Księga piąta

Rozdział 20

Wiadomość o śmierci Santina Corleone rozeszła się falą uderzeniową po świecie podziemnym całego kraju. A kiedy się dowiedziano, że don Corleone wstał z łoża boleści, aby objąć kierownictwo nad sprawami Rodziny, kiedy szpiedzy obecni na pogrzebie donieśli, że don wygląda na całkowicie ozdrowiałego, przywódcy Pięciu Rodzin poczęli robić gorączkowe przygotowania do obrony w krwawej odwetowej wojnie, która musiała niezawodnie nastąpić. Nikt nie popełnił tej pomyłki, by sądzić, że dona można lekceważyć ze względu na jego niedawne niepowodzenia. Był człowiekiem, który zrobił niewiele błędów w swojej karierze i z każdego wyciągał wnioski.

Tylko Hagen odgadł prawdziwe zamiary dona i nie był zaskoczony, kiedy do Pięciu Rodzin wysłano emisariuszy z propozycją pokoju. I to z propozycją nie tylko pokoju, ale spotkania wszystkich Rodzin z miasta oraz zaproszenia do uczestnictwa Rodzin z całych Stanów Zjednoczonych. Ponieważ Rodziny nowojorskie były najpotężniejsze w kraju, rozumiano, że ich dobro wiąże się z dobrem kraju jako całości.

Początkowo żywiono pewne podejrzenia. Czy don Corleone nie zastawia pułapki? Czy nie usiłuje zmylić czujności swych wrogów? Czy nie próbuje przygotować masowej rzezi, aby pomścić syna? Ale don wkrótce dał jasno poznać, że jest szczery. Nie tylko zaprosił na to spotkanie wszystkie Rodziny z kraju, ale nie zrobił żadnego posunięcia, aby postawić swych ludzi na ścieżce wojennej czy też zwerbować sojuszników. W końcu zaś uczynił ostatni, nieodwracalny krok, który udowadniał autentyczność jego intencji i gwarantował bezpieczeństwo wielkiej rady, która miała się zebrać. Odwołał się do usług Rodziny Bocchicchiów.

Rodzina Bocchicchiów była wyjątkowa z tego względu, że będąc niegdyś szczególnie drapieżnym odgałęzieniem mafii na Sycylii, stała się narzędziem pokoju w Ameryce. Ta grupa ludzi, dawniej zarabiająca na życie z dziką determinacją, teraz utrzymywała się w sposób, który można by nazwać świątobliwym. Jednym z atutów Bocchicchiów była zwarta struktura pokrewieństwa, wierność rodzinna, surowa nawet jak na społeczność, w której wierność wobec Rodziny miała pierwszeństwo przed wiernością wobec żony.

Rodzina Bocchicchiów, włącznie z kuzynami trzeciego stopnia, liczyła niegdyś prawie dwustu członków, gdy kierowała gospodarką małej połaci południowej Sycylii. Dochody całej rodziny pochodziły wówczas z czterech czy pięciu młynów, nie będących bynajmniej wspólną własnością, ale zapewniających wszystkim członkom rodziny pracę, chleb oraz minimum zabezpieczenia. To, wraz z zawieraniem małżeństw między sobą, wystarczało do stworzenia wspólnego frontu przeciwko wrogowi.

W swoim zakątku Sycylii nie dopuszczali do zbudowania żadnego konkurencyjnego młyna, żadnej tamy, która wytworzyłaby zapas wody dla konkurentów. Kiedyś pewien możny właściciel ziemski spróbował postawić własny młyn, wyłącznie na swój osobisty użytek. Młyn został spalony. Właściciel odwołał się do karabinierów i wyższych władz, które zaaresztowały członków Rodziny Bocchicchiów. Jeszcze przed procesem podpalono jego dwór. Zarzuty i oskarżenia wycofano. W kilka miesięcy później na Sycylię przybył jeden z najwyższych funkcjonariuszy rządu włoskiego i usiłował rozwiązać chroniczny niedobór wody, proponując wybudowanie olbrzymiej tamy. Z Rzymu przyjechali inżynierowie, aby dokonać pomiarów, czemu przyglądali się ponuro miejscowi mieszkańcy, członkowie klanu Bocchicchiów. Na całym tym obszarze zaroiło się od policji, zakwaterowanej w specjalnie zbudowanych barakach.

Zdawało się, że nic nie może wstrzymać budowy tamy, i w Palermo wyładowano już materiały i sprzęt. Dalej jednakże się nie posunięto. Bocchicchiowie skontaktowali się z innymi przywódcami mafii i wydobyli od nich zgodę na udzielenie pomocy. Ciężki sprzęt zniszczono, lżejszy rozkradziono. Przedstawiciele mafii we włoskim parlamencie przypuścili biurokratyczny kontratak na autorów planu. Trwało to kilka lat, a w owym czasie Mussolini doszedł do władzy. Dyktator zawyrokował, że tama musi być zbudowana. Tak się nie stało. Dyktator wiedział, że mafia będzie zagrożeniem dla jego reżimu, stanowiąc niejako władzę odrębną od jego własnej. Dał pełnomocnictwa wysokiemu funkcjonariuszowi policji, który z miejsca rozwiązał problem, wsadzając wszystkich do więzienia bądź deportując ich do karnych obozów pracy na wyspach. W ciągu kilku lat złamał siłę mafii, po prostu arbitralnie aresztując każdego, kogo bodaj podejrzewano o to, że jest mafioso. A przez to ściągnął również nieszczęście na wiele niewinnych rodzin.

Bocchicchiowie byli na tyle lekkomyślni, że uciekli się do użycia siły przeciwko tej nieograniczonej władzy. Połowa ich mężczyzn poległa w walce zbrojnej, niemal całą resztę deportowano do karnych kolonii na wyspach. Pozostała zaledwie garstka, i wtedy poczyniono kroki, by ją wyprawić do Ameryki potajemną, nielegalną drogą ucieczki ze statku udającego się do Kanady. Było ich około dwudziestu i osiedlili się w małym miasteczku niedaleko Nowego Jorku, w dolinie Hudsonu, gdzie zaczynając od zera, doszli do posiadania firmy wywozu śmieci, z własnymi ciężarówkami. Zaczęli prosperować, ponieważ nie mieli konkurencji. A konkurencji nie mieli, ponieważ konkurentom palono i niszczono ciężarówki. Pewnego upartego faceta, który oferował niższe ceny, znaleziono zagrzebanego i uduszonego w śmieciach, które uzbierał w ciągu dnia.

Mężczyźni się żenili, oczywiście z Sycylijkami, przychodziły na świat dzieci, ale interes, chociaż zapewniał utrzymanie, nie wystarczał na opłacanie tych lepszych rzeczy, które Ameryka miała do zaofiarowania. Toteż dla odmiany Rodzina Bocchicchiów zaczęła pełnić rolę negocjatorów i zakładników w pokojowych rokowaniach wojujących rodzin mafijnych.

Klan Bocchicchiów cechowała pewna głupota czy też może byli oni po prostu prymitywni. W każdym razie dostrzegali własne ograniczenia i wiedzieli, że nie mogą współzawodniczyć z innymi mafijnymi Rodzinami w organizowaniu i prowadzeniu interesów o bardziej wymyślnej strukturze, takich jak prostytucja, hazard, narkotyki i nadużycia publiczne. Byli ludźmi prostodusznymi, którzy potrafili ofiarować podarek zwykłemu policjantowi, ale nie wiedzieli, jak trzeba podejść do politycznego łapownika. Mieli tylko dwa atuty. Swój honor i swoje okrucieństwo.

Żaden Bocchicchio nigdy nie kłamał, nigdy nie popełnił zdradzieckiego czynu. Takie postępowanie było zanadto skomplikowane. Poza tym żaden Bocchicchio nie zapominał krzywdy i nigdy nie pozostawiał jej niepomszczonej bez względu na cenę. I tak przypadkowo natrafili na to, co miało się okazać dla nich najbardziej zyskowną profesją.

Kiedy wojujące Rodziny pragnęły zawrzeć pokój i nawiązać rozmowy, zwracały się do klanu Bocchicchiów. Przywódca klanu prowadził wstępne negocjacje i załatwiał sprawę nieodzownych zakładników. Na przykład, kiedy Michael udał się na spotkanie z Sollozzem, pozostawiono u Rodziny Corleone jednego z Bocchicchiów jako rękojmię bezpieczeństwa Michaela, przy czym za tę usługę zapłacił Sollozzo. Gdyby Sollozzo zabił Michaela, wówczas ów Bocchicchio, zatrzymany jako zakładnik przez Rodzinę Corleone, zostałby przez nią zgładzony. W takim przypadku Bocchicchiowie zemściliby się na Sollozzu jako przyczynie śmierci członka ich klanu. Ponieważ Bocchicchiowie byli tak prymitywni, żadna rzecz, żadne cięgi nie mogły przeszkodzić im w zemście. Byli gotowi oddać własne życie i nie było przed nimi ucieczki, jeżeli zostali zdradzeni. Zakładnik Bocchicchio był murowanym zabezpieczeniem.

Toteż obecnie, kiedy don Corleone użył Bocchicchiów jako negocjatorów i załatwił dostarczenie przez nich zakładników, ażeby wszystkie Rodziny przybyły na spotkanie pokojowe, nie mogło być żadnej kwestii co do jego szczerości. Nie mogło być mowy o zdradzie. Spotkanie miało być równie bezpieczne jak wesele.

Po przydzieleniu zakładników spotkanie nastąpiło w sali konferencyjnej dyrektora pewnego małego banku handlowego, którego prezes miał zobowiązania wobec dona Corleone i którego kapitał akcyjny należał częściowo do dona, chociaż był zapisany na nazwisko prezesa. Prezes zawsze cenił sobie ów moment, kiedy zaproponował, iż da donowi Corleone pisemny dokument potwierdzający własność jego akcji, aby wykluczyć wszelki podstęp. Don Corleone był tym zgorszony.

– Zawierzyłbym panu cały swój majątek – powiedział prezesowi. – Zawierzyłbym panu własne życie i przyszłość moich dzieci. Jest dla mnie nie do pomyślenia, żeby pan kiedykolwiek oszukał mnie czy zdradził. Załamałby się wtedy cały mój świat, cała wiara w moją ocenę ludzkiego charakteru. Oczywiście mam swoje własne notatki, tak że gdyby cokolwiek mi się stało, moi spadkobiercy wiedzieliby, że pan ma dla nich coś w depozycie. Ale wiem, że nawet gdyby nie było mnie na tym świecie, aby strzec interesów mych dzieci, pan zaspokoiłby ich potrzeby.

Prezes banku, chociaż nie Sycylijczyk, był człowiekiem o wyczulonej wrażliwości. Zrozumiał dona doskonale. A teraz prośba Ojca Chrzestnego była dla prezesa rozkazem, toteż pewnego sobotniego popołudnia pomieszczenie urzędowe banku, sala konferencyjna z głębokimi, skórzanymi fotelami, zapewniająca całkowite odosobnienie, została udostępniona Rodzinom.

Nad bezpieczeństwem w banku czuwała mała armia starannie dobranych ludzi w mundurach straży bankowej. W sobotę o dziesiątej rano sala konferencyjna zaczęła się zapełniać. Oprócz Pięciu Rodzin z Nowego Jorku obecni byli przedstawiciele dziesięciu innych Rodzin z całego kraju, z wyjątkiem Chicago, tej czarnej owcy ich świata. Zrezygnowano z prób ucywilizowania Chicago i nie widziano celu włączania owych wściekłych psów do tej doniosłej konferencji.

Przygotowano bar i mały bufet. Każdy delegat mógł mieć jednego pomocnika. Większość donów przywiozła jako pomocników swych consigliorów, toteż w sali było stosunkowo niewielu ludzi młodych. Do owych młodych należał Tom Hagen, zarazem jedyny, który nie był Sycylijczykiem. Był przedmiotem zaciekawienia, dziwadłem.

Hagen wiedział, jak się zachować. Nie odzywał się, nie uśmiechał. Obsługiwał swojego szefa, dona Corleone, z całym respektem ulubionego dworzanina usługującego swemu królowi; przynosił mu zimne napoje, zapalał cygaro, podstawiał popielniczkę – z respektem, ale bez służalczości.

Hagen był w tej sali jedynym, który wiedział, kogo przedstawiają portrety wiszące na ścianach okrytych ciemną boazerią. Były to w większości portrety legendarnych osobistości finansowych, malowane olejnymi farbami. Jeden z nich przedstawiał ministra skarbu, Hamiltona. Hagen nie mógł oprzeć się myśli, iż Hamilton pewnie pochwaliłby fakt, że to pokojowe spotkanie odbywało się w instytucji bankowej. Nie ma nic bardziej kojącego, bardziej sprzyjającego czystemu rozsądkowi niż atmosfera pieniądza.

Porę przybycia ustalono na godzinę między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą rano. Don Corleone, w pewnym sensie gospodarz, jako że zainicjował rozmowy pokojowe, zjawił się pierwszy; jedną z jego rozlicznych zalet była punktualność. Następnym z kolei był Carlo Tramonti, który uczynił swoim terytorium południową część Stanów Zjednoczonych. Był niezwykle przystojnym mężczyzną w średnim wieku, wysoki jak na Sycylijczyka, bardzo opalony, świetnie ubrany i wypielęgnowany. Nie wyglądał na Włocha, przypominał raczej jednego z tych – łowiących ryby, rozpartych na swoich jachtach – milionerów, których zdjęcia zamieszczano w czasopismach. Rodzina Tramontich utrzymywała się z hazardu i nikt, kto poznał jej dona, nie domyśliłby się nigdy, z jakim okrucieństwem zdobył on swoje imperium.

Wyemigrowawszy z Sycylii jako mały chłopiec, osiadł na Florydzie i tam dorósł do wieku męskiego zatrudniony przez amerykański syndykat małomiasteczkowych polityków z południa, którzy kierowali hazardem. Byli to bardzo twardzi ludzie, wspierani przez bardzo twardych urzędników policji, i nigdy nie podejrzewali, że mogą zostać obaleni przez takiego świeżo przybyłego imigranta. Nie byli przygotowani na jego okrucieństwo, któremu nie mogli dorównać po prostu dlatego, że korzyści, o które walczono, nie były ich zdaniem warte takiego rozlewu krwi. Tramonti pozyskał sobie policję, dając jej większe udziały w dochodach; wytępił prostackich chuliganów, którzy prowadzili swoje operacje z takim kompletnym brakiem wyobraźni. To Tramonti zapoczątkował więzy z Kubą oraz reżimem Battisty i w końcu ulokował duże pieniądze w przybytkach rozrywkowych Hawany, domach gry i domach publicznych, aby przyciągnąć szulerów z amerykańskiego kontynentu. Tramonti był obecnie wielokrotnym milionerem i właścicielem najbardziej luksusowych hoteli w Miami Beach.

Kiedy Tramonti wszedł do sali konferencyjnej, mając ze sobą równie opalonego consigliora, uściskał dona Corleone i zrobił współczującą minę, aby okazać, że boleje nad śmiercią jego syna.

Przybywali inni donowie. Wszyscy się znali, spotykali się już od lat, czy to na gruncie towarzyskim, czy przy załatwianiu interesów. Zawsze okazywali sobie wzajemnie zawodowe uprzejmości, a za swych młodszych, chudszych lat wyświadczali jeden drugiemu drobne przysługi. Następnym z kolei donem był Joseph Zaluchi z Detroit. Rodzina Zaluchich, pod płaszczykiem innej działalności, posiadała jeden z torów wyścigowych na obszarze Detroit. Należały też do niej w znacznej części gry hazardowe. Zaluchi był miło wyglądającym mężczyzną o twarzy jak księżyc w pełni; mieszkał w zbudowanym kosztem stu tysięcy dolarów domu w Grosse Point, eleganckiej dzielnicy Detroit. Jeden z jego synów wżenił się w starą, znaną rodzinę amerykańską. Zaluchi, podobnie jak don Corleone, był wymagający. Detroit miało najmniej przypadków przemocy fizycznej ze wszystkich miast kontrolowanych przez Rodziny; w ciągu ostatnich trzech lat nastąpiły w tym mieście tylko dwie egzekucje. Nie pochwalał handlu narkotykami.

Zaluchi przyprowadził ze sobą swojego consigliora i obaj podeszli do dona Corleone, by go uściskać. Zaluchi miał tubalny amerykański głos z ledwie dosłyszalnym akcentem. Był ubrany skromnie, do gruntu biznesmen, i na dodatek pełen serdecznej życzliwości. Powiedział do dona Corleone:

– Tylko pański głos mógł mnie tutaj sprowadzić.

