Księga szósta

Rozdział 23

Michael Corleone po pięciu miesiącach wygnania na Sycylii zrozumiał nareszcie charakter ojca i jego przeznaczenie. Zrozumiał takich ludzi, jak Luca Brasi, jak bezlitosny caporegime Clemenza, zrozumiał rezygnację matki i akceptowanie przez nią swej roli. Albowiem na Sycylii przekonał się, czym by byli, gdyby nie postanowili zmagać się ze swoim losem. Zrozumiał, dlaczego don zawsze mawiał: „Człowiek ma tylko jedno przeznaczenie”. Zrozumiał pogardę dla władzy i legalnego rządu, nienawiść do każdego człowieka, który łamał omerta, nakaz milczenia.

Michael, odziany w stare ubranie i czapkę z daszkiem, został przewieziony ze statku, który zawinął do Palermo, w głąb wyspy sycylijskiej, do samego serca prowincji opanowanej przez mafię, gdzie miejscowy capo mafioso miał wobec jego ojca wielki dług wdzięczności za jakąś dawną przysługę. W prowincji tej znajdowało się miasteczko Corleone, którego nazwę przybrał don jako nazwisko, gdy dawno temu emigrował do Ameryki. Żaden z krewnych dona już nie żył. Kobiety poumierały ze starości. Wszyscy mężczyźni polegli w vendettach albo również wyemigrowali do Ameryki, Brazylii bądź do jakiejś prowincji na włoskim lądzie stałym. Michael miał się później dowiedzieć, że to małe, nawiedzone przez nędzę miasteczko miało najwyższy procent morderstw ze wszystkich miejscowości na świecie.

Michael został ulokowany jako gość w domu nieżonatego wuja owego capo mafioso. Wuj ten, mający siedemdziesiąt parę lat, był zarazem lekarzem okręgowym. Capo mafioso był blisko sześćdziesięcioletnim mężczyzną nazwiskiem don Tommasino i pracował jako gabbellotto w olbrzymich dobrach należących do jednego z najbardziej arystokratycznych rodów sycylijskich. Gabbellotto, będący rodzajem rządcy w majątkach bogaczy, gwarantował również, że ubodzy nie będą usiłowali domagać się nieuprawianej ziemi ani żadnym sposobem naruszać własności pana przez kłusownictwo czy próby gospodarowania „na dziko”. Krótko mówiąc, gabbellotto był to mafioso, który za pewną sumę pieniędzy ochraniał majątki bogaczy przed wszelkimi zakusami ubogich, legalnymi czy nielegalnymi. Kiedy jakiś biedny chłop usiłował egzekwować prawo, które mu pozwalało zakupić nieuprawianą ziemię, gabbellotto odstraszał go, grożąc uszkodzeniem ciała albo śmiercią. Było to całkiem proste.

Don Tommasino również sprawował kontrolę nad prawami wodnymi w okolicy i zakładał weto przeciwko budowie na tym terenie jakichkolwiek nowych tam przez rząd w Rzymie. Takie tamy zniweczyłyby zyskowny interes, jakim było sprzedawanie wody z podlegających mu studni artezyjskich, gdyż woda stałaby się zbyt tania, co zrujnowałoby całą ważną gospodarkę wodną, tak pracowicie tworzoną przez setki lat. Jednakże don Tommasino był staroświeckim szefem mafii i nie chciał mieć nic wspólnego z narkotykami czy prostytucją. Don Tommasino był w niezgodzie z nowym typem mafijnych przywódców, pojawiających się w dużych miastach, takich jak Palermo – ludzi nowych, którzy, pozostając pod wpływem amerykańskich gangsterów deportowanych do Włoch, nie mieli takich skrupułów.

Szef mafii był ogromnie korpulentnym mężczyzną, „człowiekiem z brzuchem” zarówno dosłownie, jak w tym przenośnym sensie, który oznaczał człowieka mogącego budzić lęk w swoich bliźnich. Pod jego opieką Michael nie miał się czego obawiać, lecz mimo to uważano za konieczne trzymać w tajemnicy tożsamość zbiega. Dlatego też Michaelowi wolno było przebywać tylko na obwiedzionej murem posiadłości doktora Tazy, wuja dona.

Doktor Taza był wysoki jak na Sycylijczyka, miał prawie sześć stóp wzrostu, rumiane policzki i śnieżnobiałe włosy. Chociaż przekroczył już siedemdziesiątkę, jeździł co tydzień do Palermo, by składać swoje uszanowanie co młodszym prostytutkom z tego miasta, im młodszym, tym lepiej. Inną przywarą doktora Tazy było czytanie. Czytał wszystko i omawiał swoje lektury ze współmieszkańcami miasteczka, z pacjentami, którymi byli niepiśmienni chłopi, pasterze z majątków, i to mu wyrobiło lokalną opinię dziwaka. Co miały z nimi wspólnego książki?

Wieczorami doktor Taza, don Tommasino i Michael przesiadywali w wielkim ogrodzie zaludnionym owymi marmurowymi posągami, które na tej wyspie zdają się wyrastać w ogrodach równie czarodziejsko jak soczyste, czarne winogrona. Doktor Taza uwielbiał opowiadać historie o mafii i jej wyczynach w ciągu stuleci i miał w Michaelu Corleone urzeczonego słuchacza. Zdarzały się takie chwile, kiedy nawet dona Tommasino upajało balsamiczne powietrze, tęgie, idące do głowy wino, wytworny i spokojny dostatek ogrodu – i wtedy opowiadał coś ze swojej własnej praktyki. Doktor był legendą, don rzeczywistością.

W tym antycznym ogrodzie Michael Corleone dowiedział się o korzeniach, z których wyrósł jego ojciec. O tym, że słowo „mafia” oznaczało pierwotnie miejsce schronienia. Potem stało się nazwą tajnej organizacji, która powstała, by walczyć z władcami ciemiężącymi od stuleci ten kraj i jego ludność. Sycylia była krainą gwałconą okrutniej niż jakakolwiek inna w dziejach. Inkwizycja torturowała na równi bogatych i ubogich. Wielcy właściciele ziemscy oraz książęta Kościoła katolickiego sprawowali władzę absolutną nad pasterzami i chłopami. Policja była narzędziem ich władzy i tak się z nimi utożsamiała, że do dzisiaj nazwanie kogoś policjantem jest najwstrętniejszą obelgą, jaką jeden Sycylijczyk może rzucić drugiemu.

Wobec okrucieństwa tej absolutnej władzy, cierpiący ludzie nauczyli się nigdy nie zdradzać swojego gniewu i nienawiści z obawy, że zostaną zmiażdżeni. Nauczyli się nigdy nie narażać przez wypowiadanie jakiejkolwiek groźby albowiem takie ostrzeżenie zapewniało szybki odwet. Nauczyli się, że społeczeństwo jest ich wrogiem, toteż kiedy pragnęli naprawienia swych krzywd, zwracali się do buntowniczego podziemia, do mafii. I mafia scementowała swą siłę, stwarzając nakaz milczenia, omerta. Na sycylijskiej wsi obcy zapytujący o drogę do najbliższego miasta nie spotka się nawet z chęcią udzielenia odpowiedzi. Największą zaś zbrodnią, jaką mógłby popełnić członek mafii, byłoby wyjawienie policji nazwiska człowieka, który właśnie go postrzelił albo wyrządził jakąkolwiek krzywdę. Omerta stała się religią ludu. Kobieta, której mąż został zamordowany, nie powiedziałaby policji nazwiska mordercy męża, nawet mordercy jej dziecka czy gwałciciela córki.

Od władz nigdy nie można było spodziewać się sprawiedliwości, więc ludzie zawsze udawali się do robinhoodowej mafii. I mafia do pewnego stopnia spełniała tę rolę. Ludzie zwracali się do swego lokalnego capo mafioso o pomoc w każdej nagłej potrzebie. Był ich działaczem społecznym, ich okręgowym przywódcą, ich opiekunem, zawsze mającym w gotowości koszyk jedzenia albo posadę.

Natomiast tym, czego doktor Taza nie dodał, a o czym Michael dowiedział się na własną rękę w następnych miesiącach, było to, że mafia stała się na Sycylii nielegalnym zbrojnym ramieniem bogaczy, a nawet posiłkową policją systemu prawnego i politycznego. Stała się wynaturzoną strukturą kapitalistyczną, antykomunistyczną, antyliberalną, nakładającą własne podatki na wszelkie formy choćby najdrobniejszej działalności handlowej.

Michael Corleone zrozumiał po raz pierwszy, dlaczego tacy ludzie jak ojciec woleli zostać złodziejami i mordercami niż członkami legalnego społeczeństwa. Nędza, strach i poniżenie były zbyt okropne, by mógł się z nimi pogodzić człowiek silny duchem. A niektórzy emigranci z Sycylii zakładali, że władza w Ameryce będzie równie okrutna.

Doktor Taza zaproponował Michaelowi, że go zabierze do Palermo na swoje cotygodniowe odwiedziny w burdelu, ale Michael odmówił. Jego ucieczka na Sycylię nie pozwoliła mu przeprowadzić odpowiedniego leczenia złamanej szczęki i teraz miał na lewej stronie twarzy pamiątkę po kapitanie McCluskeyu. Kości zrosły się źle, co skrzywiło mu profil, nadając mu zdeprawowany wyraz, kiedy go oglądano od tej strony. Zawsze był próżny, jeżeli idzie o powierzchowność, i martwiło go to bardziej, niż mógł przypuszczać. Nie przejmował się wcale bólem, który przychodził i odchodził; doktor Taza dał mu pigułki, które go uśmierzały. Taza zaproponował, że zoperuje mu twarz, ale Michael odmówił. Siedział tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że doktor Taza był bodaj najgorszym lekarzem na Sycylii. Czytał wszystko oprócz literatury medycznej, przyznając, że nie może jej zrozumieć. Zdał egzamin dzięki wstawiennictwu najważniejszego szefa mafii na Sycylii, który specjalnie pojechał do Palermo, aby pokonferować z profesorami Tazy na temat stopni, jakie powinni mu wystawić. To także dowodziło, jakim rakiem była sycylijska mafia dla społeczeństwa, wśród którego żyła. Zasługi nic nie znaczyły. Talent nie znaczył nic. Praca nie miała znaczenia. Mafijny Ojciec Chrzestny dawał człowiekowi zawód w podarunku.

Michael miał w bród czasu, by wszystko przemyśleć. W ciągu dnia chodził na spacery po okolicy, zawsze w towarzystwie dwóch pasterzy zatrudnionych w posiadłości dona Tommasina. Pasterze na tej wyspie często byli werbowani jako najemni zabójcy mafii i wykonywali swoją robotę po to tylko, żeby zarobić na życie. Michael rozmyślał o organizacji ojca. Jeżeli będzie dalej prosperowała, rozrośnie się podobnie jak na tej wyspie, w coś rakowatego, co zniszczy cały kraj. Sycylia była już krainą duchów, jej mężczyźni emigrowali do wszystkich innych krajów świata, ażeby zarobić na chleb czy umknąć przed zamordowaniem za korzystanie ze swoich swobód politycznych i ekonomicznych.

