Księga siódma

Rozdział 25

Kay Adams, po ukończeniu college’u, objęła posadę nauczycielki w szkole powszechnej w swoim rodzinnym mieście w New Hampshire. Przez pierwszych sześć miesięcy po zniknięciu Michaela telefonowała co tydzień do jego matki, pytając o niego. Pani Corleone zawsze była serdeczna i zawsze mówiła na zakończenie: „Jesteś bardzo miła dziewczyna. Ty zapomnij o Mike’u i znajdź sobie jakiegoś porządnego męża”. Kay nie była urażona jej szczerością i rozumiała, że pani Corleone kieruje się troską o nią – młodą dziewczynę w trudnej sytuacji.

Kiedy skończył się pierwszy semestr, postanowiła pojechać do Nowego Jorku, żeby kupić sobie jakieś porządne sukienki i zobaczyć się z dawnymi koleżankami z college’u. Zastanawiała się także nad znalezieniem tam jakiejś interesującej pracy. Prawie dwa lata żyła jak stara panna, czytała i wykładała, nie chciała się umawiać na randki, nie chciała w ogóle wychodzić, nawet przestała już dzwonić do Long Beach. Wiedziała, że nie będzie mogła tego dalej ciągnąć, była coraz bardziej rozdrażniona i nieszczęśliwa. Ale nadal wierzyła, że Michael do niej napisze albo prześle jej jakąś wiadomość. To, że tego nie robił, że tak nie ufał nawet jej, upokarzało ją i zasmucało.

Wsiadła do odchodzącego wcześnie pociągu i po południu zameldowała się w swoim hotelu. Jej przyjaciółki pracowały i nie chciała ich teraz niepokoić, zamierzała zadzwonić do nich wieczorem. A po męczącej podróży pociągiem nie miała nawet ochoty iść na zakupy. Samotne siedzenie w hotelu, wspomnienie tych wszystkich momentów, kiedy kochali się z Michaelem w pokojach hotelowych, napełniało ją uczuciem przygnębienia. I właśnie to bardziej niż cokolwiek innego nasunęło jej myśl zadzwonienia do matki Michaela, do Long Beach.

W telefonie odezwał się jakiś szorstki głos męski z typowym akcentem nowojorskim. Kay poprosiła panią Corleone. Po paru minutach milczenia usłyszała głos z silnym obcym akcentem, pytający, kto mówi.

Była trochę zakłopotana.

– Tu Kay Adams, proszę pani. Czy pani mnie pamięta?

– Jasne, jasne, że cię pamiętam – odrzekła pani Corleone. – Dlaczego już nie dzwonisz? Wyszłaś za mąż?

– O, nie – odparła Kay. – Tylko byłam zajęta. – Zaskoczyło ją to, iż matka była wyraźnie niezadowolona, że przestała telefonować. – Czy pani miała jakieś wiadomości od Michaela? Dobrze się czuje?

Na drugim końcu linii zapadło milczenie, po czym odezwał się mocny głos pani Corleone:

– Mike jest w domu. On do ciebie nie dzwonił? On się z tobą nie widział?

Kay poczuła skurcz w żołądku i upokarzającą chęć płaczu. Głos jej łamał się nieco, gdy pytała:

– Od jak dawna jest w domu?

– Od sześciu miesięcy – odrzekła pani Corleone.

– Aha, rozumiem – powiedziała Kay. I zrozumiała. Poczuła gorącą falę wstydu, iż matka Michaela wie, że syn potraktował ją tak lekceważąco. A potem ogarnął ją gniew. Gniew na Michaela, na jego matkę, gniew na wszystkich cudzoziemców, na tych Włochów, którzy nie mieli dość zwykłej uprzejmości, aby zachować pozory przyjaźni, nawet jeżeli miłosna przygoda się zakończyła. Czyż Michael nie wiedział, że będzie się martwiła o niego jak o przyjaciela, choćby nie chciał już dzielić z nią łoża, choćby już nie chciał się z nią ożenić? Czy myślał, że jest jedną z tych biednych, ciemnych włoskich dziewczyn, które mogą robić sceny albo popełnić samobójstwo, kiedy oddały swoje dziewictwo i potem zostały porzucone? Jednakże starała się mówić możliwie najchłodniejszym tonem.

– Rozumiem, bardzo pani dziękuję. Cieszę się, że Michael jest w domu i że dobrze się czuje. Po prostu chciałam się dowiedzieć. Nie będę więcej do pani dzwoniła.

Głos pani Corleone w telefonie był zniecierpliwiony, tak jakby nie usłyszała tego, co Kay mówiła.

– Ty chcesz zobaczyć Mikeya, to ty tu zaraz przyjedź. Zrób mu ładną niespodziankę. Weź taksówkę, a ja powiem temu, co stoi przy bramie, żeby za ciebie zapłacił. Ty powiedz taksówkarzowi, że dostanie dwa razy tyle, co na liczniku, bo inaczej nie będzie chciał jechać aż do Long Beach. Ale mu nie płać. Ten człowiek mojego męża przy bramie zapłaci za taksówkę.

– Tego nie mogę zrobić, proszę pani – powiedziała Kay zimno. – Gdyby Michael chciał się ze mną zobaczyć, zadzwoniłby do mnie już przedtem. Widocznie nie chce odnowić naszej znajomości.

Głos pani Corleone zabrzmiał szorstko w telefonie.

– Ty jesteś bardzo miła dziewczyna, ty masz ładne nogi, ale ty nie masz za dobrze w głowie. – Zachichotała. – Przyjedź ty do mnie, nie do Mikeya. Chcę z tobą pogadać. Ty przyjedź zaraz. I nie płać taksówki. Ja czekam na ciebie.

Telefon szczęknął. Pani Corleone odłożyła słuchawkę.

Kay mogła zadzwonić powtórnie i powiedzieć, że nie przyjedzie, ale wiedziała, że musi zobaczyć się z Michaelem, pomówić z nim, choćby to miała być tylko grzecznościowa rozmowa. Jeżeli przebywał teraz jawnie w domu, to znaczyło, że już nic mu nie grozi, że może żyć normalnie. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła się przygotowywać na spotkanie z nim. Bardzo starannie zrobiła sobie makijaż i ubrała się. Kiedy już była gotowa do wyjścia, spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Czy wygląda przystojniej niż wówczas, gdy Michael zniknął? Czy też wyda mu się niepociągająca i postarzała? Figurę teraz miała bardziej kobiecą, biodra bardziej zaokrąglone, piersi pełniejsze, Włosi podobno to lubią, choć Michael zawsze mówił, iż zachwyca go, że jest taka szczupła. Zresztą to nie było ważne, Michael najwyraźniej nie chciał już mieć z nią nic wspólnego, bo inaczej byłby z całą pewnością zadzwonił w ciągu tych sześciu miesięcy, które spędził w domu.

Zatrzymany taksówkarz nie chciał jej zawieźć do Long Beach, dopóki nie obdarzyła go miłym uśmiechem i nie powiedziała, że zapłaci dwa razy więcej niż będzie na liczniku. Jazda trwała prawie godzinę, a ośrodek w Long Beach zmienił się, odkąd widziała go ostatnio. Dokoła było żelazne ogrodzenie, a wejście zamykała żelazna brama. Otworzył ją mężczyzna w marynarskich spodniach i białej kurtce na czerwonej koszuli; wetknął głowę do taksówki, żeby odczytać licznik, po czym dał kierowcy kilka banknotów. Kiedy Kay zobaczyła, że ten nie protestuje i jest zadowolony z zapłaty, wysiadła i poszła przez placyk do głównego domu.

Drzwi otworzyła sama pani Corleone i powitała Kay gorącym uściskiem, który ją zaskoczył. Potem przypatrzyła się Kay taksującym wzrokiem.

– Piękna z ciebie dziewczyna – orzekła krótko. – Mam głupich synów.

Pociągnęła Kay do środka i zaprowadziła ją do kuchni, gdzie stał już półmisek z jedzeniem, a na piecu perkotał imbryk kawy.

– Michael wraca do domu już niedługo – powiedziała. – Ty mu zrobisz niespodziankę.

Zasiadły razem i starsza pani zmusiła Kay do jedzenia, jednocześnie zadając jej pytania z wielkim zaciekawieniem. Była zachwycona, że Kay jest nauczycielką, że przyjechała do Nowego Jorku odwiedzić dawne przyjaciółki i że ma dopiero dwadzieścia cztery lata. Kiwała głową, tak jakby wszystkie fakty zgadzały się z jakimiś własnymi szczegółowymi danymi w jej umyśle. Kay była tak zdenerwowana, że tylko odpowiadała na pytania, nie mówiąc nic poza tym.

Zobaczyła go najpierw przez okno kuchenne. Przed dom zajechał samochód, z którego wysiedli jacyś dwaj mężczyźni. A potem Michael. Wyprostował się i zamienił parę słów z jednym z nich. Widziała jego profil, ten lewy. Twarz była poharatana, wgnieciona, jak twarz plastikowej lalki, którą kopnęło niesforne dziecko. Jakimś dziwnym sposobem nie zmniejszyło to w oczach Kay jego urody, a wzruszyło ją do łez. Widziała, że przyłożył śnieżnobiałą chustkę do ust i nosa i przytrzymał ją tak chwilę, kiedy obracał się, by wejść do domu.

Usłyszała otwieranie drzwi i jego kroki w korytarzu zbliżające się do kuchni, po czym ukazał się w progu i zobaczył ją oraz matkę. Zrazu wydawał się tym nieporuszony, ale potem uśmiechnął się lekko, przy czym okaleczona połowa twarzy nie pozwalała rozciągnąć się ustom. A Kay, która zamierzała powiedzieć tylko możliwie najchłodniej: „Hallo, jak się masz”, zsunęła się z krzesła, by pobiec w jego objęcia, wtulić mu twarz w ramię. Pocałował ją w wilgotny policzek, przytrzymał, dopóki nie przestała płakać, a potem poprowadził do samochodu, odprawił gestem ręki człowieka z obstawy i odjechał razem z Kay, która poprawiała swój makijaż po prostu ścierając chusteczką to, co z niego zostało.

– Wcale nie chciałam tego zrobić – odezwała się Kay. – Tylko że nikt mi nie powiedział, jak bardzo cię okaleczyli.

Michael roześmiał się i dotknął uszkodzonej strony twarzy.

– Idzie ci o to? To nic takiego. Tylko mam kłopoty z zatokami. Teraz, kiedy już jestem w domu, pewnie każę to wyreperować. Nie mogłem do ciebie pisać ani nic – powiedział Michael. – To musisz zrozumieć przede wszystkim.

– W porządku – odrzekła.

– Mam w mieście mieszkanie – mówił Michael. – Czy moglibyśmy tam pojechać, czy też wolisz kolację i drinka w restauracji?

– Nie jestem głodna – powiedziała Kay.

Przez chwilę jechali w milczeniu w stronę Nowego Jorku.

– Skończyłaś studia? – zapytał Michael.

– Tak – odparła Kay. – Teraz uczę w szkole powszechnej w moim rodzinnym mieście. Czy znaleźli tego człowieka, który naprawdę zabił policjanta, i dlatego mogłeś wrócić do domu?

Michael przez chwilę milczał.

– Tak, znaleźli – rzekł. – To było we wszystkich gazetach nowojorskich. Nie czytałaś o tym?

Kay roześmiała się z ulgą słysząc, iż Michael zaprzecza, że był mordercą.

– W naszym mieście dostajemy tylko „New York Timesa”. Pewnie to było zagrzebane gdzieś na osiemdziesiątej dziewiątej stronie. Gdybym o tym przeczytała, zadzwoniłabym wcześniej do twojej matki. – Przerwała, po czym rzekła: – To dziwne. Po tym, co mówiła twoja matka, byłam prawie pewna, że ty to zrobiłeś. I dopiero przed samym twoim przyjazdem, kiedy piłyśmy kawę, opowiedziała mi o tym zwariowanym człowieku, który się przyznał.

– Może matka z początku w to wierzyła.

– Twoja rodzona matka? – spytała Kay.

Michael uśmiechnął się.

– Matki są jak policjanci. Zawsze wierzą w najgorsze.

Michael zaparkował wóz w garażu, którego właściciel najwyraźniej go znał. Poprowadził Kay za róg do dosyć odrapanej kamienicy, która pasowała do obskurnego otoczenia. Michael miał klucz od drzwi frontowych i kiedy weszli do wnętrza, Kay zobaczyła, że jest urządzone równie kosztownie i komfortowo jak miejski dom jakiegoś milionera. Michael zaprowadził ją do mieszkania na piętrze, które składało się z ogromnego salonu, olbrzymiej kuchni oraz sypialni. W kącie salonu był barek; Michael zmieszał im obojgu drinki. Usiedli razem na sofie i Michael zaproponował spokojnie:

– Właściwie możemy pójść do sypialni.

Kay pociągnęła długi łyk trunku i uśmiechnęła się do niego.

– Tak – zgodziła się.

Dla Kay ich pieszczoty były prawie takie same jak dawniej, tyle że Michael był gwałtowniejszy, bardziej bezpośredni, nie taki czuły jak przedtem. Tak jakby miał się przed nią na baczności. Ale nie chciała narzekać. To przecież minie. Zabawna rzecz, mężczyźni są w takiej sytuacji bardziej wyczuleni – pomyślała. Miłość z Michaelem po dwóch latach nieobecności wydała jej się najnaturalniejszą rzeczą w świecie. Było tak, jakby w ogóle nie odjeżdżał.

– Mogłeś do mnie napisać, mogłeś mi zaufać – powiedziała przytulając się do niego. – Przestrzegałabym nowoangielskiej odmiany omerta. Wiesz, Jankesi także potrafią milczeć.

Michael zaśmiał się cicho w ciemnościach.

– Nigdy nie przypuszczałem, że będziesz czekała po tym, co zaszło.

– Nigdy nie wierzyłam, że zabiłeś tamtych dwóch – odparła Kay szybko. – Może tylko wtedy, kiedy twoja matka zdawała się tak myśleć. Ale w głębi serca nie wierzyłam. Znam cię za dobrze.

Dosłyszała, że Michael westchnął.

– Nieważne, czy to zrobiłem, czy nie. Musisz to zrozumieć.

Kay trochę zaskoczył chłód w jego głosie. Zapytała:

– Więc teraz mi powiedz: zrobiłeś to czy nie?

Michael podźwignął się na poduszce i w ciemnościach zabłysnął ognik, kiedy zapalał papierosa.

– Czy gdybym cię poprosił, żebyś za mnie wyszła, musiałbym ci najpierw dać odpowiedź na to pytanie, zanim ty odpowiedziałabyś na moje?

– Wszystko mi jedno, kocham cię, wszystko mi jedno – odrzekła Kay. – Gdybyś mnie kochał, nie bałbyś się wyznać mi prawdy. Nie bałbyś się, że mogłabym donieść policji. O to chodzi, czyż nie? Więc rzeczywiście jesteś gangsterem, tak? Ale mnie to naprawdę obojętne. Nieobojętne mi jest to, że mnie najwyraźniej nie kochasz. Nawet do mnie nie zadzwoniłeś, kiedy wróciłeś do domu.

