Albert Neri siedział u siebie w mieszkaniu w Bronksie i starannie szczotkował granatowe sukno swojego starego munduru policyjnego. Odpiął odznakę i położył ją na stole, aby ją wypolerować. Przepisowa kabura, z rewolwerem, była przewieszona przez krzesło. Te drobne czynności z dawnych czasów dawały mu jakąś dziwną radość, a radości zaznał tylko parę razy, odkąd żona go porzuciła prawie przed dwoma laty.
Ożenił się z Ritą, kiedy jeszcze była pensjonarką, a on początkującym policjantem. Była nieśmiała, ciemnowłosa, z surowej włoskiej rodziny, która nie pozwalała jej nigdy pozostawać poza domem dłużej niż do dziesiątej wieczorem. Neri był po uszy zakochany w Ricie, w jej niewinności, cnotliwości i smagłej urodzie.
Z początku Rita była zafascynowana mężem. Był niezmiernie silny i widziała, że ludzie się go boją ze względu na tę siłę oraz niezłomną postawę w sprawie tego, co dobre, a co złe. Rzadko bywał taktowny. Jeżeli nie zgadzał się ze stanowiskiem jakiejś grupy ludzi czy opinią jednostki, nie odzywał się albo brutalnie wypowiadał swój sprzeciw. Nigdy nie przytakiwał przez grzeczność. Miał także prawdziwie sycylijski temperament i jego napady wściekłości bywały straszne. Ale nigdy nie złościł się na żonę.
Neri w ciągu pięciu lat stał się jednym z budzących największy postrach policjantów nowojorskich. A także jednym z najuczciwszych. Ale miał własne sposoby egzekwowania prawa. Nie cierpiał łobuzów i kiedy widział grupę młodych chuliganów robiących zamieszanie nocą na rogu ulicy i zaczepiających przechodniów, podejmował szybką i zdecydowaną akcję. Używał siły fizycznej, która była naprawdę niezwykła i której sam nie doceniał w całej pełni.
Pewnego wieczora w Central Parku wyskoczył z wozu policyjnego i zgarnął sześciu chłystków w czarnych jedwabnych kurtkach. Jego kolega pozostał za kierownicą, nie chcąc się w to mieszać, ponieważ znał Neriego. Chłopcy, wszyscy kilkunastoletni, zatrzymywali ludzi, żądając groźnym tonem papierosów, ale nie robili nikomu żadnej prawdziwej krzywdy. Zaczepiali też przechodzące dziewczyny seksualnym gestem, bardziej francuskim niż amerykańskim.
Neri ustawił ich pod kamiennym murem, który oddzielał Central Park od Ósmej Alei. Był zmierzch, ale Neri miał przy sobie swą ulubioną broń, ogromną latarkę. Nigdy nie zadawał sobie trudu dobywania pistoletu; nigdy nie było to potrzebne. Jego twarz w gniewie była tak brutalna i groźna w połączeniu z mundurem, że napędzała strachu zwykłym chuliganom. I ci też nie byli wyjątkiem.
Neri zapytał pierwszego chłopaka w czarnej jedwabnej kurtce:
– Jak się nazywasz? – Chłopak podał irlandzkie nazwisko.
Neri przykazał mu:
– Zjeżdżaj z ulicy. Jeżeli cię jeszcze dzisiaj zobaczę, to cię ukrzyżuję.
Skinął ręką i młodzieniec szybko się oddalił. Neri powtórzył to samo z następnymi dwoma. Pozwolił im odejść. Ale czwarty podał nazwisko włoskie i uśmiechnął się do Neriego, jakby sugerując jakieś powinowactwo. Po Nerim widać było od razu, że jest pochodzenia włoskiego. Popatrzał przez chwilkę na chłopaka i spytał zbytecznie:
– Włoch jesteś?
Chłopiec ufnie wyszczerzył zęby. Wtedy Neri zadał mu ogłuszający cios latarką w czoło. Chłopak osunął się na kolana. Skóra na czole pękła i krew zalała mu twarz. Ale była to tylko powierzchowna rana. Neri powiedział mu szorstko:
– Ty draniu, przynosisz wstyd Włochom. Przez ciebie tracimy dobre imię. Wstawaj. – Wymierzył chłopcu kopniaka w bok, ani za mocno, ani za słabo. – Pryskaj do domu i nie łaź po ulicy. I żebym cię więcej nie widział w tej kurtce, bo pójdziesz do szpitala. A teraz wracaj do domu. Masz szczęście, że nie jestem twoim ojcem.
Neri nie zawracał sobie głowy pozostałymi dwoma smarkaczami. Kopniakami popędził ich do Alei mówiąc, że nie chce ich widzieć na ulicy tego wieczora.
Przy takich starciach wszystko odbywało się tak prędko, że nie było czasu, aby zebrał się tłum, czy aby ktoś zaprotestował przeciwko jego poczynaniom. Neri wsiadał do wozu, a jego kolega szybko ruszał z miejsca. Ma się rozumieć, od czasu do czasu zdarzał się ktoś rzeczywiście oporny, kto chciał się bić, a nawet mógł wyciągnąć nóż. Byli to ludzie naprawdę pechowi. Neri ze straszną, błyskawiczną drapieżnością bił ich i wrzucał do wozu policyjnego. Osadzano ich w areszcie i oskarżano o napaść na funkcjonariusza policji. Ale zazwyczaj ich rozprawa się odwlekała, dopóki nie wyszli ze szpitala.
W końcu Neri został przeniesiony do obwodu, w którym znajdowały się tereny gmachu Narodów Zjednoczonych, głównie dlatego, że nie okazywał swojemu sierżantowi w komisariacie należytego szacunku. Delegaci z Organizacji Narodów Zjednoczonych, korzystający z immunitetu dyplomatycznego, parkowali swoje limuzyny wszędzie na ulicach, nie oglądając się na przepisy policyjne. Neri poskarżył się na to w komisariacie, ale kazano mu nie robić szumu, miał po prostu nie zwracać na to uwagi. Jednakże którejś nocy jedna z bocznych ulic została całkowicie zablokowana przez niedbale zaparkowane samochody. Było już po północy, więc Neri wyjął z wozu patrolowego swoją olbrzymią latarkę i ruszył ulicą, rozbijając przednie szyby aut na drobne kawałki. Nawet wysoko postawionym dyplomatom nie było łatwo otrzymać nowe szyby prędzej niż w ciągu paru dni. Do komisariatu zaczęły napływać protesty domagające się ochrony przed tym wandalizmem. Po tygodniu rozbijania szyb stopniowo objawiła się komuś prawda o tym, co się faktycznie dzieje, i Alberta Neriego przeniesiono do Harlemu.
Pewnej niedzieli, wkrótce potem, Neri zabrał żonę i pojechali z wizytą do jego owdowiałej siostry w Brooklynie. Albert Neri miał gorące, opiekuńcze uczucie dla siostry, właściwe wszystkim Sycylijczykom, i zawsze odwiedzał ją przynajmniej raz na parę miesięcy, by się upewnić, czy u niej wszystko w porządku. Była dużo starsza od niego i miała dwudziestoletniego syna. Ten syn, Thomas, nie czując nad sobą ojcowskiej ręki, sprawiał pewne kłopoty. Wdał się w kilka pomniejszych awantur, był trochę rozwydrzony. Raz Neri musiał użyć swoich kontaktów w policji, żeby nie dopuścić do oskarżenia chłopaka o kradzież. Wówczas powściągnął swój gniew, ale ostrzegł siostrzeńca:
– Tommy, jak moja siostra będzie przez ciebie płakała, to ja cię sam wyreguluję. – Było to zamierzone jako przyjacielska, koleżeńsko-wujowska przestroga, właściwie nie jako groźba. Ale chociaż Tommy był najtwardszym chłopakiem w tej twardej części Brooklynu, bał się wuja Ala.