Podczas tych długich spacerów rzeczą najbardziej uderzającą dla Michaela było cudowne piękno tego kraju; wędrował przez gaje pomarańczowe, które tworzyły cieniste, głębokie pieczary wiodące przez okolicę, ze starodawnymi akweduktami, które tryskały wodą z zębistych paszcz kamiennych wężów wyrzeźbionych na wiele lat przed Chrystusem. Domy pobudowane jak starożytne rzymskie wille, z ogromnymi marmurowymi portalami i wielkimi, sklepionymi pokojami, rozpadały się w gruzy lub były zamieszkane przez zabłąkane owce. Na horyzoncie nagie wzgórza jaśniały jak ułożone w wysoki stos zbielałe kości. Jaskrawozielone ogrody i pola przyozdabiały ten pustynny krajobraz niby błyszczące szmaragdami naszyjniki. Czasami zachodził aż do miasteczka Corleone. Osiemnaście tysięcy mieszkańców żyło w domkach rozrzuconych na zboczu góry, w lichych schronieniach zbudowanych z czarnego ciosanego kamienia. W ostatnim roku było w Corleone przeszło sześćdziesiąt morderstw i wydawało się, że nad miasteczkiem unosi się cień śmierci. Dalej las Ficuzza przerywał dziką monotonię ornej równiny.

Dwaj pasterze, będący jego obstawą, zawsze zabierali ze sobą lupary, kiedy towarzyszyli Michaelowi na spacerach. Ta zabójcza sycylijska strzelba śrutowa była ulubioną bronią mafii. W istocie szef policji przysłany przez Mussoliniego, aby przepędzić mafię z Sycylii, rozkazał przede wszystkim obniżyć wszystkie kamienne murki na Sycylii do trzech stóp, aby mordercom zbrojnym w lupary nie mogły służyć jako miejsca zasadzek. To niewiele pomogło i minister policji rozwiązał problem przez aresztowanie i deportację do karnych kolonii każdego mężczyzny podejrzanego o przynależność do mafii.

Kiedy wojska sojusznicze wyzwoliły Sycylię, amerykański zarząd wojskowy mniemał, że każdy człowiek więziony przez reżim faszystowski jest demokratą, i wielu mafioso mianowano burmistrzami miasteczek lub tłumaczami zarządu wojskowego. Ten pomyślny zbieg okoliczności pozwolił mafii odrodzić się i stać groźniejszą niż kiedykolwiek przedtem.

Długie spacery, a wieczorem butelka mocnego wina i obfity posiłek złożony z makaronu i mięsa, pozwalały Michaelowi zasnąć. W bibliotece doktora Tazy były włoskie książki, ale choć Michael mówił włoskim dialektem i w college’u chodził na kursy włoskiego, czytanie ich wymagało sporo wysiłku i czasu. Zaczął mówić nieomal bez akcentu i chociaż nie mógł uchodzić za rodowitego mieszkańca tych stron, można go było wziąć za jednego z tych obcych Włochów z dalekiej północy Italii, graniczącej ze Szwajcarią i Niemcami.

Zniekształcenie lewej części twarzy nadawało mu swojski wygląd. Było to zeszpecenie pospolite na Sycylii ze względu na brak opieki lekarskiej. Drobne uszkodzenie, którego nie można usunąć po prostu z braku pieniędzy. Wiele dzieci, wielu mężczyzn miało zniekształcenia, które w Ameryce zostałyby usunięte przez mały zabieg chirurgiczny lub nowoczesne metody leczenia.

Michael często myślał o Kay, o jej uśmiechu, jej ciele, i zawsze gryzło go sumienie, że ją zostawił tak brutalnie, bez słowa pożegnania. Rzecz osobliwa, jego sumienia nigdy nie nękali tamci dwaj ludzie, których zamordował; Sollozzo usiłował zabić jego ojca, a kapitan McCluskey oszpecił go do końca życia.

Doktor Taza wciąż nagabywał go, żeby kazał sobie zoperować zniekształconą twarz, zwłaszcza gdy Michael prosił go o środki przeciwbólowe, ponieważ z biegiem czasu ból stawał się coraz gorszy i częstszy. Taza wyjaśniał, że poniżej oka znajduje się nerw twarzowy, od którego rozchodzi się promieniście cały zespół nerwów. W istocie było to ulubione miejsce oprawców z mafii, którzy wyszukiwali je na policzkach swych ofiar ostrym jak igła szpikulcem do kruszenia lodu. Ten właśnie nerw w twarzy Michaela został uszkodzony czy może tkwił w nim odłamek kości. Prosty zabieg w szpitalu w Palermo usunąłby ból na zawsze.

Michael odmawiał. Kiedy doktor pytał dlaczego, Michael uśmiechał się i mówił: „To jest coś z domu”.

I rzeczywiście nie dbał o ból, który był tylko dolegliwym pulsowaniem pod czaszką.

Minęło prawie siedem miesięcy leniwego wiejskiego życia, zanim Michael odczuł prawdziwą nudę. Mniej więcej w tym czasie don Tommasino był bardzo zajęty i rzadko pokazywał się w willi. Miał kłopoty z „nową mafią” wyrastającą w Palermo, młodymi ludźmi, którzy robili fortunę na powojennej koniunkturze budowlanej w tym mieście. Wykorzystując to bogactwo, usiłowali wdzierać się w wiejskie lenna dawnych przywódców mafii, których pogardliwie przezywali Starymi Kołtunami. Don Tommasino zajęty był bronieniem swojej domeny. Toteż Michael został pozbawiony towarzystwa starszego pana i musiał się zadowalać opowieściami doktora Tazy, które zaczynały się powtarzać.

Pewnego rana Michael postanowił odbyć długą, pieszą wycieczkę do gór za Corleone. Towarzyszyli mu naturalnie obaj pasterze będący jego obstawą. Nie była to w gruncie rzeczy ochrona przeciwko wrogom Rodziny Corleone. Po prostu dla kogoś nietutejszego było zbyt niebezpieczne wędrować samemu. Okolica roiła się od bandytów, od partyzantów mafijnych walczących przeciwko sobie i narażających przy tym wszystkim innych na niebezpieczeństwo. Mógł także być wzięty za złodzieja okradającego pagliato.

Pagliato to kryty strzechą szałas wznoszony w polu dla przechowywania narzędzi gospodarskich i jako schronienie dla robotników rolnych, którzy dzięki temu nie muszą ich nosić przez całą długą drogę z domu we wsi. Na Sycylii rolnik nie mieszka na ziemi, którą uprawia. Jest to zbyt niebezpieczne, a każdy grunt orny, jeżeli go posiada, jest nazbyt cenny. Rolnik mieszka w swej wiosce i o wschodzie słońca rozpoczyna pieszą wędrówkę do pracy na dalekich polach. Robotnik, który przyszedłszy do swego pagliaio stwierdzał, że jest ograbiony, był człowiekiem naprawdę skrzywdzonym. Tego dnia nie miał co wziąć do ust. Kiedy prawo okazało się bezsilne, mafia wzięła pod swoją opiekę te interesy chłopów i rozwiązała problem w sposób typowy. Tropiła i mordowała wszystkich okradających pagliaio. Było nieuniknione, że cierpieli przy tym ludzie niewinni. Mogło się zatem zdarzyć, że gdyby Michael przechodził obok świeżo ograbionego pagliaio, zostałby wzięty za przestępcę, jeżeli nie byłoby kogoś, kto by za niego poręczył.

Tak więc pewnego słonecznego ranka ruszył przez pola, a za nim jego dwaj wierni pasterze. Jeden był zwykłym prostym chłopem, niemal głupkowatym, milczącym jak grób, o nieprzeniknionej twarzy Indianina. Miał muskularną, drobną budowę typowego Sycylijczyka, zanim nadejdzie otyłość wieku średniego. Na imię miał Calo.

Drugi pasterz był bardziej wygadany, młodszy i obejrzał kawałek świata. Głównie oceany, ponieważ podczas wojny służył we włoskiej marynarce i akurat zdążył się dać wytatuować, nim jego okręt został zatopiony, a on sam wzięty do niewoli przez Anglików. Ale tatuaż uczynił go sławnym w wiosce. Sycylijczycy nieczęsto dają się tatuować, nie mają do tego ani okazji, ani inklinacji. (Pasterz Fabrizzio uczynił to przede wszystkim dlatego, aby przesłonić duże czerwone znamię na brzuchu). A przecież mafijne wózki targowe miały na bokach wesoło malowane scenki, piękne prymitywne malowidła wykonane z wielkim zamiłowaniem. W każdym razie Fabrizzio po powrocie do ojczystej wioski nie był zbyt dumny z tego tatuażu, aczkolwiek przedstawiał on temat drogi sycylijskiemu „honorowi” – małżonka przebijającego sztyletem nagiego mężczyznę i kobietę splecionych w uścisku na włochatym dole brzucha Fabrizzia. Fabrizzio dowcipkował z Michaelem i wypytywał go o Amerykę, bo oczywiście było niepodobieństwem ukryć przed nimi jego prawdziwe pochodzenie. Jednakże nie wiedzieli dokładnie, kim jest, poza tym, że się ukrywa i że nie wolno o nim paplać. Czasami Fabrizzio przynosił Michaelowi świeży ser.

Wędrowali w tumanach kurzu wiejskimi drogami, mijając osły ciągnące wesoło pomalowane wózki. Okolica była pełna różowych kwiatów, gajów pomarańczowych, migdałowych i oliwkowych; wszystko kwitło. To była jedna z niespodzianek. Michael spodziewał się jałowej ziemi, ze względu na legendarne ubóstwo Sycylijczyków. A oto zastał kraj bujnej obfitości, usłany kwiatami, pachnący kwieciem cytryny. Był on tak piękny, iż Michael zastanawiał się, jak jego mieszkańcy mogą znieść rozstanie z nim. Miarą tego, jak straszliwy bywał człowiek dla swego bliźniego, był ów ogromny exodus z tego rzekłbyś rajskiego ogrodu.

Michael zamierzał dojść do nadbrzeżnej wioski Mazara, a wieczorem wrócić autobusem do Corleone, i zmęczyć się na tyle, aby móc zasnąć. Obaj pasterze mieli plecaki pełne chleba i sera do zjedzenia w drodze. Nieśli swoje lupary zupełnie jawnie, tak jakby wybrali się na polowanie.

Ranek był przepiękny. Michael czuł się tak, jak wówczas, gdy będąc dzieckiem wychodził wcześnie rano w letni dzień, by pograć w piłkę. Wtedy każdy dzień był świeżo obmyty, świeżo wymalowany. I tak samo było teraz. Sycylia była zasłana barwnymi kwiatami, zapach kwiecia pomarańczowego i cytrynowego był tak silny, iż czuł go mimo okaleczenia twarzy, które uciskało zatoki.

