ROZDZIAŁ 5. KTO NAPISAŁ ANONIM?

Martin Morgan wrócił do domu późnym wieczorem, zmęczony morderczą serią spotkań wyborczych. Żona pomogła mu zdjąć marynarkę i kazała przynajmniej na kwadrans położyć się na otomanie w saloniku. Sama usiadła obok. Wyglądała na zatroskaną, z trudem kryła zdenerwowanie.

– Jak było na wiecach? – zapytała.

– Ludzie nie wierzą we wczorajszą sensację z “Los Angeles Sun” – odparł Morgan, leżąc na wznak, z przymkniętymi oczami. – Zwłaszcza że dziś nie ma o tym ani słowa. Pytano mnie o Victora. Zapewniłem, że to brednie, mój syn nie ma nic wspólnego z Ognistymi Demonami.

– Oby tak było, Martinie… – westchnęła pani Morgan.

– Wątpisz?

– Boję się. O niego i o ciebie.

– Gdyby mieli jakiś dowód przeciwko Victorowi, ukazałby się w dzisiejszym “Los Angeles Sun” – powiedział Martin Morgan. – Kaczka dziennikarska. Będą musieli mnie przeprosić.

– Oby tak było – powtórzyła z westchnieniem Sybil, dziwiąc się w duchu, że mąż nie pyta, czy Victor odezwał się, czy dzwonił.

Widocznie zamknął się w sobie i nie chce o tym mówić.

– Na każdym spotkaniu pytano mnie o Błękitną Dolinę – usłyszała. – Domagano się przyrzeczenia, że jako senator nie dopuszczę do dewastacji tego rajskiego zakątka. Zapewniłem ludzi, że mogą być o to spokojni.

Nie zauważył lęku w oczach Sybil. Wciąż miał przymknięte powieki.

Do saloniku wszedł służący.

– Telefon do pana – poinformował. – Odłożyłem słuchawkę w gabinecie.

– Przynieś tutaj aparat – poleciła Sybil.

– Nie trzeba. – Morgan podniósł się ze skórzanej otomany.

– Porozmawiam u siebie.

Przeszedł do gabinetu.

Miał niejasne przeczucie, że wie, kto do niego dzwoni o tak późnej porze. Nim wziął słuchawkę, wcisnął klawisz nagrywania.

– Jak się masz, Martin. – Poznał jowialny głos Johna Waltersa. – Zdaje się, że miałeś dzisiaj gorący dzień, osiem spotkań z wyborcami.

– Aż dziewięć – skorygował Morgan.

– Na pewno wszystkie udane – Walters zaśmiał się ciepło.

– I bez gorzkiej niespodzianki w “Los Angeles Sun”. Zapewniłem właściciela gazety, że dojdziemy do porozumienia.

– Na jakiej podstawie, John? – zapytał Martin Morgan.

– Znam cię dobrze, jesteś rozważnym człowiekiem. – Głos Waltersa stał się jeszcze cieplejszy. – Z pewnością wahałeś się, ale zwyciężył rozsądek. Tylko ta duma, co? Honor ci nie pozwalał do mnie zatelefonować. Rozumiem, rozumiem… – Pogłos dobrotliwego śmiechu. – Jak nie góra do Mahometa, to Mahomet do góry. No więc ja dzwonię. Aby usłyszeć, że przemyślałeś propozycję i przyjmujesz warunek.

– A jeśli się mylisz? – zapytał Morgan z bijącym sercem.

– Mam podstawę, żeby sądzić, że nie jestem w błędzie. Skończmy tę komedię, Martin.

Morgan głęboko zaczerpnął powietrza. Trochę kręciło mu się w głowie.

– Skończmy – powiedział. – Ta podstawa to mój sekretarz, Peter York?

W słuchawce zapanowała cisza, jakby przerwano połączenie. John Walters odezwał się dopiero po paru chwilach i w jego głosie nie było już cienia przyjaznej jowialności.

– Ich cierpliwość się wyczerpuje. Dali ci trochę więcej czasu, bo zapewniłem, że nie jesteś głupcem. Ale pojutrze cała Kalifornia zobaczy na pierwszej stronie “Los Angeles Sun” zbira kopiącego kobietę. Ten zbir to Victor. W uniformie Ognistych Demonów. I to będzie twój żałosny koniec.

Morgan odłożył słuchawkę. Po chwili, mimo późnej pory, nakręcił czyjś numer i nagrał się krótko na automatyczną sekretarkę.