Podczas owych odwiedzin Tommy, który wrócił późno w sobotę, jeszcze spał w swoim pokoju. Matka poszła go zbudzić, żeby się ubrał i zjadł niedzielny obiad z wujem i ciotką. Przez uchylone drzwi doleciał szorstki głos chłopaka:
– Gówno mnie to obchodzi, daj mi spać. – I matka wróciła do kuchni, uśmiechając się z zażenowaniem.
Musieli więc zjeść obiad bez niego. Neri zapytał siostrę, czy ma z Tomem jakieś poważne kłopoty, na co potrząsnęła głową.
Neri z żoną mieli już wyjść, kiedy Tommy nareszcie wstał. Ledwo mruknął coś na powitanie i poszedł do kuchni. W końcu krzyknął do matki:
– Hej, mamo, może byś mi zrobiła coś do jedzenia?
Nie była to jednak prośba. Było to kapryśne zrzędzenie zepsutego dziecka. Matka odparła piskliwie:
– Wstawaj, kiedy jest pora obiadu, to będziesz mógł jeść. Nie będę oddzielnie gotowała dla ciebie.
Była to jedna z tych przykrych, dość pospolitych scen, ale Tommy, jeszcze trochę rozdrażniony po śnie, popełnił błąd.
– A, pieprzę ciebie i twoje zrzędzenie, pójdę zjeść na mieście.
I w momencie, gdy to powiedział, pożałował tego. Wuj Al dopadł go jak kot myszy. Nie tyle z powodu znieważenia siostry akurat tego dnia, ale ponieważ było oczywiste, że chłopak często tak się odzywa do matki, kiedy są sami. Tommy nigdy nie ośmielał się powiedzieć czegoś podobnego przy jej bracie. Tej niedzieli był po prostu nieostrożny. Na swoje nieszczęście.
W obecności obu przerażonych kobiet Al Neri spuścił siostrzeńcowi bezlitosne, staranne lanie. Ten z początku usiłował się bronić, ale szybko dał za wygraną i jął błagać o litość. Neri bił go po twarzy, aż wargi spuchły mu i zaczęły krwawić. Targał głową chłopaka w przód i w tył, i walił nim o ścianę. Uderzył go w brzuch, a potem rozciągnął na podłodze i łomotał twarzą o dywan. Kazał obu kobietom zaczekać, wyciągnął Tommy’ego na ulicę i wsadził go do swojego samochodu. Tam dopiero napełnił go bojaźnią bożą.
– Jeżeli siostra powie mi kiedykolwiek, że znowu się tak do niej odezwałeś, to dzisiejsze bicie będzie ci się wydawało całuskami dziwki – uprzedził Tommy’ego. – Chcę widzieć, żeś się poprawił. A teraz wracaj do domu i powiedz mojej żonie, że na nią czekam.
W dwa miesiące potem Neri wrócił z późnego obchodu i przekonał się, że żona go opuściła. Spakowała wszystkie swoje rzeczy i wróciła do rodziców. Jej ojciec powiedział mu, że Rita go się boi, że lęka się z nim mieszkać ze względu na jego porywczość. Al był jak ogłuszony, nie wierzył. Nigdy nie uderzył żony, nigdy jej nie groził, miał dla niej jedynie czułość. Ale jej postępek tak go oszołomił, iż postanowił przeczekać parę dni, zanim pojedzie do domu jej rodziców, by z nią pomówić.
Na nieszczęście popadł w tarapaty następnej nocy podczas służby. Jego wóz otrzymał telefoniczne wezwanie z Harlemu, meldunek o morderczej napaści. Jak zwykle, Neri wyskoczył z samochodu, jeszcze nim ten się zatrzymał. Było już po północy i Neri miał w ręku swoją ogromną latarkę. Łatwo było rozpoznać miejsce wypadku. Przed bramą czynszowej kamienicy zgromadził się tłum. Jakaś Murzynka powiedziała Neriemu:
– Tam jest człowiek, który zarzyna małą dziewczynkę.
Neri wszedł do sieni. Na jej końcu były otwarte drzwi, z których padało światło i skąd dosłyszał jęki. Z latarką w ręku ruszył naprzód i wszedł tymi drzwiami do środka.
O mało się nie przewrócił o dwie postacie rozciągnięte na podłodze. Jedna była Murzynką mniej więcej dwudziestopięcioletnią, drugą zaś dziewczynka mająca nie więcej niż dwanaście lat. Obie krwawiły z ran zadanych brzytwą. W bawialni Neri zobaczył człowieka, który to uczynił. Znał go dobrze.
To był Wax Baines, notoryczny sutener, handlarz narkotykami i artysta od silnej ręki. W tej chwili oczy wyłaziły mu z orbit od narkotyków, okrwawiona brzytwa drżała w ręce. Neri zaaresztował go przed dwoma tygodniami za ciężkie pobicie na ulicy jednej z własnych dziwek. Baines powiedział mu wtedy:
– Człowieku, to nie twoja sprawa. – A kolega Neriego też bąknął, żeby dać czarnuchom krajać się wzajemnie, jeżeli mają ochotę, ale Neri zabrał Bainesa do komisariatu. Nazajutrz został on wypuszczony za kaucją.
Neri nigdy nie lubił zbytnio Murzynów, a praca w Harlemie sprawiła, że lubił ich jeszcze mniej. Wszyscy byli na narkotykach lub alkoholu, a swoim kobietom pozwalali pracować albo kupczyć tyłkiem. Nie cierpiał tych drani. Dlatego rozwścieczyło go bezczelne łamanie prawa przez Bainesa. A widok pochlastanej brzytwą dziewczynki napełnił go zgrozą. Całkiem na zimno postanowił w duchu nie zabierać ze sobą Bainesa.
Ale za nim już się cisnęli do wnętrza świadkowie, ludzie, którzy mieszkali w tym domu, oraz jego kolega z wozu patrolowego. Neri rozkazał Bainesowi:
– Rzuć brzytwę, jesteś aresztowany.
Baines roześmiał się.
– Człowieku, będziesz musiał użyć swojej spluwy, żeby mnie aresztować. – Podniósł brzytwę. – A może masz ochotę na to?
Neri ruszył naprzód błyskawicznie, żeby jego kolega nie zdążył dobyć rewolweru. Murzyn zadał cios brzytwą, ale niebywały refleks Neriego pozwolił mu odeprzeć uderzenie lewą dłonią. Prawą ręką zadał krótki, zaciekły cios latarką. Trafił Bainesa w bok głowy; kolana ugięły się pod nim komicznie, jakby był pijany. Brzytwa wypadła mu z ręki. Był całkiem bezwładny. Toteż drugi cios Neriego był niczym nieuzasadniony, jak później wykazało dochodzenie w komendzie policji oraz rozprawa karna na podstawie zeznań świadków i kolegi-policjanta. Neri spuścił latarkę na czubek czaszki Bainesa uderzeniem tak niewiarygodnie potężnym, że szkło latarki trzasnęło, a emaliowana osłona i sama żarówka rozleciały się po pokoju. Gruba aluminiowa rura latarki wygięła się i tylko tkwiące w środku baterie zapobiegły jej pęknięciu na dwoje. Jeden z przerażonych widzów, mieszkający w tej kamienicy Murzyn, który później zeznawał przeciwko Neriemu, zawołał:
– O rany, ale ten czarnuch miał twardą głowę!