Strzaskanie lewej strony twarzy zagoiło się całkowicie, ale kości zrosły się wadliwie i ucisk na zatoki powodował ból w lewym oku. Poza tym ciekło mu ustawicznie z nosa, zapełniał śluzem chusteczki i często wydmuchiwał nos na ziemię jak miejscowi chłopi, który to zwyczaj brzydził go, kiedy był młodym chłopcem i widywał starych Włochów gardzących chustkami jako angielską frymuśnością i wydmuchujących nosy do asfaltowych rynsztoków.

Poza tym miał uczucie, że jego twarz jest „ciężka”. Doktor Taza mówił, że to wynika z ucisku na zatoki, spowodowanego przez źle zagojone pęknięcie. Nazywał to płytkim złamaniem kości jarzmowej; twierdził, że gdyby leczono ją, zanim kości się zrosły, dałoby się temu łatwo zapobiec przez drobny zabieg chirurgiczny przy zastosowaniu podobnego do łyżki przyrządu służącego do wypchnięcia kości na właściwe miejsce. Teraz natomiast – ciągnął doktor – trzeba by pojechać do szpitala w Palermo i poddać się poważniejszemu zabiegowi na chirurgii szczękowej, przy którym kość musiałaby zostać na nowo złamana. To Michaelowi wystarczyło. Odmówił. A jednak bardziej niż ból, bardziej niż wyciek z nosa dokuczało mu to uczucie ociężałości w twarzy.

Tego dnia nie dotarł do wybrzeża. Uszedłszy około piętnastu mil, zatrzymał się z pasterzami w chłodnym, zielonym, wilgotnym cieniu gaju pomarańczowego, aby zjeść drugie śniadanie i wypić wino. Fabrizzio gwarzył o tym, jak kiedyś pojedzie do Ameryki. Najadłszy się i napiwszy, rozłożyli się w cieniu, a Fabrizzio rozpiął koszulkę i naprężył mięśnie brzucha, aby ożywić swój tatuaż. Naga para zaczęła się wić w miłosnej udręce, a sztylet wepchnięty przez męża drgał w ich przebitych ciałach. Wszystkich trzech to rozbawiło. I właśnie gdy to się działo, Michael został rażony tym, co Sycylijczycy nazywają „piorunem”.

Za gajem pomarańczowym rozciągały się zielone wstęgi pól baronowskiej posiadłości. Przy drodze biegnącej od gaju stała willa tak rzymska, iż wydawała się odkopana z ruin Pompei. Był to mały pałac z ogromnym marmurowym portykiem i kanelowanymi greckimi kolumnami; spomiędzy tych kolumn wyszło stadko wiejskich dziewcząt z dwiema tęgimi, ubranymi na czarno matronami po bokach. Dziewczęta były z wioski i najwyraźniej dopełniły odwiecznego obowiązku wobec miejscowego barona sprzątając jego willę i przygotowując mu ją do zimowego pobytu. Teraz szły w pole nazrywać kwiatów, którymi miały ozdobić pokoje. Zbierały różową sulla, fioletową wistarię i łączyły je z kwieciem pomarańczy i cytryn. Dziewczęta, nie widząc mężczyzn odpoczywających w pomarańczowym gaju, podchodziły coraz bliżej i bliżej.

Miały na sobie tanie, barwne, wzorzyste sukienki, które oblepiały ich ciała. Były zaledwie kilkunastoletnie, ale w pełnym rozkwicie kobiecości, do której nasycone słońcem ciało dojrzewa tak szybko. Kilka zaczęło gonić jedną z dziewczyn w stronę gaju. Goniona trzymała w lewej ręce kiść ogromnych fiołkowych winogron, a prawą odrywała grona i ciskała nimi w ścigające. Miała kędzierzawe włosy, tak fiołkowoczarne jak owe winogrona.

Tuż przed gajem stanęła jak wryta, gdyż oczy jej dostrzegły obcą barwę koszul mężczyzn. Stała, wspiąwszy się na palce, jak sarna gotowa do ucieczki. Była bardzo blisko, tak blisko, że trzej mężczyźni mogli dojrzeć każdy rys jej twarzy.

Wszystko było owalami – owalne oczy, kształt twarzy, zarys czoła. Skórę miała cudownej, ciemnokremowej barwy, a oczy, ogromne, fiołkowe czy piwne, ale ciemne, o długich gęstych rzęsach, jak gdyby ocieniały jej śliczną twarz. Jej wargi były pełne, ale nie grube, słodkie, ale nie miękkie, i teraz zabarwione na ciemnoczerwono sokiem z winogron. Była tak niewiarygodnie śliczna, że Fabrizzio wyszeptał żartobliwie: „Jezu Chryste, weź duszę moją, umieram” – ale te słowa zabrzmiały nieco zbyt chrapliwie. Tak jakby go dosłyszała, dziewczyna opadła na pięty, okręciła się w miejscu i pomknęła z powrotem do tych, co ją ścigały. Jej biodra poruszały się pod opiętą drukowaną sukienką ruchem młodego zwierzęcia, równie pogańskim i niewinnie lubieżnym. Kiedy dopadła do swych przyjaciółek, okręciła się znowu, i jej twarz była jak ciemna plama na tle łanu barwnych kwiatów. Wyciągnęła rękę, w której trzymała winogrona, wskazując gaj. Dziewczęta umknęły ze śmiechem, a czarno ubrane, tęgie matrony przynaglały je do ucieczki.

Serce łomotało Michaelowi w piersi; czuł lekki zawrót głowy. Krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Wszystkie wonie tej wyspy napłynęły z wiatrem – kwiecie pomarańczowe i cytrynowe, winogrona, kwiaty. Zdawało mu się, że ciało przeszył mu dreszcz. I wtedy usłyszał śmiech obu pasterzy.

– Raził was piorun, co? – zapytał Fabrizzio, klepiąc go po ramieniu. Nawet Calo pogładził go przyjaźnie po ręce i powiedział serdecznie:

– Spokojnie, człowieku, spokojnie. – Tak jakby Michaela uderzył samochód. Fabrizzio podał mu butelkę wina i Michael pociągnął duży łyk. To mu rozjaśniło w głowie.

– O czym, u diabła, gadacie, wy cholerni kochankowie owiec? – zapytał.

Obaj mężczyźni się roześmieli. Calo, z twarzą pełną najwyższej powagi, odrzekł:

– Pioruna nie da się ukryć. Jak kogoś trafi, każdy to widzi. Chryste, nie wstydź się tego, człowieku, niektórzy modlą się o ten piorun. Jesteś szczęściarz.

Michael nie był zbytnio zadowolony, że jego uczucia zostały tak łatwo odkryte. Ale coś takiego zdarzyło mu się pierwszy raz w życiu. Nie było w niczym podobne do jego młodzieńczych zadurzeń, niczym nie przypominało jego miłości do Kay, miłości opartej w dużej mierze na jej słodyczy, inteligencji, na pociągu ciemnowłosego do jasnowłosej. Było przemożnym pragnieniem posiadania, niezatartym odciśnięciem się twarzy tej dziewczyny w jego świadomości, i wiedział, że będzie nawiedzała jego wspomnienia przez wszystkie dni życia, jeżeli jej nie posiądzie. Jego życie nagle się uprościło, skoncentrowało na jednym punkcie, wszystko inne nie było warte nawet chwili uwagi. Podczas swojego wygnania ciągle myślał o Kay, chociaż czuł, że nigdy już nie będą mogli być kochankami czy nawet przyjaciółmi. Bądź co bądź był mordercą, mafioso, który się wykazał. Teraz jednakże Kay została całkowicie wyparta z jego świadomości.

Fabrizzio powiedział żywo:

– Pójdę do wioski, dowiemy się czegoś o niej. Kto wie, może jest bardziej przystępna, niż myślimy. Jest tylko jedno lekarstwo na piorun, nie, Calo?

Drugi pasterz z powagą kiwnął głową. Michael milczał. Poszedł za nimi, kiedy ruszyli drogą do pobliskiej wioski, w której zniknęło stadko dziewcząt.

Wioska była skupiona jak zwykle wokoło centralnego placyku ze studnią. Znajdowała się jednak przy głównej drodze, więc było tam kilka sklepów, winiarnie i jedna kawiarenka z trzema stolikami na małym tarasie. Pasterze zasiedli przy jednym ze stolików, a Michael przyłączył się do nich. Nigdzie nie było ani śladu dziewcząt. Wioska zdawała się opustoszała, z wyjątkiem małych chłopców i wałęsającego się osła na placyku nie było nikogo.

Właściciel kawiarni podszedł, by ich obsłużyć. Był niskim, krzepkim mężczyzną, nieomal karłem. Powitał ich wesoło i postawił na stoliku półmisek grochu.

– Jesteście tu obcy – powiedział – więc pozwólcie, że wam coś doradzę. Spróbujcie mojego wina. Winogrona pochodzą z mojej własnej winnicy, a wino robili osobiście moi synowie. Mieszają je z pomarańczami i cytrynami. To najlepsze wino we Włoszech.

Pozwolili mu przynieść wino w dzbanku i okazało się jeszcze lepsze, niż twierdził, ciemnofioletowe i mocne jak koniak. Fabrizzio zwrócił się do właściciela kawiarni:

– Na pewno znacie wszystkie tutejsze dziewczyny. Widzieliśmy kilka ślicznotek idących drogą, a w szczególności jedna raziła piorunem tu obecnego naszego przyjaciela. – Wskazał Michaela.

Właściciel kawiarni popatrzył na Michaela z nowym zainteresowaniem. Okaleczona twarz wydawała mu się przedtem całkiem zwyczajna, niewarta powtórnego spojrzenia. Ale człowiek rażony piorunem to było co innego.

– Lepiej zabierz ze sobą do domu kilka butelek, przyjacielu – poradził. – Będziesz ich potrzebował, żeby dziś zasnąć.

Michael zapytał go:

– Czy znacie taką dziewczynę z kędzierzawymi włosami? Bardzo jasna cera, bardzo duże oczy, bardzo ciemne. Czy znacie taką dziewczynę w tej wiosce?

– Nie – odrzekł krótko właściciel. – Nie znam żadnej takiej dziewczyny. – Zniknął z tarasu we wnętrzu kawiarni.

Trzej mężczyźni popijali z wolna wino, skończyli dzbanek i zawołali o więcej. Właściciel się nie pokazał. Fabrizzio poszedł po niego do kawiarni. Kiedy wrócił, skrzywił się i powiedział do Michaela:

– Tak jak myślałem, to o jego córce mówiliśmy, i teraz jest na tyłach i krew w sobie burzy, żeby nam zrobić coś złego. Myślę, że lepiej ruszać stąd do Corleone.