Don Corleone skłonił głowę na znak podziękowania. Mógł liczyć na poparcie Zaluchiego.

Następni dwaj donowie pochodzili z Zachodniego Wybrzeża, skąd przyjechali tym samym samochodem, ponieważ blisko współpracowali ze sobą w każdej sprawie. Byli to Frank Falcone i Anthony Molinari, obydwaj młodsi od wszystkich, którzy mieli przybyć na to spotkanie; liczyli sobie po czterdzieści parę lat. Ubrani byli trochę mniej oficjalnie niż pozostali; w ich stylu było coś z Hollywoodu i zachowywali się trochę wylewniej niż potrzeba. Frank Falcone kontrolował filmowe związki zawodowe i hazard w wytwórniach, plus cały kompleks zorganizowanej prostytucji, która dostarczała dziewcząt do burdeli w stanach Dalekiego Zachodu. Było w złym guście, aby którykolwiek don przesiąkł atmosferą przemysłu rozrywkowego, ale Falcone nie uchronił się przed tym. Toteż inni donowie mu nie ufali.

Anthony Molinari władał dzielnicami portowymi San Francisco i dzierżył prym w dziedzinie gier sportowych. Wywodził się z rodziny włoskich rybaków i miał najlepszą w San Francisco restaurację z owocami morza, z której był taki dumny, iż opowiadano, że na tym przedsięwzięciu stracił pieniądze, bo dawał zbyt dobry towar jak na ceny, których żądał. Miał nieprzeniknioną twarz zawodowego szulera i wiedziano, że maczał palce także i w szmuglowaniu narkotyków przez meksykańską granicę oraz ze statków kursujących po wschodnich oceanach. Obu donom towarzyszyli młodzi, masywnie zbudowani mężczyźni, najwyraźniej nie doradcy, tylko goryle, chociaż nie ośmieliliby się przybyć z bronią na to zebranie. Powszechnie wiedziano, że znają oni karate, który to fakt bawił innych donów, ale niepokoił ich nie bardziej, niż gdyby kalifornijscy donowie przybyli z amuletami pobłogosławionymi przez papieża. Należy jednak zauważyć, że niektórzy z tych ludzi byli religijni i wierzyli w Boga.

Następnie zjawił się przedstawiciel Rodziny z Bostonu. Był to jedyny don, który nie cieszył się szacunkiem innych. Znano go jako człowieka, który nie traktował „swoich” jak należy, który oszukiwał ich niemiłosiernie. To można by wybaczyć, każdy człowiek odmierza własną zachłanność. Natomiast nie można było wybaczyć tego, że nie potrafił utrzymać porządku w swoim imperium. Teren Bostonu miał zbyt wiele morderstw, za wiele pomniejszych wojen o władzę, zbyt wiele niepopieranych przedsięwzięć na własną rękę, szydził z prawa nazbyt zuchwale. O ile chicagowska mafia to były dzikusy, o tyle ludzie z Bostonu byli gavoones, czyli nieokrzesanymi gburami, brutalami. Bostoński don nazywał się Domenick Panza. Był niski, przysadzisty; jak orzekł jeden z donów, wyglądał na złodzieja.

Syndykat clevelandzki, bodaj najpotężniejszy ze wszystkich ściśle hazardowych operacji w Stanach Zjednoczonych, reprezentował delikatnie wyglądający starszy pan o chudej twarzy i śnieżnobiałych włosach. Nazywano go, oczywiście za plecami, „Żydem”, ponieważ otaczał się żydowskimi współpracownikami zamiast Sycylijczykami. Powiadano nawet, że gdyby śmiał, mianowałby Żyda swym consigliorim. W każdym razie, podobnie jak Rodzinę Corleone zwano Irlandzką Bandą z uwagi na przynależność do niej Hagena, tak Rodzinę dona Vincenta Forlenzy nazywano z nieco większym uzasadnieniem Żydowską Rodziną. Jednakże kierował niezmiernie sprawną organizacją i nie słyszano, by kiedykolwiek zemdlał na widok krwi, pomimo swych delikatnych rysów. Sprawował rządy żelazną ręką, a politykę uprawiał w białych rękawiczkach.

Ostatni zjawili się przedstawiciele Pięciu Rodzin z Nowego Jorku i Toma Hagena uderzyło to, o ile bardziej imponująca, dostojna była owa piątka niż ludzie spoza miasta, prowincjusze. Po pierwsze, pięciu nowojorskich donów pasowało do starej tradycji sycylijskiej, byli to „panowie z brzuchem”, co w przenośni oznaczało siłę i dzielność, a dosłownie fizyczną tuszę, tak jakby jedno szło w parze z drugim, co istotnie zdarzało się na Sycylii. Pięciu nowojorskich donów byli to tędzy, korpulentni mężczyźni o masywnych, lwich głowach i wydatnych rysach – mięsistych, królewskich nosach, grubych wargach, ciężko pofałdowanych policzkach. Nie byli za dobrze ubrani ani wypielęgnowani; wyglądali na ludzi nieuznających bzdur, pracowitych, pozbawionych próżności.

Przybył więc Anthony Stracci, który kontrolował New Jersey i ruch statków przy nabrzeżach po zachodniej stronie Manhattanu. Kierował hazardem w Jersey i miał bardzo silne wpływy w aparacie politycznym demokratów. Posiadał cały park ciężarówek towarowych, które mu przyniosły fortunę, przede wszystkim dlatego, że mogły jeździć z dużym przeciążeniem, niezatrzymywane i niekarane grzywną przez inspektorów obciążenia na szosach. Ciężarówki te przyczyniały się do niszczenia szos, po czym jego przedsiębiorstwo budowy dróg, mające zyskowne kontrakty z władzami stanowymi, naprawiało wyrządzone szkody. Był to ten rodzaj operacji, od którego każdemu robiło się cieplej na sercu – interes sam przez się tworzący inny interes. Stracci był także staroświecki i nigdy nie zajmował się prostytucją, ale ponieważ jego interesy obejmowały dzielnicę portową, nie mógł nie zostać wciągnięty w przemyt narkotyków. Z pięciu nowojorskich Rodzin przeciwstawiających się Corleone’om jego Rodzina była najmniej potężna, ale najlepiej zorganizowana.

Na czele Rodziny, która kontrolowała północną część stanu Nowy Jork, załatwiała szmuglowanie włoskich imigrantów z Kanady, kierowała całym hazardem oraz wykonywała prawo weta przy licencjonowaniu przez stan torów wyścigowych, stał Ottilio Cuneo. Był to zupełnie rozbrajający człowiek z twarzą wesołego, pulchnego, wiejskiego piekarza, którego legalną działalność stanowiła jedna z dużych firm mleczarskich. Cuneo należał do ludzi uwielbiających dzieci i zawsze miał pełne kieszenie cukierków, w nadziei, że będzie mógł sprawić przyjemność któremuś z licznych wnuków czy małych latorośli swoich wspólników. Nosił okrągły kapelusz z rondem opuszczonym ze wszystkich stron na podobieństwo letniego kapelusza damskiego, co poszerzało jego i tak księżycową twarz i czyniło ją jowialną. Był jednym z nielicznych donów, który nie został aresztowany i którego prawdziwej działalności nawet nie podejrzewano. I to do tego stopnia, że uczestniczył w społecznych komitetach i został wybrany przez Izbę Handlową „Biznesmenem Roku stanu Nowy Jork”.

Najbliższym sojusznikiem Rodziny Tattagliów był don Emilio Barzini. Miał kilka gier hazardowych w Brooklynie i kilka w Queens. Kontrolował prostytucję. Miał silnorękich. Panował całkowicie nad Staten Island. Miał parę loterii sportowych w Bronksie i Westchesterze. Robił w narkotykach. Łączyły go bliskie więzy z Clevelandem i Zachodnim Wybrzeżem i należał do nielicznych ludzi dostatecznie przebiegłych, by się interesować Las Vegas i Reno, otwartymi miastami w Nevadzie. Miał również interesy w Miami Beach i na Kubie. Po Rodzinie Corleone był bodaj najsilniejszy w Nowym Jorku, a co za tym idzie, i w kraju. Jego wpływy sięgały nawet na Sycylię. Maczał palce w każdej nielegalnej imprezie. Mówiono nawet, że ma wpływy na Wall Street. Wspomagał Rodzinę Tattagliów pieniędzmi i swoimi koneksjami od samego początku wojny. Jego ambicją było odebranie donowi Corleone pozycji najpotężniejszego i najbardziej szanowanego przywódcy mafii w kraju i przejęcie części imperium Corleone’ów. Był człowiekiem pokroju dona Corleone, ale nowocześniejszym, bardziej wyrafinowanym, bardziej rzeczowym. Nie można by go nigdy nazwać Starym Kołtunem; cechowała go pewność siebie nowszych, młodszych, bardziej przedsiębiorczych przywódców, idących w górę. Był człowiekiem zimnym, o wielkiej, osobistej sile, bez śladu ciepła dona Corleone, i w owej chwili bodaj najbardziej „szanowanym” w tej grupie.

Ostatni zjawił się don Phillip Tattaglia, głowa Rodziny Tattagliów, tej, która rzuciła bezpośrednie wyzwanie władzy Corleone’ów, popierając Sollozza i była tak bliska sukcesu. A jednak, rzecz ciekawa, pozostali mieli go w niejakiej pogardzie. Po pierwsze, wiedziano, że pozwolił zawojować się Sollozzowi, że w istocie dał się wodzić za nos temu sprytnemu Turkowi. Uważano, że jest odpowiedzialny za całe zamieszanie, te niepokoje, które tak się odbiły na prowadzeniu codziennych interesów przez nowojorskie Rodziny. Po drugie był sześćdziesięcioletnim dandysem i kobieciarzem. I miał rozległe możliwości zaspokajania tej swojej słabostki.

Albowiem Rodzina Tattagliów zajmowała się kobietami. Jej głównym biznesem była prostytucja. Kontrolowała także większość nocnych lokali w Stanach Zjednoczonych i mogła wszędzie w kraju ulokować każdy talent. Phillip Tattaglia nie gardził użyciem siły, aby uzyskać władzę nad obiecującymi śpiewakami i komikami i wywierać nacisk na firmy nagrywające płyty. Ale główne źródło dochodów Rodziny stanowiła prostytucja.

Miał trudny charakter. Zawsze biadolił, narzekał na koszty prowadzenia rodzinnych interesów. Rachunki z pralni za wszystkie ręczniki zjadały zyski (tyle że posiadał firmę pralniczą, która wykonywała tę robotę). Dziewczyny były leniwe i niezrównoważone, uciekały, popełniały samobójstwa. Sutenerzy byli zdradzieccy i nieuczciwi, bez cienia lojalności. Dobrą pomoc ciężko było znaleźć. Młodzi ludzie, w których żyłach płynęła sycylijska krew, kręcili nosem na taką pracę, uważali za coś poniżej swego honoru handlowanie kobietami i wyzyskiwanie ich – te same łobuzy, które poderżnęłyby komuś gardło ze śpiewem na ustach i krzyżykiem z wielkanocnej palemki w klapie marynarki. Więc Phillip Tattaglia użalał się słuchaczom pozbawionym zrozumienia i wzgardliwym. Najbardziej urągał władzom, w których kompetencji leżało wydawanie i cofanie koncesji na wyszynk w jego nocnych lokalach i kabaretach. Zarzekał się, że pieniędzmi, które wypłacił owym złodziejskim strażnikom oficjalnych pieczęci, stworzył więcej milionerów niż cała Wall Street.

Rzecz osobliwa, jego nieomal zwycięska wojna z Rodziną Corleone nie pozyskała mu szacunku, na który zasługiwał. Wiedziano, że jego siła pochodziła najpierw od Sollozza, a potem od Rodziny Barzinich. A fakt, że mając przewagę zaskoczenia, nie odniósł całkowitego zwycięstwa, też świadczył przeciwko niemu. Gdyby był sprawniejszy, można by uniknąć całego tego zamieszania. Śmierć dona Corleone oznaczałaby zakończenie wojny.

Było rzeczą właściwą, zważywszy, że obydwaj stracili synów w wojnie przeciwko sobie, aby don Corleone i Phillip Tattaglia pokwitowali nawzajem swoją obecność jedynie oficjalnym skinięciem głowy. Don Corleone był przedmiotem zainteresowania, gdyż pozostali obserwowali go, by się przekonać, jakie oznaki słabości pozostawiły na nim jego rany i porażki. Zagadkowym elementem było, dlaczego don Corleone wystąpił o pokój po śmierci swego ulubionego syna. Stanowiło to potwierdzenie klęski i prawie na pewno musiało doprowadzić do osłabienia jego władzy. Niebawem jednak mieli się przekonać.

Nastąpiły powitania, trzeba było podać trunki, i minęło jeszcze prawie pół godziny, nim don Corleone zajął miejsce przy wypoliturowanym orzechowym stole. Hagen usiadł skromnie na krześle nieco w lewo za donem. Był to dla innych donów sygnał podejścia do stołu. Ich pomocnicy usiedli za nimi, a consigliorowie obok, aby w razie potrzeby móc służyć im radą.

Pierwszy zabrał głos don Corleone i przemówił tak, jakby nic się nie zdarzyło. Tak jakby nie został ciężko zraniony, jakby nie zginął jego najstarszy syn, jakby jego imperium nie leżało w gruzach, a rodzina nie była rozproszona – Freddie na zachodzie, pod ochroną Rodziny Molinarich, a Michael ukryty na pustkowiach Sycylii. Przemawiał w sposób naturalny, w dialekcie sycylijskim.

– Pragnę podziękować wam wszystkim za przybycie. Uważam to za przysługę wyświadczoną mnie osobiście i czuję się dłużnikiem każdego z was. Dlatego też powiem na początku, że nie jestem tu po to, aby się spierać i przekonywać, lecz tylko, aby rozumować i aby jako człowiek rozsądny uczynić wszystko, co możliwe, żebyśmy rozstali się jak przyjaciele. Na to daję moje słowo, a ci z was, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nie daję go lekkomyślnie. No cóż, przejdźmy do rzeczy. Wszyscy tutaj jesteśmy ludźmi honoru, nie musimy udzielać sobie wzajemnie zapewnień tak, jak gdybyśmy byli adwokatami.

Przerwał. Nikt z obecnych się nie odezwał. Jedni palili cygara, inni popijali drinki. Wszyscy byli dobrymi, cierpliwymi słuchaczami. I mieli jeszcze jedną wspólną cechę. Należeli do tej rzadkiej grupy ludzi, którzy odmówili uznania rządów zorganizowanego społeczeństwa, którzy odrzucili władzę innych ludzi. Nie było takiej siły, takiego śmiertelnika, który mógłby nagiąć ich do swej woli, jeżeli tego nie chcieli. Chronili swą wolną wolę podstępem i morderstwem. Ich wolę można było przełamać jedynie śmiercią. Albo najwyższym rozsądkiem.

Don Corleone westchnął.

– Jak to się stało, że sprawy zaszły tak daleko? – zapytał retorycznie. – Ano, mniejsza o to. Zdarzyła się masa głupstw. To było takie godne pożałowania, takie niepotrzebne. Ale niech mi będzie wolno powiedzieć, co się zdarzyło, tak jak ja to widzę.

Przerwał, by sprawdzić, czy ktoś ma zastrzeżenia przeciwko przedstawieniu przezeń całej historii z własnego punktu widzenia.

– Bogu dzięki, powróciłem do zdrowia i może zdołam przyczynić się do naprostowania tej sprawy. Mój syn był może zbyt popędliwy, zbyt samowolny. Nie mówię: nie. W każdym razie niech mi będzie wolno powiedzieć, że Sollozzo zwrócił się do mnie z pewną propozycją prosząc o moje pieniądze i wpływy. Mówił, że interesuje się tym Rodzina Tattagliów. Sprawa dotyczyła narkotyków, którymi ja się nie interesuję. Jestem człowiekiem spokojnym i takie przedsięwzięcia są zbyt burzliwe jak na mój gust. Wyjaśniłem to Sollozzowi z całym uszanowaniem dla niego i dla Rodziny Tattagliów. Powiedziałem mu „nie” z całą uprzejmością. Powiedziałem mu, że jego interesy nie będą przeszkadzały moim, że nie mam zastrzeżeń co do zarabiania przez niego na życie w taki sposób. Wziął mi to za złe i ściągnął nieszczęście na głowy nas wszystkich. Ano, takie jest życie. Każdy tutaj mógłby opowiedzieć swoją smutną historię. To nie jest moim zamierzeniem.

Don Corleone przerwał i skinął na Hagena, prosząc o zimny napój, który Hagen szybko mu podał. Don Corleone zwilżył sobie usta.