Ale głowa Bainesa nie była dostatecznie twarda. Cios wgniótł mu czaszkę. Zmarł w dwie godziny później w harlemskim szpitalu.
Albert Neri był jedynym człowiekiem, który się zdumiał, kiedy komenda policji oskarżyła go o nadużycie siły. Został zawieszony i wniesiono przeciwko niemu sprawę karną. Oskarżono go o zabójstwo, za co groziła kara od roku do dziesięciu lat więzienia. W owym momencie wypełniło go uczucie takiego zawodu, wściekłości i nienawiści do całego społeczeństwa, że było mu wszystko jedno. Ośmielili się sądzić go jak zbrodniarza! Żeby ośmielili się wsadzać go do więzienia za zabicie takiego bydlaka jak ten murzyński alfons! Żeby nic ich nie obchodziła ta kobieta i mała dziewczynka, które były pociachane, zeszpecone na całe życie i jeszcze leżały w szpitalu!
Nie lękał się więzienia. Uważał, że ponieważ był policjantem, a zwłaszcza z uwagi na naturę jego postępku, będzie dobrze traktowany. Kilku jego kumpli z policji już go zapewniło, że porozmawiają z przyjaciółmi. Tylko ojciec jego żony, przebiegły Włoch starej daty, który miał w Bronksie sklep z rybami, zdawał sobie sprawę, że taki człowiek jak Albert Neri ma małe szanse przeżycia roku w więzieniu. Któryś ze współwięźniów mógł go zabić, a jeśli nie, było niemal pewne, że on sam któregoś zabije. Wiedziony poczuciem winy, że jego córka porzuciła dobrego męża przez jakieś babskie fochy, teść Neriego wykorzystał swoje kontakty z Rodziną Corleone (płacił za ochronę jednemu z jej przedstawicieli i dostarczał w prezencie najlepsze ryby) i zwrócił się do niej z prośbą o wstawiennictwo.
Rodzina Corleone wiedziała o Albercie Nerim. Był po trosze legendą jako sprawiedliwie twardy policjant; zyskał sobie pewną reputację człowieka, którego nie należy lekceważyć, człowieka, który potrafi budzić strach własną osobą, niezależnie od noszonego munduru i usankcjonowanej broni. Rodzina Corleone zawsze interesowała się takimi ludźmi. Fakt, że był policjantem, nie miał większego znaczenia. Wielu młodych wyruszało niewłaściwą drogą ku swemu prawdziwemu przeznaczeniu. Czas i losy zazwyczaj prostowały ich ścieżki.
To Pete Clemenza, mający nosa do dobrego personelu, skierował uwagę Toma Hagena na sprawę Neriego. Hagen przestudiował odpisy oficjalnych akt policyjnych i wysłuchał Clemenzy.
– Może mamy tu drugiego Lucę Brasi – powiedział.
Clemenza energicznie kiwnął głową. Chociaż był bardzo opasły, nie miał w twarzy ani śladu zwykłej dobrotliwości tłuściocha.
– Myślę dokładnie tak samo. Mike powinien zapoznać się z tą sprawą osobiście.
I tak się zdarzyło, że zanim przeniesiono Alberta Neri z aresztu tymczasowego na północ stanu, tam, gdzie miało być jego stałe miejsce pobytu, zawiadomiono go, że sędzia rozpatrzył ponownie jego sprawę w oparciu o nowe informacje i zaprzysiężone oświadczenia, przedłożone przez wysokich urzędników policji. Wyrok mu zawieszono i został wypuszczony na wolność.
Albert Neri nie był głupcem, a jego teść mimozą. Neri dowiedział się, co się stało, i spłacił dług wobec teścia, wyrażając zgodę na rozwód z Ritą. Następnie wybrał się do Long Beach, ażeby podziękować swojemu dobroczyńcy. Ma się rozumieć, przedtem poczyniono odpowiednie kroki. Michael przyjął go w swojej bibliotece.
Neri wyraził podziękowanie oficjalnym tonem i był zaskoczony i uradowany serdecznością, z jaką Michael to przyjął.
– Do diabła, nie mogłem pozwolić, żeby zrobili coś podobnego rodakowi z Sycylii – stwierdził Michael. – Powinni byli dać panu jakiś cholerny medal. Ale tych przeklętych polityków nic nie obchodzi, poza grupami nacisku. Słuchaj pan, nigdy bym w to nie wkroczył, gdybym wszystkiego nie sprawdził i nie przekonał się, jak paskudnie pana potraktowali. Jeden z moich ludzi rozmawiał z pańską siostrą, i powiedziała nam, jak pan się zawsze troszczył o nią i jej chłopaka, jak pan go podciągnął, nie dopuścił, żeby zszedł na złą drogę. Pański teść mówi, że pan jest najfajniejszy gość na świecie. A to jest rzadkie. – Michael taktownie nie wspomniał nic o porzuceniu Neriego przez żonę.
Rozmawiali jakiś czas. Neri był zawsze człowiekiem małomównym, ale stwierdził, że zwierza się Michaelowi Corleone. Michael był od niego starszy zaledwie o jakieś pięć lat, ale Neri rozmawiał z nim tak, jakby był dużo starszy, o tyle starszy, że mógłby być jego ojcem. Wreszcie Michael powiedział:
– Nie ma sensu wyciągać pana z więzienia, a potem zostawiać na lodzie. Mogę panu załatwić jakąś pracę. Mam interesy w Las Vegas, z pańskim doświadczeniem mógłby pan zająć się bezpieczeństwem w hotelu. Albo gdyby pan miał ochotę założyć jakiś mały interes, mógłbym szepnąć słówko w banku, żeby dali panu pożyczkę.
Neriego ogarnęło pełne wdzięczności zakłopotanie. Odmówił z godnością, po czym dodał:
– Zresztą mając zawieszenie wyroku muszę pozostawać pod jurysdykcją sądu.
Michael odparł żywo:
– To wszystko są bzdurne drobiazgi, ja mogę to załatwić. Niech pan zapomni o tym nadzorze, a żeby banki nie grymasiły, każę wyciągnąć pańską żółtą kartę.
Żółta karta była policyjnym rejestrem przestępstw kryminalnych popełnionych przez danego człowieka. Zazwyczaj przedkładano ją sędziemu, kiedy zastanawiał się, jaki wyrok wymierzyć oskarżonemu przestępcy. Neri dostatecznie długo pracował w policji, by wiedzieć, że wielu opryszków oczekujących wyroku zostało potraktowanych łagodnie przez sędziego, ponieważ przekupiony policyjny wydział rejestrów przedłożył mu czystą żółtą kartę. Nie był zdziwiony, że Michael Corleone może to zrobić, natomiast zdziwił się, że chce sobie zadać dla niego tyle trudu.
– Jeżeli będę potrzebował pomocy, skontaktuję się z panem.
– Doskonale, doskonale – odrzekł Michael. Spojrzał na zegarek i Neri uznał to za odprawę. Wstał, szykując się do odejścia. I znowu czekała go niespodzianka.
– Pora na obiad – powiedział Michael. – Niech pan zje coś ze mną i moją rodziną. Ojciec mówił, że chciałby pana poznać. Przejdziemy do jego domu. Matka powinna mieć trochę przysmażanej papryki, jajka i kiełbaski. W prawdziwym sycylijskim stylu.