Mimo tylu miesięcy na wyspie, Michael Corleone ciągle nie mógł przywyknąć do sycylijskiej drażliwości w sprawach płci, a ta reakcja była zbyt krańcowa, nawet jak na Sycylijczyka. Natomiast obaj pasterze zdawali się przyjmować to jako coś oczywistego. Czekali, żeby Michael zebrał się do odejścia. Fabrizzio dodał:

– Ten stary drań wspomniał, że ma dwóch synów, twardych drągali, na których wystarczy mu zagwizdać. Chodźmy stąd.

Michael rzucił mu zimne spojrzenie. Do tej chwili był spokojnym, łagodnym młodym człowiekiem, typowym Amerykaninem, ale skoro ukrywał się na Sycylii, musiał uczynić coś naprawdę męskiego. Teraz obaj pasterze zobaczyli po raz pierwszy corleonowskie spojrzenie. Don Tommasino, wiedząc, kim jest Michael i co zrobił, zawsze był z nim oględny, traktował go jak „człowieka szanowanego”. Ale ci prostoduszni pasterze owiec wyrobili sobie o Michaelu własną opinię, i to nietrafną. To zimne spojrzenie, kamienna, blada twarz Michaela, gniew, który uchodził z niego jak zimna para z lodu, pohamowały ich śmiech i zdmuchnęły poufałą zażyłość.

Kiedy zauważył, że teraz odnoszą się doń z właściwą, pełną respektu uwagą, Michael polecił:

– Sprowadźcie mi tu tego człowieka.

Nie zawahali się. Zarzucili lupary na ramiona i weszli w mroczny chłód kawiarni. W kilka minut później ukazali się znowu, prowadząc między sobą właściciela. Krępy mężczyzna nie wyglądał wcale na przestraszonego, ale w jego gniewie była pewna ostrożność.

Michael pochylił się w krześle i przypatrywał mu się chwilę. Potem odezwał się bardzo spokojnie:

– Zdaje się, że obraziłem was, mówiąc o waszej córce. Proszę o wybaczenie, jestem obcy w tym kraju, nie znam dobrze zwyczajów. Niech mi będzie wolno powiedzieć jedno. Nie chciałem uchybić wam ani jej.

Na pasterzach wywarło to wrażenie. Głos Michaela nigdy tak nie brzmiał, gdy mówił do nich. Była w nim władczość i powaga, mimo że Michael przepraszał. Właściciel kawiarni wzruszył ramionami, mając się jeszcze bardziej na baczności, widząc, że nie ma do czynienia z jakimś wiejskim chłopakiem.

– Kim jesteście i czego chcecie od mojej córki?

Bez najmniejszego wahania Michael odpowiedział:

– Jestem Amerykaninem ukrywającym się na Sycylii przed policją mojego kraju. Na imię mam Michael. Możecie donieść policji i zrobić na tym fortunę, ale wtedy wasza córka straci ojca, zamiast zyskać męża. W każdym razie chcę poznać waszą córkę. Za waszym pozwoleniem i pod nadzorem waszej rodziny. Z całą przystojnością. Z całym szacunkiem. Jestem przyzwoitym człowiekiem i ani mi w głowie pohańbić waszą córkę. Chcę ją poznać, porozmawiać z nią, a potem, jeżeli oboje zostaniemy rażeni, pobierzemy się. Jeżeli nie, nie zobaczycie mnie więcej. Bądź co bądź mogę wydać się jej niesympatyczny, a na to nikt nie poradzi. Ale jeśli nadejdzie odpowiednia pora, powiem wam o sobie wszystko, co ojciec żony powinien wiedzieć.

Wszyscy trzej mężczyźni patrzyli na niego zdumieni. Fabrizzio szepnął z respektem:

– To prawdziwy piorun.

Właściciel kawiarni po raz pierwszy nie miał miny tak zadufanej, tak pogardliwej; jego gniew nie był już taki pewny. Wreszcie zapytał:

– Czy jesteście przyjacielem przyjaciół?

Ponieważ zwykły Sycylijczyk nie może nigdy wymówić słowa mafia, właściciel kawiarni tylko w ten sposób mógł okrężnie zapytać, czy Michael jest członkiem mafii. Było to przyjętym sposobem pytania, czy ktoś do niej należy, ale zazwyczaj nie zwracano się z tym do osoby bezpośrednio zainteresowanej.

– Nie – odrzekł Michael. – Jestem obcy w tym kraju.

Właściciel kawiarni spojrzał znowu na niego, na okaleczoną lewą stronę twarzy, na jego długie nogi, rzadkość na Sycylii. Przypatrzył się obu pasterzom noszącym swoje lupary zupełnie jawnie, bez obawy, i wspomniał, jak weszli do kawiarni i powiedzieli, że ich padrone chce z nim pomówić. Właściciel warknął wtedy, że ten łobuz ma się wynosić z jego tarasu, na co jeden z pasterzy powiedział: „Wierzcie mi na słowo, że lepiej, abyście wyszli i pogadali z nim sami”. I coś kazało mu wyjść. A teraz coś sprawiło, iż uświadomił sobie, że najlepiej będzie okazać temu obcemu pewną uprzejmość. Powiedział niechętnie:

– Przyjdźcie w sobotę po południu. Nazywam się Vitelli, a mój dom jest tam, na wzgórzu nad wioską. Ale przyjdźcie tu, do kawiarni, ja was zaprowadzę.

Fabrizzio chciał coś powiedzieć, ale Michael rzucił mu tylko jedno spojrzenie i pasterz zamilkł. To nie uszło uwagi Vitellego. Toteż kiedy Michael wstał i wyciągnął doń rękę, właściciel kawiarni uścisnął ją z uśmiechem. Miał zamiar wypytać się o niego, a gdyby odpowiedź wypadła niepomyślnie, zawsze mógł przywitać Michaela ze swymi dwoma synami uzbrojonymi w strzelby. Właściciel kawiarni nie był pozbawiony własnych kontaktów z przyjaciółmi przyjaciół. Ale coś mu podpowiadało, że jest to jedno z tych niebywałych zrządzeń losu, w które zawsze wierzą Sycylijczycy, coś mu mówiło, że piękność jego córki może jej przynieść fortunę, a rodzinie zabezpieczenie. I przychodziło to w porę. Niektórzy miejscowi młodzieńcy już zaczynali kręcić się koło niej i ten obcy z uszkodzoną twarzą mógł ich odstraszyć, co było konieczne. Vitelli, aby okazać dobrą wolę, ofiarował przybyszom na drogę butelkę swojego najlepszego i najzimniejszego wina. Zauważył, że rachunek zapłacił jeden z pasterzy. To wywarło na nim jeszcze większe wrażenie, bo jasno wskazywało, że Michael jest zwierzchnikiem obu towarzyszących mu mężczyzn.

Michael przestał interesować się dalszą wycieczką. Znaleźli garaż i wynajęli samochód z kierowcą, który ich odwiózł do Corleone, a na jakiś czas przed kolacją obaj pasterze widocznie powiadomili doktora Tazę o tym, co się zdarzyło. Tego wieczora, siedząc w ogrodzie, doktor Tazo powiedział do dona Tommasino:

– Nasz przyjaciel został dzisiaj rażony piorunem.

Don Tommasino nie wydawał się zaskoczony. Mruknął:

– Wolałbym, żeby piorun raził niektórych tych młodziaków z Palermo, może wtedy miałbym trochę spokoju.

Mówił o nowych szefach mafii, pojawiających się w dużych miastach prowincji Palermo i rzucających wyzwanie takim bojownikom starego reżimu jak on sam. Michael powiedział do Tommasino:

– Proszę powiedzieć tym dwóm pasterzom, żeby mnie zostawili samego w niedzielę. Jadę na obiad do domu tej dziewczyny i nie chcę, żeby się przy mnie pętali.

Don Tommasino potrząsnął głową.

– Jestem za ciebie odpowiedzialny wobec twojego ojca, nie proś mnie o to. I jeszcze jedno: słyszałem, że mówiłeś nawet o małżeństwie. Na to nie mogę pozwolić, dopóki nie wyślę kogoś, aby porozmawiał z twoim ojcem.

Michael Corleone był bardzo ostrożny. Bądź co bądź miał do czynienia z człowiekiem szanowanym.

– Don Tommasino, znasz mojego ojca. Jest to człowiek, który głuchnie, kiedy ktoś mówi mu słowo „nie”. I nie odzyskuje słuchu, dopóki nie odpowiedzą mu „tak”. Otóż słyszał moje „nie” wiele razy. Rozumiem potrzebę tych dwóch strażników, nie chcę przysparzać ci kłopotów, mogą się wybrać ze mną w niedzielę, ale jeżeli będę chciał się ożenić, to się ożenię. Jest jasne, że skoro nie pozwalam własnemu ojcu wtrącać się w moje życie osobiste, byłoby dla niego zniewagą, gdybym na to pozwolił tobie.

Capo mafioso westchnął.

– Ano, to będzie musiało być małżeństwo. Wiem o tym twoim piorunie. To dobra dziewczyna, z przyzwoitej rodziny. Nie możesz jej pohańbić, bo ojciec próbowałby cię zabić, a wtedy musiałbyś przelać krew. Poza tym znam dobrze tę rodzinę, nie mogę do tego dopuścić.

– Może ona nie będzie chciała na mnie patrzyć – odrzekł Michael. – Jest młodziutka, może uważać mnie za starego. – Spostrzegł, że obaj mężczyźni uśmiechają się doń. – Będę potrzebował trochę pieniędzy na prezenty i chyba będzie mi potrzebny samochód.

Don kiwnął głową.

– Fabrizzio wszystkim się zajmie, to bystry chłopak, nauczyli go mechaniki w marynarce. Jutro rano dam ci trochę pieniędzy i zawiadomię twojego ojca, co się dzieje. To muszę zrobić.

Michael zapytał doktora Tazę:

– Czy macie coś, co by osuszyło ten przeklęty śluz stale cieknący mi z nosa? Nie mogę pozwolić, żeby ta dziewczyna widziała, jak go ciągle ocieram.

– Wysmaruję ci nos lekarstwem, jak będziesz miał się z nią zobaczyć – odrzekł doktor Taza. – Od tego trochę zdrętwieje ci twarz, ale się nie martw, jeszcze przez jakiś czas nie będziesz jej całował.

Doktor i don uśmiechnęli się.

Przed niedzielą Michael miał już alfę romeo, sfatygowaną, lecz zdatną do użytku. Wybrał się także autobusem do Palermo, żeby zakupić prezenty dla dziewczyny i jej krewnych. Dowiedział się, że na imię ma Apollonia, i co noc rozmyślał o jej ślicznej twarzy i ślicznym imieniu. Musiał pić dużo wina, żeby móc zasnąć, i stare służące w domu otrzymały polecenie, by mu zostawiać ochłodzoną butelkę przy łóżku. Co wieczór wypijał ją do dna.