– Jestem gotów zawrzeć pokój. Tattaglia stracił syna, ja straciłem syna. Jesteśmy kwita. Do czego doszedłby świat, gdyby ludzie żywili dalej urazy wbrew wszelkiemu rozsądkowi? To było krzyżem dla Sycylii, gdzie ludzie tak są zajęci vendettą, że nie mają czasu zarabiać na chleb dla swoich rodzin. To jest głupota. Dlatego teraz powiadam, niech wszystko będzie tak jak przedtem. Nie poczyniłem żadnych kroków, żeby dowiedzieć się, kto zdradził i zabił mojego syna. Jeżeli nastanie pokój, nie zrobię tego. Mam syna, który nie może przyjechać do domu, i muszę otrzymać zapewnienia, że kiedy załatwię sprawy tak, żeby mógł wrócić bezpiecznie, nie będzie żadnej ingerencji, żadnego zagrożenia ze strony władz. Z chwilą, kiedy to zostanie załatwione, może będziemy mogli pomówić o innych interesujących nas sprawach i dzisiaj wyświadczyć sobie, nam wszystkim, korzystną przysługę. – Corleone uczynił dłońmi wymowny, uległy gest. – To wszystko, czego chcę.

Było to zrobione bardzo dobrze. To był dawny don Corleone. Rozsądny. Elastyczny. Nie podnoszący głosu. Ale każdy z obecnych zauważył, że powołał się na swoje dobre zdrowie, co oznaczało, że nie jest człowiekiem, którego można lekceważyć, pomimo nieszczęść Rodziny Corleone. Zauważono, iż powiedział, że dyskusja o innych sprawach jest bezcelowa, jeżeli pokój, o który prosił, nie zostanie zawarty. Zauważono, że domagał się dawnego status quo, że nic by na tym nie stracił, chociaż w minionym roku przeszedł najgorsze.

Jednakże donowi Corleone odpowiedział Emilio Barzini, a nie Tattaglia. Przemówił zwięźle i rzeczowo, ale nie szorstko ani obraźliwie.

– Wszystko to prawda. Ale jest coś jeszcze. Don Corleone jest za skromny. Faktem jest, że Sollozzo i Tattagliowie nie mogli przystąpić do tego nowego interesu bez pomocy dona Corleone. W istocie jego odmowa wyrządziła im krzywdę. To oczywiście nie jest jego wina. Pozostaje fakt, że sędziowie i politycy, którzy przyjęliby uprzejmości od dona Corleone nawet w związku z narkotykami, nie pozwoliliby nikomu innemu wpływać na siebie, kiedy by przyszło do narkotyków. Sollozzo nie powinien był tego przedsiębrać, skoro nie miał jakiegoś zabezpieczenia, że jego ludzie będą traktowani łagodnie. To wszyscy wiemy. I w przeciwnym razie byłaby bieda dla nas wszystkich. A teraz, kiedy podwyższono kary, sędziowie i prokuratorzy twardo się targują, jeżeli ktoś z naszych ludzi popadnie w kłopoty z powodu narkotyków. Nawet Sycylijczyk skazany na dwadzieścia lat może złamać omerta i gadać, co mu ślina na język przyniesie. Do tego nie może dojść. Don Corleone ma wpływ na cały ten aparat. Jego odmowa pozwolenia, abyśmy to wykorzystali, nie jest postępkiem przyjaciela. Zabiera chleb naszym rodzinom. Czasy się zmieniły, już nie jest tak jak dawniej, kiedy każdy mógł iść swoją drogą. Jeżeli Corleone ma wszystkich sędziów w Nowym Jorku, to musi się nimi dzielić albo pozwolić nam posłużyć się nimi. Ma się rozumieć, może przedstawić rachunek za takie usługi, bądź co bądź nie jesteśmy komunistami. Ale powinien nam pozwolić czerpać wodę ze studni. To całkiem proste.

Kiedy Barzini skończył, zaległo milczenie. Sprawa została postawiona jasno, ale nie mogło być powrotu do dawnego status quo. Co ważniejsze, Barzini, mówiąc to, zapowiadał, że jeżeli pokój nie zostanie zawarty, on jawnie przyłączy się do Tattagliów w ich wojnie przeciwko Corleone’om. I zdobył dla siebie ważki punkt. Ich życie, ich losy zależały od wzajemnego świadczenia sobie przysług, odmowa uprzejmości, o którą prosił przyjaciel, była aktem agresji. O uprzejmości nie proszono lekkomyślnie, więc nie można ich było lekkomyślnie odmawiać.

W końcu don Corleone odezwał się.

– Przyjaciele moi – rzekł. – Nie odmówiłem przez złośliwość. Wszyscy mnie znacie. Kiedyż to odmówiłem usługi? To po prostu nie leży w mojej naturze. Ale tym razem musiałem odmówić. Dlaczego? Bo, moim zdaniem, narkotyki zniszczą nas w następnych latach. W tym kraju istnieje za mocny sprzeciw wobec takiego handlu. To nie jest tak jak z whisky czy hazardem, czy nawet z kobietami, których większość ludzi chce, a których im wzbraniają pezzonovanti Kościołów i rządu. Narkotyki są niebezpieczne dla wszystkich, którzy mają z nimi do czynienia. Mogą zaszkodzić wszystkim innym interesom. Niech mi będzie wolno powiedzieć, że pochlebia mi przekonanie, iż mam takie wpływy u sędziów i przedstawicieli prawa; chciałbym, żeby to była prawda. Mam pewne wpływy, ale wielu tych, którzy szanują mój osąd, może utracić ten szacunek, jeżeli w nasze stosunki zostaną włączone narkotyki. Boją się uwikłać w takie sprawy i mają do nich zdecydowany stosunek. Nawet ci policjanci, którzy nam pomagają w hazardzie i innych rzeczach, odmówiliby swojej pomocy przy narkotykach. A więc proszenie mnie o wyświadczanie przysług w tych sprawach oznacza żądanie złego przysłużenia się samemu sobie. Ale jestem gotów uczynić nawet to, jeżeli wszyscy uważacie, że jest konieczne dla uregulowania innych spraw.

Kiedy don Corleone skończył mówić, w sali zapanowało wyraźne odprężenie, zaczęto szeptać i rozmawiać między sobą. Ustąpił w istotnym punkcie. Był gotów zaofiarować swoją opiekę nad każdym zorganizowanym przedsięwzięciem w dziedzinie handlu narkotykami. W istocie zgadzał się niemal całkowicie na pierwszą propozycję Sollozza, jeżeli tę propozycję zatwierdzą zgromadzeni tu przedstawiciele z całego kraju. Rozumiano, że nigdy nie wziąłby udziału w fazie operacyjnej ani nie zainwestowałby w to pieniędzy. Użyłby jedynie swoich ochronnych wpływów w aparacie prawnym. To jednak było ogromnym ustępstwem.

Don z Los Angeles, Frank Falcone, przemówił w odpowiedzi:

– Nie ma sposobu powstrzymania naszych ludzi od podejmowania tych interesów. Robią to na własną rękę i popadają w kłopoty. W grę wchodzą za duże pieniądze, aby można się było oprzeć. Więc będzie bardziej niebezpieczne, jeżeli w ten interes nie wejdziemy. Przynajmniej, jeżeli uzyskamy nad tym kontrolę, będziemy mogli lepiej go zabezpieczyć, lepiej zorganizować, dopilnować, żeby powodował mniej szkód. Udział w tym nie jest taki zły, musi być jakaś kontrola, musi być ochrona, musi być organizacja, nie możemy pozwolić, żeby wszyscy ganiali i robili, co im się żywnie podoba, jak banda anarchistów.

Don z Detroit, życzliwszy dla Corleone’a od wszystkich pozostałych, także przemówił w imię rozsądku przeciwko stanowisku swojego przyjaciela.

– Nie wierze w narkotyki. Przez całe lata płaciłem ekstra swoim ludziom, żeby nie robili takich interesów. Ale to nic nie dało, nic nie pomogło. Ktoś przychodził do nich i mówił: „Mam proszek. Jeżeli zainwestujesz trzy, cztery tysiące dolarów, możemy na rozprowadzaniu zarobić pięćdziesiąt tysięcy”. Kto może się oprzeć takiemu zyskowi? I tak są zajęci swoimi drobnymi, ubocznymi machlojkami, że zaniedbują robotę, za którą im płacę. W narkotykach jest więcej pieniędzy. To się ciągle rozrasta. Nie ma sposobu tego powstrzymywać, więc musimy opanować ten biznes i utrzymać go w przyzwoitych granicach. Nie chcę tego widzieć w pobliżu szkół, nie chcę, żeby to sprzedawano dzieciom. To jest infamità. W moim mieście postarałbym się ograniczyć handel do czarnych, do kolorowych. To są najlepsi klienci, najmniej kłopotliwi, a zresztą to zwierzęta. Nie mają żadnego szacunku dla swoich żon czy swoich rodzin, czy dla samych siebie. Niech sobie gubią dusze narkotykami. Ale coś trzeba przedsięwziąć, nie możemy pozwolić, żeby ludzie robili, co chcą, i przysparzali wszystkim kłopotów.

To przemówienie dona z Detroit zostało przyjęte głośnym szmerem aprobaty. Utrafił w samo sedno. Nie można nawet było opłacać ludzi, aby się nie wdawali w handel narkotykami. Co zaś się tyczy uwag na temat dzieci, dochodziła tu do głosu jego dobrze znana wrażliwość i czułe serce. Ostatecznie, któż sprzedawałby narkotyki dzieciom? Skąd dzieci wzięłyby pieniądze? Jeżeli idzie o wypowiedź na temat kolorowych, to nawet jej nie słuchano. Murzynów uważano za absolutnie pozbawionych znaczenia czy jakiejkolwiek siły. Fakt, że pozwolili zemleć się na proch społeczeństwu, świadczył, że się nie liczą, i napomknięcie o nich w jakikolwiek sposób dowodziło, że don z Detroit ma umysł, który zawsze zbacza ku sprawom nieistotnym.

Przemawiali wszyscy donowie. Wszyscy ubolewali nad handlem narkotykami, jako złem, które musi narobić kłopotu, ale zgadzali się, że nie ma sposobu tego zahamować. Po prostu na tym biznesie można było zarobić zbyt dużo pieniędzy, z czego wynikało, że zawsze znaleźliby się tacy, którzy poważyliby się na wszystko, aby w nim dłubać. Taka jest ludzka natura.

W końcu osiągnięto porozumienie. Handel narkotykami miał być dozwolony, a don Corleone musiałby dać mu jakąś ochronę prawną na wschodzie. Uzgodniono, że Rodziny Barzinich i Tattagliów przeprowadzą większość operacji na dużą skalę. Po uporaniu się z tym, konferencja mogła przejść do innych spraw budzących szersze zainteresowanie. Było wiele skomplikowanych problemów do rozwiązania. Uzgodniono, że Las Vegas i Miami będą miastami otwartymi, w których może działać każda z Rodzin. Wszyscy przyznawali, że są to miasta z przyszłością. Uzgodniono również, że w miastach tych nie będzie dozwolona żadna przemoc i że należy powściągać drobnych kryminalistów wszelkiego rodzaju. Uzgodniono, że w sprawach doniosłych, przy egzekucjach, które byłyby konieczne, ale mogłyby spowodować za dużo publicznych protestów, należy uzyskać aprobatę niniejszej rady. Uzgodniono, że cyngli i innych żołnierzy należy powstrzymywać od ciężkich przestępstw oraz wzajemnych aktów zemsty w sprawach osobistych. Uzgodniono, że Rodziny będą na żądanie świadczyły sobie takie usługi, jak dostarczanie wykonawców wyroków i pomocy technicznej w pewnych kierunkach działania, na przykład w przekupywaniu sędziów przysięgłych, co w różnych przypadkach mogło mieć żywotne znaczenie. Te dyskusje nieoficjalne, swobodne i na wysokim poziomie, zabrały sporo czasu i były przerywane lunchem oraz drinkami z bufetu.

Wreszcie don Barzini popróbował doprowadzić konferencję do zakończenia.

– A zatem to jest cała sprawa – powiedział. – Mamy pokój i niech mi będzie wolno złożyć uszanowanie donowi Corleone, którego wszyscy znamy od lat jako człowieka słownego. Jeżeli będą jeszcze jakieś różnice poglądów, możemy się spotkać ponownie, nie powinniśmy znów robić głupstw. Jeżeli o mnie idzie, droga ta jest nowa i świeża. Cieszę się, że to wszystko zostało ustalone.

Jedynie Phillip Tattaglia był jeszcze trochę zafrasowany. Zamordowanie Santina Corleone czyniłoby go najbardziej narażoną osobą w tej grupie, gdyby wojna wybuchła na nowo. Wreszcie przemówił po raz pierwszy:

– Zgodziłem się tutaj na wszystko, jestem gotów zapomnieć o moim nieszczęściu. Ale chciałbym usłyszeć jakieś ścisłe zapewnienia od Corleone’a. Czy nie będzie próbował żadnej indywidualnej zemsty? Czy w miarę jak czas będzie upływał, a jego pozycja może się wzmocni, nie zapomni, że poprzysięgliśmy sobie przyjaźń? Skąd mogę wiedzieć, czy za trzy, cztery lata nie uzna, że źle mu się przysłużono, że został zmuszony wbrew własnej woli do tego porozumienia i dlatego może je złamać? Czy nie będziemy musieli strzec się jeden drugiego przez cały czas? Czy możemy naprawdę odejść w pokoju ze spokojnym umysłem? Czy Corleone udzieli nam wszystkim zapewnień, tak jak ja ich teraz udzielam?

Wtedy to don Corleone wygłosił mowę, którą długo pamiętano i która utwierdziła jego pozycję jako najbardziej dalekowzrocznego męża stanu pośród nich wszystkich, mowę tak pełną zdrowego rozsądku, płynącą tak prosto z serca i dotykającą samego sedna sprawy. W tej mowie ukuł powiedzenie, które miało tak samo zasłynąć jak „żelazna kurtyna” Churchilla, choć stało się powszechnie znane dopiero przeszło dziesięć lat później.

Po raz pierwszy wstał, aby przemówić do rady. Był niski i trochę wychudły po „chorobie”, być może nieco bardziej wyglądał na swoje sześćdziesiąt lat, ale nie ulegało wątpliwości, że całkowicie odzyskał dawne siły i pełną sprawność umysłu.

– Jakimi bylibyśmy ludźmi, gdybyśmy nie mieli rozumu? – zapytał. – Gdyby tak było, nie bylibyśmy lepsi od zwierząt w dżungli. Ale mamy rozum, możemy rozumować ze sobą wzajemnie i możemy rozumować z nami samymi. W jakim celu rozpoczynałbym na nowo te wszystkie swary, gwałty i niepokoje? Mój syn nie żyje i to jest nieszczęście, i muszę je znosić, a nie kazać otaczającemu mnie, niewinnemu światu cierpieć wraz ze mną. Dlatego powiadam: ręczę swoim honorem, że nigdy nie będę dążył do zemsty, nigdy nie będę dążył do wiedzy o czynach, które zostały popełnione w przeszłości. Odejdę stąd z czystym sercem.

Pragnę powiedzieć, że zawsze musimy strzec naszych interesów. Wszyscy jesteśmy ludźmi, którzy nie chcieli być głupcami, którzy nie chcieli być kukiełkami tańczącymi na nitce pociąganej przez wysoko postawionych. Poszczęściło nam się tutaj, w tym kraju. Już większość naszych dzieci znalazła sobie lepsze życie. Niektórzy z was mają synów będących profesorami, naukowcami, muzykami, i jesteście szczęśliwi. Być może wasze wnuki zostaną nowymi pezzonovanti. Żaden z nas tu obecnych nie pragnie, by nasze dzieci poszły w nasze ślady, to jest zbyt trudne życie. Mogą być tacy jak inni, mieć pozycję i zabezpieczenie zdobyte dzięki naszej odwadze. Mam teraz wnuki i żywię nadzieję, że któreś z ich dzieci może kiedyś zostać, kto wie, gubernatorem, prezydentem, nie ma nic niemożliwego tutaj, w Ameryce. Ale musimy iść naprzód razem z naszą epoką. Minęły czasy rewolwerowców, zabójstw i masakr. Musimy być przebiegli jak ludzie interesu, jest w tym więcej pieniędzy i jest to lepsze dla naszych dzieci i wnuków.