Było to najprzyjemniejsze popołudnie, jakie Albert Neri spędził, odkąd był małym chłopcem, od czasów poprzedzających śmierć rodziców, kiedy miał zaledwie piętnaście lat. Don Corleone był niezwykle miły i ucieszył się usłyszawszy, że rodzice Neriego pochodzili z wioski położonej o kilka minut drogi od jego własnej. Rozmowa była przyjemna, jedzenie wyborne, wino soczyście czerwone. Neriego uderzyła myśl, że wreszcie jest naprawdę wśród swoich. Rozumiał, że jest tylko przypadkowym gościem, ale czuł, że mógłby znaleźć sobie stałe miejsce i być szczęśliwym w takim świecie.
Michael i don odprowadzili go do samochodu. Don uścisnął mu dłoń.
– Świetny z pana chłopak. Mojego tu obecnego syna, Michaela, uczyłem handlu oliwą. Ja się starzeję, chcę się wycofać. A on przychodzi do mnie i powiada, że chce interweniować w tej pana drobnej sprawie. Mówię mu, żeby dalej się uczył o oliwie. Ale nie chce mi dać spokoju. Powiada: jest jeden fajny chłop, Sycylijczyk, i robią mu takie świństwo. I nie ustępował, nie dawał mi spokoju, dopóki sam się tym nie zainteresowałem. Mówię to panu dlatego, żeby potwierdzić, że miał słuszność. Teraz, kiedy pana poznałem, cieszę się, że zadaliśmy sobie ten trud. Więc jeżeli możemy jeszcze coś dla pana zrobić, niech pan tylko poprosi. Rozumie pan? Jesteśmy do pańskich usług.
(Wspominając uprzejmość dona, Neri żałował, że ten wspaniały człowiek nie żyje i nie zobaczy, jaka usługa zostanie wyświadczona tego dnia).
Neriemu potrzeba było niespełna trzech dni, aby powziąć decyzję. Rozumiał, że się o niego ubiegano, ale zrozumiał też coś więcej. Że Rodzina Corleone pochwalała ten jego czyn, za który społeczeństwo go potępiło i ukarało. Że Rodzina Corleone go ceni, a społeczeństwo nie. Zrozumiał, że będzie mu lepiej w świecie stworzonym przez Corleone’ów niż w świecie zewnętrznym. I zrozumiał, że Rodzina Corleone jest w swoim węższym zakresie potężniejsza.
Odwiedził ponownie Michaela i wyłożył karty na stół. Nie chce pracować w Vegas, ale przyjąłby pracę dla Rodziny w Nowym Jorku. Jasno przedstawił swoją lojalność. Michael był wzruszony, to Neri widział. Doszli do porozumienia. Ale Michael nalegał, żeby Neri najpierw zrobił sobie wakacje w Miami, w tamtejszym hotelu Rodziny, z pokryciem wszystkich kosztów i miesięczną pensją wypłaconą z góry, ażeby mógł mieć gotówkę niezbędną do zabawienia się jak należy.
Wakacje te były dla Neriego pierwszym posmakiem luksusu. Personel hotelu opiekował się nim specjalnie, powtarzając: „A, pan jest przyjacielem Michaela Corleone”. Wiadomość ta się rozeszła. Dostał jeden ze zbytkownych apartamentów, a nie skromny mały pokój, którym można by zbyć ubogiego krewnego. Kierownik nocnego klubu w hotelu dostarczał mu pięknych dziewczyn. Kiedy Neri wrócił do Nowego Jorku, miał zupełnie odmienny pogląd na życie.
Został wcielony do regime’u Clemenzy i starannie wypróbowany przez tego mistrzowskiego znawcę kadr. Trzeba było przedsięwziąć pewne środki ostrożności. Bądź co bądź był niegdyś policjantem. Ale wrodzona drapieżność Neriego przezwyciężyła wszelkie skrupuły, jakie mógł mieć co do faktu, że znalazł się po drugiej stronie barykady. W niecały rok wykazał się. Nie było już dla niego odwrotu.
Clemenza piał z zachwytu na jego temat. Neri to był fenomen, nowy Luca Brasi. Będzie lepszy niż Luca, chełpił się Clemenza. Wszak Neri to było jego odkrycie. Fizycznie ten człowiek był cudem. Miał taki refleks i koordynację, że mógłby być drugim Joe’em di Maggio. Clemenza wiedział też, że Neri nie jest człowiekiem nadającym się do pokierowania przez kogoś takiego jak on. Neri miał więc być odpowiedzialny bezpośrednio przed Michaelem Corleone, z Tomem Hagenem jako niezbędnym buforem. Był „specjalny” i jako taki otrzymywał wysoką pensję, ale nie miał własnego źródła utrzymania – bukmacherki czy silnorękich operacji. Widać było wyraźnie, że żywi ogromny szacunek dla Michaela Corleone, i któregoś dnia Hagen powiedział żartem do Michaela:
– No, teraz masz swojego Lucę.
Michael kiwnął głową. To on tego dokonał. Albert Neri był mu oddany na śmierć i życie. A oczywiście tej sztuki nauczył Michaela sam don. Ucząc się interesów, spędzając długie dnie pod kuratelą ojca, Michael zapytał go kiedyś:
– Jak to się stało, że używałeś takiego typa, jak Luca Brasi? Takiego zwierzęcia?
Don przystąpił wtedy do pouczenia syna.
– Są na tym świecie ludzie – mówił – którzy chodzą, dopraszając się śmierci. Musiałeś ich zauważyć. Awanturują się przy grze, wyskakują rozwścieczeni z samochodów, jeżeli ktoś choćby obtarł im błotnik, upokarzają i maltretują ludzi, których możliwości nie znają. Widziałem kiedyś takiego głupca, który umyślnie rozjuszył grupę niebezpiecznych typów, będąc samemu bez żadnych środków ochrony. To są faceci, którzy wędrują po świecie, wołając: „Zabijcie mnie!”. Zawsze znajdzie się ktoś gotowy spełnić ich prośbę. Co dzień czytamy o tym w gazetach. Ma się rozumieć, tacy ludzie wyrządzają też innym wiele złego.
Luca Brasi był takim człowiekiem. Ale był tak nadzwyczajny, że przez długi czas nikt nie mógł go zabić. Większość tych ludzi nas nie interesuje, ale taki Brasi jest potężną bronią. Sęk w tym, że ponieważ nie boi się śmierci, a nawet jej szuka, trzeba się stać jedyną osobą na świecie, z której ręki naprawdę nie chce zginąć. Czuje tylko ten jeden lęk: nie przed śmiercią, ale że właśnie ty możesz być tym, który go zabije. Wtedy jest twój.
Była to jedna z najcenniejszych nauk, jakich don udzielił mu przed śmiercią, i Michael wykorzystał ją, aby Neriego uczynić swoim Lucą Brasim.
I wreszcie teraz Albert Neri, samotny w swoim mieszkaniu w Bronksie, miał znowu włożyć mundur policyjny. Wyszczotkował go starannie. Z kolei miał wyglansować kaburę. No i jego policyjna czapka: trzeba było wyczyścić daszek. Wypastować grube czarne buty. Neri pracował z ochotą. Znalazł swoje miejsce w świecie, Michael Corleone miał do niego bezwzględne zaufanie i dzisiaj miał tego zaufania nie zawieść.
Tego samego dnia dwie limuzyny stanęły na placyku w Long Beach. Jeden z tych dużych samochodów czekał, ażeby zawieźć na lotnisko Connie Corleone, jej matkę i dwoje dzieci. Rodzina Carla Rizzi miała wyjechać na wakacje do Las Vegas przed przeprowadzką na stałe do tego miasta. Michael wydał Carlowi taki rozkaz, nie bacząc na protesty Connie. Nie zamierzał wyjaśniać, że chce wyprawić wszystkich z ośrodka przed spotkaniem Rodzin Corleone i Barzinich. W istocie to spotkanie było ściśle tajne. Wiedzieli o nim jedynie szefowie Rodziny.