W niedzielę, wśród bicia dzwonów kościelnych ogarniającego całą Sycylię, zajechał alfą romeo do wsi i zatrzymał wóz tuż przed kawiarnią. Na tylnym siedzeniu byli Calo i Fabrizzio ze swymi luparami i Michael nakazał im czekać w kawiarni, nie mieli iść do domu. Kawiarnia była zamknięta, ale Vitelli oczekiwał ich oparty o poręcz pustego tarasu.

Uścisnęli sobie dłonie, Michael wziął trzy paczki z prezentami i pobrnął z Vitellim pod górę do jego domu. Okazał się większy od zwykłych wiejskich chat, Vitelliowie nie byli dotknięci ubóstwem.

Wnętrze domu było swojskie, z posążkami Madonny w szklanych kloszach i wotywnymi lampkami pobłyskującymi czerwono u ich stóp. Czekali tam dwaj krzepcy młodzieńcy, którzy ledwie wyszli z wieku chłopięcego, ale wyglądali na starszych, bo ciężko pracowali na gospodarstwie. Matka była kobietą energiczną, tak samo tęgą jak mąż. Dziewczyny nigdzie nie było.

Po dokonaniu prezentacji, której Michael prawie nie słyszał, zasiedli w pokoju mogącym być bawialnią czy równie dobrze odświętnym pokojem jadalnym. Był zastawiony najróżniejszymi meblami i niezbyt duży, ale na Sycylii reprezentował splendor klasy średniej.

Michael ofiarował prezenty signorowi Vitelli i signorze Vitelli. Dla ojca był złoty obcinacz do cygar, dla matki sztuka najprzedniejszej tkaniny, jaką można było dostać w Palermo. Miał jeszcze jedną paczkę dla dziewczyny. Prezenty zostały przyjęte z powściągliwymi podziękowaniami. Były nieco przedwczesne, nie powinien był nic dawać przed drugą wizytą.

Ojciec powiedział mu prosto z mostu, po wiejsku:

– Nie myślcie, że jesteśmy byle kim, żeby tak łatwo przyjmować obcych w naszym domu. Don Tommasino zaręczył za was osobiście, a nikt w tej prowincji nie wątpiłby w słowo tego zacnego człowieka. I dlatego witamy was u siebie. Ale muszę wam powiedzieć, że jeżeli macie poważne zamiary co do mojej córki, będziemy musieli dowiedzieć się nieco więcej o was i waszej rodzinie. Sami to rozumiecie, wasza rodzina pochodzi z tego kraju.

Michael kiwnął głową i odrzekł uprzejmie:

– W każdej chwili powiem wam wszystko, co życzycie sobie wiedzieć.

Signor Vitelli podniósł dłoń.

– Nie jestem człowiekiem wścibskim. Najpierw przekonajmy się, czy to potrzebne. W tej chwili jesteście mile widziani w moim domu, jako przyjaciel dona Tommasino.

Mimo lekarstwa, którym miał wysmarowany wewnątrz nos, Michael po prostu wyczuł obecność dziewczyny w pokoju. Obrócił się i oto stała w łukowych drzwiach prowadzących na tyły domu. Pachniała świeżymi kwiatami i cytrynowym kwieciem, ale nie miała ich w swoich kruczoczarnych puklach ani na prostej czarnej sukience, najwyraźniej najlepszej, odświętnej. Posłała mu szybkie spojrzenie i lekki uśmiech, nim skromnie spuściła oczy i siadła obok matki.

I znowu Michael poczuł ten brak tchu, tę przelewającą się przez ciało falę czegoś, co było nie tyle pożądaniem, ile szaloną zachłannością. Po raz pierwszy zrozumiał klasyczną zazdrość włoskiego mężczyzny. W owym momencie gotów był zabić każdego, kto dotknąłby tej dziewczyny, kto by spróbował domagać się jej, odebrać mu ją. Pragnął mieć ją na własność tak dziko, jak skąpiec pragnie mieć złote monety, tak chciwie, jak rolnik pragnie mieć własną ziemię. Nic nie mogło powstrzymać go od zdobycia na własność tej dziewczyny, od posiadania jej, zamknięcia jej w domu i trzymania tam uwięzionej tylko dla siebie. Nie chciał, żeby ktokolwiek bodaj ją widział. Kiedy obróciła się z uśmiechem do jednego ze swoich braci, Michael rzucił temu młodzieńcowi mordercze spojrzenie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzina widziała, że jest to klasyczny przypadek pioruna, i to ją uspokoiło. Ten młody człowiek byłby gliną w rękach ich córki, dopóki by się nie pobrali. Potem, rzecz jasna, rzeczy zmieniłyby się, ale to nie było ważne.

Michael kupił sobie w Palermo nowy garnitur i nie był już niedbale ubranym wieśniakiem, a dla rodziny stało się oczywiste, że musi być jakimś donem. Jego okaleczona twarz nie nadawała mu tak przykrego wyglądu jak sądził, ponieważ z drugiego profilu wyglądał tak przystojnie, zniekształcenie stawało się nawet interesujące. A w każdym razie był to kraj, gdzie aby uzyskać miano zeszpeconego, należało współzawodniczyć z całą rzeszą mężczyzn, którzy ponieśli ciężkie fizyczne obrażenia.

Michael popatrzał wprost na dziewczynę, na śliczny owal jej twarzy. Spostrzegł, że wargi jej są w tej chwili nieomal granatowe, tak pociemniały od pulsującej w nich krwi. Powiedział, nie śmiąc wymówić jej imienia:

– Widziałem cię parę dni temu przy gaju pomarańczowym. Kiedy razem uciekałyście. Mam nadzieję, że was nie przestraszyłem?

Dziewczyna podniosła nań oczy na ułamek chwili. Potrząsnęła głową. Ale śliczność tych oczu sprawiła, że Michael odwrócił wzrok. Matka powiedziała cierpko:

– Apollonio, odezwijże się do tego biedaka, przejechał całe mile, żeby zobaczyć się z tobą.

Jednakże długie, czarne rzęsy dziewczyny pozostawały opuszczone na oczy jak skrzydła. Michael wręczył jej prezent zawinięty w złoty papier i dziewczyna położyła go sobie na kolanach. Ojciec przyzwolił:

– Rozwiń to – ale jej dłonie się nie poruszyły.

Były drobne i smagłe, jak dłonie dziecka. Matka wyciągnęła rękę i niecierpliwie odwinęła paczuszkę, starając się nie rozedrzeć cennego papieru. Znieruchomiała, widząc pudełko od jubilera, z czerwonego aksamitu; nigdy nie miała czegoś takiego w ręku i nie wiedziała, jak nacisnąć sprężynkę. Jednakże wiedziona czystym instynktem otworzyła je i wyjęła podarek.

Był to gruby złoty łańcuch do noszenia jako naszyjnik, i to zrobiło na nich wrażenie – nie tylko przez swoją oczywistą wartość, ale i dlatego, że w owej społeczności podarunek ze złota był zarazem deklaracją najpoważniejszych zamiarów. Był równoznaczny z oświadczynami czy raczej oznaczał intencję oświadczenia się o czyjąś rękę. Nie mogli dłużej wątpić o poważnych zamiarach tego obcego. I nie mogli wątpić o jego zamożności.

Apollonia jeszcze nie dotknęła prezentu. Matka wyciągnęła go ku niej, ona zaś uniosła na chwilę długie rzęsy, po czym spojrzała wprost na Michaela swymi sarnimi, ciemnymi, poważnymi oczyma i powiedziała:

Grazie. – Po raz pierwszy usłyszał wtedy jej głos.

Miał on w sobie całą aksamitną miękkość młodości i nieśmiałości i zadźwięczał Michaelowi w uszach. Michael nadal nie patrzał na nią i rozmawiał z jej ojcem i matką, po prostu dlatego, że jej widok wprawiał go w takie zmieszanie. Zauważył jednak, że mimo skromnej, luźnej sukni, ciało jej nieomal lśni przez materiał czystą zmysłowością. I spostrzegł, że skóra jej ciemnieje od rumieńca, ciemnokremowa cera staje się jeszcze ciemniejsza od krwi napływającej do twarzy.

W końcu Michael wstał, szykując się do odejścia, i cała rodzina wstała również. Pożegnali się oficjalnie, dziewczyna wreszcie stanęła naprzeciw niego, a kiedy podali sobie dłonie, z drżeniem poczuł dotknięcie jej skóry na swojej, skóry ciepłej i szorstkiej, skóry wieśniaczej. Ojciec odprowadził go w dół ze wzgórza do samochodu i zaprosił na obiad na następną niedzielę. Michael kiwnął głową, ale wiedział, że nie będzie mógł czekać tak długo, by znowu zobaczyć dziewczynę.

I nie czekał. Nazajutrz pojechał do wsi bez swoich pasterzy i zasiadł na ogrodowym tarasie kawiarni, aby pogwarzyć z ojcem. Signor Vitelli ulitował się nad nim i posłał po żonę i córkę, by przyszły do nich do kawiarni. To spotkanie nie było już tak krępujące. Apollonia była mniej nieśmiała, mówiła więcej. Ubrana była w swoją codzienną sukienkę, która o wiele lepiej pasowała do kolorytu jej skóry.

Następnego dnia powtórzyło się to samo. Tylko że tym razem Apollonia miała na szyi złoty łańcuch, który jej podarował. Michael uśmiechnął się do niej wiedząc, że jest to znak dla niego. Poszedł z nią na wzgórze, a matka kroczyła tuż za nimi. Oboje młodzi nie mogli jednak nie ocierać się o siebie, a raz Apollonia potknęła się i oparła o niego, tak że ją musiał przytrzymać, i jej ciało, tak ciepłe i żywe w jego rękach, sprawiło, że wezbrała w nim fala pożądania. Nie widzieli, że za nimi matka się uśmiechnęła, jej córka bowiem była jak górska kozica i nie potknęła się na tej ścieżce od czasu, gdy była dzieckiem w pieluszkach. A matka uśmiechnęła się, ponieważ tylko w taki sposób ten młody człowiek mógł dotknąć jej córki przed ślubem.

Tak to trwało przez dwa tygodnie. Michael przywoził jej podarunki przy każdej wizycie i stopniowo stała się mniej nieśmiała. Ale nigdy nie mogli się spotkać bez przyzwoitki. Apollonia była wiejską dziewczyną, ledwie piśmienną, nie mającą żadnego pojęcia o świecie, ale odznaczała się świeżością, ciekawością życia, co wraz z barierą językową sprawiało, że wydawała się interesująca. Wszystko poszło bardzo prędko na prośbę Michaela. Ponieważ zaś dziewczyna była nim nie tylko zafascynowana, lecz także wiedziała, że musi być bogaty, wyznaczono datę ślubu na niedzielę za dwa tygodnie.