Co się zaś tyczy naszych własnych czynów, to nie jesteśmy odpowiedzialni wobec tych kalibrów.90, tych pezzonovanti, którzy wypowiadają wojny chcąc, byśmy w nich walczyli, ażeby chronić to, co posiadają. Któż powie, że winniśmy słuchać praw, które tworzą w imię własnego interesu i na naszą szkodę? I kimże są, aby się wtrącać, kiedy my pilnujemy naszych własnych interesów? Sono costra nostra – powiedział don Corleone. – One są naszą sprawą. Sami będziemy kierować naszym światem, bo to jest nasz świat, cosa nostra. Dlatego musimy trzymać się razem i strzec się ludzi z zewnątrz. Inaczej wsadzą nam kółko w nozdrza, tak jak je wsadzali milionom neapolitańczyków i innych Włochów w tym kraju.

Z tej przyczyny wyrzekam się dla dobra ogółu zemsty za mego zabitego syna. Przysięgam teraz, że dopóki będę odpowiedzialny za postępowanie mojej Rodziny, nikt nie podniesie palca na żadnego z tu obecnych bez sprawiedliwej przyczyny i skrajnej prowokacji. Gotów jestem poświęcić moje interesy handlowe dla wspólnego dobra. To jest moje słowo, to jest mój honor, a są tu tacy, którzy wiedzą, że nigdy nie sprzeniewierzyłbym się ani jednemu, ani drugiemu.

Ale mam też swój własny interes. Mój najmłodszy syn musiał uciekać, oskarżony o zamordowanie Sollozza i kapitana policji. Obecnie muszę poczynić kroki, ażeby mógł bezpiecznie wrócić do domu, oczyszczony ze wszystkich zarzutów. To moja sprawa i ja poczynię te kroki. Może będę musiał odnaleźć prawdziwych winowajców czy może będę musiał przekonać władze o jego niewinności, a może świadkowie i informatorzy odwołają swe kłamstwa. Ale powtarzam, że to jest moja sprawa, i ufam, że będę mógł sprowadzić syna do domu.

Pozwólcie jednak, że powiem, co następuje. Jestem człowiekiem przesądnym, to śmieszna słabostka, ale muszę ją tutaj wyznać. Dlatego też gdyby mojego najmłodszego syna spotkał jakiś nieszczęśliwy wypadek, gdyby jakiś funkcjonariusz policji zastrzelił go przypadkowo, gdyby powiesił się w swojej celi, gdyby pojawili się nowi świadkowie, aby potwierdzić jego winę, moja przesądność kazałaby mi uważać, że jest to rezultatem złej woli nadal żywionej wobec mnie przez kogoś z tu obecnych. Pozwólcie, że posunę się dalej. Gdyby piorun uderzył mojego syna, będę za to winił niektórych z tu obecnych. Gdyby jego samolot spadł do morza czy jego statek pogrążył się w falach oceanu, gdyby nabawił się śmiertelnej febry, gdyby pociąg uderzył w jego samochód, to moja przesądność jest taka, że przypisałbym to złej woli tutaj obecnych. Panowie, tej złej woli, tego pecha, nie mógłbym przebaczyć nigdy. Ale poza tym przysięgam na dusze moich wnuków, że nigdy nie złamię pokoju, który zawarliśmy. Ostatecznie, czyż nie jesteśmy lepsi od tych pezzonovanti, którzy za naszego życia pozabijali nieprzeliczone rzesze ludzi?

Z tymi słowy don Corleone ruszył ze swego miejsca i podszedł do siedzącego dona Phillipa Tattaglii. Tattaglia powstał i obaj mężczyźni objęli się, całując wzajemnie w policzki. Inni obecni w pokoju donowie zaczęli klaskać i wstali, by ściskać dłonie każdemu, kto się nawinął, oraz winszować donowi Corleone i donowi Tattaglii ich nowej przyjaźni. Nie była to może najserdeczniejsza przyjaźń na świecie, obaj nie mieli posyłać sobie życzeń gwiazdkowych, ale nie mieli też mordować się nawzajem. Była to przyjaźń wystarczająca w tym świecie, wszystko, czego było potrzeba.

Ponieważ jego syn, Freddie, znajdował się pod opieką Rodziny Molinarich na Zachodnim Wybrzeżu, don Corleone pozostał chwilę po zebraniu z donem z San Francisco, aby mu podziękować. Molinari powiedział dostatecznie dużo, aby don Corleone mógł się zorientować, że Freddie znalazł tam miejsce dla siebie, że jest zadowolony i stał się nawet kobieciarzem. Podobno ma talent do prowadzenia hotelu. Don Corleone potrząsnął ze zdumieniem głową, tak jak to czyni wielu ojców, gdy dowiadują się o niespodziewanych zdolnościach swoich dzieci. Czyż nie jest prawdą, że największe nieszczęścia przynoszą czasem nieprzewidziane korzyści? Obaj zgodzili się, że tak właśnie było. Tymczasem don Corleone dał jasno do zrozumienia donowi z San Francisco, że czuje się jego wielkim dłużnikiem za tę wielką przysługę, jaką była opieka nad Freddiem. Oświadczył mu, że użyje swych wpływów, ażeby główne imprezy wyścigowe były zawsze dostępne dla jego ludzi, bez względu na to, jakie zmiany nastąpią w strukturze władzy w ciągu następnych lat, co było ważną gwarancją, jako że walka o te przedsięwzięcia stale podsycała stare urazy; dodatkowo komplikował wszystko fakt, że na imprezach wyścigowych położyli swą ciężką rękę ludzie z Chicago. Jednakże don Corleone nie był pozbawiony wpływów nawet w owej krainie barbarzyńców, toteż jego obietnica była na wagę złota.

Zapadł już wieczór, zanim don Corleone, Tom Hagen oraz kierowca z obstawy, którym był Rocco Lampone, przybyli do ośrodka na Long Beach. Kiedy weszli do domu, don zwrócił się do Hagena:

– Nasz szofer, ten Lampone; miej na niego oko. Myślę, że ten chłopak jest wart czegoś lepszego.

Hagen zastanowił się nad tą uwagą. Lampone przez cały dzień nie powiedział ani słowa, nawet nie zerknął na dwóch mężczyzn na tylnym siedzeniu. Otworzył drzwi donowi, auto czekało przed bankiem, gdy wychodzili, robił wszystko jak należy, ale nie lepiej niż każdy dobrze wyszkolony szofer. Najwyraźniej oko dona dostrzegło coś, czego on sam nie zauważył.

Don odprawił Hagena i kazał mu przyjść po kolacji. Ale polecił mu nie spieszyć się i trochę odpocząć, ponieważ czeka ich długa noc narad. Powiedział też Hagenowi, żeby sprowadził Clemenzę i Tessia. Niech przyjdą o dziesiątej, nie wcześniej. Hagen miał powiadomić Clemenzę i Tessia o przebiegu popołudniowego zebrania.

O dziesiątej don czekał już na trzech mężczyzn w swym gabinecie, narożnym pokoju z biblioteką prawniczą oraz specjalnym telefonem. Była tam taca z butelkami whisky, lodem i wodą sodową. Don udzielił instrukcji.

– Dziś po południu zawarliśmy pokój – powiedział. – Zaręczyłem moim słowem i honorem, i to powinno wam wszystkim wystarczyć. Ale nasi przyjaciele nie są zbyt godni zaufania, więc nadal miejmy się na baczności. Nie chcemy więcej przykrych niespodzianek. – Don obrócił się do Hagena. – Zwolniłeś zakładników Bocchicchiów?

Hagen kiwnął głową.

– Zadzwoniłem do Clemenzy, jak tylko wróciłem do domu.

Corleone obrócił się do masywnego Clemenzy. Caporegime skinął głową.

– Wypuściłem ich. Ojcze Chrzestny, czy to możliwe, żeby jakiś Sycylijczyk był taki tępy, jak to udają Bocchicchiowie?

Don Corleone uśmiechnął się z lekka.

– Są dostatecznie sprytni, żeby dobrze zarabiać na życie. Czy to takie konieczne, żeby być jeszcze sprytniejszym? To nie Bocchicchiowie są przyczyną zamętu na tym świecie. Ale prawda, że nie mają sycylijskiej głowy.

Teraz, kiedy wojna się zakończyła, wszyscy byli odprężeni. Don Corleone sam zmieszał drinki i podał je każdemu. Pociągnął ostrożnie łyk i zapalił cygaro.

– Nie chcę żadnych prób wykrycia, co przydarzyło się Sonny’emu, to już zakończone i ma być zapomniane. Chcę całkowitej współpracy z innymi Rodzinami, nawet jeżeli zrobią się trochę zachłanne i nie będziemy dostawać należytych udziałów. Nie chcę, żeby cokolwiek zerwało ten pokój bez względu na wszelkie prowokacje, dopóki nie znajdziemy sposobu sprowadzenia Michaela do domu. I to jest pierwsza rzecz, którą winniście mieć na uwadze. Pamiętajcie, że kiedy wróci, ma wrócić absolutnie zabezpieczony. Nie przed Tattagliami czy Barzinimi. Idzie mi o policję. Jasne, możemy pozbyć się faktycznych dowodów przeciwko niemu. Ten kelner nie będzie zeznawał ani ten świadek czy rewolwerowiec, czy kim tam był. Prawdziwe dowody to nasze najmniejsze zmartwienie, bo o nich wiemy. Martwić musimy się tym, czy policja nie sfabrykuje dowodów fałszywych, ponieważ donosiciele zapewnili ją, że to Michael Corleone zabił ich kapitana. Więc dobrze. Musimy zażądać, żeby Pięć Rodzin zrobiło wszystko, co w ich mocy, aby sprostować to przypuszczenie policji. Wszyscy ich informatorzy współpracujący z policją muszą wystąpić z nowymi relacjami. Myślę, że po moim dzisiejszym przemówieniu zrozumieją, że to leży w ich interesie. Ale to nie wystarczy. Musimy wystąpić z czymś specjalnym, żeby Michael już nigdy więcej nie musiał się o to martwić. Inaczej nie ma sensu, żeby wracał do tego kraju. Więc wszyscy pomyślmy o tym. To jest najważniejsza sprawa.

Cóż, każdemu człowiekowi powinno być wolno popełnić jedno głupstwo w życiu. Ja swoje popełniłem. Chcę wykupić cały teren dookoła ośrodka, wykupić domy. Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek mógł zajrzeć ze swego okna do mojego ogrodu, chociażby był o milę. Dokoła ośrodka ma stanąć ogrodzenie, a ośrodek ma być przez cały czas pod pełną ochroną. W tym ogrodzeniu ma być brama. Krótko mówiąc, chcę teraz mieszkać w fortecy. I powiem wam, że nigdy więcej nie pojadę do miasta, do pracy. Pozostanę na wpół w odosobnieniu. Ciągnie mnie do pracy w ogrodzie, do tego, żeby zrobić trochę wina, kiedy dojrzeją winogrona. Chcę żyć w moim domu. Będę wyjeżdżał tylko na krótkie wakacje albo żeby zobaczyć się z kimś w ważnym interesie, i wtedy mają być przedsięwzięte wszelkie środki ostrożności. Tylko nie zrozumcie tego źle. Niczego nie szykuję. Jestem rozważny, zawsze byłem człowiekiem rozważnym, nie ma rzeczy, która mniej przypadłaby mi do gustu niż nieroztropność w życiu. Kobiety i dzieci mogą pozwolić sobie na nieroztropność, mężczyźni nie. Róbcie wszystko bez pośpiechu, bez żadnych gorączkowych przygotowań, które zaalarmowałyby naszych przyjaciół. Można to robić w taki sposób, żeby się wydawało naturalne.

Będę teraz pozostawiał coraz więcej spraw każdemu z was trzech. Regime Santina ma być rozwiązany, a ludzie wcieleni do waszych regime’ów. To powinno uspokoić naszych przyjaciół i pokazać im, że mam pokojowe zamiary. Tom, chcę, żebyś zebrał grupę ludzi, którzy pojadą do Las Vegas i złożą mi pełne sprawozdanie o tym, co tam się dzieje. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o Fredzie, jak tam naprawdę jest; słyszę, że nie poznałbym własnego syna. Podobno jest teraz kucharzem, zabawia się z młodymi dziewczętami więcej niż powinien dorosły mężczyzna. Ano, zawsze był zbyt poważny za młodu i nigdy nie nadawał się do interesów Rodziny. Ale dowiedzmy się, co tam naprawdę można zrobić.

Hagen zapytał spokojnie:

– Czy mamy wysłać pańskiego zięcia? Bądź co bądź Carlo pochodzi z Nevady i zna tamtejszy teren.

Don Corleone potrząsnął głową.

– Nie, moja żona czuje się tutaj samotna bez swoich dzieci. Chcę, żeby Constanzia i jej mąż przeprowadzili się do któregoś z domów w ośrodku. Chcę, żeby Carlo dostał odpowiednie zajęcie, może byłem dla niego za surowy, a poza tym… – don Corleone skrzywił się -… brakuje mi synów. Zdejmijcie go z hazardu i ulokujcie w związkach, gdzie będzie mógł załatwiać trochę papierkowej roboty i dużo mówić. Jest dobry do mówienia. – W głosie dona zabrzmiała leciutka nuta pogardy.

Hagen kiwnął głową.

– Okay, Clemenza i ja przejrzymy wszystkich ludzi i zestawimy grupę do załatwiania tego w Vegas. Czy pan chce, żebym wezwał Freddiego do domu na kilka dni?

Don potrząsnął głową. Powiedział okrutnie:

– A po co? Moja żona jeszcze potrafi gotować nam posiłki. Niech on sobie tam siedzi.

Trzej mężczyźni poruszyli się niespokojnie w fotelach. Nie zdawali sobie sprawy, że Freddie jest w tak głębokiej niełasce u ojca, i podejrzewali, że muszą istnieć jakieś nieznane im przyczyny. Don Corleone westchnął.

– Mam nadzieję wyhodować tego roku w ogrodzie trochę dobrej zielonej papryki i pomidorów, więcej niż zdołamy zjeść. Będę wam robił z nich prezenty. Chcę mieć trochę ciszy i beztroski na starość. Ano, to wszystko. Napijcie się jeszcze, jeżeli macie ochotę.

Była to odprawa. Obecni wstali. Hagen odprowadził Clemenzę i Tessia do ich samochodów i umówił się na spotkanie dla obgadania szczegółów technicznych, które zaspokoiłyby życzenia ich dona. Potem wrócił do domu, gdzie, jak wiedział, don Corleone czekał na niego.

Don zdjął marynarkę i krawat, położył się na kanapie. Jego surowa twarz rozprężyła się w zmarszczki zmęczenia. Wskazał Hagenowi fotel i zapytał:

– No, consigliori, nie pochwalasz jakichś moich dzisiejszych poczynań?

Hagen nie spieszył się z odpowiedzią.

– Nie – odrzekł wreszcie. – Ale nie uważam ich za konsekwentne ani zgodne z pana naturą. Powiada pan, że nie chce dowiedzieć się, jak zginął Santino, ani nie pragnie zemsty. Nie wierzę w to. Zagwarantował pan pokój swoim słowem, więc zachowa pan pokój, ale nie mogę uwierzyć, żeby pan dał swoim wrogom to zwycięstwo, które dziś na pozór odnieśli. Skonstruował pan wspaniałą zagadkę, której nie potrafię rozwiązać, więc jakże mogę pochwalać czy nie pochwalać?

Na twarzy dona pojawił się wyraz zadowolenia.

– Ano, znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Chociaż nie jesteś Sycylijczykiem, ja ciebie nim zrobiłem. Wszystko, co mówisz, to prawda, ale istnieje rozwiązanie i zrozumiesz je, zanim rozwinie się do końca. Zgadzasz się, że każdy musi przyjąć moje słowo i że ja słowa dotrzymam. I moje rozkazy mają być ściśle wykonywane. Ale, Tom, najważniejszą rzeczą jest to, że musimy sprowadzić Michaela do domu jak najprędzej. Postaw to na pierwszym miejscu w swoim umyśle i swoim działaniu. Zbadaj wszystkie ścieżki prawne, obojętne mi, ile będziesz musiał wydać pieniędzy. Kiedy wróci do domu, musi to być bez pudła. Poradź się najlepszych specjalistów od prawa karnego. Podam ci nazwiska kilku sędziów, którzy udzielą ci prywatnego posłuchania. Do tego czasu musimy wystrzegać się wszelkich podstępów.

Hagen odrzekł:

– Podobnie jak pan martwię się nie tyle rzeczywistymi dowodami, ile tymi, które sfabrykują. Poza tym jakiś przyjaciel policji może zabić Michaela po aresztowaniu. Mogą go zabić w celi albo kazać to zrobić któremuś z więźniów. Tak jak ja to widzę, nie możemy dopuścić nawet do zaaresztowania go czy oskarżenia.

Don Corleone westchnął.