Michael zaciągnął się papierosem i trochę rozżarzonego popiołu spadło na nagie plecy Kay. Drgnęła lekko i powiedziała żartobliwie:

– Przestań mnie torturować, nie będę mówiła.

Michael się nie roześmiał. Jego głos był jakiś roztargniony.

– Wiesz, jak wróciłem, nie byłem taki uradowany, kiedy się zobaczyłem z moją rodziną, z ojcem, matką, moją siostrą Connie i Tomem. To było miłe, ale w gruncie rzeczy nic mnie nie obchodziło. A dzisiaj przyjechałem do domu, zobaczyłem cię w kuchni i uradowałem się. Czy to nazywasz miłością?

– Dla mnie to dosyć jej bliskie – odrzekła Kay.

Znowu kochali się jakiś czas. Tym razem Michael był czulszy. A potem poszedł po drinki dla nich obojga. Kiedy wrócił, usiadł w fotelu naprzeciw łóżka.

– Pomówmy poważnie – rzekł. – Co myślisz o wyjściu za mnie? – Kay uśmiechnęła się do niego i skinęła, by się położył na łóżku. Michael odwzajemnił jej uśmiech. – Bądź poważna – poprosił. – Nie mogę ci nic powiedzieć o tym, co się stało. Teraz pracuję dla mojego ojca. Przygotowują mnie do przejęcia naszego rodzinnego handlu oliwą. Ale wiesz, że moja rodzina ma wrogów, mój ojciec ma wrogów. Możesz zostać bardzo młodą wdową, jest taka możliwość, nie za wielka, ale mogłoby się tak zdarzyć. I nie będę ci mówił codziennie, co było w biurze. Nie będę ci nic mówił o moich interesach. Będziesz moją żoną, ale nie będziesz współtowarzyszką mojego życia, jak to zdaje się nazywają. Nie równorzędną współtowarzyszką. To nie może być.

Kay siadła na łóżku. Zapaliła wielką lampę stojącą na nocnym stoliku, a potem papierosa. Oparła się o poduszki i powiedziała spokojnie:

– Mówisz mi zatem, że jesteś gangsterem, prawda? Mówisz mi, że jesteś odpowiedzialny za zabijanie ludzi i inne najróżniejsze przestępstwa pokrewne morderstwu. I że nie mam nigdy pytać o tę stronę twojego życia, nie mam nawet o niej myśleć. Zupełnie jak w tych filmach grozy, gdzie potwór oświadcza się pięknej dziewczynie. – Michael uśmiechnął się, obracając ku niej pokiereszowaną stronę twarzy, i Kay powiedziała ze skruchą: – Och, Mike, ja nawet nie dostrzegam tego głupstwa, przysięgam, że nie.

– Wiem – odrzekł śmiejąc się Michael. – Nawet to polubiłem, tyle że cieknie mi z nosa.

– Kazałeś mi być poważną – ciągnęła Kay. – Jeżeli się pobierzemy, jakie życie miałabym prowadzić? Takie jak twoja matka, jak włoska pani domu, która zajmuje się tylko dziećmi i gospodarstwem? A jakby coś się stało? Któregoś dnia możesz się znaleźć w więzieniu.

– Nie, to nie jest możliwe – odparł Michael. – Zabity, tak; w więzieniu, nie.

Kay roześmiała się z tej pewności, w jej śmiechu było dziwne połączenie dumy i rozbawienia.

– Ale skąd możesz to wiedzieć? – spytała.

Michael westchnął.

– To wszystko są rzeczy, o których nie mogę z tobą mówić, o których nie chcę z tobą mówić.

Kay milczała przez długą chwilę.

– Dlaczego chcesz się ze mną ożenić, jeżeli nie zadzwoniłeś do mnie przez tyle miesięcy? Czy jestem taka dobra w łóżku?

Michael poważnie kiwnął głową.

– Jasne. Ale dostaję to za darmo, więc dlaczego miałbym się po to z tobą żenić? Słuchaj, ja nie chcę teraz odpowiedzi. Będziemy się widywali. Możesz omówić to z rodzicami. Słyszałem, że twój ojciec to na swój sposób naprawdę twardy gość. Posłuchaj jego rady.

– Nie odpowiedziałeś dlaczego, dlaczego chcesz się ze mną ożenić.

Michael wyjął z szufladki nocnego stolika białą chusteczkę i przytknął ją do nosa. Wydmuchał nos i otarł go.

– To jest wystarczająca przyczyna, żeby za mnie nie wychodzić. Jak by to było mieć przy sobie faceta, który ciągle musi wycierać nos?

– Daj spokój, bądź poważny, zadałam ci pytanie – Kay zniecierpliwiła się.

Michael trzymał chustkę w ręku.

– No dobrze – rzekł. – Ten jeden raz. Jesteś jedyną osobą, dla której mam jakieś uczucie, która jest mi bliska. Nie dzwoniłem do ciebie, bo mi nie przyszło do głowy, że jeszcze będziesz się mną interesowała po tym wszystkim, co się zdarzyło. Jasne, mogłem za tobą gonić, mogłem ci mydlić oczy, ale nie chciałem tego robić. A teraz powiem ci coś w zaufaniu, coś, czego masz nie powtarzać nawet własnemu ojcu. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, Rodzina Corleone będzie całkowicie legalna za jakieś pięć lat. Żeby to umożliwić, trzeba będzie zrobić kilka bardzo delikatnych rzeczy. I właśnie wtedy możesz zostać bogatą wdową. A dlaczego ja ciebie chcę? Ano, bo chcę ciebie i chcę mieć rodzinę. Chcę mieć dzieci. Już pora. I nie chcę, żeby te dzieci były pod moim wpływem, tak jak ja byłem pod wpływem mojego ojca. Nie mówię, że ojciec wpływał na mnie świadomie. Nigdy tego nie robił. Nawet nigdy nie chciał mnie wciągać w rodzinne interesy. Chciał, żebym został profesorem albo doktorem, kimś w tym rodzaju. Ale sprawy przybrały zły obrót i musiałem walczyć za moją rodzinę. Musiałem walczyć, bo kocham i podziwiam mojego ojca. Nigdy nie znałem człowieka bardziej godnego szacunku. Był dobrym mężem, dobrym ojcem i dobrym przyjacielem dla ludzi, którym nie powiodło się w życiu. Ma jeszcze inne oblicze, ale to nie jest dla mnie istotne jako dla jego syna. W każdym razie nie chcę, żeby to się zdarzyło moim dzieciom. Chcę, żeby były pod twoim wpływem. Chcę, żeby wyrosły na całkiem amerykańskie dzieci, naprawdę amerykańskie, do gruntu. Może one albo ich wnuki zajmą się polityką. – Michael uśmiechnął się. – Może któreś z nich zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Czemu nie, u licha? Na wykładach historii w Dartmouth zaznajamialiśmy się z pochodzeniem wszystkich prezydentów, i okazało się, że ojcowie i dziadkowie niektórych mieli szczęście, że ich nie powieszono. Ale wystarczy mi, jeżeli moje dzieci będą doktorami, muzykami czy nauczycielami. Nigdy nie będą się zajmowały interesami Rodziny. Zresztą, kiedy dojdą do tego wieku, ja już się wycofam. I ty, i ja będziemy sobie należeli do jakiegoś country-clubu, będziemy prowadzili dobre, zwykłe życie zamożnych Amerykanów. Jak ci odpowiada taka perspektywa?

– Cudowna – odrzekła Kay. – Ale jakoś przeskoczyłeś tę sprawę wdowieństwa.

– To jest niewielka możliwość. Wspomniałem o tym tylko dla uczciwego przedstawienia sprawy. – Michael dotknął nosa chustką.

– Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę uwierzyć, że jesteś takim człowiekiem, bo po prostu nie jesteś – zawołała Kay. Na jej twarzy był wyraz oszołomienia. – Po prostu nie pojmuję tego wszystkiego, jak to jest w ogóle możliwe.

– Ano, nie daję więcej żadnych wyjaśnień – powiedział Michael łagodnie. – Wiesz, wcale nie musisz myśleć o tych rzeczach, to w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z tobą ani z naszym życiem, jeżeli się pobierzemy.

Kay potrząsnęła głową.

– Jak możesz chcieć się ze mną żenić, jak możesz dawać do zrozumienia, że mnie kochasz. Nigdy nie wymawiasz tego słowa, a przed chwilą powiedziałeś, że kochasz swojego ojca. Nie mówiłeś nigdy, że mnie kochasz, i jakżebyś mógł, jeżeli tak mi nie ufasz, że nie możesz mi opowiedzieć o najważniejszych rzeczach w twoim życiu? Jak możesz chcieć żony, której nie mógłbyś ufać? Twój ojciec ufa twojej matce. Ja to wiem.

– Pewnie – odrzekł Michael. – Ale to nie znaczy, że mówi jej wszystko. A wiesz, on ma powody jej ufać. Nie dlatego, że się pobrali i jest jego żoną. Ale urodziła mu czworo dzieci w czasach, kiedy nie było bezpiecznie rodzić dzieci. Pielęgnowała go i strzegła, kiedy go postrzelono. Wierzyła w niego. Przez czterdzieści lat był dla niej zawsze na pierwszym miejscu, jeżeli idzie o lojalność. Kiedy z tobą też tak będzie, może powiem ci parę rzeczy, których właściwie nie masz ochoty usłyszeć.

– Czy będziemy musieli mieszkać w ośrodku? – spytała Kay.

Michael kiwnął głową.

– Będziemy mieli własny dom, nie będzie tak źle. Moi rodzice się nie wtrącają. Będziemy żyć własnym życiem. Ale dopóki wszystko się nie ułoży, muszę mieszkać w ośrodku.

– Bo jest dla ciebie niebezpiecznie mieszkać poza nim – stwierdziła Kay.

Po raz pierwszy, odkąd go znała, Michael się rozgniewał. Był to zimny, mrożący gniew, który nie uzewnętrznił się żadnym gestem czy zmianą głosu. Był chłodem emanującym z Michaela jak śmierć i Kay zrozumiała, że ten chłód każe jej zdecydować się nie wychodzić za niego, gdyby musiała decydować.

– Najgorsze są te cholerne brednie w filmach i gazetach – powiedział Mike. – Masz błędne pojęcie o moim ojcu i o Rodzinie Corleone. Podam ci ostateczne wyjaśnienie i będzie ono naprawdę ostateczne. Mój ojciec jest biznesmenem starającym się zabezpieczyć byt żony i dzieci, i tych przyjaciół, których może kiedyś potrzebować w trudnym momencie. Nie akceptuje nakazów społeczeństwa, w którym żyjemy, bo te nakazy zmusiły go do życia nieodpowiedniego dla takiego człowieka jak on, człowieka o niezwykłej sile i charakterze. Musisz zrozumieć, że uważa siebie za równego wszystkim tym wielkim ludziom, takim jak prezydenci i premierzy, sędziowie Sądu Najwyższego i gubernatorzy stanów. Nie zgadza się, żeby mu narzucali swoją wolę. Odmawia stosowania się do reguł stworzonych przez innych, reguł, które skazują go na życiową porażkę. Ale jego ostatecznym celem jest wejście w to społeczeństwo z pewną władzą, ponieważ społeczeństwo w gruncie rzeczy nie chroni tych swoich członków, którzy nie mają własnej, osobistej władzy. Tymczasem zaś kieruje się kodeksem etycznym, który uważa za znacznie wyższy od legalnej struktury społeczeństwa.

Kay patrzała na niego z niedowierzaniem.

– Ależ to śmieszne – powiedziała. – Co by było, gdyby każdy tak uważał? Jakże społeczeństwo mogłoby w ogóle funkcjonować, wrócilibyśmy do czasów jaskiniowców. Mike, ty nie wierzysz w to, co mówisz, prawda?

Michael uśmiechnął się do niej.

– Mówię ci tylko, w co wierzy mój ojciec. Chcę jedynie, żebyś zrozumiała, że kimkolwiek jest, nie jest nieodpowiedzialny, przynajmniej w tej społeczności, którą stworzył. Nie jest zwariowanym strzelającym gangsterem, tak jak wydajesz się myśleć. Jest człowiekiem odpowiedzialnym na swój sposób.

– A ty w co wierzysz? – zapytała Kay spokojnie.

Michael wzruszył ramionami.

– Wierzę w moją rodzinę. Wierzę w ciebie i w tę rodzinę, którą możemy mieć. Nie ufam społeczeństwu, że nas ochroni, nie mam zamiaru składać mojego losu w ręce tych, których jedyną kwalifikacją jest to, że zdołali wykołować grupę ludzi, żeby na nich głosowali. Tak było dotąd. Okres mojego ojca się skończył. Tych rzeczy, które robił, nie można dłużej robić inaczej jak z ogromnym ryzykiem. Czy nam się to podoba, czy nie, Rodzina Corleone musi się włączyć w to społeczeństwo. Ale kiedy do tego dojdzie, chciałbym, żebyśmy się w nie włączyli z dużym zasobem własnej siły, to znaczy mając pieniądze i inne walory. Chciałbym możliwie najlepiej zabezpieczyć moje dzieci, zanim się włączą w to ogólne przeznaczenie.

– Ale przecież zgłosiłeś się na ochotnika, żeby walczyć za swój kraj, byłeś bohaterem wojennym – przypomniała Kay. – Co się stało, że tak się zmieniłeś?

– To nas do niczego nie prowadzi – odrzekł Michael. – Może po prostu jestem jednym z tych prawdziwych staroświeckich konserwatystów, których hodują w twoim rodzinnym mieście. Sam jeden daję sobie radę. Rządy właściwie niewiele robią dla ludzi, do tego się to sprowadza, ale w gruncie rzeczy nie o to idzie. Mogę tylko powiedzieć, że muszę pomagać ojcu, muszę być po jego stronie. A ty musisz powziąć decyzję, czy będziesz po mojej stronie. – Uśmiechnął się do niej. – Zdaje się, że małżeństwo było niedobrym pomysłem.

Kay poklepała dłonią łóżko.

– Nie mam zdania co do małżeństwa, ale dwa lata byłam bez mężczyzny i teraz nie wypuszczę cię tak łatwo. Chodź tutaj.

Kiedy leżeli w łóżku, a światło było zgaszone, szepnęła do niego:

– Wierzysz mi, że nie miałam mężczyzny, odkąd odjechałeś?

– Wierzę ci – odpowiedział Michael.

– A ty miałeś kogoś? – szepnęła cichszym głosem.

– Tak – odrzekł Michael. Poczuł, że trochę zesztywniała. – Ale nie w ostatnich sześciu miesiącach.

Była to prawda. Kay była pierwszą kobietą, jaką miał od śmierci Apollonii.

Rozdział 26

Krzykliwie urządzony apartament wychodził na sztuczną krainę z baśni na tyłach hotelu – poprzesadzane palmy, oświetlone girlandami pomarańczowych lampek, dwa ogromne baseny kąpielowe lśnią granatowo w poświacie pustynnych gwiazd. Na horyzoncie były piaskowo-kamienne góry, otaczające Las Vegas, które usadowiło się w swojej neonowej dolinie. Johnny Fontane pozwolił opaść ciężkiej, bogato haftowanej, szarej kotarze i obrócił się w stronę pokoju.