Teraz wmieszał się don Tommasino. Otrzymał z Ameryki wiadomość, że Michael nie podlega rozkazom, ale należy przedsięwziąć wszelkie podstawowe środki ostrożności. Toteż don Tommasino mianował się opiekunem pana młodego, żeby zapewnić obecność swojej własnej obstawy. Calo i Fabrizzio również należeli do świty weselnej z Corleone, podobnie jak doktor Taza. Państwo młodzi mieli zamieszkać w otoczonej kamiennym murem willi doktora Tazy.

Ślub odbył się tak jak zwykły ślub chłopski. Wieśniacy stali na ulicach i rzucali kwiaty, gdy orszak weselny, główni uczestnicy i zaproszeni goście szli pieszo z kościoła do domu panny młodej. Ślubna procesja obrzucała sąsiadów migdałami w cukrze, tradycyjnymi słodyczami weselnymi, a z tych, co pozostały, usypano cukrowobiałe góry na łożu małżeńskim oblubienicy, w tym przypadku jedynie symbolicznym, jako że pierwszą noc młodzi mieli spędzić w willi pod Corleone. Uczta weselna przeciągnęła się do północy, lecz państwo młodzi mieli przedtem odjechać samochodem. Kiedy nadeszła pora, Michael dowiedział się ze zdumieniem, że na prośbę panny młodej jedzie z nimi do willi pod Corleone jej matka. Ojciec wyjaśnił: jego córka jest młoda, jest dziewicą i jest trochę wystraszona, będzie potrzebowała kogoś, żeby ją właściwie nastawił, gdyby coś źle poszło. Te sprawy czasem bywają bardzo delikatne. Michael spostrzegł, że Apollonia spogląda na niego z niepewnością w swoich ogromnych, sarnich oczach. Uśmiechnął się do niej i kiwnął głową.

I tak się stało, że odjechali do willi pod Corleone z teściową w samochodzie. Ale starsza kobieta od razu naradziła się ze służbą doktora Tazy, uściskała i ucałowała córkę, po czym zniknęła ze sceny. Michael i jego oblubienica mogli udać się sami do swej ogromnej sypialni.

Apollonia miała jeszcze na sobie suknię ślubną z narzuconą na wierzch peleryną. Jej kuferek i torbę przyniesiono z samochodu do pokoju. Na małym stoliku stała butelka wina i półmisek małych weselnych ciasteczek. Ani na chwilę nie tracili z oczu olbrzymiego łoża z baldachimem. Dziewczyna czekała pośrodku pokoju, by Michael uczynił pierwszy krok.

I oto teraz, kiedy znalazł się z nią sam na sam, kiedy posiadał ją prawnie, kiedy nie było już żadnych przeszkód, aby nacieszył się tym ciałem i twarzą, o których śnił co noc, Michael nie mógł się zdobyć na to, aby do niej podejść. Patrzał, jak zdejmowała ślubny welon i przewieszała go przez krzesło, a wianek kładła na małej toaletce. Był tam komplet perfum i kremów, które Michael kazał przysłać z Palermo. Dziewczyna przez chwilę wodziła po nich oczami.

Michael pogasił światła, myśląc, że czeka, ażeby ciemność przesłoniła jej ciało, kiedy się będzie rozbierała. Ale sycylijski księżyc przeniknął przez otwarte okiennice, błyszczący jak złoto, toteż Michael poszedł je przymknąć, ale niecałkowicie, bo w pokoju zrobiłoby się za gorąco.

Dziewczyna wciąż stała przy stoliku, więc Michael wyszedł z pokoju i udał się korytarzem do łazienki. Potem on, doktor Taza i don Tommasino wypili razem w ogrodzie po szklance wina, podczas gdy kobiety przygotowywały się na spoczynek. Spodziewał się, że kiedy wróci, zastanie Apollonię w nocnej koszuli, leżącą już pod kołdrą. Zdziwiony był, że matka nie wyświadczyła córce tej przysługi. A może Apollonia chciała, by on sam pomógł jej się rozebrać. Był jednak pewny, że jest nazbyt wstydliwa, nazbyt niewinna, by się zachować tak przedsiębiorczo.

Wróciwszy do sypialni, zastał pokój pogrążony w zupełnych ciemnościach, ktoś bowiem pozamykał całkowicie okiennice. Podszedł po omacku do łóżka i rozpoznał zarysy ciała Apollonii, która leżała pod kołdrą, plecami do niego, odsunięta i skulona. Rozebrał się i wślizgnął nagi pod kołdrę. Wyciągnął rękę i dotknął jedwabistej, nagiej skóry. Apollonia nie włożyła nocnej koszuli i ta śmiałość go zachwyciła. Powoli, ostrożnie położył dłoń na jej ramieniu i delikatnie przycisnął, aby się obróciła do niego. Obróciła się powoli i jego dłoń dotknęła jej piersi, miękkiej i pełnej, i oto Apollonia już była w jego ramionach, tak szybko, że ich ciała zwarły się jak porażone jedwabistą elektrycznością, i nareszcie ją obejmował, całował głęboko w gorące usta, przyciskał do siebie jej ciało i piersi, a potem wsunął się na nią.

Jej ciało i włosy były jak napięty jedwab, wszystka była teraz żarliwością, przywierała do niego dziko w jakimś dziewiczym erotycznym uniesieniu. Kiedy w nią wszedł, sapnęła i znieruchomiała na sekundę, a potem potężnym wypchnięciem miednicy opasała jego biodra swoimi atłasowymi nogami. Kiedy doszli do końca, byli ze sobą zwarci tak zaciekle, wciskali się jedno w drugie tak gwałtownie, że oderwanie się od siebie było jak przedśmiertny dreszcz.

Tej nocy i w następnych tygodniach Michael Corleone zrozumiał wagę przywiązywaną do dziewictwa przez ludzi prostych. Był to okres takiej zmysłowości, jakiej nie zaznał nigdy dotąd, zmysłowości połączonej z poczuciem męskiej siły. W tych pierwszych dniach Apollonia stała się prawie jego niewolnicą. Jeżeli tylko między dwojgiem ludzi była ufność, jeżeli było uczucie, młoda, gorąca dziewczyna, zbudzona z dziewictwa do erotycznej wiedzy, była równie przepyszna jak idealnie dojrzały owoc.

Ona ze swej strony rozjaśniała nieco posępną, męską atmosferę willi. Od razu następnego dnia po nocy poślubnej odprawiła matkę i przewodziła przy wspólnym stole z pogodnym dziewczęcym urokiem. Don Tommasino jadał z nimi co wieczór kolację, a doktor Taza opowiadał wszystkie swoje stare historie, gdy pili wino w ogrodzie pełnym posągów przyozdobionych girlandami krwistoczerwonych kwiatów; i tak przyjemnie mijały wieczory. Nocami w swojej sypialni nowożeńcy spędzali godziny na gorączkowych pieszczotach. Michael nie mógł się nasycić pięknie rzeźbionym ciałem Apollonii, jej skórą koloru miodu, ogromnymi, ciemnymi oczami gorejącymi namiętnością. Miała cudownie świeży zapach, zapach cielesny, w którym była woń jej kobiecości, nieomal słodki i nieznośnie podniecający. Jej dziewicza namiętność dorównywała jego męskiej żądzy i często już świtało, gdy zapadali w pełen wyczerpania sen. Czasem, zmęczony, lecz jeszcze nie mogąc zasnąć, Michael przysiadał na parapecie okna i patrzał na nagie ciało śpiącej Apollonii. Jej twarz w spoczynku była też śliczna, twarz doskonała, taka, jaką widywał dotąd jedynie w książkach o sztuce, gdzie były malowane włoskie Madonny, których nie sposób było uznać za dziewicze, mimo całej umiejętności artysty.

W pierwszym tygodniu małżeństwa jeździli alfą romeo na pikniki i krótkie wycieczki. Potem jednakże don Tommasino wziął Michaela na stronę i wyjaśnił, że przez to małżeństwo jego obecność oraz tożsamość stały się powszechnie znane w tej części Sycylii oraz że należy przedsięwziąć środki ostrożności przeciwko wrogom Rodziny Corleone, których długie ramię sięgało i do tego wyspiarskiego schronienia. Don Tommasino wystawił wokoło willi uzbrojonych strażników, a obaj pasterze, Calo i Fabrizzio, nie ruszali się poza mury. Tak więc Michael i jego żona musieli pozostać na terenie posiadłości. Michael spędzał czas ucząc Apollonię czytać i pisać po angielsku oraz ucząc prowadzić samochód wzdłuż murów. W owym czasie don Tommasino był czymś zaprzątnięty i przez to nie najlepszy jako towarzystwo; doktor Taza mówił, że ciągle ma kłopoty z nową mafią w mieście Palermo.

Pewnego wieczora w ogrodzie stara kobieta ze wsi, która pracowała w domu jako służąca, przyniosła półmisek świeżych oliwek, po czym zwróciła się do Michaela i zapytała:

– Czy to prawda, co wszyscy opowiadają, że jesteście synem dona Corleone z Nowego Jorku, Ojca Chrzestnego?

Michael spostrzegł, że don Tommasino potrząsa głową z niesmakiem, widząc, że ich tajemnica jest powszechnie znana. Ale stara kobieta patrzyła na niego z takim zatroskaniem, tak wyraźnie było dla niej ważne znać prawdę, że Michael kiwnął głową.

– Znacie mojego ojca? – zapytał.

Kobieta miała na imię Filomena, a twarz jej była pomarszczona i brunatna jak orzech, poczerniałe zęby prześwitywały spod łupin warg. Po raz pierwszy, odkąd przebywał w willi, uśmiechnęła się do niego.

– Ojciec Chrzestny uratował mi kiedyś życie – rzekła – a i rozum także. – Wskazała swoją głowę.

Najwyraźniej chciała powiedzieć coś jeszcze, więc Michael uśmiechnął się, by dodać jej odwagi. Zapytała nieomal z lękiem:

– Czy to prawda, że Luca Brasi nie żyje?

Michael znów kiwnął głową i zdumiał się, widząc wyraz ulgi na twarzy starej kobiety. Filomena przeżegnała się:

– Boże mi przebacz, ale oby jego dusza smażyła się w piekle po wieki wieków.

Michael przypomniał sobie zaciekawienie, jakie w nim niegdyś budził Brasi, i nagle wyczuł, że ta kobieta zna historię, której Hagen i Sonny nie chcieli mu opowiedzieć. Nalał jej szklankę wina i kazał usiąść.

– Opowiedzcie mi o moim ojcu i o Brasim – poprosił łagodnie. – Coś niecoś wiem, ale jak się zaprzyjaźnili i czemu Brasi był taki oddany mojemu ojcu? Nie bójcie się, opowiedzcie mi.

Pomarszczona twarz Filomeny, jej oczy ciemne jak rodzynki obróciły się do dona Tommasino, który dał jakiś znak przyzwolenia. I Filomena wypełniła wieczór opowiadaniem swojej historii.