– Wiem, wiem. W tym cała trudność. Ale nie możemy zwlekać zbyt długo. Na Sycylii są niepokoje. Tamtejsi młodzi ludzie nie słuchają już starszych, a staroświeccy donowie po prostu nie mogą dać sobie rady z całą masą ludzi deportowanych z Ameryki. Michael może uwikłać się między jednych a drugich. Przedsięwziąłem pewne środki ostrożności przeciwko temu, i nadal ma dobrą ochronę, ale ta ochrona nie będzie trwała wiecznie. To jedna z przyczyn, dla których musiałem zawrzeć pokój. Barzini ma na Sycylii przyjaciół i już zaczynali węszyć po tropie Michaela. To daje ci jedną z odpowiedzi na tę twoją zagadkę. Musiałem zawrzeć pokój, żeby zapewnić bezpieczeństwo mojemu synowi. Nie było innego wyjścia.

Hagen nie zadał sobie trudu, aby zapytać dona, jakim sposobem uzyskał te informacje. Nie był nawet zaskoczony, a rzeczywiście rozwiązywało to częściowo zagadkę.

– Czy kiedy się spotkam z ludźmi Tattagliów dla uzgodnienia szczegółów, mam nalegać, żeby wszyscy jego pośrednicy od narkotyków byli czyści? Sędziowie będą się trochę wzdragali dawać niskie wyroki ludziom notowanym.

Don Corleone wzruszył ramionami.

– Oni powinni być dostatecznie sprytni, żeby to przewidzieć. Wspomnij o tym, nie nalegaj. Zrobimy, co będziemy mogli, ale jeżeli użyją prawdziwego nałogowca, który zostanie nakryty, nie kiwniemy palcem. Po prostu powiemy im, że nic nie można zrobić. Ale Barzini jest człowiekiem, który będzie to wiedział bez mówienia. Zauważyłeś, że wcale się nie zaangażował w tę sprawę. Nikt by nie pomyślał, że go to w jakikolwiek sposób dotyczy. To człowiek, który nie daje przyłapać się po stronie przegrywających.

Hagen był zaskoczony.

– Chce pan powiedzieć, że przez cały czas stał za Sollozzem i Tattaglią?

Don Corleone westchnął.

– Tattaglia to sutener. Nigdy nie dałby rady Santinowi. Dlatego nie muszę wiedzieć, jak to się stało. Wystarczy mi wiedzieć, że Barzini maczał w tym palce.

Hagen przemyślał to. Don naprowadzał go na trop, ale coś bardzo ważnego zostało tu pominięte. Hagen wiedział, co to takiego, ale wiedział też, że nie jest jego rzeczą pytać. Powiedział dobranoc i obrócił się, by odejść. Don miał dla niego jeszcze ostatnie słowo.

– Pamiętaj, wytęż cały swój rozum, żeby sprowadzić Michaela do domu – powiedział. – I jeszcze jedno. Umów się z tym gościem od telefonów, żebym co miesiąc dostawał spis wszystkich połączeń telefonicznych Clemenzy i Tessia w obydwie strony. O nic ich nie podejrzewam. Przysiągłbym, że mnie nigdy nie zdradzą. Ale nie szkodzi wiedzieć o każdym drobiazgu, który może nam się przydać przed tym wydarzeniem.

Hagen skinął głową i wyszedł. Zastanowił się, czy don także jakoś go kontroluje, a potem zawstydził się swojego podejrzenia. Teraz był jednak pewien, że w subtelnym i skomplikowanym umyśle Ojca Chrzestnego powstaje dalekosiężny plan działania, który czynił wydarzenia tego dnia jedynie taktycznym odwrotem. I był ten jeden mroczny fakt, o którym nikt nie wspomniał, o który on sam nie śmiał zapytać, który don Corleone przemilczał. Wszystko wskazywało na dzień porachunku w przyszłości.

Rozdział 21

Jednakże miał upłynąć prawie rok, zanim don Corleone zdołał załatwić przeszmuglowanie swojego syna, Michaela, z powrotem do Stanów Zjednoczonych. W ciągu tego czasu cała Rodzina łamała sobie głowę nad odpowiednimi planami. Wysłuchiwano nawet Carla Rizzi, odkąd zamieszkał z Connie w ośrodku. (W owym czasie urodziło im się drugie dziecko, chłopiec). Ale żaden z planów nie spotkał się z aprobatą dona.

W końcu problem ten rozwiązała Rodzina Bocchicchiów przez swoje własne nieszczęście. Był jeden Bocchicchio, młody człowiek imieniem Feliks, zaledwie dwudziestopięcioletni, który urodził się w Ameryce i miał więcej rozumu niż ktokolwiek dotąd w tym klanie. Nie dał się wciągnąć w rodzinny interes wywózki śmieci i ożenił się z sympatyczną Amerykanką angielskiego pochodzenia, ażeby jeszcze bardziej oderwać się od klanu. Chodził na kursy wieczorowe, chcąc zostać prawnikiem, a w dzień pracował jako urzędnik na poczcie. W ciągu owego czasu urodziło mu się troje dzieci, lecz jego żona była zapobiegliwą gospodynią i żyli z jego pensji, dopóki nie ukończył prawa.

Otóż Feliks Bocchicchio, podobnie jak wielu młodych ludzi, uważał, że skoro borykał się, aby dopełnić swego wykształcenia i opanować tajniki zawodu, jego cnota zostanie automatycznie wynagrodzona i będzie przyzwoicie zarabiał na utrzymanie. Okazało się, że tak nie jest. Zawsze dumny, odmówił przyjęcia jakiejkolwiek pomocy od swego klanu. Ale jego przyjaciel prawnik, młody człowiek mający rozległe stosunki i dobrze rozwijającą się karierę w dużej firmie adwokackiej, namówił Feliksa, żeby mu wyświadczył drobną uprzejmość. Było to przedsięwzięcie bardzo skomplikowane, pozornie legalne i dotyczyło sfingowanego bankructwa. Istniała jedna szansa na milion, żeby oszustwo zostało wykryte. Feliks Bocchicchio zaryzykował. Ponieważ oszustwo to wymagało zastosowania umiejętności prawniczych, których wyuczył się w college’u, rzecz nie wydawała się tak naganna, i co osobliwe, nawet nie przestępcza.

Krótko mówiąc, oszustwo zostało wykryte. Przyjaciel prawnik odmówił Feliksowi jakiejkolwiek pomocy, nie chciał nawet odbierać jego telefonów. Dwaj główni uczestnicy oszustwa, przebiegli biznesmeni w średnim wieku, którzy uporczywie przypisywali niepowodzenie planu nieudolności prawniczej Feliksa Bocchicchio, przyznali się do winy i poszli na współpracę z władzami, wymieniając Feliksa Bocchicchio jako prowodyra w oszustwie i twierdząc, że stosował groźby przemocy, by opanować ich interes i zmusić ich do współdziałania z nim w oszukańczych planach. Złożono zeznania, które łączyły Feliksa ze stryjami i kuzynami z klanu Bocchicchiów, karanymi za napady, i te dowody go obciążyły. Obaj biznesmeni wykpili się wyrokami z zawieszeniem. Feliks Bocchicchio został skazany na karę pięciu lat i odsiedział trzy. Klan nie zwrócił się o pomoc do żadnej z Rodzin ani do dona Corleone, ponieważ Feliks nie chciał ich prosić o pomoc, a musiał dostać nauczkę, że ułaskawienie może przyjść tylko od Rodziny, że Rodzina jest lojalniejsza i bardziej godna zaufania niż społeczeństwo.

Tak czy owak, Feliksa Bocchicchio zwolniono z więzienia po odsiedzeniu trzech lat. Wrócił do domu, ucałował żonę i troje dzieci i żył spokojnie przez rok, po czym pokazał, że jednak jest z klanu Bocchicchiów. Bez żadnych prób ukrycia swej winy wystarał się o broń, pistolet, i zastrzelił swojego przyjaciela prawnika. Następnie odszukał obydwu biznesmenów i najspokojniej przestrzelił im głowy, kiedy wychodzili z baru. Zostawił ich zwłoki na ulicy, wszedł do baru, zamówił sobie filiżankę kawy, którą popijał czekając, aby przybyła policja i zaaresztowała go.

Jego proces odbył się szybko, a wyrok był bezlitosny. Członek przestępczego podziemia z zimną krwią zamordował świadków oskarżenia, którzy spowodowali osadzenie go w więzieniu, na co aż nadto zasługiwał. Były to jaskrawe kpiny ze społeczeństwa i tym razem publiczność, prasa, cała struktura społeczna, a nawet humanitaryści o rozmiękczonych mózgach i miękkich sercach zjednoczyli się w pragnieniu ujrzenia Feliksa na krześle elektrycznym. Gubernator stanu nie chciał go ułaskawić tak samo, jak funkcjonariusze opieki nad zwierzętami nie chcą oszczędzić wściekłego psa, co powiedział wprost jeden z najbliższych politycznych współpracowników gubernatora. Klan Bocchicchiów był oczywiście gotów wydać tyle pieniędzy, ile potrzeba na odwołania do wyższych instancji; był teraz dumny z Feliksa, ale wynik nie ulegał wątpliwości. Po prawnych korowodach, które mogły zabrać trochę czasu, Feliks Bocchicchio miał umrzeć na krześle elektrycznym.

Hagen był tym, który przedstawił donowi całą sprawę na prośbę jednego z Bocchicchiów, mającego nadzieję, że coś da się zrobić dla tego młodego człowieka. Don Corleone krótko i węzłowato odmówił. Nie jest czarodziejem. Ludzie żądają od niego rzeczy niemożliwych. Jednakże następnego dnia don zadzwonił do kancelarii Hagena i kazał mu zreferować sobie sprawę z najdrobniejszymi szczegółami. Kiedy Hagen skończył, don Corleone polecił mu wezwać do ośrodka głowę klanu Bocchicchiów na rozmowę.

To, co nastąpiło potem, miało w sobie prostotę geniuszu. Don Corleone zagwarantował szefowi klanu Bocchicchiów, że żona i dzieci Feliksa Bocchicchio zostaną wynagrodzone pokaźnym uposażeniem. Pieniądze na ten cel miały być natychmiast doręczone klanowi Bocchicchiów. Ze swojej strony Feliks miał przyznać się do zamordowania Sollozza oraz kapitana policji, McCluskeya.

Było wiele szczegółów do ustalenia. Feliks Bocchicchio musiałby zeznawać przekonywająco, to znaczy musiałby zapoznać się z niektórymi prawdziwymi szczegółami, aby się do nich przyznać. Poza tym musiałby uwikłać kapitana policji w narkotyki. Następnie trzeba było przekonać kelnera z restauracji „Luna”, aby rozpoznał Feliksa Boccicchio jako mordercę. To wymagało niejakiej odwagi, zważywszy, że opis zmieniłby się radykalnie, gdyż Feliks Bocchicchio był znacznie niższy i tęższy. Ale tym miał się zająć don Corleone. Prócz tego, ponieważ skazany był wielkim zwolennikiem wyższego wykształcenia i absolwentem college’u, mógł pragnąć, by jego dzieci dostały się na uczelnię. Dlatego też don Corleone musiałby wypłacić pewną sumę pieniędzy, która wystarczyłaby dzieciom na opłacenie studiów. Wreszcie należało zapewnić klan Bocchicchiów, że nie ma żadnej nadziei na ułaskawienie w związku z naprawdę popełnionymi morderstwami. Nowe zeznanie przypieczętowałoby oczywiście już i tak niemal pewną zgubę tego człowieka.

Wszystko zostało załatwione, pieniądze wypłacone i nawiązano odpowiedni kontakt ze skazańcem, aby móc udzielić mu instrukcji i rad. Wreszcie plan został zrealizowany, a wyznanie zamieszczone na pierwszych stronach wszystkich gazet. Cała sprawa była olbrzymim sukcesem. Ale don Corleone, ostrożny jak zawsze, odczekał, dopóki Feliks Bocchicchio nie został stracony w cztery miesiące później, nim wreszcie orzekł, że Michael Corleone może powrócić do domu.

Rozdział 22

Lucy Mancini, w rok po śmierci Sonny’ego, nadal tęskniła doń strasznie, opłakiwała go żarliwiej niż jakakolwiek kochanka w jakimkolwiek romansie. A jej marzenia nie były ckliwymi marzeniami pensjonarki, jej tęsknoty nie były tęsknotami oddanej żony. Nie przygnębiała jej utrata „towarzysza życia” ani nie brakowało jej go dlatego, że miał silny charakter. Nie żywiła tkliwych wspomnień o sentymentalnych podarunkach, o dziewczęcym kulcie bohatera, o jego uśmiechu i rozbawionym błysku w oczach, kiedy mówił coś czułego czy zabawnego.

Nie. Brakowało jej go z tej o wiele ważniejszej przyczyny, że był jedynym mężczyzną na świecie, który potrafił doprowadzić jej ciało do aktu miłosnego. I w swojej młodości i naiwności nadal wierzyła, że był jedynym mężczyzną, który mógł tego dokonać.

W rok później opalała się w balsamicznym powietrzu Nevady. U jej nóg siedział smukły młody blondyn i bawił się palcami jej stóp. Spędzali niedzielne popołudnie nad hotelowym basenem i chociaż dokoła było pełno ludzi, dłoń młodzieńca przesuwała się w górę po jej nagim udzie.

– Och, przestań, Jules – poprosiła Lucy. – Myślałam, że przynajmniej doktorzy nie są tacy niemądrzy jak inni mężczyźni.

Jules wyszczerzył do niej zęby.

– Ja jestem doktorem z Las Vegas.

Pogładził ją po wewnętrznej stronie uda i zdumiał się, że tak drobna rzecz mogła ją podniecić tak silnie. Widać to było na jej twarzy, chociaż starała się to ukryć. Była doprawdy bardzo prymitywną, naiwną dziewczyną. Więc dlaczego nie mógł jej skłonić, by mu uległa? Musiał to jakoś osiągnąć, nie bacząc na te bzdury o utraconej miłości, której nigdy nie da się zastąpić. Tutaj, pod jego dłonią, było żywe ciało, które wymaga innego ciepłego ciała. Doktor Jules Segal postanowił, że wielki atak przypuści tego wieczora w jej pokoju. Chciał, żeby mu uległa bez żadnych podstępów, ale gdyby się okazały konieczne, to był do tego właściwym człowiekiem. Ma się rozumieć, wszystko w interesie nauki. A poza tym ta biedna dziewczyna po prostu paliła się do tego.

– Jules, przestań, proszę cię, przestań – powtórzyła Lucy. Głos jej drżał.

Jules natychmiast okazał skruchę.

– Dobrze, kochanie.

Położył głowę na jej kolanach i używając jej miękkich ud jako poduszki zdrzemnął się chwilkę. Bawiło go jej niespokojne kręcenie się, ciepło rozchodzące się z lędźwi, i kiedy położyła mu dłoń na głowie, gładząc jego włosy, chwycił ją figlarnie za przegub i przytrzymał niby miłośnie, lecz w gruncie rzeczy po to, aby namacać jej puls. Puls galopował. Dzisiaj wieczorem będzie ją miał i rozwiąże tę tajemnicę, jakakolwiek ona jest. Zupełnie pewny swego, doktor Jules Segal zasnął.

Lucy przyglądała się ludziom wokoło basenu. Nie wyobrażała sobie, że jej życie tak się odmieni w niespełna dwa lata. Nigdy nie żałowała swojej „lekkomyślności” na weselu Connie Corleone. Była to najcudowniejsza rzecz, jaka jej się zdarzyła, i przeżywała ją wciąż od nowa, w swoich snach. I wciąż od nowa przeżywała te miesiące, które nastąpiły potem.

Sonny odwiedzał ją raz na tydzień, czasami częściej, nigdy rzadziej. Przez kilka dni przed ponownym zobaczeniem go ciało jej było w udręce. Ich wzajemna namiętność była całkowicie żywiołowa, nierozcieńczona poetycznością ani żadną formą intelektualizmu. Była to miłość najprymitywniejszego gatunku, miłość cielesna, miłość dwóch ciał.

Kiedy Sonny telefonował, że przyjeżdża, upewniała się, że jest dość trunków w mieszkaniu i dość jedzenia na kolację i śniadanie, bo zazwyczaj wychodził dopiero późno następnego rana. Chciał się nią nasycić tak samo, jak ona chciała nasycić się nim. Miał własny klucz i kiedy stawał w drzwiach, rzucała się w jego masywne ramiona. Oboje byli brutalnie bezpośredni, brutalnie pierwotni. Podczas pierwszego pocałunku ściągali wzajemnie z siebie ubranie, po czym on podnosił ją w górę, a ona oplatała nogami jego potężne uda. Kochali się na stojąco w przedpokoju jej mieszkania, tak jakby musieli powtórzyć tamten swój pierwszy akt miłosny, potem zaś on niósł ją do sypialni.