Specjalny czteroosobowy zespół – krupier z kasyna, rozdający karty, pomocnik oraz kelnerka z nocnego lokalu w swym skąpym stroju – czynił przygotowania do prywatnej gry. Nino Valenti leżał na sofie w salonie apartamentu, ze szklanką whisky w ręku. Obserwował ludzi z kasyna rozstawiających stolik do gry w dwadzieścia jeden, z sześcioma wyściełanymi fotelikami przy zewnętrznej półkolistej krawędzi.

– To fajne, to fajne – powiedział bełkotliwym głosem, który nie był jeszcze całkiem przepity. – Johnny, chodź zagrać ze mną przeciwko tym łobuzom. Ja mam fart. Damy im łupnia.

Johnny siedział naprzeciw kanapy, na podnóżku.

– Wiesz, że nie gram – odrzekł. – Jak się czujesz, Nino?

Nino Valenti wyszczerzył do niego zęby.

– Świetnie. O północy przyjdzie parę dziwek, potem jakaś kolacyjka i z powrotem do kart. Wiesz, że obłupiłem ten lokal prawie na pięćdziesiąt kawałków i teraz piłują mnie od tygodnia?

– Aha – odrzekł Johnny Fontane. – Komu ty chcesz to zostawić, jak trzaśniesz?

Nino wychylił szklankę do dna.

– Johnny, skąd tyś wziął, u licha, swoją opinię playboya? Jesteś mantyka. Chryste Panie, nawet turyści w tym mieście bawią się lepiej od ciebie.

– Aha. Chcesz, żeby cię zanieść do tego stolika?

Nino podźwignął się na sofie i mocno wparł stopy w dywan.

– Dam radę – odrzekł.

Opuścił szklankę na podłogę, wstał i podszedł całkiem pewnie do karcianego stolika. Rozdający był już gotowy. Krupier stał za nim, obserwując. Pomocnik siedział na krześle z dala od stolika. Kelnerka siedziała na innym krześle, w miejscu, skąd mogła widzieć wszystkie ruchy Nina Valenti.

Nino postukał knykciami w zielone sukno.

– Sztony – zażądał.

Krupier wyjął z kieszeni blok, wypełnił kwit i położył go przed Ninem wraz z małym wiecznym piórem.

– Proszę, panie Valenti. Na początek, jak zwykle pięć tysięcy.

Nino nabazgrał u dołu kartki swój podpis, a tamten schował ją do kieszeni. Skinął głową do rozdającego.

Rozdający wyjął niewiarygodnie zręcznymi palcami stosiki czarno-złotych sztonów studolarowych ze znajdującej się przed nim wpuszczonej w stół skrzyneczki. Nie więcej niż w pięć sekund Nino miał przed sobą pięć równych rulonów studolarowych sztonów, każdy po dziesięć sztuk.

Na zielonym suknie było sześć biało obrzeżonych prostokątów, nieco większych od karty do gry, każdy odpowiadający miejscu, na którym miał zasiąść gracz. Nino położył pojedyncze sztony na trzy z tych prostokątów, w ten sposób obstawiając trzy karty, każda po sto dolarów.

Wygrał, zgarnął sztony i obrócił się do Johnny’ego Fontane.

– Tak trzeba zaczynać wieczór, co, Johnny?

Johnny uśmiechnął się. Było rzeczą niezwykłą, żeby taki gracz jak Nino musiał podpisywać kwit podczas gry. Zazwyczaj wystarczało słowo wysoko grającego. Może się obawiali, że Nino nie będzie pamiętał, ile postawił, bo jest pijany. Nie wiedzieli, że Nino pamięta wszystko.

Nino wygrywał raz po raz i po trzeciej rozgrywce kiwnął palcem na kelnerkę. Podeszła do barku w głębi pokoju i przyniosła mu jak zwykle whisky w szklance do wody. Nino wziął szklankę i przełożył ją do drugiej ręki, żeby móc objąć kelnerkę.

– Siądź przy mnie, laluniu, rozegraj parę kart, przynieś mi szczęście.

Kelnerka była bardzo piękną dziewczyną, ale Johnny wiedział, że jest zimną cwaniaczką bez żadnej indywidualności, choć bardzo się starała. Uśmiechała się szeroko do Nina, ale aż się śliniła do któregoś z tych czarno-złotych sztonów. Do licha – pomyślał Johnny – czemu nie miałaby sobie z tego urwać? Żałował tylko, że Nino nie dostaje czegoś lepszego za swoje pieniądze.

Nino pozwolił parę razy zagrać za siebie kelnerce, po czym dał jej jeden ze sztonów i klepnął w pośladki, odprawiając ją od stolika. Johnny skinął na nią, żeby mu przyniosła drinka. Zrobiła to, ale w taki sposób, jak gdyby odgrywała najbardziej dramatyczny moment w najbardziej dramatycznym filmie, jaki kiedykolwiek nakręcono. Roztoczyła cały swój czar przed wielkim Johnnym Fontane. Błysnęła zachęcająco oczami, jej chód był najbardziej seksownym chodem na świecie, usta lekko rozchylone, tak jakby była gotowa ugryźć najbliższy obiekt swej jawnej namiętności. Przypominała zupełnie grzejącą się samicę, ale było to świadomie zagrane. Johnny Fontane pomyślał: „O Boże, jeszcze jedna”. Takie było najpospolitsze podejście kobiet, które chciały go wziąć do łóżka. Działało tylko wtedy, gdy był bardzo pijany, a teraz nie był pijany. Obdarzył dziewczynę jednym ze swoich słynnych uśmiechów i powiedział: „Dziękuję ci, kochanie”. Dziewczyna spojrzała na niego i rozchyliła wargi w uśmiechu podziękowania, oczy jej się zamgliły, ciało napięło i odchyliła się nieco do tyłu na długich, smukłych nogach w siatkowych pończochach. W jej ciele zdawało się narastać olbrzymie napięcie, piersi były jakby pełniejsze, silnie obrzmiałe pod cienką, wydekoltowaną bluzką. A potem po jej ciele przebiegło lekkie drżenie. Sprawiała wrażenie kobiety doznającej orgazmu tylko dlatego, że Johnny Fontane uśmiechnął się do niej i powiedział: – Dziękuję ci, kochanie. – Było to bardzo dobrze zrobione. Było zrobione lepiej niż wszystko, co Johnny dotąd oglądał. Ale teraz wiedział już, że to fałsz. I zawsze można było z powodzeniem zakładać, że dziewczyny, które to robią, są do niczego w łóżku.

Patrzał za nią, jak wracała na swoje krzesło, i powoli popijał trunek. Nie miał ochoty więcej oglądać tej sztuczki. Dziś nie był w nastroju.

Minęła godzina, zanim Nino zaczął wysiadać. Najpierw się kiwał, odchylał do tyłu, wreszcie o mało nie zwalił się z fotela prosto na podłogę. Ale krupiera i rozdającego zaalarmowało już pierwsze kiwnięcie i złapali go, zanim upadł. Dźwignęli Nina i wynieśli przez rozsunięte portiery, prowadzące do sypialni apartamentu.

Johnny przypatrywał się, jak kelnerka pomagała obu mężczyznom rozebrać Nina i wsunąć go pod kołdrę. Krupier liczył jego sztony i notował na swoim bloczku, a potem pilnował stolika ze sztonami rozdającego. Johnny zapytał go:

– Od jak dawna to trwa?

Krupier wzruszył ramionami.

– Dziś wcześnie wysiadł. Za pierwszym razem wezwaliśmy hotelowego lekarza, który dał coś panu Valenti i wygłosił mu jakieś kazanie. Potem pan Nino powiedział nam, że nie powinniśmy wzywać doktora, kiedy to się zdarza, tylko położyć go do łóżka, a rano będzie okay. Więc tak robimy. Ma duże szczęście, dziś znowu wygrał, prawie trzy kawałki.

Johnny Fontane poprosił:

– No, więc dzisiaj wezwijmy hotelowego lekarza, dobrze? Wywołajcie go z kasyna, jeżeli trzeba.

Minęło prawie piętnaście minut, zanim Jules Segal wszedł do apartamentu. Johnny zauważył z irytacją, że ten facet nigdy nie wygląda na doktora. Miał na sobie niebieską, grubo tkaną sportową koszulkę z białym obrzeżeniem, jakieś białe zamszowe pantofle i był bez skarpetek. Wyglądał cholernie śmiesznie z tradycyjną czarną torbą lekarską. Johnny zauważył:

– Powinien pan obmyślić sobie sposób noszenia swoich przyborów w przyciętym worku golfowym.

Jules uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Tak, ta medyczna torba do wszystkiego to prawdziwa zaraza. Diabelnie straszy ludzi. W każdym razie powinno się zmienić kolor.

Podszedł do łóżka, na którym leżał Nino. Otwierając torbę, powiedział do Johnny’ego:

– Dziękuje za ten czek, który pan mi przysłał, jako konsultantowi. Przesadził pan. Nie zrobiłem aż tyle.

– Gdzie tam, psiakrew – odparł Johnny. – W każdym razie zapomnij pan o tym, to było już dawno temu. Co z Ninem?

Jules pospiesznie badał bicie serca, tętno i ciśnienie krwi. Wyjął z torby strzykawkę, ze swobodą wbił igłę w przedramię Nina i nacisnął tłok. Uśpiona twarz Nina straciła woskową bladość, rumieńce wystąpiły mu na policzki, tak jakby krew zaczęła krążyć szybciej.

– Bardzo prosta diagnoza – powiedział raźno Jules. – Miałem sposobność zbadać go i zrobić kilka testów, kiedy tu był pierwszy raz i zemdlał. Kazałem go przewieźć do szpitala, zanim odzyskał przytomność. Ma łagodną postać ustaloną cukrzycy, częstą u dorosłych, co nie jest żadnym problemem, jeżeli się to leczy, przestrzega diety i tak dalej. On upiera się, żeby to ignorować. Poza tym jest stanowczo zdecydowany zapić się na śmierć. Wątroba mu wysiada, a mózg też wysiądzie. W tej chwili ma napad łagodnej śpiączki cukrzycowej. Moja rada to oddać go do zakładu.

Johnny doznał uczucia ulgi. Nie mogło to być zbyt poważne, Nino powinien był tylko dbać o siebie.

– To znaczy do któregoś z tych odwykowych? – zapytał.

Jules podszedł do barku w przeciwległym kącie pokoju i zrobił sobie drinka.

– Nie – odpowiedział. – Mam na myśli, żeby go zamknąć. Wie pan, w domu wariatów.

– Nie bądź pan śmieszny – rzekł Johnny.

– Ja nie żartuję – odparł Jules. – Nie jestem oblatany w tych wszystkich psychiatrycznych hecach, ale coś niecoś o tym wiem, to należy do mojego zawodu. Pana przyjaciela, Nina, można z powrotem doprowadzić do wcale niezłej formy, jeśli uszkodzenie wątroby nie posunęło się za daleko, czego w gruncie rzeczy nie można wiedzieć aż do autopsji. Ale prawdziwa choroba tkwi w jego głowie. W zasadzie jest mu obojętne, czy umrze, może nawet sam zechce się zabić. Dopóki się tego nie wyleczy, nie ma dla niego nadziei. Dlatego mówię: zamknijcie go, a wtedy będzie mógł przejść niezbędne leczenie psychiatryczne.

Zapukano do drzwi i Johnny poszedł otworzyć. Była to Lucy Mancini. Rzuciła się w objęcia Johnny’ego i ucałowała go.

– Och, Johnny, tak miło cię zobaczyć – zawołała.

– Dawno się nie widzieliśmy – rzekł Johnny Fontane. Zauważył, że Lucy się zmieniła. Zeszczuplała znacznie, miała o wiele lepszą suknię i lepiej ją nosiła. Uczesanie pasowało do jej twarzy; włosy były przycięte jakoś po chłopięcemu. Wyglądała młodziej i lepiej niż kiedykolwiek, i przyszło mu na myśl, że mogłaby dotrzymać mu towarzystwa tu, w Vegas. Przyjemnie byłoby pokazywać się z naprawdę fajną babką. Ale zanim zdążył roztoczyć swój czar, przypomniał sobie, że jest dziewczyną tego doktora. Więc to odpadało. Nadał swojemu uśmiechowi po prostu przyjacielski wyraz i zapytał:

– Co ty robisz po nocy w mieszkaniu Nina, hę?

Dała mu kuksańca w ramię.

– Dowiedziałam się, że Nino zachorował i że przyszedł tu Jules. Po prostu chciałam zobaczyć, czy nie mogłabym pomóc. Ale z Ninem wszystko w porządku, prawda?

– Jasne – odrzekł Johnny. – Będzie zdrów.

Jules Segal rozparł się na kanapie.

– Jak cholera – powiedział. – Proponuję, żebyśmy tu wszyscy posiedzieli i zaczekali, aż Nino się ocknie. A wtedy będziemy mogli go namówić, żeby poszedł do zakładu. Lucy, on ciebie lubi, może zdołasz nam pomóc. Johnny, jeżeli pan jest naprawdę jego przyjacielem, to też się pan przyłączy. Inaczej wątroba naszego Nina będzie niedługo eksponatem numer jeden w jakimś uniwersyteckim laboratorium medycznym.

Johnny był urażony bezceremonialnością doktora. Za kogo on siebie ma, psiakrew? Już chciał to powiedzieć, gdy z łóżka odezwał się głos Nina:

– Hej, stary, może by się czegoś napić?

Nino podniósł się na łóżku. Wyszczerzył zęby do Lucy i zawołał:

– Cześć, dziecinko, chodź do starego Nina.

Rozłożył szeroko ramiona. Lucy przysiadła na krawędzi łóżka i uściskała go. Rzecz dziwna. Nino wyglądał teraz wcale nieźle, prawie normalnie. Strzelił palcami.

– No, Johnny, dawaj drinka. Noc jest jeszcze młoda. Gdzie się, u diabła, podział mój stolik do kart?

Jules pociągnął długi łyk ze swojej szklanki i zwrócił się do Nina:

– Nie wolno panu pić. Pański lekarz zabrania.

Nino spojrzał na niego spode łba.

– Pieprzę mojego lekarza. – A potem na twarzy pojawił mu się aktorski wyraz skruchy. – A, Julie, to pan! To pan jest ten mój lekarz, tak? Nie mówiłem tego na pana, stary. Johnny, daj mi drinka, bo jak nie, to wstanę z łóżka i sam sobie wezmę.

Johnny wzruszył ramionami i poszedł do barku. Jules powtórzył obojętnie:

– Mówię, że ma nie pić.

Johnny już wiedział, dlaczego Jules go irytuje. Ton doktora był zawsze chłodny, słowa nigdy nie były wymawiane z naciskiem, nawet te najostrzejsze, głos zawsze przyciszony i opanowany. Jeżeli udzielał ostrzeżenia, było ono zawarte jedynie w słowach, sam głos był neutralny, jak gdyby obojętny. To właśnie rozeźliło Johnny’ego tak dalece, że przyniósł Ninowi szklankę od wody pełną whisky. Zanim mu ją podał, zapytał Julesa:

– To chyba go nie zabije, co?

– Nie, nie zabije – odrzekł spokojnie Jules.

Lucy zerknęła nań z niepokojem, zaczęła coś mówić, potem zamilkła. Tymczasem Nino wziął whisky i wlał ją sobie do gardła.