Wrócił do saloniku. Sybil czekała na niego. Zaskoczył ją wyraz twarzy męża: rozpacz czy rozbawienie? Niby uśmiechał się, ale nie do końca. W jego oczach dostrzegła błyski, jakich nie znała.

– Kto dzwonił? – rzuciła niecierpliwie.

– Na kilkaset spraw sądowych, w których występowałem jako obrońca, przegrałem tylko cztery – powiedział z dziwnym uśmieszkiem Morgan. – I wiesz co? Odczuwałem niedosyt porażek. Żeby czuć grunt pod nogami, trzeba od czasu do czasu obrywać po nosie. Wtedy przestaje się bujać w obłokach.

– Co to za wywód, Martin?

– Za trzy dni stanę do wyborów i przegram je – rzucił wesoło kandydat na senatora. -Jest zwyczaj dziękowania współtwórcom sukcesu. A współtwórcom klęski? Mam już prawie gotową listę.

Sybil Morgan zbladła. Do głowy przyszła jej straszna myśl.

Ale nie.

To niemożliwe.

– Jeszcze możesz zrezygnować z kandydowania – powiedziała cicho. – Było nam dobrze, nie musi być lepiej. Brzydzę się polityką. Jesteś wspaniałym adwokatem i masz rodzinę, która cię kocha.

– O, tak, na pewno! – potwierdził z entuzjazmem mąż.

Panią Morgan zaniepokoił ten ton entuzjazmu.

– Jeśli chodzi o Victora, mogę przysiąc, że jest niewinny – oświadczyła kategorycznie. – Znam go lepiej niż ty. Bywa lekkomyślny, jak każdy chłopiec w jego wieku, ale…

– Przestań – poprosił Morgan.

– Oddałby życie za ciebie – dokończyła.

– A twój brat wprost mnie uwielbia – powiedział Martin Morgan. – Otóż zrobię wam niespodziankę i mimo wszystko stanę do wyborów.

– Nie! – wyrwało się Sybil.

Mąż popatrzył na nią uważnie.

– Nie poddam się – powiedział cicho. – Wbrew twoim radom, kochanie. Wbrew sugestiom Jenkinsa. I wbrew naciskom twojego brata.

Wyszedł z pokoju, nie czekając na reakcję żony.


W kwaterze Trzech Detektywów do późnej nocy trwała narada i unosił się rozpustnie upojny zapach zapiekanki SADKO, która straciła prawo do swojej nazwy, bo nie było w niej ani SAłaty, ani Dyni, ani Kalafiora. Zdenerwowany Jupe poszedł na całość i postawił wszystko na “Oraz”: napełnił naczynie plastrami wędzonej polędwicy, przełożył szynką i bekonem, sypnął garść czarnych oliwek, nie pożałował czosnku i cebuli. Zalał to zawiesistą śmietaną i z zimną determinacją wbił sześć jajek, przykrywając całość grubą warstwą ementalera.

Reszta dokonała się w mikrofalówce.

Pete i Bob patrzyli w osłupieniu, jak Jupiter nakłada sobie na talerz górę przyrumienionej rozkoszy i jak pożera ją bez pośpiechu, zakąszając bagietką z masłem.

– Na co czekacie? – usłyszeli. – Za chwilę gar będzie pusty.

– A twoja dieta? – zapytał nieśmiało Bob.

– Chcę być gruby jak beczka i z muskułami jak banie – warknął Jupe, pałaszując przysmak. – Wtedy pójdę do “Hadesu”, wezmę Bonzę za frak i przerobię na farfocla.

– Od żarcia nie rosną muskuły – zauważył Pete, najbardziej z nich wysportowany, uprawiający karate i jogging, nie licząc trzech kwadransów ostrej gimnastyki porannej z hantlami i sztangą.

– No to nie jedz – mruknął pod nosem Jupiter.

Od aromatu zapiekanki kręciło w nosie, więc Pete i Bob otrząsnęli się z osłupienia i natarli na resztki, wyskrobując z garnka ostatnie łyżki rarytasu.

– Mógłbyś zostać wielkim kuchmistrzem – wymamrotał Bob z pełnymi ustami. – Masz nieprzeciętny talent.