Leżeli w łóżku i kochali się znowu. Pozostawali razem w mieszkaniu szesnaście godzin, zupełnie nadzy. Gotowała mu olbrzymie posiłki. Czasem telefonowano do niego, najwyraźniej w interesach, ale nigdy nie słuchała, co mówił. Była zbyt zaprzątnięta bawieniem się jego ciałem, pieściła je, całowała, wtulała w nie usta. Czasem, gdy wstawał, by napić się czegoś i przechodził obok niej, nie mogła się oprzeć i wyciągała rękę, by dotknąć go nagiego, przytrzymać i pieścić, tak jakby te części jego ciała były zabawką, specjalnie skonstruowaną, zawiłą, ale niewinną zabawką objawiającą swoje już znane, lecz zawsze zaskakujące ekstazy. Z początku wstydziła się tych swoich ekscesów, lecz prędko przekonała się, że sprawiają przyjemność kochankowi, że pochlebia mu jej całkowite, zmysłowe zniewolenie przez jego ciało. W tym wszystkim była jakaś zwierzęca niewinność. Byli ze sobą szczęśliwi.

Kiedy ojca Sonny’ego postrzelono na ulicy, zrozumiała po raz pierwszy, że jej kochanek może się znaleźć w niebezpieczeństwie. Siedząc samotnie w swoim mieszkaniu nie płakała, lecz zawodziła głośno jakimś zwierzęcym zawodzeniem. Kiedy Sonny nie przychodził do niej prawie trzy tygodnie, żyła pigułkami nasennymi, alkoholem i swoją udręką. Ból, który czuła, był bólem fizycznym, bolało ją ciało. A kiedy Sonny wreszcie się zjawiał, przywierała do niego i nie puszczała go ani na chwilę. Potem przyjeżdżał co najmniej raz na tydzień, dopóki nie został zabity.

O jego śmierci dowiedziała się z relacji w gazetach i tego samego wieczora zażyła ogromną dawkę pigułek nasennych. Z niewiadomej przyczyny pigułki zamiast zabić, osłabiły ją; wytoczyła się do hallu i zemdlała pod drzwiami windy, tam ją znaleziono i przewieziono do szpitala. Jej związek z Sonnym nie był powszechnie znany, toteż poświęcono temu zaledwie kilka linijek w brukowych gazetach.

Kiedy przebywała w szpitalu, Tom Hagen przyszedł ją odwiedzić i pocieszyć. To Hagen załatwił jej posadę w Las Vegas, w hotelu prowadzonym przez Freddiego, brata Sonny’ego. To Hagen powiedział jej, że będzie dostawała rentę od Rodziny Corleone i że Sonny ją zabezpieczył. Zapytał, czy nie jest w ciąży, tak jakby to było przyczyną zażycia pigułek, lecz powiedziała mu, że nie jest. Zapytał, czy Sonny był u niej owego fatalnego wieczora albo czy dzwonił, że do niej przyjedzie – i odpowiedziała, że nie, że Sonny nie dzwonił. Ze po pracy zawsze siedziała w domu, czekając na niego. I wyznała Hagenowi prawdę.

– To jedyny mężczyzna, którego mogłam kochać. Nie potrafię pokochać nikogo innego. – Zauważyła, że z lekka się uśmiechnął, ale był też zaskoczony. – Czy uważasz to za takie niewiarygodne? – spytała. – Czy to nie on sprowadził cię do domu, kiedy byłeś dzieciakiem?

– Był wtedy zupełnie inny – odparł Hagen. – Wyrósł na innego człowieka.

– Nie dla mnie – powiedziała Lucy. – Może dla wszystkich, ale nie dla mnie.

Czuła się jeszcze zbyt osłabiona, aby wyjaśnić, że Sonny był dla niej zawsze łagodny. Nigdy się na nią nie gniewał, nigdy nie bywał nawet rozdrażniony czy zdenerwowany.

Hagen załatwił jej wszystko w związku z przeprowadzką do Las Vegas. Wynajęte mieszkanie już czekało, sam zawiózł ją na lotnisko i kazał obiecać, że jeśli kiedyś poczuje się samotna albo jeżeli coś nie będzie szło jak należy, zatelefonuje do niego, a on pomoże jej, jak tylko potrafi.

Zanim wsiadła do samolotu, zapytała Hagena z wahaniem w głosie:

– Czy ojciec Sonny’ego wie o tym, co robisz?

Hagen uśmiechnął się.

– Działam zarówno w jego imieniu, jak w moim własnym. W tych sprawach jest staroświecki i nigdy nie wystąpiłby przeciwko prawowitej żonie swojego syna. Ale uważa, że jesteś bardzo młoda i Sonny powinien był postępować mądrzej. A zażycie przez ciebie tych pigułek wstrząsnęło wszystkimi.

Nie wyjaśnił, jakie niewiarygodne dla człowieka pokroju dona było to, żeby ktokolwiek mógł próbować samobójstwa.

Teraz, po prawie osiemnastu miesiącach w Las Vegas, stwierdzała z zaskoczeniem, że czuje się prawie szczęśliwa. W niektóre noce śnił jej się Sonny, i zbudziwszy się przed świtem przedłużała ten sen własnymi pieszczotami, dopóki znów nie usnęła. Od tamtej pory nie miała mężczyzny. Ale życie w Las Vegas służyło jej. Pływała w hotelowym basenie, żeglowała po jeziorze Mead, jeździła w wolne dni samochodem po pustyni. Zeszczuplała i to jej poprawiło figurę. Była nadal ponętna, ale bardziej w amerykańskim niż w dawnym włoskim stylu. Pracowała w dziale informacyjnym hotelu jako recepcjonistka i nie miała do czynienia z Freddiem, chociaż gdy ją widział, zatrzymywał się i gawędził chwilę. Była zaskoczona zmianą, jaka w nim nastąpiła. Zrobił się kobieciarzem, ubierał się świetnie i najwyraźniej miał prawdziwą smykałkę do prowadzenia domu gry. Zajmował się też stroną hotelarską, czego zazwyczaj nie robili właściciele kasyna. Na skutek długich letnich upałów czy może aktywniejszego życia seksualnego, on także schudł, a hollywoodzkie krawiectwo nadawało mu prawie młodzieńczy, zabójczy wygląd.

Po sześciu miesiącach przyjechał Tom Hagen, by sprawdzić, jak jej się wiedzie. Poza swą pensją otrzymywała co miesiąc czek na sześćset dolarów. Hagen wyjaśnił, iż trzeba wykazać, z jakiego źródła pochodzą owe pieniądze, i poprosił, aby mu podpisała całkowite pełnomocnictwo, żeby mógł to właściwie umotywować. Powiedział także, iż ze względów formalnych będzie zapisana jako posiadaczka pięciu udziałów w hotelu, w którym pracowała. Będzie musiała przejść przez wszystkie formalności prawne, jakich wymagają ustawy w Nevadzie, ale wszystko zostanie za nią załatwione, a osobiste niedogodności zredukowane do minimum. Jednakże nie wolno jej omawiać z nikim tego układu bez jego zgody. Będzie korzystała z ochrony prawnej pod każdym względem, a comiesięczne pieniądze ma zapewnione. Gdyby władze, czy ktokolwiek inny pilnujący przestrzegania prawa, wypytywali ją kiedykolwiek o coś, ma ich po prostu skierować do swego adwokata i więcej nie będzie niepokojona.

Lucy się zgodziła. Rozumiała, co się działo, ale nie miała żadnych zastrzeżeń co do sposobu jej traktowania. Wydawało się to uzasadnioną uprzejmością. Jednakże kiedy Hagen poprosił ją, żeby miała oczy otwarte na to, co się dzieje w hotelu, żeby też miała oko na Freddiego i jego szefa – człowieka, który był właścicielem i kierownikiem hotelu jako jeden z głównych akcjonariuszy – powiedziała:

– Och, Tom, chyba nie chcesz, żebym szpiegowała Freddiego?

Hagen uśmiechnął się.

– Ojciec Freddiego martwi się o niego. Dostał się w towarzystwo Moe Greena i po prostu chcemy mieć pewność, że się w nic nie wplącze.

Nie trudził się wyjaśnianiem jej, że don poparł budowę tego hotelu na pustyni Las Vegas nie tylko po to, by stworzyć przystań dla swego syna, ale też żeby mieć odskocznię do większych operacji.

Właśnie wkrótce po tej rozmowie doktor Jules Segal został zatrudniony jako lekarz hotelowy. Był bardzo szczupły, bardzo przystojny i czarujący i wydawał się – przynajmniej Lucy – za młody na doktora. Poznała go, kiedy zrobił jej się guz na ręce ponad przegubem. Martwiła się tym przez kilka dni, wreszcie któregoś rana poszła do gabinetu lekarskiego w hotelu. W poczekalni siedziały dwie dziewczyny z zespołu kabaretowego, plotkując ze sobą. Miały tę brzoskwiniową blond urodę, której Lucy zawsze zazdrościła. Wyglądały anielsko. Ale jedna z nich mówiła:

– Przysięgam, że jak dostanę jeszcze jedną dawkę, to rzucę taniec.

Kiedy doktor Jules Segal otworzył drzwi swego gabinetu, aby poprosić do środka jedną z dziewczyn, Lucy miała ochotę uciec, i gdyby chodziło o coś bardziej osobistego i poważnego, tak by zrobiła. Doktor Segal miał na sobie sportowe spodnie i rozpiętą koszulę. Okulary w rogowej oprawie i jego spokojny, powściągliwy sposób bycia trochę pomagały, ale sprawiał wrażenie bezceremonialności, a Lucy, tak jak wiele osób z gruntu staroświeckich, uważała, że medycyna i bezceremonialność nie idą ze sobą w parze.

Kiedy w końcu weszła do gabinetu, w sposobie bycia doktora było coś tak uspokajającego, że wszystkie jej wątpliwości pierzchły. Mówił niewiele, a mimo to nie był szorstkimi nie spieszył się. Kiedy spytała, co to za guz, wyjaśnił cierpliwie, że jest całkiem pospolitą włóknistą naroślą, która w żadnym razie nie może być złośliwa ani nie powinna stanowić powodu do poważnego niepokoju. Wziął ciężką książkę medyczną i polecił:

– Niech pani wyciągnie rękę.

Wyciągnęła ją niepewnie. Uśmiechnął się do niej po raz pierwszy.

– Pozbawię się chirurgicznego honorarium – rzekł. – Po prostu trzasnę ten guz książką i wtedy się spłaszczy. Może znowu wyskoczyć, ale jeżeli usunę go chirurgicznie, wysupła się pani z pieniędzy, będzie pani musiała nosić bandaże i tak dalej. Okay?

Uśmiechnęła się do niego. Z jakiejś przyczyny miała doń absolutne zaufanie. – Okay – powiedziała. W następnej chwili krzyknęła, gdy spuścił ciężki medyczny tom na jej przedramię. Guz spłaszczył się prawie zupełnie.

– Bardzo bolało? – zapytał doktor.

– Nie – odrzekła. Patrzała, jak wypełniał jej kartę chorobową. – I to już wszystko?

Kiwnął głową, nie zwracając na nią więcej uwagi. Wyszła.

W tydzień później zobaczył ją w kawiarni i przysiadł się do niej przy kontuarze.

– Jak ręka? – zapytał.

Uśmiechnęła się do niego.

– Świetnie – zapewniła. – Jest pan bardzo niekonwencjonalny, ale bardzo wprawny.

Uśmiechnął się także.

– Nawet pani nie wie, jaki jestem niekonwencjonalny. A ja nie wiedziałem, jaka pani jest bogata. „Sun” właśnie opublikował listę właścicieli udziałów w hotelu, i Lucy Mancini ma ich aż dziesięć. Mogłem zrobić majątek na tym małym guzie.

Nic mu nie odpowiedziała, przypomniawszy sobie nagle przestrogi Hagena. Uśmiechnął się znowu.

– Proszę się nie martwić, znam tutejsze stosunki, pani jest po prostu jedną z osób podstawionych, w Vegas jest ich pełno. Może byśmy dziś razem poszli na rewię, a potem zafunduję pani kolację? Zafunduję pani nawet trochę żetonów do ruletki.

Nieco się wahała. Nalegał. W końcu powiedziała:

– Chętnie bym poszła, ale obawiam się, że pan może być zawiedziony zakończeniem wieczoru. Naprawdę nie jestem cizią tak jak większość dziewczyn tu, w Vegas.

– Dlatego panią zaprosiłem – odrzekł wesoło Jules. – Przepisałem sobie noc odpoczynku.

Lucy uśmiechnęła się do niego i spytała trochę smutno:

– Czy to takie widoczne? – Potrząsnął głową, a Lucy dodała: – Więc dobrze, kolacja, ale żetony sama sobie kupię.

Poszli na kolację do kabaretu i Jules zabawiał Lucy określaniem różnych odmian nagich piersi i ud terminami medycznymi, ale bez drwin, wszystko na wesoło. Później zagrali w ruletkę przy tym samym stole i wygrali przeszło sto dolarów. Jeszcze później pojechali w świetle księżyca do Boulder Dam i tam próbował ją wziąć, ale kiedy oparła mu się po kilku pocałunkach, zrozumiał, że naprawdę nie chce, i przestał. I znowu przyjął porażkę z ogromnym humorem.

– Mówiłam panu, że tego nie zrobię – przypomniała Lucy z wyrzutem na wpół zmieszanym z poczuciem winy.

– Czułaby się pani strasznie znieważona, gdybym chociaż nie popróbował – odrzekł Jules. I musiała się roześmiać, bo była to prawda.

W ciągu paru następnych miesięcy zaprzyjaźnili się bardzo. Nie była to miłość, bo nie uprawiali miłości, Lucy mu nie pozwalała. Widziała, że jest zdumiony jej odmową, ale nie urażony, tak jak byłaby większość mężczyzn, i to jeszcze wzmogło jej zaufanie do niego. Przekonała się, że pod swą zawodową, zewnętrzną maską doktora uwielbiał zabawę i był lekkoduchem. W weekendy prowadził podregulowany na większą szybkość samochód na kalifornijskich wyścigach. Opowiadał jej, że na wakacje jeździ w głąb Meksyku, w okolice naprawdę dzikie, gdzie obcych mordują dla pary butów, a życie jest tak prymitywne jak przed tysiącem lat. Zupełnie przypadkowo dowiedziała się, że jest chirurgiem i że był związany ze słynnym szpitalem w Nowym Jorku.

To wszystko sprawiło, iż tym bardziej się dziwiła, że przyjął posadę w hotelu. Kiedy go o to spytała, Jules odrzekł:

– Wyznaj mi swoją mroczną tajemnicę, a ja ci wyznam swoją.

Zarumieniła się i porzuciła ten temat. Jules też go nie poruszał i ich wzajemne stosunki trwały nadal – serdeczna przyjaźń, na którą liczyła bardziej niż sobie to uświadamiała.


Teraz, siedząc nad basenem, z blond głową Julesa na kolanach, czuła dla niego przemożną tkliwość. Lędźwie jej były już spragnione i bezwiednie gładziła zmysłowo palcami skórę jego szyi. Zdawał się spać i nie dostrzegać tego; sama jego bliskość wzbudziła w niej podniecenie. Nagle podniósł głowę z jej kolan i wstał. Wziął ją za rękę i poprowadził przez trawnik do cementowej ścieżki. Szła za nim posłusznie nawet wówczas, gdy ją wprowadził do jednego z domków, gdzie było jego prywatne mieszkanie. Kiedy znaleźli się w środku, zmieszał dwa ogromne drinki. Po prażącym słońcu i własnych zmysłowych myślach, trunek uderzył jej do głowy i oszołomił ją. Wtedy Jules objął ją ramionami i ciała ich, nagie poza skąpymi kostiumami kąpielowymi, przywarły do siebie. Lucy szeptała: – Przestań – ale w jej głosie nie było przekonania i Jules nie zwracał na nią uwagi. Szybko zdjął górną część jej kostiumu, aby móc pieścić obfite piersi, potem ściągnął majteczki, jednocześnie całując jej ciało, krągły brzuch i wewnętrzną stronę ud. Wyprostował się, zrzucił swoje spodenki kąpielowe, objął ją i po chwili leżeli już nadzy na łóżku, obejmując się wzajemnie i poczuła, że w nią wchodzi, i wystarczyło tylko to lekkie dotknięcie, żeby osiągnęła orgazm, ale w sekundę potem wyczytała zaskoczenie w ruchach jego ciała. Ogarnął ją ten przemożny wstyd, który czuła, zanim poznała Sonny’ego, ale Jules przechylił jej ciało przez krawędź łóżka, ułożył w pewien sposób jej nogi, ona zaś pozwalała mu na wszystko, i znowu w nią wszedł i całował, i tym razem poczuła go, ale, co ważniejsze, zdała sobie sprawę, że on także coś czuje i dochodzi do punktu szczytowego.