Johnny uśmiechał się do Nina. Pokazali temu pętackiemu doktorowi. Nagle Nino sapnął, twarz mu posiniała, nie mógł złapać tchu, dusił się, chwytając ustami powietrze. Jego ciało wyskoczyło w górę jak ryba, krew nabiegła do twarzy, oczy wylazły mu z orbit. Jules zjawił się po drugiej stronie łóżka, naprzeciw Johnny’ego i Lucy. Chwycił Nina za kark, przytrzymał i wbił mu igłę w ramię, niedaleko miejsca, gdzie stykało się z szyją. Nino zwiotczał mu w rękach, skurcze ciała ustały i po chwili opadł na poduszkę. Oczy zamknęły mu się i zasnął.

Johnny, Lucy i Jules wrócili do salonu i zasiedli dokoła wielkiego, masywnego stołu. Lucy podniosła słuchawkę jednego z akwamarynowych telefonów i kazała przysłać na górę kawę i coś do jedzenia. Johnny podszedł do baru i zmieszał sobie drinka.

– Czy pan wiedział, że tak zareaguje na whisky? – zapytał.

Jules wzruszył ramionami.

– Byłem właściwie pewny, że tak.

– To dlaczego pan mnie nie ostrzegł? – zapytał ostro Johnny.

– Ostrzegałem pana – odparł Jules.

– Ale nie tak jak należy – powiedział Johnny z zimną złością. – Z pana jest naprawdę cholerny doktor. Gówno to pana obchodzi. Mówi mi pan, żeby wsadzić Nina do domu wariatów, a nawet nie zadaje pan sobie trudu, żeby użyć takiego łagodnego słowa jak sanatorium. Pan naprawdę lubi dopiec człowiekowi, co?

Lucy wpatrywała się w swoje kolana. Jules nadal uśmiechał się do Fontane’a.

– Nic nie mogło pana powstrzymać od dania Ninowi tego drinka. Chciał pan pokazać, że pan nie musi stosować się do moich ostrzeżeń, moich nakazów. Pamięta pan, jak pan mi zaproponował posadę swojego osobistego lekarza po tej historii z gardłem? Odmówiłem, bo wiedziałem, że nigdy nie zgodzilibyśmy się ze sobą. Doktor uważa siebie za boga, jest wielkim kapłanem w dzisiejszym społeczeństwie, to jedna z jego satysfakcji. Ale pan nigdy by mnie tak nie traktował. Dla pana byłbym bogiem-posługaczem. Takim jak ci lekarze, których macie w Hollywood. Skąd wy w ogóle bierzecie takich ludzi? Rany boskie, czy oni nic nie umieją, czy po prostu o nic nie dbają? Musieli wiedzieć, co dzieje się z Ninem, ale tylko dawali mu najróżniejsze środki, żeby tylko był na chodzie. Noszą te jedwabne ubrania i całują pana w tyłek, bo pan jest potęgą w filmie, i dlatego pan ich uważa za wspaniałych lekarzy. Doktorzy z przemysłu rozrywkowego. Muszą mieć serce, nie? Ale guzik ich obchodzi, czy ktoś wyżyje, czy umrze. Otóż moim małym hobby, może niewybaczalnym, jest utrzymywanie ludzi przy życiu. Pozwoliłem panu dać tego drinka Ninowi, żeby panu pokazać, co może mu się stać. – Jules pochylił się ku Johnny’emu Fontane, mówił głosem nadal spokojnym, niepodnieconym: – Pański przyjaciel jest prawie w końcowym stadium. Rozumie pan? Nie ma żadnych szans bez terapii i ścisłej opieki lekarskiej. Jego ciśnienie, cukrzyca i złe nawyki mogą w każdej chwili spowodować wylew krwi do mózgu. Mózg się rozleci. Czy to jest dostatecznie barwne określenie dla pana? Jasne, powiedziałem: dom wariatów. Chciałem, żeby pan zrozumiał, czego potrzeba. Inaczej nie kiwnie pan palcem. Powiem panu jasno. Może pan uratować życie swojemu kumplowi, umieszczając go w zakładzie. W przeciwnym razie niech pan go ucałuje na pożegnanie.

Lucy szepnęła:

– Jules, kochany, nie bądź taki szorstki. Po prostu mu wytłumacz.

Jules wstał. Johnny Fontane zauważył z satysfakcją, że jego zwykły chłód zniknął. Głos także stracił swoją spokojną, nieakcentowaną monotonię.

– Myśli pan, że pierwszy raz musiałem rozmawiać z kimś takim jak pan w takiej sytuacji? – zapytał Jules. – Robię to co dzień. Lucy powiada: nie bądź taki szorstki, ale nie wie, co mówi. Rozumie pan, mówiłem ludziom: nie jedz tyle, bo umrzesz, nie pal tyle, bo umrzesz, nie pracuj tyle, bo umrzesz, nie pij tyle, bo umrzesz. Nikt tego nie słucha. A wie pan dlaczego? Bo nie mówię: umrzesz jutro. No więc, mogę panu powiedzieć, że Nino bardzo łatwo może umrzeć jutro.

Jules podszedł do barku i zmieszał sobie następnego drinka.

– No więc jak? Odda pan Nina do zakładu?

– Nie wiem – odrzekł Johnny.

Jules szybko wypił przy barku i napełnił sobie szklankę ponownie.

– Wie pan, to zabawna rzecz. Można się zapić na śmierć, zapracować na śmierć, zapalić na śmierć, a nawet zajeść na śmierć. Ale to wszystko jest do przyjęcia. Jedyną rzeczą medycznie niemożliwą jest zachędożyć się na śmierć, a jednak właśnie tu stawia się wszelkie przeszkody. – Przerwał, aby dokończyć drinka. – Ale nawet i z tym są kłopoty, w każdym razie dla kobiet. Widziałem kobiety, które nie powinny były mieć więcej dzieci. Mówiłem im: „To niebezpieczne. Może pani umrzeć”. A w miesiąc później przylatywały, całe zaróżowione, i mówiły: „Doktorze, zdaje się, że jestem w ciąży”, i ma się rozumieć były uradowane. „Ale to niebezpieczne”, mówiłem im. Mój głos miał ekspresję w tych czasach. A one uśmiechały się do mnie i mówiły: „Ale mój mąż i ja jesteśmy gorliwymi katolikami”.

Zapukano do drzwi i dwaj kelnerzy wtoczyli wózek zastawiony jedzeniem i srebrnym serwisem do kawy. Wyjęli ze spodu wózka przenośny stolik i rozstawili go. Potem Johnny ich odprawił.

Usiedli przy stoliku, jedli zamówione przez Lucy gorące sandwicze i pili kawę. Johnny odchylił się do tyłu i zapalił papierosa.

– Więc pan ratuje ludzkie życie. To dlaczego wziął się pan do skrobanek?

Lucy odezwała się po raz pierwszy:

– Chciał dopomóc dziewczynom w kłopotach, takim, które mogły popełnić samobójstwo albo zrobić coś niebezpiecznego, żeby się pozbyć dziecka.

Jules uśmiechnął się do niej i westchnął.

– To nie takie proste. W końcu zostałem chirurgiem. Mam dobrą rękę, jak mówią gracze w baseball. Ale byłem taki bystry, że sam się wystraszyłem. Otwierałem brzuch jakiegoś nieszczęsnego typa i wiedziałem, że umrze. Operowałem wiedząc, że ten rak czy guz się odnowi, ale odsyłałem ludzi do domu z uśmiechem i kupą bzdurzenia. Przychodzi jakaś biedna babka i odcinam jej cycek. W rok później wraca i odcinam jej drugi. W rok potem wygarniam z niej wnętrzności tak, jak się wygarnia pestki z melona. A potem ona i tak umiera. Tymczasem mąż ciągle dzwoni i pyta: „Co wykazują badania? Co wykazują badania?”.

Więc wynająłem dodatkową sekretarkę, żeby załatwiała wszystkie te telefony. Oglądałem pacjentkę tylko wtedy, gdy była całkowicie przygotowana do badania, testów czy operacji. Spędzałem z ofiarą możliwie jak najmniej czasu, bo jednak byłem bardzo zajęty. W końcu pozwalałem mężowi porozmawiać ze mną dwie minuty. Mówiłem mu: „Stan jest krytyczny”. A oni nigdy nie mogli dosłyszeć tego słowa. Rozumieli, co oznacza, ale go nie słyszeli. Z początku myślałem, że podświadomie wymawiam to słowo ciszej, więc umyślnie wymawiałem je głośniej. Ale oni wciąż nie słyszeli. Jeden gość nawet zapytał: „Co to, u licha, znaczy: wytyczny?” – Jules się roześmiał. – Wytyczny, krytyczny, co im tam. Zacząłem robić skrobanki. Łatwo, gładko, wszyscy zadowoleni, całkiem jak po zmyciu naczyń i zostawieniu czystego zlewu. To była moja klasa. Przepadałem za tym, przepadałem robić skrobanki. Nie uważam, żeby dwumiesięczny płód był ludzką istotą, więc tutaj żadnych problemów. Pomagałem młodym dziewczynom i mężatkom, które były w kłopocie, zarabiałem dobrze. Wyszedłem z pierwszej linii. Kiedy mnie przyłapali, poczułem się jak dezerter, którego przyskrzyniono. Ale miałem szczęście, ktoś z przyjaciół pociągnął za odpowiednie sznurki i wydostał mnie z tego, ale duże szpitale już mi nie pozwalały operować. Więc jestem tutaj. I znowu udzielam dobrych rad, które się ignoruje, tak samo jak za dawnych czasów.

– Ja ich nie ignoruje – powiedział Johnny Fontane. – Zastanawiam się nad nimi.

Lucy w końcu zmieniła temat.

– A co ty robisz w Las Vegas, Johnny? Odpoczywasz po swoich obowiązkach wielkiej szyszki hollywoodzkiej czy pracujesz?

Johnny potrząsnął głową.

– Mike Corleone chce się ze mną widzieć i pogadać. Przylatuje tu dzisiaj z Tomem Hagenem. Tom mówił, że zobaczą się z tobą, Lucy. Wiesz, o co to idzie?

Lucy pokręciła przecząco głową.

– Mamy wszyscy być jutro razem na kolacji. Freddie też. Myślę, że to może mieć coś wspólnego z hotelem. Kasyno ostatnio przynosi straty, czego nie powinno być. Może don chce, żeby Mike to skontrolował.

– Słyszałem, że Mike nareszcie wyreperował sobie twarz – rzekł Johnny.

Lucy się roześmiała.

– Pewno Kay go namówiła. Nie chciał tego zrobić, kiedy się pobierali. Ciekawa jestem dlaczego? Wyglądał okropnie i ciekło mu z nosa. Powinien był to zrobić wcześniej. – Przerwała na chwilę. – Jules został wezwany przez Rodzinę Corleone na tę operację. Zaprosili go jako konsultanta i obserwatora.

Johnny kiwnął głową i wyjaśnił sucho:

– Ja go poleciłem.

– O – rzekła Lucy. – W każdym razie Mike mówił, że chce coś zrobić dla Julesa. Dlatego zaprasza nas jutro na kolację.

Jules powiedział w zamyśleniu:

– On nikomu nie ufał. Kazał mi obserwować wszystko, co mu robili. Był to dosyć prosty, zwyczajny zabieg. Każdy wykwalifikowany lekarz mógł go wykonać.

Z sypialni doszedł jakiś odgłos i wszyscy spojrzeli w stronę kotar. Nino znowu odzyskał przytomność. Johnny wszedł do sypialni i usiadł na łóżku. Jules i Lucy stanęli w nogach łóżka. Nino uśmiechnął się do nich blado.

– Okay, przestanę się wygłupiać. Czuję się naprawdę parszywie. Johnny, pamiętasz, co się zdarzyło prawie rok temu, kiedy byliśmy z tymi dwiema babkami w Palm Springs? Przysięgam ci, że nie byłem o to zazdrosny. Cieszyłem się. Wierzysz mi, Johnny?

– Jasne, że ci wierzę – odparł Johnny uspokajająco.

Lucy i Jules popatrzyli po sobie. Z tego, co słyszeli i wiedzieli o Johnnym Fontane, wydawało się niemożliwe, żeby zabrał dziewczynę takiemu bliskiemu przyjacielowi jak Nino. Więc czemu Nino mówił po roku, że nie był wtedy zazdrosny? Ta sama myśl przeleciała im obojgu przez głowę – że Nino zapija się romantycznie na śmierć, ponieważ dziewczyna rzuciła go dla Johnny’ego Fontane. Jules zbadał ponownie Nina.

– Każę pielęgniarce siedzieć dzisiaj przy panu. Naprawdę musi pan pozostać w łóżku parę dni. Bez żartów.

Nino uśmiechnął się.

– Dobra, doktorku, tylko żeby nie była za ładna.

Jules zatelefonował po pielęgniarkę, po czym wyszedł wraz z Lucy. Johnny usiadł na krześle przy łóżku, aby zaczekać na pielęgniarkę. Nino znowu zapadał w sen, z wyrazem wyczerpania na twarzy. Johnny rozmyślał o tym, co powiedział – że nie był zazdrosny o to, co się stało z górą rok temu z tamtymi dwiema babkami w Palm Springs. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Nino mógłby być zazdrosny.


Przed rokiem Johnny Fontane siedział w luksusowym gabinecie, w biurze wytwórni filmowej, którą kierował, i czuł się tak parszywie, jak jeszcze nigdy w życiu. Było to zaskakujące, ponieważ pierwszy film, jaki wyprodukował, z samym sobą jako gwiazdorem, a Ninem w jednej z ról głównych, przyniósł ogromne zyski. Wszystko poszło świetnie. Każdy wykonał swoje zadanie. Film nie przekroczył kosztorysu. Wszyscy mieli zrobić na nim fortunę, a Jack Woltz miał stracić dziesięć lat życia. Teraz Johnny miał dwa dalsze filmy w produkcji, w jednym grał rolę główną on sam, a w drugim Nino. Nino był świetny na ekranie, jako jeden z tych prostodusznych chłopców-kochanków, których kobiety uwielbiają wciągać sobie między cycuszki. Taki zagubiony chłopaczek. Wszystko, czego Johnny się tknął, dawało pieniądze, pieniądze napływały. Ojciec chrzestny dostawał swój procent przez bank i to dawało Johnny’emu naprawdę dobre samopoczucie. Nie zawiódł zaufania swojego ojca chrzestnego. Ale owego dnia to mu niewiele pomagało.

Teraz, kiedy był niezależnym, wybitnym producentem filmowym, miał tyleż wpływów, czy może nawet więcej, niż kiedy był śpiewakiem. Piękne babki leciały na niego samego jak przedtem, tylko z bardziej komercyjnych powodów. Miał własny samolot, żył jeszcze wystawniej, korzystając ze specjalnych ulg podatkowych, które przysługiwały biznesmenowi, a nie przysługiwały artystom. Więc czymże się trapił, u licha?

Wiedział, co to było. Bolał go przód głowy, bolały przewody nosowe, piekło go w gardle. Mógł uśmierzyć i złagodzić to pieczenie tylko jednym sposobem: śpiewając, a bał się nawet próbować. Zadzwonił do Julesa Segala z zapytaniem, kiedy mógłby bezpiecznie zaśpiewać, a Jules powiedział, że w każdej chwili, kiedy tylko zechce. Spróbował więc, i jego głos zabrzmiał tak chrapliwie i okropnie, że dał z tym spokój. A następnego dnia bolało go piekielnie gardło, bolało inaczej niż przed usunięciem brodawek. Bolało bardziej, paliło. Bał się śpiewać dalej, bał się, że straci głos na zawsze albo go sobie zrujnuje.