– Nie mam żadnego talentu – rzucił ponuro Jupe, wycierając wargi chusteczką. – A już na pewno talentu detektywa. Trzymam w garści fakty i nic nie rozumiem. Gdzie klucz do sprawy Morgana? Przed kim ukrywamy jego syna? Co ma Victor wspólnego z Demonami?

– Chyba nic – powiedział Pete, przełykając ostatni kęs zapiekankowej rozkoszy.

– Kibic amator – dorzucił Bob. – Pewnie stawiał im piwo, a oni łaskawie pozwalali.

Jupiter z żalem odsunął pusty talerz.

– Podsumujmy aferę – powiedział. – Nie jest prawdą, że Ogniste Demony szukają Victora. Nie jest prawdą, że mają coś na niego i żądają stu tysięcy dolarów.

– To raczej synek ma ochotę na pieniądze rodziców – wtrącił Pete.

Jupe chyba nie dosłyszał. Był pochłonięty konstruowaniem ciągu myślowego.

– Jest prawdą, że ktoś próbuje skompromitować Martina Morgana – ciągnął. – Nie dziwiłbym się, gdyby był w to zamieszany jego kontrkandydat, ale żaden ślad nie prowadzi w tym kierunku. Gdyby postawić sprawę na głowie, można by sądzić, że przeciwko Morganowi są jego najbliżsi.

– Może stoi na głowie? – wyraził przypuszczenie Bob.

– Życie to nie cyrk – powiedział sentencjonalnie Jupiter. – Każdy skutek ma swoją przyczynę i od tego my jesteśmy. Zbieramy fakty. Myślimy. Układamy z klocków łamigłówkę i otrzymujemy odpowiedź, jeśli żadnego klocka nie brakuje albo nie jest ich za dużo.

– Brakuje? – zapytał Pete.

– Czy za dużo? – spytał Bob.

– Jedno i drugie – odparł Jupe. – Dlatego nam nie wychodzi. – Wziął do ręki gazetową odbitkę ze zdjęciem z zadymy, mającym ukazać się w “Los Angeles Sun”. – To jest fotomontaż. Prawdopodobnie ma z tym coś wspólnego sekretarz Morgana. Na pewno nie działał na zlecenie szefa. Na czyje i dlaczego? – Jupe zrobił pauzę, poskubał dolną wargę. – Pani Morgan oddała nam pod ochronę swego syna. Dlaczego? Victor nie chce spotkać się z ojcem, a z nami nie jest szczery. Nie wygląda na to, żeby się bał Ognistych Demonów. W takim razie, przed kim się ukrywa? – Jupe znów zrobił pauzę. – Victor to ten klocek, o który jest za dużo.

– A o jakie za mało? – odezwał się Pete.

– Brak mi klocka pod tytułem “Sto tysięcy dolarów” – powiedział Jupe. – Victor okłamał matkę, matka nas, czy ktoś ich oboje? Przydałby się klocek “Noc Ognistych Demonów”: dlaczego nie dobrano im się do skóry? Szukam klocka “Zleceniodawca Yorka”: nie możemy wykluczyć, że Martin Morgan oczernia sam siebie.

– Po co? – zapytał Bob.

– Żeby w ostatniej chwili wyjść na bohatera, obalając potwarz.

Pete i Bob spojrzeli na Jupe'a, zaskoczeni. Potem spojrzeli po sobie.

– Bingo! – wykrzyknął Pete. – Ty masz łeb!

– Wątpię – Jupe westchnął. – Jakoś nie mogę się zgodzić z samym sobą. Ale rano będę wiedział. Być może. Mam pilne wezwanie od Morgana. A wy dwaj tymczasem…

Przeszedł na szept. Bob i Pete słuchali z uwagą.


Dwie ubrane na czarno postacie wysiadły ze sportowego samochodu nieopodal pracowni fotograficznej Toma D. Spine'a. Był środek nocy, na ulicy pustka, z latarń sączyło się przymglone żółte światło.

Jedna z postaci wyjęła z kieszeni jakiś płaski przedmiot i podłubała w zamku. Drzwi pracowni ustąpiły. Dwaj czarni wślizgnęli się do małego pomieszczenia pachnącego chemikaliami, z setkami zdjęć rozwieszonych na ścianach. Punktowe światełka latarek wyłowiły z mroku kotarę, za nią drzwiczki.

W ciemni fotograficznej paliła się czerwona lampka, na sznurkach suszyły się klisze. Wąski metalowy stół był zawalony odbitkami. Na drugim, mniejszym, stał powiększalnik i dwie kuwety z odczynnikami.

