pete'a syczący szept.

– Spokojnie, szefie. Ma pan do czynienia z człowiekiem interesu – zapewnił Spine. – Żegnam na zawsze.

Opuścił bar chwiejnym krokiem, oszołomiony z lekka trzema szklaneczkami “Wyborowej”. Po chwili Pete ruszył za nim. Zobaczył, jak Spine wsiada do różowego garbusa z girlandami stokrotek.

Honda podążyła w ślad za volkswagenem i towarzyszyła mu, aż stanął przed obdrapaną kamienicą w dzielnicy slumsów. Spine, pogwizdując, zniknął za drzwiami sutereny, ozdobionymi tabliczką:

PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA * Portrety * Fotomontaże * Obsługa imprez rodzinnych Tom D. Spine:


PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA * Portrety * Fotomontaże * Obsługa imprez rodzinnych Tom D. Spine

Загрузка...