Druga limuzyna miała zawieźć Kay i dzieci do New Hampshire, w odwiedziny do jej rodziców. Michael musiał pozostać w ośrodku; miał sprawy zbyt pilne, aby wyjechać.
Poprzedniego wieczora dał także znać Carlowi Rizzi, że życzy sobie, aby pozostał w ośrodku przez kilka dni, że będzie mógł pojechać do żony i dzieci pod koniec tygodnia. Connie była wściekła. Usiłowała porozumieć się z Michaelem telefonicznie, ale wyjechał wtedy do miasta. Teraz jej oczy szukały go wszędzie, ale zamknął się z Tomem Hagenem i nie wolno było mu przeszkadzać. Connie ucałowała Carla na pożegnanie, kiedy ją odprowadził do limuzyny.
– Jeżeli nie przyjedziesz za dwa dni, wrócę po ciebie – zagroziła mu.
Obdarzył ją uprzejmym mężowskim uśmiechem seksualnego porozumienia.
– Przyjadę.
Wychyliła się przez okno samochodu.
– Jak myślisz, po co Michael cię potrzebuje? – spytała. Stroskane zmarszczenie brwi sprawiło, że wyglądała staro i niepociągająco. Carlo wzruszył ramionami.
– Obiecywał mi dobry interes. Może to o tym chce pomówić. Tak przynajmniej dawał do zrozumienia. – Carlo nie wiedział o spotkaniu z Rodziną Barzinich, naznaczonym na ten wieczór.
– Naprawdę, Carlo? – spytała skwapliwie Connie.
Carlo kiwnął głową uspokajająco. Limuzyna ruszyła przez bramę ośrodka.
Dopiero kiedy pierwszy samochód odjechał, zjawił się Michael, aby pożegnać Kay i dwoje swych dzieci. Carlo też podszedł, życząc Kay szczęśliwej podróży i przyjemnych wakacji. Wreszcie i druga limuzyna ruszyła i wyjechała za bramę. Michael powiedział:
– Przykro mi, że musiałem cię tu zatrzymać, Carlo. To nie potrwa dłużej niż parę dni.
– Nic nie szkodzi – odrzekł pospiesznie Carlo.
– To dobrze. Bądź pod telefonem, zadzwonię do ciebie, kiedy będę gotowy. Muszę przedtem zebrać parę informacji. Okay?
– Jasne, Mike, jasne – odrzekł Carlo. Poszedł do swego domu, zatelefonował do kochanki, którą trzymał dyskretnie w Westbury, i obiecał, że postara się przyjechać do niej późnym wieczorem. Następnie zasiadł z butelką whisky i czekał. Czekał długo. Wkrótce po dwunastej w południe zaczęły nadjeżdżać przez bramę samochody. Widział, że z jednego wysiadł Clemenza, a z innego, nieco później, Tessio. Obydwóch wprowadził do domu Michaela jeden z członków obstawy. Clemenza odjechał po paru godzinach, ale Tessio się nie pokazał.
Carlo wyszedł pospacerować po placyku, ażeby łyknąć trochę powietrza, ale nie dłużej niż na dziesięć minut. Znał dobrze wszystkich strażników pełniących służbę w ośrodku, z niektórymi nawet się przyjaźnił. Jednakże, ku jego zdumieniu, żaden z dzisiejszych strażników nie był mu znany. Co jeszcze bardziej zaskakujące, człowiekiem pilnującym bramy był Rocco Lampone, a Carlo wiedział, że Rocco ma zbyt wysoką rangę w Rodzinie, aby pełnić tak poślednie obowiązki, chyba że zanosiło się na coś niezwykłego.
Rocco uśmiechnął się do niego przyjaźnie i powiedział:
– Hallo! – Carlo miał się na baczności. Rocco rzekł:
– O, myślałem, że jedziesz na wakacje z donem?
Carlo wzruszył ramionami.
– Mike chce, żebym tu posiedział parę dni. Ma dla mnie coś do roboty.
– Aha – rzekł Rocco Lampone. – Dla mnie też. I kazał mi pilnować bramy. No cóż, psiakrew, on jest szefem.
Jego ton dawał do zrozumienia, że Michael nie jest taki jak jego ojciec; był odrobinę lekceważący. Carlo to zignorował.
– Mike wie, co robi – stwierdził. Rocco przyjął tę wymówkę w milczeniu. Carlo pożegnał go i wrócił do domu. Coś się szykowało, ale Rocco nie wiedział, co.
Michael stał w oknie salonu i obserwował Carla spacerującego dokoła placyku. Hagen przyniósł mu kieliszek mocnego koniaku. Michael popijał go z wdzięcznością. Stojąc za nim, Hagen powiedział łagodnie:
– Mike, musisz ruszać. Już czas.
Michael westchnął.
– Chciałbym, żeby nie stało się to tak prędko. I żeby ojciec pożył trochę dłużej.
– Wszystko dobrze pójdzie – rzekł Hagen. – Jeżeli ja się nie potknąłem, to nikt tego nie zrobił. Przygotowałeś to naprawdę świetnie.
Michael odwrócił się od okna.
– Stary w dużej mierze to zaplanował. Nie zdawałem sobie sprawy, jaki był mądry. Ale ty pewnie wiesz.
– Nie ma takiego jak on – powiedział Hagen. – Ale to jest piękne. Pierwszorzędne. Więc widocznie też nie jesteś taki zły.
– Zobaczymy, co będzie – rzekł Michael. – Czy Tessio i Clemenza są w ośrodku?
Hagen kiwnął głową. Michael dopił koniak.
– Przyślij do mnie Clemenzę. Wydam mu instrukcje osobiście. Tessia w ogóle nie chcę widzieć. Powiedz mu, że za jakieś pół godziny będę gotów jechać z nim na spotkanie z Barzinim. Ludzie Clemenzy zajmą się nim potem.
Hagen zapytał oględnie:
– Nie ma sposobu zdjąć Tessia z haka?
– Żadnego – odparł Michael.
Na północy stanu, w mieście Buffalo, niewielka pizzeria na bocznej ulicy była przepełniona. Kiedy minęły godziny obiadowe, ruch wreszcie zelżał; człowiek stojący za kontuarem zdjął z okna okrągłą blaszaną tacę z paroma pozostałymi płatami pizzy i postawił ją na półce ogromnego ceglanego pieca. Zajrzał do środka, sprawdzając piekące się tam ciasto. Ser jeszcze nie zaczął pokrywać się pęcherzykami. Kiedy obrócił się do lady, która pozwalała mu obsługiwać ludzi na ulicy, zobaczył stojącego tam młodego, energicznie wyglądającego człowieka. Człowiek ten poprosił:
– Daj mi pan porcję.
Właściciel pizzerii wziął drewnianą szuflę i wsunął jeden z zimnych płatów pizzy do pieca, żeby go podgrzać. Klient, zamiast poczekać na zewnątrz, postanowił wejść do środka, by go tam obsłużono. Lokal był teraz pusty. Właściciel otworzył piec, wyjął gorącą pizzę i podał ją na papierowym talerzu. Jednakże klient, zamiast za nią zapłacić, wpatrywał się w niego bacznie.
– Słyszałem, że pan ma fajny tatuaż na piersiach – powiedział. – Widzę nad koszulą jego kawałek, może byś pan pokazał resztę?
Właściciel zamarł. Był jak sparaliżowany.