Kiedy dźwignął się z niej, Lucy skuliła się w kącie łóżka i zaczęła płakać. Czuła się taka zawstydzona. A potem z ogromnym zaskoczeniem usłyszała, że Jules śmieje się cicho i mówi:

– Ty biedna, nieoświecona italiańska dziewczyno, więc to dlatego mi odmawiałaś przez tyle miesięcy? Ty ciemniaczko.

Powiedział „ciemniaczko” z taką serdeczną czułością, że obróciła się do niego, a on przyciągnął do siebie jej nagie ciało, mówiąc:

– Jesteś średniowieczna, zdecydowanie średniowieczna. – Ale głos miał kojący i miły, ona zaś płakała dalej.

Jules zapalił papierosa i wetknął jej go w usta, tak że zakrztusiła się dymem i musiała przestać płakać.

– A teraz posłuchaj. Gdybyś miała porządne, nowoczesne wychowanie i kulturę rodzinną z dwudziestego wieku, twój problem byłby już od lat rozwiązany. Pozwól, że ci powiem, na czym on polega: nie jest równoważny temu, że ktoś jest brzydki, ma niedobrą cerę albo zeza, czego chirurgia kosmetyczna w gruncie rzeczy nie rozwiązuje. Twój problem jest czymś takim jak brodawka czy pieprzyk na brodzie albo wadliwie uformowane ucho. Przestań o tym myśleć kategoriami seksualnymi. Przestań rozpamiętywać, że masz wielki futerał, którego nie może polubić żaden mężczyzna, ponieważ nie daje jego penisowi dostatecznego tarcia. Masz po prostu wadę rozwojową miednicy, i to, co my, chirurdzy, nazywamy osłabieniem mięśniowego dna miednicy. Zwykle przychodzi to po porodach, ale może po prostu być niewłaściwą strukturą kostną. Jest to zjawisko pospolite i wiele kobiet ma tym zatrute życie, choć można to usunąć prostą operacją. Niektóre kobiety nawet popełniają z tego powodu samobójstwo. Ale u ciebie nigdy się tego nie domyślałem, bo masz takie piękne ciało. Sądziłem, że przyczyny są psychologiczne, bo znam twoją historię, opowiadałaś mi często o sobie i Sonnym. Ale pozwól, że przeprowadzę gruntowne badania lekarskie i wtedy będę mógł ci dokładnie powiedzieć, co trzeba zrobić. A teraz idź pod prysznic.

Lucy poszła do łazienki i wzięła prysznic. Cierpliwie, nie bacząc na jej protesty, Jules zmusił ją do położenia się na łóżku z rozstawionymi nogami. W mieszkaniu miał zapasową torbę lekarską, którą otworzył. Miał też przy łóżku mały stolik ze szklanym blatem, w którym były jeszcze inne przyrządy. Teraz był tylko fachowcem, badał ją, wtykał w nią palce i wodził nimi dokoła. Już zaczynała czuć się upokorzona, gdy wtem pocałował ją w pępek i powiedział nieomal z roztargnieniem:

– Pierwszy raz praca sprawiła mi przyjemność.

Potem przekręcił Lucy na brzuch i wsunął palec w jej odbytnicę, wymacując dokoła, ale drugą ręką gładził ją pieszczotliwie po szyi. Kiedy skończył, odwrócił ją znowu na wznak, pocałował czule w usta i oznajmił:

– Dziecinko, mam zamiar skonstruować ci tam zupełnie nową rzecz, a potem ją wypróbuję osobiście. Będzie to medyczna nowość, napiszę o tym artykuł do czasopism fachowych.

Jules robił wszystko z taką pogodną czułością, był taki o nią dbały, że Lucy przezwyciężyła wstyd i zakłopotanie. Wziął nawet z półki podręcznik medyczny, by jej pokazać podobny przypadek oraz niezbędne zabiegi chirurgiczne. Stwierdziła, że ją to bardzo ciekawi.

– To także jest sprawa zdrowia – tłumaczył Jules. – Jeżeli się tego nie skoryguje, będziesz miała później masę kłopotów z całym swoim systemem kanalizacyjnym. Struktura stopniowo się osłabia, jeżeli nie jest skorygowana chirurgicznie. Straszna szkoda, że staroświecka pruderia powstrzymuje wielu lekarzy od postawienia właściwej diagnozy i naprawienia sytuacji, a wiele kobiet od skarżenia się na te rzeczy.

– Nie mów już o tym, proszę cię – rzekła Lucy.

Widział, że ciągle jest jeszcze trochę zawstydzona swoim sekretem, speszona swoim „brzydkim felerem”. Aczkolwiek jego kształconemu w medycynie umysłowi wydawało się to szczytową głupotą, był dostatecznie wrażliwy, by wczuć się w jej położenie. Poza tym naprowadziło go to na właściwy sposób poprawienia samopoczucia.

– No dobrze, znam twój sekret, a teraz powiem ci swój – rzekł. – Stale mnie pytasz, skąd się wziąłem w tym mieście. Ja, jeden z najmłodszych i najwybitniejszych chirurgów na wschodzie. – Wykpiwał pewne prasowe relacje na swój temat. – Prawda wygląda tak, że robię skrobanki, co samo w sobie nie jest takie złe. Robi to połowa przedstawicieli zawodu medycznego, tylko że mnie na tym przyłapali. Miałem przyjaciela, doktora nazwiskiem Kennedy, odbywaliśmy razem praktykę lekarską, to jest naprawdę równy gość, i powiedział, że mi pomoże. Podobno Tom Hagen mówił mu, że gdyby kiedykolwiek potrzebował w czymś pomocy, Rodzina Corleone ma wobec niego dług wdzięczności. Więc porozmawiał z Hagenem. Zanim się obejrzałem, wycofano zarzuty, ale Stowarzyszenie Lekarskie i sfery kierownicze na wschodzie umieściły mnie na czarnej liście. Więc Rodzina Corleone dała mi tutaj tę posadę. Zarabiam dobrze. Wykonuję robotę, którą trzeba wykonać. Te dziewczyny z kabaretu ciągle zachodzą w ciążę i robienie im skrobanek jest najłatwiejszą rzeczą na świecie, jeżeli tylko od razu do mnie przyjdą. Wyskrobuję je jak patelnie. Freddie Corleone to prawdziwa zaraza. Według moich obliczeń zrobił dzieciaki piętnastu dziewczynom, odkąd tu jestem. Poważnie się zastanawiałem, czyby z nim nie porozmawiać po ojcowsku o seksie. Zwłaszcza odkąd musiałem go kurować trzy razy na trypra i raz na syfilis. Freddie uwielbia jeździć gołkiem na oklep.

Jules zamilkł. Był rozmyślnie niedyskretny, czego nigdy nie robił, bo chciał, żeby Lucy wiedziała, że inni ludzie, włącznie z kimś takim, kogo znała i się lękała, jak Freddie Corleone, też mają swoje wstydliwe sekrety.

– Myśl o tym tak jakby o gumce w twoim ciele, która utraciła elastyczność – powiedział Jules. – Przez wycięcie kawałka ścieśnia się ją i robi bardziej ściągliwą.

– Zastanowię się – odrzekła Lucy, ale była pewna, że podda się temu, ufała Julesowi absolutnie. A potem przyszło jej do głowy coś innego. – Ile to będzie kosztowało?

Jules zmarszczył brwi.

– Nie mam tutaj urządzeń do takiej operacji i nie jestem w tym doświadczony. Ale mam w Los Angeles przyjaciela, który jest w tej dziedzinie pierwszorzędny i ma urządzenia w najlepszym szpitalu. Jeżeli o to idzie, zwęża wszystkie gwiazdy filmowe, kiedy te babki przekonują się, że podciąganie piersi i twarzy nie całkiem wystarcza, żeby mężczyźni je kochali. Ma wobec mnie pewne zobowiązania, więc to nie będzie nic kosztowało. Ja robię dla niego skrobanki. Słuchaj, gdyby to nie było nieetyczne, wyjawiłbym ci nazwiska paru filmowych seksbomb, które miały tę operację.

Od razu się zaciekawiła.

– Och, proszę cię, powiedz – rzekła. – No, mów. – Byłaby to cudowna ploteczka, a jedną z zalet Julesa było to, że mogła okazać bez kpin z jego strony swoje kobiece zamiłowanie do plotek.

– Powiem ci, jeżeli zjesz ze mną kolację i spędzisz ze mną noc – odparł Jules. – Mamy do odrobienia masę czasu straconego przez twoją głupotę.

Lucy doznała przypływu ogromnej czułości dla niego za to, że był taki dobry, i zdobyła się na odpowiedź:

– Nie musisz ze mną spać, wiesz, że nie będziesz miał żadnej przyjemności, kiedy jestem taka jak teraz.

Jules wybuchnął śmiechem.

– Ty ciemniaczko, ty niewiarygodna ciemniaczko. Nigdy nie słyszałaś o innym sposobie uprawiania miłości, o wiele bardziej starożytnym, bardziej cywilizowanym? Naprawdę jesteś taka niewinna?

– Ach, to – powiedziała.

– Ach, to – powtórzył, przedrzeźniając ją. – Przyzwoite dziewczyny tego nie robią, męscy mężczyźni tego nie robią. Nawet w 1948 roku. Otóż, dziecinko, mogę cię zaprowadzić tutaj, w Las Vegas, do domu pewnej starszej pani, która była najmłodszą szefową najpopularniejszego burdelu w epoce Dzikiego Zachodu, bodajże w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Lubi opowiadać o tych dawnych czasach. I wiesz, co mi mówiła? Że wszyscy ci rewolwerowcy, ci męscy, twardzi, strzelający bez pudła kowboje, zawsze prosili dziewczęta o „francuskiego”, o to, co my, doktorzy, nazywamy stosunkiem oralno-genitalnym, a co ty nazywasz „ach, to”. Przyszło ci kiedy do głowy zrobić „ach, to” z twoim umiłowanym Sonnym?

Po raz pierwszy naprawdę go zaskoczyła. Obróciła się do niego z uśmiechem, który mógłby określić jedynie jako uśmiech Mony Lizy (jego naukowy umysł natychmiast pognał w innym kierunku: czyżby to było rozwiązaniem tamtej odwiecznej tajemnicy?), i odparła spokojnie:

– Ja z Sonnym robiłam wszystko.

Po raz pierwszy przyznała się komuś do czegoś takiego.

W dwa tygodnie później Jules Segal stał w sali operacyjnej szpitala Los Angeles i przypatrywał się przyjacielowi, doktorowi Federickowi Kellnerowi, prezentującemu swój kunszt. Zanim Lucy otrzymała narkozę, Jules pochylił się nad nią i szepnął:

– Powiedziałem mu, że jesteś moją specjalną dziewczyną, więc zrobi ci naprawdę ciasne ścianki.

Jednakże wstępna pigułka już ją otumaniła i Lucy nie roześmiała się ani nie uśmiechnęła. Ale jego żarty trochę zmniejszyły strach przed operacją.

Doktor Kellner zrobił cięcie z nieomylnością wytrawnego bilardzisty wykonującego łatwe uderzenie. Technika operacji mającej wzmocnić dno miednicy wymagała osiągnięcia dwóch celów. Należało tak skrócić mięśniowo-włókniste sklepienie miednicy, by zlikwidować jego zwiotczenie. I oczywiście rozwór pochwowy, słaby punkt w dnie miednicy, trzeba było przesunąć ku przodowi, w kierunku spojenia łonowego, i w ten sposób uwolnić od bezpośredniego ucisku z góry. Poprawienie podwieszenia nazywało się plastyką pochwy.

Jules widział, że doktor Kellner pracuje teraz ostrożnie, bo wielkim niebezpieczeństwem przy cięciu było przeniknięcie za głęboko i uszkodzenie odbytnicy. Przypadek był raczej nieskomplikowany, Jules przestudiował wszystkie zdjęcia rentgenowskie i badania pomocnicze. Nie powinno było zdarzyć się nic niepomyślnego, tylko że w chirurgii zawsze to jest możliwe.

Kellner pracował nad podwieszeniem przepony miedniczej, kleszczyki przytrzymywały płat pochwowy, odsłaniając zwieracz odbytu oraz powięź tworzącą jego otoczkę. Okryte gazą palce Kellnera rozciągały luźną tkankę łączną. Jules nie odrywał oczu od ściany pochwy, wypatrując naczyń żylnych, sygnalizujących możliwość uszkodzenia odbytnicy. Ale ten stary Kellner znał się na swojej robocie. Tworzył nową szparę z równą łatwością jak cieśla zbijający gwoździami deski.

Kellner usuwał nadmiar tkanki ściany pochwy, używając szwu mocującego, aby zamknąć zbędny ubytek w tkankach oraz mieć pewność, że nie wystąpią żadne powikłania; następnie spróbował wetknąć w zwężone światło pochwy trzy palce, potem dwa. Zdołał wcisnąć ledwie dwa palce, sondując nimi głęboko i na chwilę podniósł wzrok na Julesa, a jego porcelanowobłękitne oczy ponad maską gazy błysnęły jakby pytając, czy to już dostatecznie wąsko. A potem znowu zajął się szyciem.

Było po wszystkim. Wytoczono Lucy na wózku do sali pooperacyjnej, a Jules pomówił z Kellnerem. Kellner był wesoły – najlepszy znak, że wszystko poszło dobrze.

– Żadnych komplikacji, mój chłopcze – powiedział Julesowi. – Nic tam nie rośnie, całkiem prosty przypadek. Ona ma cudowne napięcie tkankowe, niezwykłe w tych przypadkach, i teraz jest już w pierwszorzędnej formie do gry i zabawy. Zazdroszczę panu, mój chłopcze. Oczywiście będzie pan musiał trochę poczekać, ale gwarantuję, że spodoba się panu moja robota.

Jules roześmiał się.

– Jest pan prawdziwym Pigmalionem, doktorze. Był pan naprawdę cudowny.

Doktor Kellner odchrząknął.

– To wszystko dziecinne igraszki, takie jak pańskie skrobanki. Gdyby społeczeństwo rozumowało realistycznie, tacy ludzie jak pan i ja, naprawdę uzdolnieni, mogliby zająć się ważną pracą, a te rzeczy zostawić konowałom. Aha, w przyszłym tygodniu przyślę panu jedną dziewczynę, bardzo miłą dziewczynę, widocznie właśnie takie zawsze wpadają. W ten sposób będziemy kwita po tej dzisiejszej robocie.

Jules uścisnął mu dłoń.

– Dziękuję, doktorze. Proszę zajrzeć do nas któregoś dnia, a dopilnuję, żeby pana przyjęto ze wszystkimi honorami domu.

Kellner uśmiechnął się trochę krzywo.

– Ja co dzień igram z życiem, nie potrzeba mi waszych ruletek i kości. I tak za często zderzam się głową z kolosem. Pan tutaj się zmarnuje, Jules. Jeszcze parę lat i będzie pan musiał dać sobie spokój z poważną chirurgią. Nie będzie pan się do tego nadawał. – Odwrócił się.

Jules rozumiał, że nie było to powiedziane jako wyrzut, ale jako przestroga. Jednakże odebrało mu to humor. Ponieważ Lucy musiała pozostać w sali pooperacyjnej co najmniej dwanaście godzin, wyszedł na miasto i upił się. Częściową przyczyną tego upicia było uczucie ulgi, że wszystko poszło tak dobrze z Lucy.

Kiedy nazajutrz rano przyjechał do szpitala, by ją odwiedzić, ze zdziwieniem zastał dwóch mężczyzn przy jej łóżku, a w pokoju pełno kwiatów. Lucy leżała wsparta na poduszkach, twarz miała rozpromienioną. Jules zdziwił się, ponieważ Lucy zerwała ze swoją rodziną i prosiła go, by jej nie zawiadamiać, chyba żeby stało się coś niedobrego. Oczywiście Freddie Corleone wiedział, że udała się do szpitala na drobną operację; było to konieczne, by oboje mogli zwolnić się z pracy, a Freddie powiedział Julesowi, że hotel pokryje za Lucy wszystkie rachunki.