Jeżeli zaś nie mógł śpiewać, to na co, u diabła, wszystko inne? Wszystko inne było po prostu bzdurą. Śpiew to jedyna rzecz, na jakiej naprawdę się znał. Wiedział więcej o śpiewie i o swoim rodzaju muzyki niż ktokolwiek na świecie. Zdawał sobie teraz sprawę, jaki był świetny. Wszystkie te lata uczyniły go prawdziwym zawodowcem. Nikt nie mógłby go pouczać, co złe, a co dobre, nie musiał nikogo pytać. Wiedział. Co za szkoda, co za cholerna szkoda!

Był piątek i postanowił spędzić weekend z Virginią i dziećmi. Zadzwonił do niej, że przyjeżdża, tak jak to zawsze robił. W gruncie rzeczy po to, by dać jej szansę powiedzenia: nie. Nie mówiła nigdy: nie. Przez wszystkie te lata, kiedy byli rozwiedzeni. Bo nigdy nie sprzeciwiłaby się spotkaniu córek z ojcem. Co to za babka! – myślał Johnny. Szczęśliwy był z Virginią. I chociaż czuł, że jest mu bliższa niż którakolwiek z kobiet, jakie znał, wiedział, że jest niepodobieństwem, by jeszcze spali ze sobą. Może jakby mieli sześćdziesiąt pięć lat, wycofaliby się razem z czynnego życia, wycofaliby się ze wszystkiego.

Jednakże rzeczywistość zburzyła te rozmyślania, gdy tam przyjechał i stwierdził, że Virginia jest trochę skwaszona, a córki nie szaleją z radości na jego widok, ponieważ miały obiecany weekend u przyjaciółek na kalifornijskim ranczu, gdzie mogły pojeździć konno.

Powiedział Virginii, żeby wyprawiła dziewczęta na ranczo i z rozbawionym uśmiechem ucałował je na pożegnanie. Rozumiał je doskonale. Któreż dziecko nie wolałoby pojeździć konno na ranczu, niż tkwić przy markotnym ojcu, który odgrywał rolę ojca wtedy, kiedy mu wygodnie. Powiedział do Virginii:

– Wypiję sobie drinka i też będę uciekał.

– Dobrze – odrzekła. Miała swój zły dzień, co było rzadkie, ale widoczne. Nie było jej zbyt łatwo prowadzić takie życie.

Zauważyła, że nalał sobie specjalnie dużo.

– Dlaczego chcesz się podkręcić? – spytała. – Wszystko układa ci się tak pięknie. Nie śniło mi się, że masz zadatki na takiego dobrego biznesmena.

Johnny uśmiechnął się do niej.

– To nie takie trudne – powiedział. Jednocześnie pomyślał: a więc w tym sęk. Rozumiał kobiety i teraz zrozumiał, że Virginia jest osowiała, ponieważ myśli, że wszystko mu idzie tak, jak chciał. Kobiety naprawdę nie znoszą, jak mężczyznom za dobrze się wiedzie. To je irytuje. Sprawia, że są mniej pewne swojego wpływu, wywieranego na mężczyzn poprzez uczucie, nawyki seksualne czy więzy małżeńskie. Więc bardziej po to, by ją pocieszyć, niż żeby się skarżyć, Johnny dodał:

– Co to ma za znaczenie, u licha, jeżeli nie mogę śpiewać?

Virginia odparła rozdrażnionym tonem:

– Och, Johnny, już nie jesteś dzieckiem. Masz przeszło trzydzieści pięć lat. Dlaczego wciąż się martwisz tym niemądrym śpiewaniem? Przecież zarabiasz więcej pieniędzy jako producent.

Johnny spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Jestem śpiewakiem. Uwielbiam śpiewać. Co ma z tym wspólnego mój wiek?

Virginia się zniecierpliwiła.

– Ja w ogóle nigdy nie lubiłam twojego śpiewu. Teraz, kiedy pokazałeś, że potrafisz robić filmy, cieszę się, że nie możesz już śpiewać.

Oboje się zdumieli, gdy Johnny odparł z furią:

– Mówisz parszywe świństwo!

Był wstrząśnięty. Jak Virginia mogła tak myśleć, jak mogła tak go nie lubić?

Virginia uśmiechnęła się, że tak go to dotknęło, a ponieważ było czymś niesłychanym, żeby się na nią złościć, powiedziała:

– Jak ci się zdaje, co czułam, kiedy te wszystkie dziewczyny latały za tobą, ponieważ tak śpiewałeś? Jak byś się czuł, gdybym wyszła z gołą pupą na ulicę, żeby mężczyźni za mną ganiali? A właśnie tym był twój śpiew, i chciałam, żebyś stracił głos i nie mógł więcej śpiewać. Ale to było, zanim się rozeszliśmy.

Johnny dokończył drinka.

– Ty nic nie rozumiesz. Nic a nic.

Poszedł do kuchni i wykręcił numer Nina. Szybko umówił się z nim, że razem pojadą na weekend do Palm Springs, i podał mu numer pewnej dziewczyny, prawdziwej, świeżej, młodej piękności, do której zamierzał się dobrać.

– Zabierze dla ciebie swoją przyjaciółkę – obiecał Johnny. – Będę u ciebie za godzinę.

Virginia pożegnała go chłodno, kiedy wychodził. Guzik go to obchodziło, tym razem był na nią zły, co zdarzało się rzadko. Cholera z tym, wyrwie się na ten weekend i pozbędzie całego jadu.

W Palm Springs wszystko oczywiście poszło doskonale. Johnny skorzystał z domu, który tam miał i który o tej porze roku był zawsze otwarty i dobrze zaopatrzony. Obydwie dziewczyny były dostatecznie młode, aby się z nimi świetnie zabawić, a nie zanadto zachłanne na jakieś korzyści. Parę osób zjawiło się, by im dotrzymać towarzystwa przy basenie kąpielowym aż do kolacji. Nino zaprowadził jedną z dziewczyn do swego pokoju, żeby się przygotować do kolacji i posunąć ją na chybcika, póki była jeszcze rozgrzana od słońca. Johnny nie był w nastroju, więc posłał na górę swoją dziewczynę, drobną, wypielęgnowaną blondynkę imieniem Tina, by wzięła prysznic. Nigdy nie potrafił iść do łóżka z inną kobietą po kłótni z Virginią.

Poszedł do oszklonego patia-salonu, gdzie był fortepian. Śpiewając z orkiestrami, brzdąkał dla zabawy na fortepianie, więc potrafił zagrać ze słuchu piosenkę w sztucznie romantycznym stylu balladowym. Siadł i przez chwile nucił cicho przy fortepianie, mrucząc parę słów, ale nie śpiewając naprawdę. Zanim się zdążył połapać, Tina już była w salonie, przygotowała mu drinka i usiadła obok niego przy fortepianie. Zagrał parę melodii, a ona nuciła wraz z nim. Zostawił ją przy fortepianie i poszedł na górę wziąć prysznic. Nadal nucił. Ubrał się i zszedł na dół. Tina była nadal sama; Nino naprawdę obrabiał swoją dziewczynę albo się upijał.

Johnny znów zasiadł do fortepianu, a Tina wyszła na dwór popatrzeć na basen. Zaczął śpiewać jedną ze swoich starych piosenek. Nie czuł pieczenia w gardle. Tony były przytłumione, lecz należycie dźwięczne. Rozejrzał się po patio. Tina jeszcze była na dworze, szklane drzwi były zamknięte, nie mogła go słyszeć. Z jakiejś przyczyny nie chciał, aby ktokolwiek go usłyszał. Zaczął na nowo starą balladę, swoją ulubioną. Śpiewał pełnym głosem, tak jakby występował publicznie, pofolgował sobie i czekał na znajome, piekące chrypienie w gardle, ale nie przychodziło. Wsłuchiwał się we własny głos; był teraz jakiś inny, ale podobał mu się. Jakby niższy, męski, a nie chłopięcy; soczysty – pomyślał – niski i soczysty. Skończył piosenkę nieco folgując i siedział przy fortepianie rozmyślając o tym.

Za plecami usłyszał głos Nina:

– Nieźle, stary, wcale nieźle.

Johnny obrócił się. W progu stał Nino, sam jeden. Jego dziewczyny nie było przy nim. Johnny poczuł ulgę. Nie miał nic przeciwko temu, że Nino go słyszał.

– Uhm – powiedział Johnny. – Spławmy te dwie babki. Odeślij je do domu.

– Ty je odeślij – odrzekł Nino. – To miłe laleczki, nie chcę ich urazić. Poza tym, posunąłem tę moją dwa razy. Jak by to wyglądało, gdybym ją teraz odesłał bez kolacji?

Cholera z tym – pomyślał Johnny. Niech sobie słuchają, nawet jeżeli zaśpiewa fatalnie. Zadzwonił do szefa orkiestry, którego znał w Palm Springs, i poprosił go, żeby przysłał mandolinę dla Nina. Ten zaprotestował:

– Przecież w Kalifornii nikt nie gra na mandolinie!

Johnny odkrzyknął:

– To ją znajdź!

W domu było pełno sprzętu do nagrywania i Johnny posadził obie dziewczyny do regulacji siły głosu. Kiedy zjedli kolację, Johnny wziął się do dzieła. Kazał Ninowi akompaniować sobie na mandolinie i odśpiewał wszystkie swoje stare piosenki. Śpiewał je na całego, wcale nie oszczędzając głosu. Gardło było w porządku, miał wrażenie, że mógłby śpiewać bez końca. W ciągu tych miesięcy, gdy nie mógł śpiewać, często rozmyślał o śpiewaniu, planował sobie inne frazowanie tekstu, niż kiedy był młodziakiem. Śpiewał wtedy w myśli owe piosenki z bardziej wyszukanymi wariantami akcentów. Teraz to robił naprawdę. Chwilami coś wypadało nie tak, frazy, które brzmiały dobrze, kiedy je słyszał jedynie w głowie, nie wychodziły, gdy je próbował naprawdę zaśpiewać głośno. GŁOŚNO – rozmyślał. Nie słuchał już siebie, skupił uwagę na wykonaniu. Trochę pomylił tempo, ale to nie szkodziło, po prostu zardzewiał. Miał w głowie metronom, który nigdy go nie zawodził. Potrzeba mu było tylko trochę praktyki.

Wreszcie przestał śpiewać. Tina podeszła do niego z błyszczącymi oczami i całowała go długo.

– Teraz wiem, dlaczego mama chodzi na wszystkie twoje filmy – oświadczyła. Byłoby to niezręcznym powiedzeniem w każdym innym momencie. Johnny i Nino się roześmieli.

Puścili nagranie i teraz Johnny mógł naprawdę siebie posłuchać. Jego głos się zmienił, zmienił się ogromnie, ale nadal był bezspornie głosem Johnny’ego Fontane. Stał się o wiele bujniejszy i pełniejszy, jak to już przedtem zauważył, ale było w nim coś, co znamionowało, że śpiewa mężczyzna, nie chłopiec. Miał więcej prawdziwego uczucia, więcej charakteru. A strona techniczna śpiewu była o wiele lepsza niż wszystko, co Johnny robił dotychczas. Było to po prostu mistrzowskie. A skoro był taki dobry teraz, kiedy piekielnie zardzewiał, to jakiż dobry mógł być, kiedy by wrócił do formy? Johnny uśmiechnął się do Nina.

– Czy to jest takie dobre, jak mi się wydaje?

Nino w zamyśleniu popatrzył na jego rozradowaną twarz.

– Cholernie dobre. Ale zobaczymy, jak będziesz śpiewał jutro.

Johnny był urażony, że z Nina taki ponurak.

– Ty draniu, wiesz, że nie potrafisz tak śpiewać. Nie martw się o jutro. Czuję się wspaniale.

Jednak nie śpiewał więcej tego wieczora. Zabrali dziewczyny na przyjęcie, a Tina spędziła noc w jego łóżku, ale nie wykazał się tam za dobrze. Tina była trochę zawiedziona. Ale co, u licha, nie można wszystkiego zrobić jednego dnia – myślał Johnny.

Rano obudził się z uczuciem niepokoju, z niejasnym lękiem, iż tylko mu się śniło, że odzyskał głos. A potem, kiedy nabrał pewności, że to nie był sen, zląkł się, że głos go znowu zawiedzie. Podszedł do okna i zanucił trochę, a potem, jeszcze w piżamie, poszedł do salonu. Wystukał melodię na fortepianie i po chwili spróbował ją zaśpiewać. Śpiewał cicho, ale nie było żadnego bólu, żadnego chrypienia w gardle, więc zaczął głośniej. Dźwięki były czyste i głębokie, nie musiał wcale się wysilać. Spokojnie, spokojnie, niech płyną. Johnny uświadomił sobie, że zły czas przeminął, że odzyskał wszystko. I nie było ważne, czyby nawalił w filmie, nie było ważne, że mu nie wyszło z Tiną tej nocy, nie było ważne, iż Virginia znienawidzi go za to, że może znowu śpiewać. Przez chwilę pożałował tylko jednego. Gdyby odzyskał głos, kiedy próbował śpiewać swoim córkom – jakież to byłoby cudowne. To byłoby takie cudowne.


Pielęgniarka hotelowa wtoczyła do pokoju wózek zastawiony lekarstwami. Johnny wstał i popatrzył na Nina, który spał czy może konał. Wiedział, iż Nino nie był zazdrosny o to, że on odzyskał głos. Rozumiał, że Nino zazdrościł mu tylko tego, że był taki szczęśliwy z odzyskania głosu. Że tak uwielbiał śpiewać. Bo teraz było zupełnie oczywiste, że Nino Valenti nie dba o nic na tyle, aby chcieć pozostać przy życiu.

Rozdział 27

Michael Corleone przyleciał wieczorem i zgodnie z jego życzeniem nikt go nie oczekiwał na lotnisku. Towarzyszyli mu tylko dwaj ludzie: Tom Hagen i nowy goryl nazwiskiem Albert Neri.

Dla Michaela i jego towarzyszy zarezerwowano najbardziej luksusowy apartament w hotelu. Czekali tam już ludzie, z którymi Michael musiał się zobaczyć.

Freddie powitał brata gorącym uściskiem. Przytył, wyglądał pogodniej, weselej i był o wiele bardziej wyelegantowany. Miał na sobie świetnie skrojone ubranie z popielatego jedwabiu, z odpowiednio dobranymi dodatkami. Włosy miał przycięte brzytwą i uczesane tak starannie jak gwiazdor filmowy, twarz idealnie wygoloną i wymanikiurowane ręce. Był zupełnie innym człowiekiem niż wówczas, kiedy go wyprawiono z Nowego Jorku przed czterema laty.

Odchylił się w tył i czule przyjrzał Michaelowi.

– Wyglądasz o całe niebo lepiej teraz, kiedy sobie wyreperowałeś twarz. Żona cię w końcu namówiła, co? Jak się czuje Kay? Kiedy przyjedzie tu do nas w odwiedziny?