– Rozepnij pan koszulę – poprosił klient.
Właściciel potrząsnął głową.
– Nie mam żadnego tatuażu – zaprzeczył po angielsku z silnym akcentem. – Ma go ten, co tu pracuje wieczorem.
Klient zaśmiał się. Był to śmiech nieprzyjemny, chrapliwy, wymuszony.
– No, jazda, rozepnij pan koszulę, niech to zobaczę.
Właściciel zaczął się cofać w głąb sklepu, chcąc się skryć za ogromnym piecem. Ale klient podniósł rękę nad kontuar. Miał w niej rewolwer. Wystrzelił. Kula trafiła właściciela w pierś i rzuciła nim o piec. Klient strzelił powtórnie i właściciel osunął się na podłogę. Klient obszedł kontuar, wyciągnął rękę i szarpnął guziki koszuli. Pierś była zalana krwią, ale tatuaż widoczny – spleceni w uścisku kochankowie, przebici nożem. Właściciel z trudem podniósł rękę, jakby chcąc się zasłonić. Rewolwerowiec powiedział:
– Fabrizzio, Michael Corleone przesyła ci pozdrowienia.
Wyciągnął rewolwer, tak że wylot lufy był ledwie o parę cali od czaszki właściciela, i nacisnął spust. Potem wyszedł ze sklepu. Przy krawężniku czekał samochód z otwartymi drzwiami. Wskoczył do niego i wóz szybko odjechał.
Rocco Lampone zdjął słuchawkę telefonu zamontowanego na jednym z żelaznych słupów bramy. Usłyszał czyjś głos mówiący: – Twoja paczka gotowa – i szczęknięcie, kiedy rozmówca się rozłączył. Rocco wsiadł do samochodu i wyjechał z ośrodka. Przeciął szosę Jones Beach, tę samą, na której zabito Sonny’ego Corleone, i dojechał do stacji kolejowej Wantagh. Tam zaparkował wóz. Czekał na niego inny samochód z dwoma ludźmi w środku. Ruszyli do motelu położonego o dziesięć minut drogi dalej przy autostradzie Sunrise i skręcili na jego dziedziniec. Rocco Lampone, pozostawiwszy w wozie swoich dwóch ludzi, poszedł do jednego z małych bungalowów. Jednym kopniakiem wysadził jego drzwi z zawiasów i skoczył do środka.
Phillip Tattaglia, siedemdziesięcioletni i goły jak niemowlę, stał nad łóżkiem, na którym leżała młoda dziewczyna. Gęsta czupryna Phillipa Tattaglii była kruczoczarna, lecz owłosienie jego krocza stalowoszare. Jego ciało miało miękką pulchność ptaka. Rocco wpakował mu cztery kule, wszystkie w brzuch. Potem zawrócił i pobiegł do samochodu. Dwaj mężczyźni wysadzili go na stacji Wantagh. Wsiadł do swojego wozu i wrócił do ośrodka. Wszedł zobaczyć się na chwilę z Michaelem Corleone, po czym ukazał się znowu i zajął swoje stanowisko przy bramie.
Albert Neri, sam w swoim mieszkaniu, skończył przygotowywać mundur. Powoli go włożył – spodnie, koszulę, krawat, kurtkę i pas z rewolwerem. Nie zdał rewolweru, kiedy go zawieszono, a przez jakieś administracyjne przeoczenie nie kazano mu oddać odznaki. Clemenza dostarczył mu nowy specjalny policyjny rewolwer kaliber.38, którego nie można było wytropić. Neri rozłożył go, naoliwił, sprawdził kurek, złożył na powrót, nacisnął spust. Załadował bębenek i był gotowy do wyjścia.
Włożył czapkę policyjną do grubej papierowej torby, po czym narzucił na siebie cywilny płaszcz, by zakryć mundur. Sprawdził zegarek. Jeszcze piętnaście minut do chwili, gdy samochód będzie na niego czekał na dole. Ten kwadrans spędził na sprawdzaniu w lustrze swojego wyglądu. Nie było żadnej wątpliwości. Wyglądał na prawdziwego policjanta.
Wóz czekał z dwoma ludźmi Lampone’a na przednim siedzeniu. Neri usiadł z tyłu. Kiedy auto ruszyło do centrum, opuściwszy dzielnicę, w której mieszkał, zrzucił płaszcz i pozostawił go na podłodze samochodu. Rozerwał papierową torbę i nałożył na głowę policyjną czapkę.
U zbiegu Pięćdziesiątej Piątej Ulicy i Piątej Alei wóz podjechał do krawężnika i Neri wysiadł. Ruszył przed siebie. Dziwnie się czuł, będąc znowu w mundurze, patrolując ulice tak, jak to robił tyle razy. Ludzi były tłumy. Szedł w stronę centrum, aż znalazł się przed Rockefeller Center, naprzeciwko katedry Św. Patryka. Po swojej stronie Piątej Alei spostrzegł limuzynę, której wypatrywał. Stała samotnie między całym szeregiem czerwonych znaków zakazujących parkowania i postoju. Neri zwolnił kroku. Było jeszcze za wcześnie. Przystanął, żeby napisać coś w swojej książeczce mandatowej, po czym ruszył dalej. Znalazł się obok limuzyny. Postukał w błotnik pałką. Kierowca podniósł wzrok ze zdziwieniem. Neri wskazał pałką znak zabraniający postoju i skinął na kierowcę, żeby odjechał. Kierowca odwrócił głowę.
Neri zszedł na jezdnię i stanął przy otwartym oknie kierowcy. Był to groźnie wyglądający zbir, akurat taki, jakich uwielbiał łamać. Neri powiedział rozmyślnie obraźliwie:
– Okay, panie mądry, chcesz, żebym ci wetknął mandat w dupę, czy też stąd spłyniesz?
Kierowca odrzekł obojętnie:
– Lepiej pan sprawdź w swoim komisariacie. Daj mi pan mandat, jeżeli to panu sprawi przyjemność.
– Zjeżdżaj stąd, do cholery – zagroził Neri – albo cię wywlokę z tego wozu i stłukę ci tyłek.
Kierowca wydobył jak za zaklęciem banknot dziesięciodolarowy, złożył go jedną ręką w mały kwadracik i spróbował wetknąć Neriemu za kurtkę. Neri wrócił na chodnik i kiwnął na kierowcę. Kierowca wysiadł z samochodu.
– Pokaż mi pan prawo jazdy i dowód rejestracyjny – powiedział Neri. Miał nadzieję, że zmusi kierowcę do odjechania za róg, ale teraz nie było już na to szans. Kątem oka dojrzał trzech niskich, przysadzistych mężczyzn schodzących po schodach budynku Plazy w stronę ulicy. Był to sam Barzini z dwoma gorylami, udający się na spotkanie z Michaelem Corleone. W chwili gdy Neri ich zobaczył, jeden z goryli odłączył się i podszedł pierwszy, by sprawdzić, co jest nie w porządku z samochodem Barziniego. Zapytał kierowcę:
– Co się dzieje?
Kierowca odrzekł krótko:
– Dostaję mandat, nie ma zmartwienia. Ten gość musi być nowy w komisariacie.
W tej chwili podszedł Barzini z drugim gorylem.
– Co znowu jest nie w porządku, do cholery?
Neri skończył wypisywać mandat i zwrócił kierowcy prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Potem włożył bloczek do tylnej kieszeni spodni i tym samym ruchem ręki wydobył swój special.38.