Przybysze zabrali się do przeglądania fotografii. Były to obrazki ze ślubów, pogrzebów, uczt weselnych, pikników na trawie, różnych imprez towarzyskich. Od czasu do czasu trafiały się fotki panienek w negliżu, pozujących samotnie lub w asyście panów.

– U mnie nic – szepnął Pete.

– Ani u mnie – szepnął Bob i rozejrzał się po ciemni, pomagając sobie latarką. – Jupe będzie zawiedziony.

– Poświeć mi tutaj – Pete wskazał na kosz pełen fotograficznych odpadów.

Wysypał śmieci na betonową podłogę. Uklęknął. Oglądał strzępki zdjęć i po kolei wrzucał z powrotem do kosza. Kiedy już kończył przegląd, świetlny punkt latarki zatrzymał się na próbnej odbitce z klatkami kilkunastu ujęć.

Pete skinął na Boba.

Próbki przedstawiały scenę kopania kobiety przez grupkę Ognistych. Na pierwszej zbir stojący pośrodku miał twarz tak samo niewyraźną jak pozostali. Na drugiej zamiast twarzy widniała biała plama. Na trzeciej w miejsce plamy pojawiło się oblicze – nieproporcjonalnie duże w stosunku do postaci. Na kolejnych próbkach twarz zmniejszała się i była coraz bardziej czytelna.

– Poznajesz? – zapytał szeptem Pete.

Bob skinął twierdząco. Wziął od Boba odbitkę i schował ją do kieszeni na piersiach czarnego kombinezonu.

Ruszyli do wyjścia. Kiedy znaleźli się przy drzwiach, dobiegł ich z zewnątrz jakiś łomot, bełkotliwe przekleństwo.

Zamarli.

Ktoś stał pod drzwiami po zewnętrznej stronie.

Czekał tam na nich?

– Jeśli to Spine, dam mu radę… – wymówił Pete samymi wargami.

– Może być z kimś… – bezdźwięcznie odpowiedział Bob.

Znów przekleństwo. Stęknięcie. Potem oddalające się kroki.

Pete ciut uchylił drzwi i wyjrzał przez szparkę.

Środkiem jezdni odpływał podpity obdartus, balansując rozkrzyżowanymi ramionami. Zastopował przy hondzie. W dzielnicy slumsów sportowy wóz był raczej rzadkim zjawiskiem. Kiedy dotknął klamki, Pete uświadomił sobie, że drzwiczki zostawił otwarte, a kluczyki w stacyjce – na wszelki wypadek, gdyby trzeba było szybko stąd zmiatać. Już szykował się do sprintu, ale pijaczek widocznie się rozmyślił. Zostawił klamkę w spokoju i pożeglował dalej, od czasu do czasu śląc w kierunku księżyca jakieś kwieciste przekleństwo.


W biurze Martina Morgana, zalanym porannym słońcem, nie było jeszcze personelu. Gospodarz miał szarawą wymęczoną twarz, zaczerwienione spojówki i worki pod oczami. W milczeniu i bez uśmiechu wskazał Jupiterowi miejsce na skórzanej kanapie.

Potem włączył magnetofon.

“…więc ja dzwonię. Aby usłyszeć, że przemyślałeś propozycję i przyjmujesz warunek.

– A jeśli się mylisz? – zabrzmiał głos Morgana.

– Mam podstawę, żeby sądzić, że nie jestem w błędzie. Skończmy tę komedię, Martin.

– Skończmy. Ta podstawa to mój sekretarz, Peter York?”

I długa chwila ciszy.

“…pojutrze cała Kalifornia zobaczy na pierwszej stronie “Los Angeles Sun” zbira kopiącego kobietę. Ten zbir to Victor. W uniformie Ognistych Demonów. I to będzie twój żałosny koniec…”

Martin Morgan zatrzymał taśmę.

– Zrobiłem tak, jak mi poradziłeś – powiedział Morgan matowym, sennym głosem. – Wygadałem się przed Yorkiem, że mam wahania, tylko wstyd mi zadzwonić i przyznać się. Wieczorem był ten telefon.

– Od Johna Waltersa?

– Tak – potwierdził Morgan. – Ale nic z tym nie zrobię. Nie mogę zadenuncjować przed władzami brata własnej żony.

Jupe skubnął dolną wargę. Skubnął ją po raz drugi i trzeci, zapominając, że siedzi naprzeciw kandydata na senatora i że nie wypada w taki sposób demonstrować zadumy.