Michael uśmiechnął się do brata.

– Ty też nieźle wyglądasz. Kay byłaby przyjechała tym razem, ale znowu jest w ciąży, a musi doglądać pierwszego dziecka. Poza tym jestem tu w interesach, Freddie, muszę lecieć z powrotem jutro wieczorem albo pojutrze rano.

– Najpierw musisz coś zjeść – powiedział Freddie. – Mamy w hotelu wspaniałego kucharza, dostaniesz najlepsze dania, jakie kiedykolwiek jadłeś. Idź więc wziąć prysznic i przebierz się, a tutaj wszystko już będzie przyszykowane. Ściągnąłem ludzi, z którymi chcesz się zobaczyć, zaczekają, aż będziesz gotowy, wystarczy mi ich zawezwać.

Michael odparł uprzejmie:

– Zostawmy Moe Greene’a na koniec, dobrze? Poproś Johnny’ego Fontane i Nina, żeby zjedli z nami. A także Lucy i tego jej przyjaciela, doktora. Możemy pogadać przy jedzeniu. – Obrócił się do Hagena. – Chcesz jeszcze kogoś poza tym, Tom?

Hagen potrząsnął głową. Freddie przywitał go o wiele mniej serdecznie niż Michaela, ale Hagen to rozumiał. Freddie był na czarnej liście u ojca i naturalnie obwiniał consigliora, że tego nie naprawił. Hagen byłby chętnie to zrobił, ale nie wiedział, dlaczego Freddie jest w niełasce u ojca. Don nie wypowiadał żadnych konkretnych pretensji. Po prostu dawał wyczuć swoje niezadowolenie.

Było już po północy, kiedy zebrali się przy specjalnym stole obiadowym, zastawionym w apartamencie Michaela. Lucy ucałowała Michaela, nie komentując faktu, że jego twarz wygląda o wiele lepiej po zabiegu. Jules Segal bezceremonialnie przypatrzył się zoperowanej kości policzkowej i powiedział do Michaela:

– Dobra robota. Ładnie to pocerowali. A zatoki w porządku?

– Świetnie – odrzekł Michael. – Dziękuję za pomoc.

Podczas kolacji uwaga wszystkich skupiała się na Michaelu. Zauważyli jego podobieństwo do dona w mowie i sposobie bycia. W jakiś dziwny sposób budził ten sam szacunek, ten sam respekt, choć był zupełnie naturalny, starał się, żeby każdy czuł się swobodnie. Hagen, jak zwykle, pozostawał w tle. Nowego człowieka nie znali; Albert Neri był także bardzo cichy i nienarzucający się. Powiedział, że nie jest głodny, i zasiadł w fotelu blisko drzwi, czytając miejscową gazetę.

Kiedy wypili kilka drinków i coś zjedli, odprawiono kelnerów. Michael zwrócił się do Johnny’ego Fontane:

– Podobno twój głos jest znowu równie dobry jak przedtem, wrócili do ciebie wszyscy twoi dawni wielbiciele. Winszuję.

– Dzięki – powiedział Johnny. Był ciekaw, dlaczego właściwie Michael chciał się z nim zobaczyć. O jaką uprzejmość zamierzał go poprosić?

Michael przemówił do nich wszystkich:

– Rodzina Corleone myśli o tym, żeby się przenieść tutaj, do Vegas. Sprzedać wszystkie udziały w handlu oliwą i tu się osiedlić. Don, Hagen i ja omówiliśmy to już i uważamy, że tutaj jest przyszłość dla Rodziny. To nie znaczy, że zrobi się to zaraz czy w przyszłym roku. Może będzie potrzeba dwóch, trzech, a nawet czterech lat, żeby wszystko załatwić. Ale taki jest ogólny plan. Niektórzy nasi przyjaciele mają spore udziały w tym hotelu i kasynie, więc to będzie naszą podstawą. Moe Greene sprzeda nam swój udział, tak że całość stanie się własnością przyjaciół Rodziny.

Na okrągłej twarzy Freddiego pojawił się niepokój.

– Mike, jesteś pewny, że Moe Greene sprzeda? Nigdy mi o tym nie wspominał, a uwielbia ten interes. Naprawdę nie sądzę, żeby sprzedał.

Michael wyjaśnił spokojnie:

– Zrobię mu propozycję nie do odrzucenia.

Te słowa zostały wypowiedziane zwyczajnym tonem, a jednak efekt ich był mrożący, może dlatego, że było to ulubione powiedzenie dona. Michael obrócił się do Johnny’ego Fontane.

– Don liczy na ciebie, liczy że pomożesz nam ruszyć z miejsca. Wyjaśniono nam, że rozrywki będą ważnym czynnikiem przyciągania graczy. Mamy nadzieję, że podpiszesz kontrakt na pięć występów rocznie, może po tygodniu każdy. Spodziewamy się, że twoi przyjaciele z filmu zrobią to samo. Wyświadczyłeś im mnóstwo uprzejmości, teraz możesz się do nich odwołać.

– Jasne – odrzekł Johnny. – Wiesz dobrze, że zrobię wszystko dla mojego ojca chrzestnego.

Jednakże w jego głosie był lekki odcień powątpiewania. Michael uśmiechnął się i rzekł:

– Nie stracisz na tym interesie ani twoi przyjaciele. Dostaniesz udziały w hotelu, a jeżeli masz kogoś, kogo uważasz za dostatecznie ważnego, dostanie je także. Może mi nie wierzysz, więc powiem ci, że powtarzam słowa dona.

– Wierzę ci, Mike – odrzekł pospiesznie Johnny. – Ale tutaj teraz budują dziesięć nowych hoteli i kasyn. Kiedy się włączycie, rynek może być nasycony, możecie się spóźnić przy całej tej konkurencji, która już tu będzie.

Odezwał się Tom Hagen:

– Rodzina Corleone ma przyjaciół, którzy finansują trzy z tych hoteli.

Johnny od razy zrozumiał, iż chce przez to powiedzieć, że Rodzina Corleone jest w posiadaniu tych trzech hoteli razem z ich kasynami. I że byłoby do rozdzielenia wiele udziałów.

– Zacznę nad tym pracować – przyrzekł Johnny.

Michael obrócił się do Lucy i Julesa Segala.

– Jestem pańskim dłużnikiem – powiedział do Julesa. – Słyszę, że pan chce wrócić do krajania ludzi i że szpitale nie chcą panu pozwolić korzystać ze swoich urządzeń ze względu na tę starą historię skrobankową. Muszę usłyszeć to od pana: czy tego pan chce?

Jules uśmiechnął się.

– Chyba tak. Ale pan nie zna stosunków w medycynie. Jakakolwiek jest pańska władza, dla nich ona nic nie znaczy. Obawiam się, że pan nie będzie mógł mi w tym pomóc.

Michael pokiwał głową w zamyśleniu.

– Tak, ma pan rację. Ale pewni moi przyjaciele, ludzie dosyć znani, mają zbudować w Las Vegas duży szpital. Miasto będzie go potrzebowało, jeżeli zważyć, jak się rozrasta i jak się ma rozrastać. Może wpuszczą pana na salę operacyjną, jeżeli im się to odpowiednio wytłumaczy. Do licha, iluż takich dobrych chirurgów jak pan mogą namówić, żeby przyjechali na tę pustynię? Albo nawet w połowie tak dobrych? Wyświadczymy temu szpitalowi przysługę. Więc niech pan tu siedzi. Słyszałem, że macie się pobrać z Lucy?

Jules wzruszył ramionami.

– Jak będę widział, że mam jakąś przyszłość.

Lucy zauważyła kwaśno:

– Mike, jeżeli nie zbudujesz tego szpitala, umrę starą panną.

Wszyscy się roześmiali. Wszyscy, z wyjątkiem Julesa. Powiedział do Michaela:

– Gdybym przyjął taką pracę, nie mogłoby być przy tym żadnych haczyków.

– Żadnych haczyków – odrzekł Michael zimno. – Po prostu jestem pańskim dłużnikiem i chcę to wyrównać.

Lucy poprosiła łagodnie:

– Mike, nie złość się.

Michael uśmiechnął się do niej.

– Ja się nie złoszczę. – Obrócił się do Julesa. – To było niemądre powiedzenie z pańskiej strony. Rodzina Corleone już przedtem pociągała dla pana za pewne nitki. Czy pan myśli, że jestem taki głupi, żeby żądać od pana rzeczy, których pan nie chciałby robić? A gdyby nawet, no to co? Któż inny, u licha, kiwnął palcem, żeby panu pomóc, kiedy pan miał kłopoty? Kiedy usłyszałem, że pan chciałby wrócić do prawdziwej chirurgu, poświęciłem sporo czasu, żeby się dowiedzieć, czy mogę panu pomóc. Otóż mogę. O nic pana nie proszę. Ale przynajmniej może pan uważać nasze stosunki za przyjacielskie, a przypuszczam, że zrobiłby pan dla mnie to, co by pan zrobił dla każdego dobrego przyjaciela. To jest ten mój haczyk. Ale pan może go odrzucić.

Tom Hagen pochylił głowę i uśmiechnął się. Nawet sam don nie mógłby zrobić tego lepiej. Jules zarumienił się.

– Ja wcale tego tak nie rozumiałem. Jestem ogromnie wdzięczny panu i pańskiemu ojcu. Proszę zapomnieć, że to powiedziałem.

Michael kiwnął głową i rzekł:

– Świetnie. Do czasu zbudowania i otwarcia szpitala będzie pan sprawował opiekę lekarską nad tymi czterema hotelami. Proszę dobrać sobie personel. Pańskie uposażenie zostanie podniesione, ale to pan przedyskutuje z Tomem w późniejszym czasie. A jeśli idzie o ciebie, Lucy, to chciałbym, żebyś robiła coś ważniejszego. Może koordynowała wszystkie sklepy, które zostaną otwarte w holach hotelowych. Od strony finansowej. Albo żebyś najmowała dziewczyny, które będą nam potrzebne do pracy w kasynach, czy coś takiego. Wtedy, jeśli Jules nie ożeni się z tobą, będziesz mogła być bogatą starą panną.

Freddie gniewnie pykał z cygara. Michael obrócił się do niego i powiedział łagodnie:

– Ja jestem tylko chłopcem na posyłki dona. Naturalnie on sam ci powie, czego od ciebie chce, ale jestem pewny, że będzie to coś dostatecznie dużego, żeby cię zadowolić. Wszyscy nam mówią, jaką świetną robotę tutaj robiłeś.

– To dlaczego jest na mnie zły? – spytał Freddie rozżalonym tonem. – Tylko dlatego, że kasyno przynosi straty? To nie jest mój zakres, tylko Moe Greene’a. Czego stary ode mnie chce, u licha?

– Nie martw się tym – odrzekł Michael. Obrócił się do Johnny’ego Fontane. – A gdzie Nino? Cieszyłem się, że go znowu zobaczę.

Johnny wzruszył ramionami.

– Nino nie najlepiej się czuje. Jest w swoim pokoju pod opieką pielęgniarki. Ale doktor powiada, że trzeba oddać go do zakładu, bo sam się zabija. Nino!

Michael, szczerze zaskoczony, stwierdził w zamyśleniu:

– Nino zawsze był naprawdę dobrym chłopcem. Nigdy nie widziałem, żeby zrobił coś paskudnego, powiedział cokolwiek na czyjąś szkodę. Nigdy o nic nie dbał. Poza piciem.

– Właśnie – potaknął Johnny. – Forsa napływa, mógłby mieć masę roboty, śpiewać albo grać w filmie. Dostaje teraz po pięćdziesiąt kawałków od filmu i wszystko przepuszcza. Nic mu nie zależy na sławie. Przez wszystkie te lata, kiedy byliśmy kumplami, nigdy nie zrobił żadnego świństwa. A teraz drań zapija się na śmierć.

Jules już miał coś powiedzieć, kiedy rozległo się pukanie do drzwi apartamentu. Zdziwił się widząc, że mężczyzna siedzący w fotelu najbliżej drzwi nie wstał, by je otworzyć, tylko dalej czytał gazetę. Drzwi poszedł otworzyć Hagen. I nieomal został odepchnięty na bok, kiedy do pokoju wkroczył Moe Greene, a za nim dwaj ludzie z jego obstawy.

Moe Greene był przystojnym gangsterem, który zdobył sobie reputacje jako najemny zabójca w Brooklynie. Przerzucił się na hazard i wyjechał na zachód szukać fortuny, był pierwszym, który dostrzegł możliwości Las Vegas i zbudował tam jeden z pierwszych hoteli-kasyn. Nadal miewał mordercze napady furii i wszyscy w hotelu bali się go, nie wyłączając Freddiego, Lucy i Julesa Segala. Zawsze usuwali mu się z drogi, ilekroć to było możliwe.

Teraz miał ponury wyraz twarzy. Powiedział do Michaela Corleone:

– Czekałem, żeby z tobą pogadać, Mike. Jutro mam masę roboty, więc pomyślałem, że złapię cię dziś wieczorem. Co ty na to?

Michael Corleone popatrzył na niego z pozornie przyjaznym zdumieniem.

– Jasne. – Skinął w stronę Hagena. – Tom, daj coś do picia panu Greene’owi.

Jules zauważył, że mężczyzna nazwiskiem Albert Neri przypatruje się bacznie Moe Greene’owi, nie zwracając żadnej uwagi na ludzi z jego obstawy, którzy stali oparci o drzwi. Wiedział, że nie ma żadnego prawdopodobieństwa użycia przemocy w samym Vegas. Było to surowo zabronione, jako fatalne dla całego projektu uczynienia z Las Vegas legalnego azylu amerykańskich szulerów.

Moe Greene powiedział do swoich goryli:

– Przynieście trochę sztonów dla tu obecnych, żeby sobie zagrali na koszt lokalu. – Miał najwyraźniej na myśli Julesa, Lucy, Johnny’ego Fontane i goryla Michaela, Alberta Neri.

Michael Corleone kiwnął głową z przyzwoleniem.

– To dobra myśl – przyznał. Dopiero wtedy Neri podniósł się z fotela i przygotował do pójścia za tamtymi.

Kiedy się pożegnano, w pokoju zostali Freddie, Tom Hagen, Moe Greene i Michael Corleone. Greene postawił swoją szklankę na stole i zapytał z ledwie powściąganą furią:

– Co to ja słyszę, Rodzina Corleone chce mnie wykupić? To ja was wykupię. Mnie się nie wykupuje.

Michael odpowiedział rozsądnie:

– Twoje kasyno wbrew swoim możliwościom przynosi straty. Prowadzisz je w jakiś niewłaściwy sposób. Może my potrafimy lepiej.

Greene roześmiał się szorstko.

– Wy cholerni makaroniarze. Robię wam uprzejmość i biorę Freddiego do siebie, kiedy na was przychodzi zła chwila, a teraz chcecie mnie wygryźć. Tak wam się tylko zdaje. Mnie nikt nie wygryzie, a mam przyjaciół, którzy mnie wesprą.

Michael był nadal spokojnie rozsądny.