Wsadził trzy kule w masywną pierś Barziniego, zanim pozostali trzej ochłonęli na tyle, by rzucić się za jakąś osłonę. Tymczasem Neri pognał w tłum i za róg, gdzie czekał na niego samochód. Wóz popędził do Dziewiątej Alei i skręcił ku centrum. Koło Chelsea Park Neri, który zdjął czapkę, włożył płaszcz i zmienił ubranie, przesiadł się do innego, czekającego nań samochodu. Rewolwer i mundur policyjny zostawił w tamtym wozie. Miano się ich pozbyć. W godzinę później siedział bezpiecznie w ośrodku w Long Beach i rozmawiał z Michaelem Corleone.
Tessio siedział w kuchni dawnego domu dona i popijał kawę, kiedy przyszedł po niego Tom Hagen.
– Mike jest gotów. Może zadzwoń do Barziniego i przekaż mu, żeby już wyjeżdżał.
Tessio wstał i podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Wykręcił numer biura Barziniego w Nowym Jorku i powiedział krótko:
– Wyjeżdżamy do Brooklynu. – Odwiesił słuchawkę i uśmiechnął się do Hagena. – Mam nadzieję, że Michael zawrze dzisiaj dla nas jakiś dobry układ.
– Jestem pewien, że tak – odrzekł poważnie Hagen. Odprowadził Tessia z kuchni na placyk. Ruszyli ku domowi Michaela. Przy drzwiach zatrzymał ich jeden z członków obstawy.
– Szef mówi, że pojedzie osobnym wozem. I że macie jechać pierwsi.
Tessio zmarszczył brwi i obrócił się do Hagena.
– Psiakrew, przecież nie może tego robić. To spieprzy wszystkie moje przygotowania.
W tym momencie zjawili się koło nich trzej inni goryle. Hagen przemówił łagodnie:
– Ja też nie mogę z tobą jechać, Tessio.
Caporegime o twarzy łasicy zrozumiał w jednej sekundzie wszystko. I przyjął to. Miał chwilę fizycznej słabości, ale się opanował. Rzekł do Hagena:
– Powiedz Mike’owi, że to był tylko biznes, że jego samego zawsze lubiłem.
Hagen kiwnął głową.
– On to rozumie.
Tessio milczał przez chwilę, po czym zapytał cicho:
– Tom, nie możesz mnie zdjąć z haka? Przez wzgląd na dawne czasy?
Hagen potrząsnął głową.
– Nie mogę.
Patrzał, jak Tessia otoczyli goryle i poprowadzili go do czekającego samochodu. Zrobiło mu się trochę niedobrze. Tessio był niegdyś najlepszym żołnierzem Rodziny Corleone; stary don polegał na nim bardziej niż na kimkolwiek innym, z wyjątkiem Luki Brasi. Wielka szkoda, że człowiek tak inteligentny popełnił taki fatalny błąd w ocenie tak późno w życiu.
Carlo Rizzi, wciąż czekając na rozmowę z Michaelem, zaczął się denerwować wszystkimi tymi przyjazdami i odjazdami. Najwyraźniej działo się coś niezwykłego i wyglądało na to, że będzie pominięty. Zniecierpliwiony, zadzwonił do Michaela. Telefon odebrał ktoś z obstawy domu, poszedł po Michaela i wrócił z wiadomością, że Michael kazał Carlowi siedzieć spokojnie i że niedługo da mu znać.
Carlo zadzwonił ponownie do swojej kochanki i powiedział jej, że na pewno będzie mógł zabrać ją na późną kolację i spędzić z nią noc. Michael powiedział, że go niedługo wezwie, a to, co planował, nie mogło zająć więcej niż godzinę lub dwie. Potem jazda do Westbury zabrałaby jakieś czterdzieści minut. To było do zrobienia. Obiecał, że to zrobi, i udobruchał ją przymilnymi słówkami. Rozłączywszy się, postanowił od razu ubrać się odpowiednio, aby później nie tracić czasu. Właśnie naciągnął świeżą koszulę, kiedy zapukano do drzwi. Szybko wyrozumował sobie, że Mike próbował do niego zadzwonić, ale telefon był zajęty, więc po prostu kogoś przysłał. Podszedł do drzwi i otworzył je. Poczuł, że całe ciało drętwieje mu od okropnego, porażającego strachu. W progu stał Michael Corleone z twarzą tej śmierci, którą Carlo Rizzi często widywał w snach.
Za Michaelem Corleone stali Hagen i Rocco Lampone. Miny mieli poważne, jak ludzie, którzy przybyli z najwyższą niechęcią, aby przekazać przyjacielowi złą wiadomość. Wszyscy trzej weszli do domu i Carlo Rizzi zaprowadził ich do salonu. Przyszedłszy do siebie po pierwszym szoku, pomyślał, że miał atak nerwowy. Słowa Michaela sprawiły, iż zrobiło mu się naprawdę słabo, chwyciły go mdłości.
– Musisz odpowiedzieć za Santina – rzekł Michael.
Carlo milczał, udał, że nie rozumie. Hagen i Lampone rozeszli się pod przeciwległe ściany pokoju. Carlo i Michael stali naprzeciw siebie.
– Nadałeś Santina ludziom Barziniego – przypomniał Michael bezbarwnym głosem. – Ta mała farsa, którą odegrałeś z moją siostrą. Czy Barzini cię łudził, że to zwiedzie Corleone’a?
Carlo Rizzi przemówił w straszliwym lęku, bez godności, bez żadnej dumy:
– Przysięgam, że jestem niewinny. Przysięgam na głowy moich dzieci, że jestem niewinny. Mike, nie rób mi tego, proszę cię, nie rób mi tego.
Michael wyjaśnił spokojnie:
– Barzini nie żyje. Phillip Tattaglia tak samo. Chcę dzisiaj wyrównać wszystkie rachunki rodzinne. Więc nie mów mi, że jesteś niewinny. Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś przyznał się, co zrobiłeś.
Hagen i Lampone popatrzyli na Michaela ze zdumieniem. Pomyśleli, że nie jest jeszcze człowiekiem na miarę swojego ojca. Po co namawiać tego zdrajcę, żeby się przyznał do winy? Ta wina była już tak udowodniona, jak tylko podobną rzecz można udowodnić. Odpowiedź była oczywista. Widocznie Michael wciąż jeszcze nie był pewien swojej racji, wciąż się obawiał, że będzie niesprawiedliwy, wciąż nękała go ta odrobina niepewności, którą tylko wyznanie Carla Rizzi mogło rozproszyć.
Nadal nie było odpowiedzi. Michael rzekł prawie łagodnie:
– Nie bądź taki wystraszony. Myślisz, że zrobiłbym wdowę z mojej siostry? Myślisz, że moich siostrzeńców pozbawiłbym ojca? Bądź co bądź, jestem ojcem chrzestnym jednego z twoich chłopców. Nie, twoją karą będzie to, że nie dostaniesz pozwolenia na jakąkolwiek pracę dla Rodziny. Wsadzam cię do samolotu, którym polecisz do Vegas, do swojej żony i dzieci, a potem masz tam pozostać. Będę przysyłał Connie uposażenie. To wszystko. Ale nie mów dalej, że jesteś niewinny, nie obrażaj mojej inteligencji i nie złość mnie. Kto się do ciebie zwrócił: Tattaglia czy Barzini?
Carlo Rizzi, w swej rozpaczliwej nadziei przeżycia, oblany słodką falą ulgi, że nie zostanie zabity, wyszeptał:
– Barzini.
– W porządku – powiedział Michael. Skinął prawą ręką. – Teraz masz jechać. Czeka na ciebie samochód, który zawiezie cię na lotnisko.