Przed trzydziestu laty była położną na Dziesiątej Alei w Nowym Jorku, obsługującą kolonię włoską. Kobiety były tam stale w ciąży i Filomena nieźle prosperowała. Nauczyła lekarzy paru rzeczy, kiedy próbowali interweniować przy porodzie. Jej mąż był wtedy zamożnym właścicielem sklepu spożywczego, dziś już nie żyje, biedaczysko, a ona mu błogosławi, choć był karciarzem i dziwkarzem, i nigdy nie pomyślał, żeby coś odłożyć na czarną godzinę. W każdym razie pewnej przeklętej nocy przed laty trzydziestu, kiedy wszyscy porządni ludzie od dawna leżeli w łóżkach, ktoś zapukał do drzwi Filomeny. Nie przestraszyła się wcale, bo taką cichą godzinę roztropnie wybierały noworodki, żeby bezpiecznie przyjść na ten grzeszny świat, toteż ubrała się i otworzyła drzwi. Za nimi stał Luca Brasi, który już wtedy miał opinię groźnego. Wiadomo było także, iż jest kawalerem. Toteż Filomena od razu się przelękła. Pomyślała, że przyszedł zrobić krzywdę jej mężowi, że może mąż nieroztropnie odmówił Brasiemu jakiejś drobnej uprzejmości.

Ale Brasi przyszedł w zwykłej sprawie. Powiedział Filomenie, że pewna kobieta zaczyna rodzić, że jest w domu, który znajduje się dosyć daleko od tej dzielnicy, że ona ma tam z nim pojechać. Filomena od razu wyczuła, że coś jest nie w porządku. Tej nocy brutalna twarz Brasiego wyglądała nieomal jak twarz szaleńca, najwyraźniej był we władzy jakiegoś demona. Usiłowała zaprotestować mówiąc, że obsługuje jedynie kobiety, których historię zna, ale on wcisnął jej w ręce garść dolarów i szorstko rozkazał iść ze sobą. Była zbyt wystraszona, aby odmówić.

Na ulicy czekał ford z kierowcą tego samego pokroju co Luca Brasi. Jechali nie więcej niż trzydzieści minut do małego domku w Long Island City, prosto przez most. Był to domek dwurodzinny, lecz teraz najwyraźniej wynajmowany tylko przez Brasiego i jego kompanów. Albowiem w kuchni siedziało tam paru innych drabów, grając w karty i pijąc. Brasi zaprowadził Filomenę na górę, do sypialni. W łóżku leżała młoda, ładna dziewczyna, wyglądająca na Irlandkę, z umalowaną twarzą, rudymi włosami i brzuchem rozdętym jak u maciory. Biedaczka była wystraszona. Kiedy zobaczyła Brasiego, odwróciła głowę z przerażeniem, tak, z przerażeniem, i rzeczywiście wyraz nienawiści na złej twarzy Brasiego był najokropniejszą rzeczą, jaką ona sama widziała w życiu. (Tu Filomena powtórnie się przeżegnała).

Krótko mówiąc, Brasi wyszedł z pokoju. Dwaj z jego ludzi pomogło położnej i dziecko się narodziło, a wyczerpana matka zapadła w głęboki sen. Wezwano Brasiego i Filomena, która owinęła noworodka w koc, podała mu ten tobołek i powiedziała:

– Jeżeli jesteś ojcem, zabierz ją. Moja robota skończona.

Brasi łypnął na nią złowrogo, z piętnem obłędu na twarzy.

– Tak, jestem ojcem. Ale nie chcę, żeby żył ktokolwiek z tej rasy. Zanieś ją do piwnicy i wrzuć do pieca.

Przez chwilę Filomena myślała, że źle go zrozumiała. Zaskoczyło ją słowo „rasa”. Czy miał na myśli to, że dziewczyna nie jest Włoszką? Czy też, że jest wyraźnie najgorszego gatunku, krótko mówiąc kurwą? Czy też, że on nie chce pozwolić żyć niczemu, co pochodziło z jego lędźwi? A potem doszła do wniosku, że to miał być brutalny żart. Powiedziała krótko:

– To twoje dziecko, rób sobie, co chcesz – i próbowała wręczyć mu zawiniątko.

W owym momencie ocknęła się wyczerpana matka i obróciła na boku do nich. Zdążyła dojrzeć, jak Brasi odepchnął gwałtownie zawiniątko, przyciskając noworodka do piersi Filomeny. Zawołała słabym głosem:

– Luc, Luc, przepraszam! – i Brasi obrócił się do niej.

– To było okropne – mówiła teraz Filomena. – Takie okropne. Tych dwoje przypominało wściekłe zwierzęta. Nie było w nich nic ludzkiego. Ich wzajemna nienawiść aż gorzała w pokoju. W owej chwili nie istniało dla nich nic innego, nawet to nowo narodzone dziecko. A jednak była też jakaś dziwna namiętność. Krwawa, szatańska żądza, tak przeciwna naturze, iż czuło się, że są potępieni na wieki.

A potem Luca Brasi obrócił się znów do Filomeny i rozkazał chrapliwie:

– Rób, co ci każę, zrobię cię bogatą.

Filomena nie mogła przemówić z przerażenia. Potrząsnęła głową. W końcu zdołała wyszeptać:

– Ty to zrób, jesteś ojcem, zrób to, jeżeli chcesz.

Ale Brasi nie odpowiedział. Miast tego wyciągnął nóż zza koszuli.

– Poderżnę ci gardło – rzekł.

Musiała wtedy doznać szoku, bo następną rzeczą, jaką zapamiętała, było to, że wszyscy stali w piwnicy domu przed kwadratowym żelaznym piecem. Filomena ciągle trzymała owinięte w koc dziecko, które nie wydało z siebie żadnego głosu. (Może gdyby krzyknęło – mówiła Filomena – może gdybym była na tyle sprytna, żeby je uszczypnąć, ten potwór okazałby miłosierdzie).

Jeden z mężczyzn musiał otworzyć drzwiczki pieca, bo widać było ogień. A potem została sam na sam z Brasim w tej piwnicy z ociekającymi rurami i mysim odorem. Brasi znów dobył nóż. Nie było żadnej wątpliwości, że ją zabije. Widziała płomienie, widziała oczy Brasiego. Jego twarz była maską diabła, nie była ludzka, była obłąkana. Popchnął Filomenę ku otwartym drzwiczkom piecyka.

W tym momencie Filomena zamilkła. Złożyła na kolanach kościste dłonie i popatrzała prosto na Michaela. Wiedział, czego chce, wiedział, że chce mu powiedzieć bez słów. Zapytał łagodnie:

– I zrobiliście to?

Kiwnęła głową.

Dopiero kiedy wypiła następną szklankę wina, przeżegnała się, wymamrotała modlitwę i zaczęła opowiadać dalej. Wręczyli jej zwitek banknotów i odwieźli do domu. Rozumiała, że gdyby pisnęła słowo o tym, co się stało, zabiliby ją. Ale w dwa dni później Brasi zamordował młodą Irlandkę, matkę niemowlęcia, i zaaresztowała go policja. Filomena, obłędnie przestraszona, poszła do Ojca Chrzestnego i opowiedziała mu całą historię. Kazał jej milczeć, przyrzekł, że wszystkim się zajmie. W owym czasie Brasi nie pracował dla dona Corleone.

Zanim don Corleone zdołał załatwić sprawę, Luca Brasi próbował popełnić w celi samobójstwo, podrzynając sobie gardło kawałkiem szkła. Przeniesiono go do więziennego szpitala i zanim przyszedł do siebie, don Corleone załatwił wszystko. Policja nie mogła niczego udowodnić w sądzie i Luca Brasi został zwolniony.

Aczkolwiek don Corleone zapewnił Filomenę, że nie ma się czego obawiać ze strony Brasiego czy policji, nie mogła zaznać spokoju. Nerwy miała stargane i nie była już w stanie pracować w swoim zawodzie. W końcu namówiła męża, by sprzedał sklep, i oboje wrócili do Włoch. Jej mąż był dobrym człowiekiem, wysłuchał wszystkiego i zrozumiał. Ale był słaby i we Włoszech roztrwonił majątek, który oboje nagromadzili w Ameryce niewolniczą pracą. Toteż po jego śmierci została służącą.

Tak Filomena zakończyła swoją opowieść. Wypiła jeszcze jedną szklankę wina i zwróciła się do Michaela:

– Błogosławię imię waszego ojca. Zawsze przysyłał mi pieniądze, kiedy poprosiłam, i uratował mnie przed Brasim. Przekażcie mu, że co wieczór odmawiam modlitwę za jego duszę, i żeby nie lękał się śmierci.

Kiedy wyszła, Michael zapytał dona Tommasino:

– Czy ta historia jest prawdziwa?

Capo mafioso kiwnął głową. I Michael pomyślał, że nic dziwnego, iż nikt nie chciał mu tego opowiedzieć. Nie byle jaka historia. Nie byle jaki Luca.

Nazajutrz rano Michael chciał to omówić z donem Tommasino, ale dowiedział się, że stary został wezwany do Palermo pilnym listem doręczonym przez gońca. Tegoż wieczora don Tommasino powrócił i wziął Michaela na stronę. Powiedział, że przyszła wiadomość z Ameryki. Wiadomość, którą powtarza z bólem. Santino Corleone został zabity.

Rozdział 24

Sycylijskie słońce, wczesnoporanne, cytrynowej barwy, wypełniło sypialnię Michaela. Przebudził się i czując atłasowe ciało Apollonii przytulone do jego rozgrzanego od snu ciała, obudził ją pieszczotami. Kiedy skończyli, pomyślał, że te wszystkie miesiące całkowitego posiadania nie ostudziły w nim zachwytu nad jej urodą i namiętnością.

Wyszła z sypialni, żeby się umyć i ubrać w łazience. Michael wciąż nagi, czując, jak poranne słońce odświeża mu ciało, zapalił papierosa i wyciągnął się na łóżku. Był to ostatni poranek, jaki mieli spędzić w tym domu. Don Tommasino załatwił mu przeniesienie do innego miasta na południowym wybrzeżu Sycylii. Apollonia, w pierwszym miesiącu ciąży, chciała posiedzieć parę tygodni u swojej rodziny i po tych odwiedzinach miała przyjechać do niego, do nowej kryjówki.

Poprzedniego wieczora don Tommasino zasiadł z Michaelem w ogrodzie, kiedy Apollonia poszła się położyć. Don był zatroskany i znużony i przyznał, że niepokoi się o bezpieczeństwo Michaela.

– Przez twoje małżeństwo jesteś teraz na widoku. Dziwię się, że twój ojciec nie poczynił kroków, aby cię przenieść gdzie indziej. W każdym razie ja mam własne kłopoty z tymi młodoturkami w Palermo. Zaproponowałem im uczciwy układ, żeby mogli sobie umoczyć dzioby bardziej, niż na to zasługują, ale te szumowiny chcą mieć wszystko. Nie mogę pojąć ich stanowiska. Próbowali już paru drobnych sztuczek, ale mnie nie tak łatwo zaciukać. Muszą wiedzieć, że jestem za mocny, żeby mnie tak lekko traktować. Ale to właśnie jest kłopot z młodymi ludźmi, choćby najzdolniejszymi. Nie potrafią rozumować i chcą całej wody ze studni.