– Przyjąłeś Freddiego dlatego, że Rodzina Corleone dała ci ciężką forsę na ostateczne urządzenie hotelu. I na sfinansowanie twojego kasyna. A także dlatego, że Rodzina Molinarich na Wybrzeżu zagwarantowała bezpieczeństwo Freddiego i wyświadczyła ci pewne przysługi za przyjęcie go. Rodzina Corleone i ty jesteście kwita. Nie rozumiem, o co się złościsz. Odkupimy twój udział za każdą rozsądną cenę, jaką wymienisz. Cóż w tym złego? Co w tym nieuczciwego? Zważywszy, że twoje kasyno przynosi straty, wyświadczamy ci uprzejmość.

Greene potrząsnął głową.

– Rodzina Corleone nie ma już takiej krzepy. Ojciec Chrzestny jest chory. Inne Rodziny wypędzają was z Nowego Jorku i zdaje wam się, że tu będzie wam łatwiej coś zachapać. Ja ci dam pewną radę, Mike. Nie próbujcie.

Michael zapytał cicho:

– Czy dlatego zdawało ci się, że możesz publicznie sponiewierać Freddiego?

Tom Hagen, zaskoczony, popatrzał uważnie na Freddiego. Freddie Corleone zaczerwienił się.

– Ach, Mike, to nie było nic takiego. Moe nie chciał zrobić nic złego. Czasem go ponosi, ale jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Nie, Moe?

Greene był ostrożny.

– No, jasne. Czasami muszę dać komuś kopa w tyłek, żeby tu wszystko szło jak należy. Rozzłościłem się na Freddiego, bo rżnął wszystkie kelnerki i pozwalał im bumelować przy pracy. Mieliśmy małą sprzeczkę i jakoś go wyregulowałem.

Twarz Michaela była nieporuszona, kiedy zapytał brata:

– Jesteś wyregulowany, Freddie?

Freddie popatrzał ponuro na młodszego brata. Nie odpowiedział. Greene roześmiał się i rzekł:

– Drań brał je sobie do łóżka po dwie naraz, wiesz, taki sandwiczowy balecik. Freddie, muszę przyznać, że naprawdę dałeś tym babkom do wiwatu. Po tobie już nikt ich nie zadowoli.

Hagen widział, że to zaskoczyło Michaela. Może to była właśnie przyczyna niezadowolenia dona z Freddiego. Don był surowy w sprawach seksu. Takie igraszki swojego syna, Freddiego, musiał uważać za zwyrodnienie. A to, że Freddie dopuścił, aby taki człowiek jak Moe Greene upokorzył go fizycznie, umniejszało szacunek dla Rodziny Corleone. To także było częściowo przyczyną, że Freddie był źle notowany u ojca.

Michael, wstając z krzesła, powiedział tonem pożegnania:

– Muszę jutro wracać do Nowego Jorku, więc zastanów się nad swoją ceną.

Greene odparł zajadle:

– Ty draniu, myślisz, że możesz mnie tak spławić? Zabiłem więcej ludzi niż ty, zanim się wycofałem. Polecę do Nowego Jorku i pogadam z samym donem. Zrobię mu propozycję.

Freddie zaapelował nerwowo do Toma Hagena:

– Tom, jesteś consigliorem, możesz porozmawiać z donem i doradzić mu.

Wtedy Michael, wykorzystując siłę swojej osobowości, lodowato wycedził do obu mężczyzn z Las Vegas.

– Don się już na wpół wycofał. Teraz ja prowadzę interesy Rodziny. I zdjąłem Toma ze stanowiska consigliora. Będzie wyłącznie moim adwokatem tu, w Vegas. Za parę miesięcy przeniesie się tutaj ze swoją rodziną, żeby ruszyć z miejsca całą robotę prawną. Więc jeżeli masz coś do powiedzenia, powiedz to mnie.

Nikt się nie odezwał. Michael rzekł oficjalnie:

– Freddie, jesteś moim starszym bratem, mam dla ciebie szacunek. Ale nigdy więcej nie stawaj po czyjejkolwiek stronie przeciwko Rodzinie. Nawet nie wspomnę o tym donowi. – Znowu obrócił się do Moe Greene’a. – Nie obrażaj ludzi, którzy usiłują ci pomóc. Lepiej byś zrobił używając swojej energii do ustalenia, dlaczego kasyno przynosi straty. Rodzina Corleone zainwestowała tu ciężką forsę i nie dostajemy tego, co nam się należy za nasze pieniądze, a mimo to nie przyjechałem tu, żeby ci wymyślać. Wyciągam do ciebie pomocną rękę. No cóż, jeżeli wolisz pluć na tę pomocną rękę, to twoja sprawa. Nic więcej powiedzieć nie mogę.

Ani razu nie podniósł głosu, ale jego słowa podziałały zarówno na Greene’a, jak na Freddiego. Michael popatrzał na nich, odsuwając się od stołu, ażeby dać do zrozumienia, iż oczekuje, by odeszli. Hagen podszedł do drzwi i otworzył je. Obaj mężczyźni wyszli, nie mówiąc dobranoc.

Nazajutrz rano Michael Corleone otrzymał wiadomość od Moe Greene’a: nie sprzeda swojego udziału w hotelu za żadną cenę. Wiadomość tę przyniósł Freddie. Michael wzruszył ramionami i powiedział do brata:

– Chcę się zobaczyć z Ninem przed powrotem do Nowego Jorku.

W apartamencie Nina zastali Johnny’ego Fontane, który siedział na kanapie i jadł śniadanie. Jules badał Nina za zaciągniętymi kotarami sypialni. Wreszcie kotary się rozchyliły.

Michaela przeraził wygląd Nina. Ten człowiek najwyraźniej się kończył. Oczy miał zamglone, usta obwisłe, wszystkie mięśnie twarzy zwiotczałe. Michael usiadł przy łóżku:

– Nino, miło jest cię zobaczyć. Don stale pyta o ciebie.

Nino uśmiechnął się, był to ten jego dawny uśmiech.

– Powiedz mu, że jestem umierający. Powiedz mu, że przemysł rozrywkowy jest niebezpieczniejszy od handlu oliwą.

– Nic ci nie będzie – odrzekł Michael. – Gdybyś miał jakieś kłopoty, w których Rodzina mogłaby ci dopomóc, to tylko daj mi znać.

Nino potrząsnął głową.

– Nic takiego nie ma. Nic.

Michael pogadał z nim jeszcze chwilę i wyszedł. Freddie odwiózł go i jego towarzyszy na lotnisko, ale na życzenie Michaela nie czekał do momentu odlotu. Kiedy Michael wsiadał do samolotu z Tomem Hagenem i Alem Neri, obrócił się do Neriego i spytał:

– Zapamiętałeś go sobie dobrze?

Neri poklepał się po czole.

– Moe Greene jest tu sfotografowany i zanotowany.

Rozdział 28

Podczas powrotnego lotu do Nowego Jorku Michael Corleone odprężył się i próbował zasnąć. Na próżno. Zbliżał się najstraszniejszy okres jego życia, być może nawet zgubny. Nie można było dłużej tego odkładać. Wszystko było przygotowane, przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, a trwało to dwa lata. Nie mogło być dalszej zwłoki. Kiedy w ubiegłym tygodniu don oficjalnie oznajmił caporegime’om i innym członkom Rodziny Corleone, że się wycofuje, Michael wiedział, że ojciec w ten sposób daje mu do zrozumienia, iż nadszedł już czas.

Minęły prawie trzy lata, odkąd powrócił do domu, a przeszło dwa od jego ślubu z Kay. Te trzy lata spędził na zapoznawaniu się z rodzinnymi interesami. Trawił długie godziny z Tomem Hagenem, długie godziny z donem. Był zdumiony tym, jaka naprawdę bogata i potężna jest Rodzina Corleone. Posiadała niezmiernie wartościowe nieruchomości w centrum Nowego Jorku – całe gmachy biurowe. Przez podstawione osoby była wspólniczką dwóch domów maklerskich na Wall Street, banków na Long Island, kilku firm odzieżowych, a wszystko to poza swoimi nielegalnymi operacjami w dziedzinie gier hazardowych.

Najbardziej interesującą rzeczą, jakiej dowiedział się Michael, dokonując przeglądu dotychczasowych transakcji Rodziny Corleone, było to, że Rodzina otrzymywała wkrótce po wojnie opłaty za ochronę od grupy fałszerzy płyt patefonowych. Fałszerze ci sporządzali i sprzedawali duplikaty nagrań słynnych artystów i załatwiali to tak zręcznie, że nigdy ich nie przyłapano. Naturalnie od płyt, które sprzedawali do sklepów, artyści oraz wytwórnie nie otrzymywali ani centa. Michael Corleone zauważył, że Johnny Fontane stracił na tych fałszerstwach masę pieniędzy, ponieważ w owym czasie, na krótko przed utratą głosu, jego płyty były najpopularniejsze w kraju.

Zapytał o to Toma Hagena. Dlaczego don pozwalał fałszerzom oszukiwać swojego chrzestnego syna? Hagen wzruszył ramionami. Biznes to biznes. Johnny był w niełasce u dona, bo rozwiódł się ze swoją ukochaną z dzieciństwa, aby poślubić Margot Ashton. To się ogromnie nie podobało donowi.

– Jak to się stało, że ci goście przerwali swoją działalność? – zapytał Michael. – Gliny się do nich dobrały?

Hagen potrząsnął głową.

– Don cofnął im swoją ochronę. To było zaraz po ślubie Connie.

Był to układ rzeczy, z którym miał spotykać się często: don pomagał w nieszczęściu tym, których nieszczęście sam częściowo spowodował. Może nie przez przebiegłość ani rozmyślnie, ale ze względu na różnorodność swych interesów czy ze względu na naturę świata – splatanie się dobra i zła, naturalne samo w sobie.

Michael wziął ślub z Kay w Nowej Anglii, cichy ślub, na którym obecna była tylko jej rodzina i paru przyjaciół. Potem wprowadzili się do jednego z domów w ośrodku w Long Beach. Michael zdumiewał się widząc, jak dobrze Kay ułożyła sobie stosunki z jego rodzicami oraz innymi ludźmi mieszkającymi w ośrodku. I oczywiście od razu zaszła w ciążę, tak jak przystało na dobrą włoską żonę w starym stylu, co także pomogło. Drugie dziecko w drodze w ciągu dwóch lat to była po prostu bomba.

Kay miała go oczekiwać na lotnisku, zawsze przyjeżdżała go powitać i zawsze tak się cieszyła, kiedy wracał z podróży. A i on także. Ale nie tym razem. Albowiem zakończenie tej podróży oznaczało, że wreszcie musi podjąć działanie, do którego przysposabiano go przez ostatnie cztery lata. Don czekał na niego. Czekali na niego caporegime’owie. A on, Michael Corleone, miał teraz wydać rozkazy, powziąć decyzje, przesądzające o losie jego samego i jego Rodziny.


Co rano, kiedy Kay Adams Corleone wstawała, aby zająć się pierwszym karmieniem dziecka, widziała mamę Corleone, żonę dona, wyjeżdżającą z ośrodka wraz z jednym z goryli i wracającą w godzinę później. Kay wkrótce dowiedziała się, że jej teściowa co rano udaje się do kościoła. Często po powrocie starsza pani zachodziła do niej na poranną kawę i żeby odwiedzić swego nowego wnuka.

Mama Corleone zawsze zaczynała od wypytywania Kay, dlaczego nie pomyślała o tym, by zostać katoliczką, nie bacząc na fakt, że dziecko Kay już otrzymało chrzest protestancki. Toteż Kay uznała za właściwe zapytać starszej pani, dlaczego jeździ co rano do kościoła, czy to jest nieodzowne, kiedy się jest katolikiem.

Starsza pani, jak gdyby myśląc, że może to powstrzymywało Kay od nawrócenia, zaprzeczyła:

– O nie, nie, niektórzy katolicy chodzą do kościoła tylko na Wielkanoc i w Boże Narodzenie. Idzie się, kiedy ma się ochotę.

Kay roześmiała się.

– To dlaczego mama chodzi co rano?

W najnaturalniejszy sposób mama Corleone wyjaśniła:

– Chodzę dla mojego męża – wskazała w stronę podłogi – żeby się nie dostał tam. – Przerwała. – Modlę się co dzień za jego duszę, żeby poszedł tam – wskazała ku niebu. Mówiła to z chytrym uśmiechem, tak jakby ta sprawa była przegrana. Było to powiedziane niemal żartobliwie, właściwym jej tonem surowej starej Włoszki. I tak jak zawsze pod nieobecność męża, była w tym nuta nieposzanowania dla wielkiego dona.

– Jak się czuje don? – spytała uprzejmie Kay.

Mama Corleone wzruszyła ramionami.

– Nie jest już ten sam, odkąd go postrzelili. Pozwala Michaelowi robić całą robotę, a sam tylko się cacka z tym swoim ogrodem, swoją papryką i pomidorami. Tak jakby wciąż jeszcze był chłopakiem ze wsi. Ale mężczyźni zawsze są tacy.

Później przed południem Connie Corleone przychodziła z dwojgiem swoich dzieci odwiedzić Kay i pogadać. Kay lubiła Connie, podobała jej się jej żywość, wyraźne przywiązanie do brata, Michaela. Connie nauczyła Kay gotować niektóre włoskie potrawy, ale czasami przynosiła swoje własne, umiejętnie przyrządzone, by Michael ich pokosztował.

Tego rana, jak zwykle, zapytała Kay, co Michael myśli o jej mężu, Carlu. Czy go naprawdę lubi, tak jak się wydawało? Carlo dawniej miał ciągle drobne zatargi z rodziną, ale w ostatnich latach się ustatkował. Radził sobie naprawdę dobrze w związku zawodowym, tylko że musiał pracować tak ciężko, tyle godzin. Connie zawsze mówiła, że Carlo naprawdę lubi Michaela. Tylko że każdy lubi Michaela, tak samo jak każdy lubi jej ojca. Michael to wykapany don. Bardzo dobrze, że będzie prowadził rodzinny interes handlu oliwą.

Kay zauważyła już przedtem, że kiedy Connie mówiła o swoim mężu w powiązaniu z rodziną, zawsze nerwowo, skwapliwie wyczekiwała jakiegoś słowa pochwały dla Carla. Kay byłaby niemądra, gdyby nie dostrzegła pełnej obawy troski Connie o to, czy Michael lubi Carla, czy nie. Któregoś wieczora powiedziała o tym Michaelowi i napomknęła o fakcie, że nikt nigdy nie mówi o Sonnym Corleone, nikt nawet go nie wspomina, przynajmniej w jej obecności. Kay raz popróbowała wyrazić współczucie donowi i jego żonie, którzy wysłuchali tego w niemal niegrzecznym milczeniu, a potem całkowicie zignorowali. Usiłowała skłonić Connie do rozmowy o starszym bracie, ale bez powodzenia.

Żona Sonny’ego, Sandra, zabrała dzieci i przeniosła się na Florydę, gdzie mieszkali jej rodzice. Poczyniono pewne kroki finansowe, tak że mogła dostatnio żyć z dziećmi, chociaż Sonny nie pozostawił żadnego majątku.