– Petera Yorka zwolnię natychmiast- usłyszał.

– Proszę tego nie robić. – Jupe oprzytomniał, dał spokój wardze. – Niech gra toczy się dalej. – Zrobił pauzę, spojrzał w oczy Morganowi. – Jak pan myśli, dlaczego nie aresztuje się Ognistych Demonów?

– Pytałem o to komendanta policji w Los Angeles – powiedział Morgan. – Nie ma przeciwko nim dowodów. Ofiary są zastraszone i boją się zeznawać, a na amatorskich zdjęciach nie można rozpoznać twarzy. Policja ma kilka tych zdjęć. Obrońca herszta gangu zakwestionował ich autentyczność. Twierdzi, że takie stroje nosi wielu skinheadów, a twarze są zamazane.

– Z wyjątkiem twarzy pańskiego syna – uśmiechnął się Jupe. – Dziwny zbieg okoliczności, nie sądzi pan? Prawdziwy cud fotograficzny.

– Może i cud, ale taka fotografia istnieje – rzucił posępnie Morgan. – Rozmawiałem z redaktorem “Los Angeles Sun”. Zapewnił, że redakcja nie robi montaży, za które idzie się do więzienia.

– Redakcja nie robi – zgodził się Jupe.

Morgan wstał, przespacerował się po gabinecie, stanął twarzą do panoramicznego okna, za którym roztaczał się widok Los Angeles, pełen wesołych złocistości prześwietlających trochę przymglony błękit.

– Słyszę z różnych stron, że w tej sytuacji powinienem zrezygnować z kandydowania do senatu – powiedział, patrząc przed siebie. – Słyszę to nawet od własnej żony. Ale postanowiłem nieodwołalnie, że nie poddam się bez walki.

– Ja też bym tak postąpił – powiedział cicho Jupe.

– Trudno jest walczyć w samotności, chłopcze.

Jupe pomyślał, chyba po raz pierwszy, że jest szczęściarzem: mając Pete'a i Boba nigdy nie czuł się osamotniony, także w najcięższych chwilach. Oni chyba czują podobnie. Partnerstwo poparte przyjaźnią daje poczucie bezpieczeństwa. Przyjaciel nie zawiedzie. Dlaczego człowiek tak sympatyczny, uczciwy i mądry jak Martin Morgan nie ma wiernych przyjaciół? Pewnie tak już być musi w polityce. W karierze: gdy jeden wybija się ponad innych. W wielkim biznesie, gdzie nie ma litości, a sentymenty to przesąd.

Czy Martin Morgan jest odmieńcem? A może… Może jest jakiś sens w hipotezie, że sam to wszystko namotał, aby w finale błysnąć?

– Jak pan się dowiedział, że Victor należy do Ognistych Demonów? Że czeka pana kompromitacja, jeśli nie wycofa pan swojej kandydatury?

– Mój doradca otrzymał anonim – odparł Morgan po pauzie, wciąż patrząc przez szybę na miasto opatulone słonecznym blaskiem. – To był pierwszy sygnał. Później miałem telefon od Waltersa…

– Jaki anonim? – Jupe aż uniósł się na kanapie. – Nic pan o tym nie mówił.

– To była przygrywka, żeby mnie rozmiękczyć. Taki strzał ostrzegawczy. Później Walters…

– Chciałbym zobaczyć ten anonim – znów przerwał mu Jupe.

– Chyba mam go tutaj. – Morgan podszedł do biurka, wysunął szufladę. – Wziąłem od doradcy ten list, żeby pokazać żonie, ale zmieniłem zdanie, nie chciałem jej przestraszyć. Znalazł zadrukowaną kartkę. Podał ją Jupiterowi. Jupe czytał anonim kilka razy, z coraz większą uwagą.

– Tego nie napisał Walters – odezwał się wreszcie. – I nikt w jego imieniu.

– Skąd ta pewność? – Uśmiech na twarzy Morgana był smutny i podszyty niedowierzaniem. – Miałeś rację, że to spisek. List był początkiem kampanii…

– Nie zgadzam się – powiedział stanowczo Jupiter.

Martin Morgan otworzył szeroko oczy. Czekał na wyjaśnienia. Ale Jupe niczego nie wyjaśnił, poprosił tylko, by Morgan pozwolił mu zatrzymać list.

Загрузка...