Następnie don Tommasino powiedział Michaelowi, że obaj pasterze, Fabrizzio i Calo, pojadą z nim samochodem jako ochrona. Don Tommasino miał się pożegnać wieczorem, bo nazajutrz o świcie wybierał się do Palermo, ażeby dopilnować swoich spraw. Poza tym Michael miał nie mówić o przeprowadzce doktorowi Taza, ten bowiem zamierzał spędzić wieczór w Palermo i mógłby to wypaplać.

Michael wiedział, że don Tommasino jest w niebezpieczeństwie. Nocą uzbrojeni strażnicy patrolowali wzdłuż mury otaczające willę, a w domu zawsze było kilku wiernych pasterzy z luparami. Sam don Tommasino chodził solidnie uzbrojony, a osobisty goryl towarzyszył mu o każdej porze.

Poranne słońce zaczęło grzać za mocno. Michael rozgniótł papierosa i włożył robocze spodnie, roboczą koszulę i spiczastą czapkę, w rodzaju tych, jakie nosiła większość Sycylijczyków. Jeszcze bosy, wychylił się z okna sypialni i zobaczył Fabrizzia siedzącego na jednym z ogrodowych foteli. Fabrizzio leniwie czesał swe gęste, ciemne włosy, a jego lupara leżała niedbale porzucona na ogrodowym stoliku. Michael zagwizdał i Fabrizzio podniósł wzrok na okno.

– Przyprowadź samochód! – zawołał do niego Michael. – Wyjeżdżam za pięć minut. Gdzie Calo?

Fabrizzio wstał. Jego rozpięta koszula odsłaniała granatowe i czerwone linie tatuażu na piersi.

– Calo pije kawę w kuchni – wyjaśnił Fabrizzio. – Czy wasza żona jedzie razem z wami?

Michael zerknął na niego. Przyszło mu na myśl, że w ostatnich tygodniach Fabrizzio zanadto wodził oczami za Apollonią. Oczywiście nigdy by się nie ośmielił zbliżyć do żony przyjaciela dona. Na Sycylii nie było pewniejszej drogi do śmierci. Michael powiedział zimno:

– Nie, najpierw wybiera się do swojej rodziny, do nas przyjedzie za parę dni.

Patrzał, jak Fabrizzio pospieszył do kamiennej szopy, która służyła jako garaż dla alfy romeo.

Michael poszedł korytarzem do łazienki, żeby się umyć. Apollonii nie było. Najprawdopodobniej poszła do kuchni i własnoręcznie przygotowywała mu śniadanie, aby zmazać swoje poczucie winy, że chciała raz jeszcze zobaczyć się z rodziną, zanim odjedzie tak daleko, na drugi koniec Sycylii. Don Tommasino miał jej załatwić przejazd do miejsca, gdzie się udawał Michael.

Stara Filomena podała mu w kuchni kawę i pożegnała się nieśmiało.

– Przypomnę was mojemu ojcu – przyrzekł Michael, a ona kiwnęła głową.

Do kuchni wszedł Calo i powiedział Michaelowi:

– Wóz czeka. Czy mam wynieść waszą walizkę?

– Nie, sam ją wezmę – odrzekł Michael. – Gdzie Apollonia?

Twarz Cala rozjaśnił rozbawiony uśmiech.

– Siedzi za kierownicą samochodu i marzy, żeby nacisnąć gaz. Będzie prawdziwą Amerykanką, jeszcze zanim dojedzie do Ameryki.

Było rzeczą niesłychaną, by któraś z sycylijskich wieśniaczek próbowała prowadzić samochód. Jednakże Michael czasami pozwalał Apollonii prowadzić alfę romeo wewnątrz murów posiadłości, lecz zawsze siedział obok niej, ponieważ czasem naciskała gaz, kiedy zamierzała nacisnąć hamulec. Michael powiedział do Cala:

– Zawołaj Fabrizzia i czekajcie na mnie w samochodzie.

Wyszedł z kuchni i wbiegł po schodach do sypialni. Jego walizka była już spakowana. Zanim ją zabrał, wyjrzał przez okno i zobaczył, że wóz stoi przed schodkami portyku, a nie przed wejściem do kuchni. Apollonia siedziała w samochodzie z dłońmi na kierownicy, jak bawiące się dziecko. Calo wstawiał na tylne siedzenie koszyk ze śniadaniem. I wtedy Michael spostrzegł z niezadowoleniem, że Fabrizzio znika za bramą willi, jak gdyby miał coś do załatwienia na zewnątrz. Cóż on, u diabła, robi? Zauważył, że Fabrizzio rzuca przez ramię jakby ukradkowe spojrzenia. Będzie musiał przywołać do porządku tego cholernego pastucha. Michael zeszedł po schodach i postanowił wyjść przez kuchnię, żeby jeszcze zobaczyć się z Filomeną i pożegnać się z nią ostatecznie. Zapytał starą:

– Czy doktor Taza jeszcze śpi?

Pomarszczona twarz Filomeny przybrała chytry wyraz.

– Stare koguty nie mogą witać słońca. Doktor był wczoraj wieczorem w Palermo.

Michael roześmiał się. Wyszedł z kuchni na dwór i zapach cytrynowego kwiecia przeniknął nawet do jego zatkanego nosa. Spostrzegł, że Apollonia macha do niego ręką z samochodu stojącego zaledwie o dziesięć kroków dalej, na podjeździe przed willą, i uświadomił sobie, że daje mu znaki, by został tam, gdzie jest, ponieważ chce do niego podjechać. Calo stał uśmiechnięty przy wozie, w ręce zwisała mu jego lupara. Ale nadal nie było nigdzie śladu Fabrizzia. W tym momencie, bez żadnego świadomego rozumowania, wszystko złożyło się razem w umyśle Michaela i krzyknął do Apollonii:

– Nie! Nie!

Ale krzyk jego utonął w huku straszliwej eksplozji, gdy Apollonia przekręciła kluczyk zapłonu. Drzwi kuchni rozleciały się na kawałki, a Michael został odrzucony o dobre dziesięć stóp wzdłuż muru willi. Kamienie spadające z dachu waliły go po ramionach, a jeden otarł mu się o czaszkę, gdy leżał na ziemi. Był jeszcze przytomny dość długo, by dojrzeć, że z alfy romeo nie pozostało nic prócz czterech kół oraz stalowej ramy, która je łączyła.


Odzyskał przytomność w pokoju, który wydawał się bardzo ciemny, i usłyszał głosy tak przyciszone, że były samym dźwiękiem, a nie słowami. Wiedziony zwierzęcym instynktem próbował udawać, że jeszcze jest nieprzytomny, ale głosy umilkły, ktoś nachylił się z krzesła stojącego przy jego łóżku i teraz głos stał się wyraźny, mówił:

– No, nareszcie przyszedł do siebie.

Zapaliła się lampa, jej światło poraziło jak biały ogień jego gałki oczne, Michael obrócił głowę. Była ogromnie ciężka, odrętwiała. I wtedy zobaczył, że owa twarz nad łóżkiem jest twarzą doktora Tazy.

– Przypatrzę ci się chwilę i zgaszę światło – odezwał się łagodnie doktor Taza. Świecił mu w oczy małą ołówkową latarką. – Będziesz zdrów – powiedział i zwrócił się do kogoś innego w pokoju. – Możesz z nim mówić.

Był to don Tommasino, który siedział na krześle przy łóżku; Michael widział go teraz wyraźnie. Don Tommasino spytał:

– Michael, Michael, czy mogę z tobą mówić? A może chcesz odpocząć?

Łatwiej było podnieść rękę, aby wykonać gest, więc Michael tak uczynił, a don Tommasino zapytał:

– Czy to Fabrizzio przyprowadził wóz z garażu?

Michael, nie wiedząc o tym, uśmiechnął się. Był to jakiś dziwny, lodowaty uśmiech potwierdzenia. Don Tommasino wyjaśnił:

– Fabrizzio zniknął. Posłuchaj mnie, Michaelu. Byłeś nieprzytomny prawie tydzień. Rozumiesz? Wszyscy myślą, że nie żyjesz, więc teraz jesteś bezpieczny, przestali cię szukać. Zawiadomiłem twojego ojca i przysłał mi instrukcje. Teraz to już nie potrwa długo, wrócisz do Ameryki. Tymczasem wypoczniesz tutaj spokojnie. Jesteś bezpieczny w tych górach, w specjalnym wiejskim domu, który należy do mnie. Tamci z Palermo teraz zawarli ze mną pokój, bo myślą, że nie żyjesz; więc to na ciebie dybali przez cały czas. Chcieli cię zabić, ale tak, żeby ludzie myśleli, że chodziło im o mnie. To powinieneś wiedzieć. Jeżeli idzie o wszystko inne, zostaw to mnie. Wracaj do sił i bądź spokojny.

Teraz Michael przypomniał sobie wszystko. Wiedział, że jego żona nie żyje, że Calo nie żyje. Pomyślał o starej kobiecie w kuchni. Nie mógł sobie przypomnieć, czy wyszła na dwór razem z nim. Wyszeptał:

– A Filomena?

– Nic jej się nie stało – odrzekł spokojnie don Tommasino. – Tylko krwotok z nosa po wybuchu. Nie martw się o nią.

– Fabrizzio – powiedział Michael. – Daj znać swoim pasterzom, że ten, kto mi wyda Fabrizzia, dostanie na własność najlepsze pastwiska na Sycylii.

Obaj mężczyźni jakby odetchnęli z ulgą. Don Tommasino wziął ze stojącego obok stolika kieliszek i łyknął bursztynowego płynu, aż mu się głowa poderwała do góry. Doktor Taza usiadł na łóżku i powiedział prawie z roztargnieniem:

– Wiesz, jesteś wdowcem. To rzadka rzecz na Sycylii. – Tak, jakby to wyróżnienie mogło pocieszyć Michaela.

Michael skinął na dona Tommasino, żeby się zbliżył. Don siadł na łóżku i pochylił głowę.

– Daj znać mojemu ojcu, żeby mnie zabrał do domu – rzekł. – Powiedz ojcu, że chcę być jego synem.

Jednakże musiał upłynąć jeszcze miesiąc, zanim Michael przyszedł do siebie po odniesionych obrażeniach, a potem jeszcze dwa miesiące, zanim wszystkie niezbędne papiery i formalności zostały załatwione. Wtedy przewieziono go samolotem z Palermo do Rzymu, a z Rzymu do Nowego Jorku. Przez cały ten czas nie natrafiono na żaden ślad Fabrizzia.

Загрузка...