Carlo wyszedł pierwszy, pozostali trzej mężczyźni tuż za nim. Była już noc, ale placyk, jak zwykle, jaśniał od reflektorów. Zajechał jakiś samochód. Carlo zobaczył, że to jego własny. Kierowcy nie poznał. Ktoś siedział na tylnym siedzeniu, ale od drugiej strony. Lampone otworzył przednie drzwi i dał znak Carlowi, by wsiadł. Michael obiecał:
– Zadzwonię do twojej żony, że już jesteś w drodze.
Carlo wsiadł do samochodu. Jego jedwabna koszula była mokra od potu.
Wóz ruszył, zmierzając szybko ku bramie. Carlo zaczął obracać głowę, aby zobaczyć, czy zna siedzącego za nim człowieka. W tej chwili Clemenza, tak zmyślnie i zgrabnie jak mała dziewczynka opasująca wstążką głowę kotka, zarzucił Carlowi Rizzi linkę na szyję. Gładka linka, szarpnięta i ściągnięta potężnie przez Clemenzę, werżnęła się w skórę, ciało Carla Rizzi poderwało się jak ryba na wędce, ale Clemenza przytrzymał go mocno, zaciskając linkę, dopóki nie zwiotczało. Nagle w samochodzie rozszedł się wstrętny odór. Puściły zwieracze w ciele umierającego Carla. Clemenza dla pewności trzymał linkę zaciśniętą jeszcze parę minut, po czym ją zdjął i schował do kieszeni. Oparł się wygodnie o poduszki samochodu, gdyż zwłoki Carla osunęły się na drzwi. Po chwili Clemenza odkręcił okno, aby wywietrzyć fetor.
Zwycięstwo Rodziny Corleone było całkowite. W ciągu tych dwudziestu czterech godzin Clemenza i Lampone puścili w ruch swoje regime’y i pokarali tych, którzy wtargnęli w domenę Corleone’ów. Neriego wysłano, by objął dowodzenie nad regime’em Tessia. Bukmacherów Barziniego przepędzono, dwóch z najwyższych rangą silnorękich Barziniego zastrzelono, kiedy nikomu nie wadząc, dłubali sobie w zębach po obiedzie we włoskiej restauracji na Mulberry Street. Notoryczny kanciarz, fałszujący wyniki wyścigów kłusaków, też został zabity, gdy wracał do domu zgarnąwszy wieczorne wygrane na torze. Dwaj najwięksi lichwiarze z dzielnicy portowej zniknęli i znaleziono ich po paru miesiącach w bagnach New Jersey.
Tym jednym zaciekłym atakiem Michael Corleone wyrobił sobie reputację i przywrócił Rodzinie Corleone czołowe miejsce wśród Rodzin nowojorskich. Szanowano go nie tylko za mistrzostwo taktyczne, ale i dlatego, że niektórzy z głównych caporegime’ów Rodzin Tattagliów i Barzinich od razu przeszli na jego stronę.
Byłby to dla Michaela Corleone triumf absolutny, gdyby nie atak histerii jego siostry, Connie.
Connie przyleciała samolotem z matką, pozostawiwszy dzieci w Vegas. Powściągała swą wdowią boleść, dopóki auto nie zajechało do ośrodka. Wtedy, nim matka zdołała ją powstrzymać, pobiegła naprzeciwko, do domu Michaela Corleone. Wtargnęła do wnętrza i zastała w salonie Michaela z Kay. Kay chciała do niej podejść, pocieszyć ją i objąć w siostrzanym uścisku, lecz zatrzymała się, gdy Connie poczęła krzyczeć na brata, miotając przekleństwa i wyrzuty.
– Ty parszywy draniu! – wrzeszczała. – Zabiłeś mi męża! Czekałeś, aż ojciec umrze i nikt nie będzie mógł cię powstrzymać, i zabiłeś go! Zabiłeś go! Obwiniałeś go o Sonny’ego, zawsze to robiłeś, wszyscy to robili. Ale o mnie nie pomyślałeś. Nigdy cię nie obchodziłam. I co ja teraz zrobię, co teraz zrobię? – zawodziła.
Dwaj ludzie z obstawy Michaela podeszli do niej z tyłu i czekali na jego rozkazy. Ale Michael stał nieporuszony i czekał, aż siostra skończy. Kay powiedziała wstrząśniętym głosem:
– Connie, jesteś zdenerwowana, nie mów takich rzeczy.
Connie przyszła do siebie po napadzie histerii. W jej głosie był zabójczy jad.
– Jak myślisz, dlaczego on był dla mnie taki zimny? Dlaczego trzymał Carla tutaj, w ośrodku? Przez cały czas wiedział, że zabije mojego męża. Ale nie śmiał tego zrobić, póki żył ojciec. Ojciec by mu nie pozwolił. On o tym wiedział. Po prostu czekał. A potem został ojcem chrzestnym naszego dziecka tylko po to, żeby nam zamydlić oczy. Łajdak bez serca. Myślisz, że znasz swojego męża? A wiesz, ilu ludzi pozabijał oprócz mojego Carla? Przeczytaj gazety. Barziniego, Tattaglię i innych. To mój brat kazał ich zabić.
Znowu wpadła w histerię. Usiłowała plunąć Michaelowi w twarz, ale zabrakło jej śliny.
– Zabierzcie ją do domu i wezwijcie doktora – polecił Michael. Dwaj goryle natychmiast chwycili Connie za ręce i wyciągnęli na dwór.
Kay była nadal wstrząśnięta, nadal przerażona. Zapytała męża:
– Dlaczego ona to wszystko powiedziała, Michael, co jej każe tak myśleć?
Michael wzruszył ramionami.
– To histeria.
Kay spojrzała mu w oczy.
– Michael, ale to nieprawda, proszę cię, powiedz, że to nieprawda.
Michael ze znużeniem potrząsnął głową.
– Jasne, że nieprawda. Po prostu mi uwierz, ten jeden raz pozwalam ci pytać o moje sprawy i daję ci odpowiedź. To nieprawda.
Nigdy nie był bardziej przekonywający. Patrzał jej prosto w oczy. Całe wzajemne zaufanie, jakie sobie wyrobili w ciągu małżeńskiego pożycia, wykorzystywał teraz, aby mu uwierzyła. I nie mogła wątpić dłużej. Uśmiechnęła się do niego ze skruchą i padła mu w objęcia, aby go ucałować.
– Obojgu nam się przyda coś wypić – stwierdziła. Poszła do kuchni po lód i tam usłyszała, że drzwi frontowe się otwierają. Wyszła z kuchni i zobaczyła Clemenzę, Neriego i Rocca Lampone, którzy wchodzili z ludźmi z obstawy. Michael był do niej obrócony tyłem, ale przesunęła się tak, że mogła go widzieć z profilu. W tej chwili Clemenza zwrócił się do jej męża, pozdrawiając go oficjalnie.
– Don Michaelu – odezwał się Clemenza.
Kay widziała, jak Michael stał, przyjmując ich hołd. Przypominał jej rzymskie posągi, posągi tych starożytnych cesarzy rzymskich, którzy na mocy boskiego prawa mieli władzę życia i śmierci nad swoimi bliźnimi. Jedną rękę oparł na biodrze, w profilu jego twarzy była zimna, dumna władczość, postawę miał niedbałą, zuchwale rozluźnioną, ciężar jego ciała wspierał się na jednej stopie, przed którą była lekko wysunięta druga. Przed nim stali caporegime’owie. W tym momencie Kay zrozumiała, że wszystko to, o co Connie oskarżała Michaela, było prawdą. Wróciła do kuchni i rozpłakała się.