Lucy przedstawiła Julesowi obydwu mężczyzn i od razu poznał jednego z nich. Sławny Johnny Fontane. Drugi był masywnym, muskularnym, zadziornie wyglądającym Włochem i nazywał się Nino Valenti. Obaj uściskali Julesowi dłoń, po czym przestali zwracać na niego uwagę. Żartowali z Lucy, rozmawiając o dawnej dzielnicy w Nowym Jorku, o wydarzeniach i ludziach, których Jules nie mógł znać. Powiedział więc do Lucy:

– Wpadnę później. I tak muszę zobaczyć się z doktorem Kellnerem.

Ale Johnny Fontane już zaczął go czarować.

– Kochany, my też musimy już iść, dotrzymaj pan Lucy towarzystwa. Proszę się nią opiekować, doktorku.

Jules zauważył dziwną chrapliwość w głosie Johnny’ego Fontane i nagle przypomniał sobie, że nie śpiewał publicznie od przeszło roku, że zdobył Nagrodę Akademii za swoją grę aktorską. Czyż to możliwe, żeby głos tego człowieka zmienił się w tak późnym okresie życia i żeby gazety trzymały to w tajemnicy, żeby wszyscy trzymali to w tajemnicy? Jules uwielbiał zakulisowe plotki i przysłuchiwał się głosowi Fontane, usiłując postawić diagnozę. Mogło to być zwykłe sforsowanie albo za dużo alkoholu i papierosów czy nawet za wiele kobiet. Głos miał nieprzyjemną barwę, nie można by już nazwać tego człowieka słodkim pieśniarzem.

– Pan ma taki głos, jakby pan był przeziębiony – powiedział Jules do Johnny’ego Fontane.

Johnny odrzekł uprzejmie:

– To po prostu przemęczenie, wczoraj wieczorem próbowałem śpiewać. Widać nie mogę pogodzić się z faktem, że głos mi się zmienił, wie pan, że się starzeję.

Uśmiechnął się do Julesa w sposób, który oznaczał: „a, co mi tam”. Jules spytał od niechcenia:

– Nie dał pan tego obejrzeć jakiemuś doktorowi? Może to jest coś, co da się naprawić?

Fontane nie był już taki czarujący. Popatrzał na Julesa chłodno, przeciągle.

– To pierwsza rzecz, jaką zrobiłem prawie dwa lata temu. Najlepsi specjaliści. Mój własny lekarz, który podobno jest asem tu, w Kalifornii. Kazali mi dużo odpoczywać. Nie dzieje się nic złego, po prostu się starzeję. Z wiekiem głos zmienia się człowiekowi.

Po tym Fontane go ignorował, zwracał uwagę tylko na Lucy, czarował ją tak, jak czarował wszystkie kobiety. Jules nadal przysłuchiwał się jego głosowi. Musiał mieć jakąś narośl na strunach głosowych. Ale w takim razie dlaczego, u diabła, specjaliści tego nie wykryli? Czy było to coś złośliwego i nie nadającego się do zoperowania? Może to jakaś inna historia. Przerwał Johnny’emu, aby zapytać:

– Jak dawno temu badał pana specjalista?

Fontane był wyraźnie rozdrażniony, ale starał się być uprzejmy przez wzgląd na Lucy.

– Około osiemnastu miesięcy temu – odrzekł.

– A czy pański lekarz ogląda to od czasu do czasu? – zapytał Jules.

– Jasne że tak – odparł Johnny Fontane z irytacją. – Daje mi spray kodeinowy i robi ogólną kontrolę. Mówi, że mój głos po prostu się starzeje, że to picie, palenie i inne rzeczy. A może pan więcej wie od niego?

– Jak brzmi jego nazwisko? – zapytał Jules.

Fontane odpowiedział z leciutkim przebłyskiem dumy:

– Tucker, doktor James Tucker. Co pan o nim sądzi?

Nazwisko było znane, związane ze słynnymi gwiazdami filmowymi i luksusowym ośrodkiem leczniczym.

– To spryciarz – powiedział Jules z uśmiechem.

Fontane rozzłościł się.

– Myśli pan, że pan jest lepszy od niego?

Jules roześmiał się.

– A czy pan lepiej śpiewa niż Carmen Lombardo?

Zdziwił się widząc, że Nino Valenti parsknął śmiechem waląc głową o oparcie krzesła. Dowcip nie był aż taki dobry. A potem na skrzydłach owych parskań doleciał do Julesa zapach whisky; pojął, że nawet o tak wczesnej porze ten pan Valenti, kimkolwiek u licha był, jest co najmniej na wpół pijany. Fontane uśmiechnął się do swego przyjaciela.

– No, no, ty masz się śmiać z moich dowcipów, nie tego pana.

Tymczasem Lucy chwyciła Julesa za rękę i przyciągnęła go do siebie.

– On wygląda jak łazik, ale jest świetnym chirurgiem – zapewniła. – Jeżeli mówi, że jest lepszy od doktora Tuckera, to jest lepszy od doktora Tuckera. Ty go słuchaj, Johnny.

Zjawiła się pielęgniarka i powiedziała, że będą musieli wyjść. Lekarz miał coś do zrobienia przy Lucy i nie mogło być przy tym nikogo. Jules z rozbawieniem zauważył, iż Lucy odwróciła twarz, tak że kiedy Johnny Fontane i Nino Valenti całowali ją na pożegnanie, musieli trafić w policzek, a nie w usta – ale najwyraźniej tego się spodziewali. Julesowi pozwoliła pocałować się w usta i szepnęła:

– Przyjdź po południu, dobrze?

Kiwnął głową.

Na korytarzu Valenti zapytał go:

– Co to była za operacja? Coś poważnego?

Jules potrząsnął głową.

– Takie małe damskie łatanie. Absolutnie zwykła rzecz, proszę mi wierzyć. Mnie to bardziej obchodzi niż panów, mam nadzieję ożenić się z tą dziewczyną.

Patrzyli na niego taksująco, więc zapytał:

– Skąd się panowie dowiedzieli, że ona jest w szpitalu?

– Freddie zadzwonił do nas i poprosił, żebyśmy tu zajrzeli – odparł Fontane. – Wszyscy dorastaliśmy w tej samej dzielnicy. Lucy była druhną na ślubie siostry Freddiego.

– Aha – powiedział Jules. Nie wspomniał, że zna całą historię, być może dlatego, że tak pieczołowicie osłaniali Lucy i jej romans z Sonnym.

Kiedy szli korytarzem, Jules zwrócił się do Fontane:

– Mam tutaj przywileje lekarza odwiedzającego. Może by mi pan pozwolił obejrzeć swoje gardło?

Fontane potrząsnął głową.

– Teraz się spieszę.

– To jest gardło warte milion dolarów – powiedział Nino Valenti. – Nie może pozwalać tanim lekarzom zaglądać do niego.

Jules widział, że Valenti uśmiecha się doń, że jest wyraźnie po jego stronie. Odrzekł wesoło:

– Ja nie jestem tanim lekarzem. Byłem najzdolniejszym młodym chirurgiem i diagnostą na Wschodnim Wybrzeżu, dopóki mnie nie przyłapali na skrobankach.

Tak jak przewidywał, to sprawiło, że zaczęli go brać poważnie. Przyznaniem się do przestępstwa obudził wiarę w swoje roszczenia do wysokich kompetencji. Valenti połapał się pierwszy.

– Jeżeli Johnny nie może z pana skorzystać, to mam jedną dziewczynę i chciałbym, żeby pan ją obejrzał, ale nie jej gardło.

Fontane zapytał nerwowo:

– Długo by to trwało?

– Dziesięć minut – odrzekł Jules. Było to kłamstwem, ale był zwolennikiem kłamania ludziom. Prawda i medycyna po prostu nie idą z sobą w parze, chyba tylko w ciężkich przypadkach, jeżeli w ogóle.

– Okay – zgodził się Fontane. Jego głos stał się bardziej ponury i chrapliwy ze strachu.

Jules znalazł pielęgniarkę i gabinet lekarski. Nie było tam wszystkiego, czego potrzebował, ale wystarczyło. Po niespełna dziesięciu minutach wiedział, że na strunach głosowych jest narośl, to było proste. Tucker, ten niekompetentny, drański, lipny konował hollywoodzki, powinien był ją wykryć. Rany boskie, może ten gość nie ma nawet zezwolenia na wykonywanie praktyki lekarskiej, a jeżeli ma, to należy mu je odebrać. Jules nie zwracał teraz uwagi na obu mężczyzn. Podniósł słuchawkę telefonu i poprosił, żeby przyszedł szpitalny laryngolog. Potem obrócił się i powiedział do Nina Valenti:

– Myślę, że musiałby pan długo czekać, lepiej, żeby pan teraz wyszedł.

Fontane wytrzeszczył na niego oczy z niedowierzaniem.

– Jak to, do cholery, to pan myśli, że pan mnie tu zatrzyma? Że pan się będzie pieprzył z moim gardłem?

Jules, z większą satysfakcją, niż mógłby się spodziewać, rąbnął mu prawdę prosto w oczy.

– Może pan sobie robić, co się panu podoba. Ma pan jakąś narośl na strunach głosowych, w krtani. Jeżeli pan tu zostanie przez następne dwie godziny, będziemy mogli rozpoznać, czy jest złośliwa, czy niezłośliwa. Możemy powziąć decyzję co do zabiegu chirurgicznego albo leczenia. Mogę panu przedstawić całą sprawę. Mogę panu podać nazwisko najlepszego specjalisty w Ameryce i dziś wieczorem możemy go tu ściągnąć samolotem, ma się rozumieć za pańskie pieniądze i jeżeli uznam to za konieczne. Ale może pan także pójść sobie stąd i odwiedzić swojego kumpla-szarlatana albo też męczyć się nad decyzją pójścia do innego lekarza, albo zostać odesłanym do kogoś niekompetentnego. Wtedy, jeżeli to jest złośliwe i dostatecznie urośnie, wytną panu całą krtań albo pan umrze. Albo może się pan po prostu męczyć. Zostanie pan tu ze mną, to wszystko sobie wyjaśnimy w parę godzin. Ma pan coś ważniejszego do roboty?

– Zostańmy tu, Johnny, co tam – powiedział Valenti. – Wyjdę na korytarz i zadzwonię do studia. Nic im nie powiem, tylko tyle, że coś nas zatrzymało. Potem wrócę i dotrzymam ci towarzystwa.

Popołudnie okazało się bardzo długie, ale owocne. Diagnoza laryngologa była trafna, o ile Jules mógł to ocenić po zdjęciach rentgenowskich i analizie rozmazu z gardła. W połowie badania Johnny Fontane, z ustami wysmarowanymi jodyną, dławiąc się wetkniętym w nie tamponem z gazy, usiłował uciec. Nino Valenti złapał go za ramiona i popchnął z powrotem na fotel. Kiedy już było po wszystkim, Jules uśmiechnął się do Fontane’a i oznajmił:

– Brodawki.

Fontane nie zrozumiał. Jules powtórzył:

– Po prostu brodawki. Zetniemy je jak skórkę z kiełbasy. Za parę miesięcy będzie pan okay.

Valenti wydał z siebie ryk, ale Fontane miał wciąż zmarszczone brwi.

– A co ze śpiewaniem później? Jak to wpłynie na mój śpiew?

Jules wzruszył ramionami.

– Co do tego nie ma gwarancji. Ale skoro pan teraz śpiewać nie może, to co za różnica?

Fontane popatrzył na niego z niesmakiem.

– Chłopcze, nawet nie wiesz, o czym mówisz. Zachowujesz się tak, jakbyś mi podawał dobrą wiadomość, a tymczasem sprowadza się to do tego, że może nie będę już śpiewał. Czy tak jest? Może nie będę już śpiewał?

W końcu Julesa ogarnęło obrzydzenie. Postąpił jak rzetelny lekarz i to mu sprawiało przyjemność. Zrobił temu draniowi prawdziwą uprzejmość, a ten się zachowywał tak, jakby mu zrobiono świństwo. Powiedział zimno:

– Niech pan posłucha, panie Fontane. Jestem doktorem medycyny i proszę do mnie mówić „doktorze”, a nie „chłopcze”. A podałem panu rzeczywiście bardzo dobrą wiadomość. Kiedy pana tu przyprowadziłem, byłem pewny, że ma pan w krtani złośliwą narośl, która będzie wymagała wycięcia całej pańskiej skrzynki głosowej. Albo która może pana zabić. Martwiłem się, że może będę musiał panu powiedzieć, że jest pan nieboszczykiem. I byłem taki uradowany, kiedy mogłem powiedzieć słowo „brodawki”. Bo pański śpiew dawał mi tyle przyjemności, pomagał uwodzić dziewczyny, kiedy byłem młodszy, i pan jest prawdziwym artystą. Ale także ogromnie zepsutym facetem. Myśli pan, że ponieważ jest Johnnym Fontane, nie może pan dostać raka? Albo nieuleczalnego guza na mózgu? Albo zawału serca? Myśli pan, że pan nigdy nie umrze? No więc, nie wszystko jest słodką muzyką i jeżeli pan chce zobaczyć prawdziwe nieszczęście, to proszę się przejść po tym szpitalu, a zaśpiewa pan pieśń miłosną o brodawkach. Dlatego niech pan da spokój z bzdurami i weźmie się do tego, co pan musi zrobić. Ten pański medyczny Adolf Menjou może panu sprowadzić odpowiedniego chirurga, ale gdyby sam spróbował wejść na salę operacyjną, proponuję, żeby pan kazał go zaaresztować za usiłowanie morderstwa.

Jules ruszył do wyjścia, gdy wtedy odezwał się Valenti:

– Pierwsza klasa, doktorku, tak trzeba do niego gadać.

Jules okręcił się w miejscu i zapytał:

– Pan zawsze oliwi się przed południem?

– Jasne – odparł Valenti i wyszczerzył do niego zęby z takim humorem, że Jules powiedział łagodniej, niż zamierzał:

– Musi pan sobie zdać sprawę, że jeżeli pan będzie dalej tak postępował, to w ciągu pięciu lat będzie z pana nieboszczyk.

Valenti zbliżał się do niego drobnymi tanecznymi krokami. Objął go, a jego oddech ział whisky. Śmiał się bardzo serdecznie.

– Pięć lat? – zapytał, ciągle się śmiejąc. – To potrwa aż tak długo?


W miesiąc po operacji Lucy Mancini siedziała nad hotelowym basenem w Vegas, trzymając w jednej ręce cocktail, a drugą gładząc głowę Julesa, złożoną na jej kolanach.

– Nie musisz dodawać sobie odwagi – powiedział Jules żartobliwie. – Mam szampana przygotowanego w naszym pokoju.

– Jesteś pewien, że już można, tak prędko? – zapytała Lucy.

– Ja tu jestem doktorem – odparł Jules. – Dziś jest ta ważna noc. Czy zdajesz sobie sprawę, że będę pierwszym chirurgiem w historii medycyny, który wypróbuje wyniki swojej „medycznej nowości”? No wiesz, Przedtem a Potem. Będę miał frajdę, pisząc o tym do czasopism. Na przykład: O ile Przedtem było wyraźnie przyjemne z przyczyn psychologicznych oraz dzięki wyrafinowaniu chirurga-instruktora, to coitus pooperacyjny okazał się niezmiernie zadowalający wyłącznie z neurologicznych… – przerwał, bo Lucy szarpnęła go za włosy tak mocno, że krzyknął z bólu. Uśmiechnęła się do niego.

– Jeżeli dzisiejszej nocy nie będziesz zadowolony, będę mogła naprawdę uznać, że to twoja wina.

– Ręczę za moją pracę. Ja ją zaplanowałem, chociaż pozwoliłem staremu Kellnerowi wykonać ręczną robotę – stwierdził Jules. – A teraz odpocznijmy. Mamy przed sobą długą noc badań naukowych.

Kiedy poszli do swego apartamentu – mieszkali teraz razem – na Lucy czekała niespodzianka: wykwintna kolacja, a obok jej kieliszka do szampana pudełeczko od jubilera, w środku zaś pierścionek zaręczynowy z ogromnym brylantem.

– To ci pokazuje, jakie mam zaufanie do swojej pracy – rzekł Jules. – A teraz postarajmy się, żebyś na nie zasłużyła.

Był z nią bardzo czuły, bardzo delikatny. Z początku trochę się bała, jej ciało cofało się przed jego dotknięciem, ale potem, uspokojona, poczuła, że wzbiera w niej namiętność, jakiej nigdy nie zaznała, i kiedy po pierwszym razie Jules szepnął: „Zrobiłem dobrą robotę”, odszepnęła mu: „O, tak, zrobiłeś, tak, zrobiłeś”. I oboje roześmiali się do siebie, zaczynając na nowo pieszczoty.

Загрузка...