Michael niechętnie wyjaśnił, co zaszło owego wieczora, kiedy zamordowano Sonny’ego. Że Carlo pobił wtedy żonę i Connie zadzwoniła do ośrodka, a Sonny przyjął telefon i wybiegł ogarnięty wściekłością. Więc naturalnie Connie i Carlo stale się denerwowali, że reszta rodziny obwinia ją o pośrednie spowodowanie śmierci Sonny’ego. Albo obwinia jej męża, Carla. Tak jednak nie było. Dowodził tego fakt, że Connie i Carlo dostali dom w samym ośrodku, a Carlo awansował na ważne stanowisko w związkach zawodowych. I Carlo się ustatkował, przestał pić, przestał latać za dziwkami, przestał się mądrzyć. Rodzina była zadowolona z jego pracy i postawy w ostatnich dwóch latach. Nikt nie przypisywał mu winy za to, co się stało.

– To czemu ich nie zaprosisz któregoś wieczora, żeby uspokoić siostrę? – spytała Kay. – Biedactwo, wciąż tak się denerwuje, co myślisz o jej mężu. Powiedz jej. I niech wybije sobie z głowy te niemądre zmartwienia.

– Tego nie mogę zrobić – odrzekł Michael. – Nie rozmawiamy o tych rzeczach w naszej rodzinie.

– Chcesz, żebym jej powtórzyła twoje słowa? – spytała Kay.

Była zaskoczona, bo bardzo długo zastanawiał się nad tą propozycją, która wydawała się zupełnie oczywista. Wreszcie powiedział:

– Myślę, że nie powinnaś, Kay. Nie sądzę, żeby to coś dało. Będzie się i tak martwiła. To jest coś, na co nikt nie może poradzić.

Kay się zdumiała. Zdawała sobie sprawę, że Michael był zawsze trochę chłodniejszy dla swej siostry, Connie, niż dla innych, pomimo jej przywiązania.

– Chyba nie obwiniasz Connie za to, że zabili Sonny’ego? – spytała.

Michael westchnął.

– Oczywiście, że nie. Jest moją małą siostrzyczką i bardzo ją lubię. Żal mi jej. Carlo się ustatkował, ale w gruncie rzeczy nie nadaje się na męża. Po prostu tak bywa. Zapomnijmy o tym.

Naprzykrzanie się nie leżało w naturze Kay, dała z tym spokój. Prócz tego przekonała się, że Michael nie jest człowiekiem, którego można naciskać, że potrafi wtedy być zimny i nieprzyjemny. Widziała, że ona sama jest jedyną osobą na świecie mogącą nagiąć jego wolę, ale wiedziała również, że czynienie tego za często zniweczyłoby tę jej władzę. A współżycie z nim przez te ostatnie dwa lata sprawiło, że pokochała go jeszcze bardziej.

Kochała go, ponieważ zawsze postępował przyzwoicie. Szczególna rzecz: zawsze odnosił się przyzwoicie do wszystkich, którzy go otaczali, nie był nigdy arbitralny, nawet w drobiazgach. Zaobserwowała, że teraz jest człowiekiem bardzo wpływowym; ludzie przychodzili do ich domu zasięgać jego rady i prosić o różne uprzejmości, traktowali go z szacunkiem i uległością, ale jedna rzecz nade wszystko uczyniła go jej drogim.

Odkąd Michael powrócił z Sycylii z pokiereszowaną twarzą, wszyscy w rodzinie usiłowali go nakłonić, by poddał się zabiegowi korekcyjnemu. Matka nagabywała go ustawicznie; którejś niedzieli, podczas kolacji, kiedy zebrali się wszyscy Corleone’owie, krzyknęła na Michaela:

– Wyglądasz jak gangster z filmu, każ wyreperować sobie twarz w imię Chrystusa i twojej biednej żony! Wtedy przestanie ci cieknąć z nosa jak pijanemu Irlandczykowi.

Don, siedzący u góry stołu i obserwujący wszystko, zapytał Kay:

– Czy tobie to przeszkadza?

Kay potrząsnęła głową. Don powiedział do żony:

– On nie jest już w twoich rękach, to nie twoja rzecz.

Starsza pani natychmiast się uspokoiła. Nie dlatego, żeby się bała męża, ale ponieważ spieranie się z nim przy innych w takiej sprawie byłoby brakiem szacunku.

Natomiast Connie, ulubienica dona, przyszła z kuchni, gdzie gotowała niedzielną kolację, z twarzą zarumienioną od ognia, i zawołała:

– Uważam, że powinien zoperować sobie twarz. Był najprzystojniejszy w rodzinie, zanim go okaleczyli. No, Mike, powiedz, że to zrobisz.

Michael popatrzał na nią w roztargnieniu. Zdawało się, że naprawdę nie usłyszał nic z tego, co mówiono. Nie odpowiedział. Connie podeszła i stanęła obok ojca.

– Namów go, żeby to zrobił – zaapelowała do dona. Położyła czule obie dłonie na jego ramionach i pogładziła po szyi. Była jedyną osobą tak spoufaloną z donem. Jej uczucie dla ojca było wzruszające, pełne ufności, jak u małej dziewczynki.

Don poklepał ją po dłoni i rzekł:

– Wszyscy konamy z głodu. Postaw spaghetti na stole, a potem pogadamy.

Connie obróciła się do męża i rzekła:

– Carlo, powiedz Mike’owi, żeby sobie wyreperował twarz. Może ciebie posłucha. – Jej ton dawał do zrozumienia, że Michaela łączą z Carlem Rizzi jakieś przyjacielskie stosunki, bliższe niż z kimkolwiek innym.

Carlo, pięknie opalony, ze starannie ostrzyżonymi i uczesanymi blond włosami, pociągnął domowego wina ze szklanki i odparł:

– Nikt nie może mówić Mike’owi, co ma robić.

Carlo stał się innym człowiekiem, odkąd się przeprowadził do ośrodka. Znał swoje miejsce w rodzinie i trzymał się go.

W tym wszystkim tkwiło coś, czego Kay nie rozumiała, coś, co nie było całkiem jasne. Jako kobieta widziała, że Connie świadomie czaruje ojca, choć było to pięknie robione, a nawet szczere. Jednakże nie było spontaniczne. Odpowiedź Carla była męskim zajęciem stanowiska. Michael całkowicie zignorował to wszystko.

Kay nie przejmowała się oszpeceniem męża, ale martwiły ją wynikające stąd kłopoty z zatokami. Zoperowanie twarzy wyleczyłoby także zatoki. Z tej przyczyny chciała, żeby Michael poszedł do szpitala i poddał się niezbędnemu zabiegowi. Jednakże rozumiała, że z jakichś szczególnych względów pragnie zachować swoje oszpecenie. Była pewna, że don to też rozumie.

Jednakże kiedy Kay urodziła pierwsze dziecko, zaskoczyło ją pytanie Michaela.

– Chcesz, żebym zoperował sobie twarz?

Kiwnęła głową.

– Wiesz, jakie są dzieci, twojemu synowi będzie przykro z powodu twojej twarzy, kiedy na tyle dorośnie, aby zrozumieć, że nie jest normalna. Po prostu nie chcę, żeby nasze dziecko ją widziało. Mnie to nic nie przeszkadza, naprawdę.

– Okay – uśmiechnął się do niej. – Zrobię to.

Zaczekał, aż wróciła do domu z kliniki, i wtedy poczynił odpowiednie kroki. Operacja się powiodła. Wgniecenie policzka było teraz ledwie widoczne.

Wszyscy w rodzinie byli uradowani, ale Connie bardziej niż kiedykolwiek. Codziennie odwiedzała Michaela w szpitalu, ściągając też Carla. Kiedy Michael wrócił do domu, uściskała go czule, ucałowała, przypatrzyła mu się z zachwytem i zawołała:

– Teraz jesteś znowu moim przystojnym bratem.

Tylko na donie nie zrobiło to wrażenia; wzruszył ramionami i powiedział:

– A co za różnica?

Ale Kay była wdzięczna. Wiedziała, że Michael zrobił to wbrew własnemu przekonaniu. Zrobił to, ponieważ go poprosiła; była jedyną osobą na świecie, która mogła go skłonić do postąpienia wbrew własnej naturze.


Po południu tego dnia, kiedy Michael miał wrócić z Vegas, Rocco Lampone zajechał limuzyną do ośrodka, by zabrać Kay na lotnisko, na spotkanie męża. Zawsze wyjeżdżała po Michaela, gdy wracał z podróży, głównie dlatego, że czuła się bez niego samotna, mieszkając w ufortyfikowanym ośrodku.

Zobaczyła go wysiadającego z samolotu razem z Tomem Hagenem i tym nowym człowiekiem, który dla niego pracował, Albertem Neri. Kay nie bardzo lubiła Neriego; swoją spokojną drapieżnością przypominał jej Lucę Brasi. Zauważyła, że Neri idzie za Michaelem nieco z boku, widziała jego bystre, przenikliwe spojrzenie, gdy wodził oczami po wszystkich w pobliżu. To Neri pierwszy dostrzegł Kay i dotknął ramienia Michaela, aby ten spojrzał we właściwym kierunku.

Kay pobiegła prosto w ramiona męża, on zaś pocałował ją szybko i puścił. Michael, Tom Hagen i Kay wsiedli do limuzyny, a Albert Neri zniknął. Kay nie zauważyła, że wsiadł do innego samochodu, w którym czekali dwaj mężczyźni, i że ten wóz jechał za limuzyną, dopóki nie dotarła do Long Beach.

Kay nie spytała Michaela, jak mu się powiodło. Nawet takie grzecznościowe pytania były uznawane za niezręczne, nie dlatego, że nie udzieliłby jej równie grzecznej odpowiedzi, ale ponieważ przypominałyby im obojgu o zakazanym terenie, którego ich małżeństwo nie mogło nigdy objąć. Kay nie miała już tego za złe. Ale kiedy Michael powiedział jej, że będzie musiał spędzić wieczór z ojcem, aby mu zdać sprawę z wyjazdu do Vegas, zmarszczyła brwi i nie kryła rozczarowania.

– Bardzo mi przykro – przeprosił Michael. – Jutro wieczorem wybierzemy się do Nowego Jorku, pójdziemy do teatru i na kolację, dobrze? – Poklepał ją po brzuchu, była już w siódmym miesiącu ciąży. – Jak dziecko się urodzi, będziesz znowu związana. Do licha, jesteś bardziej włoska niż jankeska. Dwoje dzieci w dwa lata.

– A ty jesteś bardziej jankeski niż włoski – odparła Kay cierpko. – Twój pierwszy wieczór w domu i spędzasz go na interesach. – Jednakże mówiąc to uśmiechnęła się do męża. – Nie wrócisz późno?

– Przed północą – odrzekł Michael. – Nie czekaj na mnie, jeżeli będziesz zmęczona.

– Poczekam – przyrzekła Kay.

Tego wieczora na zebraniu w narożnej bibliotece domu dona Corleone był obecny sam don, Michael, Tom Hagen, Carlo Rizzi oraz obaj caporegime’owie, Clemenza i Tessio.

Atmosfera zebrania nie była tak swobodna jak dawniej. Odkąd don oznajmił, że się częściowo wycofuje, a Michael przejmuje interesy Rodziny, panowało pewne napięcie. Sukcesja w zarządzaniu takim przedsięwzięciem nie była bynajmniej dziedziczna. W każdej innej Rodzinie potężni caporegime’owie, tacy jak Clemenza i Tessio, mogli objąć stanowisko po donie. Albo przynajmniej móc się oddzielić i utworzyć własną Rodzinę.

Poza tym, odkąd don Corleone zawarł pokój z Pięcioma Rodzinami, siła Rodziny Corleone zmalała. Rodzina Barzinich była teraz bezspornie najpotężniejsza na obszarze Nowego Jorku; sprzymierzeni z Tattagliami, osiągnęli tę samą pozycję, co niegdyś Rodzina Corleone. Prócz tego przebiegle okrawali władzę Corleone’ów, wciskając się na ich tereny gier hazardowych, wypróbowywali ich reakcję i jeśli była słaba, osadzali tam własnych bukmacherów.

Barziniowie i Tattagliowie byli uradowani wycofaniem się dona. Michael, choćby nawet okazał się groźny, nie mógł mieć nadziei dorównania donowi w przebiegłości i wpływach co najmniej przez następne dziesięciolecie. Rodzina Corleone zdecydowanie podupadała.

Ma się rozumieć, spotkały ją też poważne niepowodzenia. Freddie okazał się jedynie hotelarzem i bawidamkiem, przy czym gwarowe, nieprzetłumaczalne określenie bawidamka kojarzyło się z łapczywym niemowlęciem, stale uczepionym matczynej piersi – krótko mówiąc, z kimś niemęskim. Śmierć Sonny’ego też była katastrofą. Sonny był człowiekiem, którego należało się bać, którego nie można było lekceważyć. Oczywiście, popełnił błąd posyłając młodszego brata, Michaela, by zabił Turka i kapitana policji. Choć było to potrzebne w sensie taktycznym, okazało się, jako długofalowa strategia, poważnym błędem. Zmusiło w końcu dona do powstania z łoża boleści. Pozbawiło Michaela dwóch lat cennego doświadczenia i zaprawy pod opieką ojca. A oczywiście Irlandczyk jako consigliori był jedynym głupstwem, jakie don popełnił. Żaden Irlandczyk nie mógł mieć nigdy nadziei, że dorówna Sycylijczykowi w przebiegłości. Taka była opinia wszystkich Rodzin, toteż naturalnie miały większy respekt dla sojuszu Barzini-Tattaglia niż dla Corleone’ów. Ich zdaniem Michael nie dorównywał Sonny’emu siłą, chociaż był na pewno inteligentniejszy, jednakże nie tak inteligentny jak ojciec. Mierny następca i człowiek, którego nie należało zbytnio się obawiać.

Poza tym, aczkolwiek dona powszechnie podziwiano za rozum polityczny wykazany przez zawarcie pokoju, fakt, że nie pomścił zamordowania Sonny’ego, w dużej mierze umniejszył szacunek dla Rodziny. Uważano, że taki rozum polityczny wynikał ze słabości.

Wszystko to było wiadome mężczyznom zebranym w pokoju, a paru z nich może nawet w to wierzyło. Carlo Rizzi lubił Michaela, ale nie bał się go tak jak Sonny’ego. Clemenza zaś, chociaż miał dla Michaela uznanie za brawurowy wyczyn z Turkiem i kapitanem policji, nie mógł oprzeć się myśli, że jest za miękki, aby być donem. Clemenza miał nadzieję uzyskać zgodę na utworzenie własnej Rodziny, na oderwanie swojego imperium od Corleone’ów. Jednakże don dał do zrozumienia, że nie może tak być, a Clemenza zanadto szanował dona, aby go nie usłuchać. Chyba żeby cała sytuacja stała się nie do zniesienia.

Tessio miał lepszą opinię o Michaelu. Wyczuwał w tym młodym mężczyźnie coś innego: przebiegle utajoną siłę, człowieka zazdrośnie strzegącego przed wzrokiem ogółu swej rzeczywistej mocy, w myśl zasady dona, że przyjaciel nigdy nie powinien zbyt wysoko oceniać naszych zalet, a wróg powinien przeceniać nasze wady.

Sam don i Tom Hagen nie mieli oczywiście wątpliwości co do Michaela. Don nigdy by się nie wycofał, gdyby nie miał absolutnej wiary w to, że syn potrafi przywrócić utraconą pozycję Rodziny. Hagen był przez ostatnie dwa lata nauczycielem Michaela i zdumiewał się, jak szybko Michael chwytał wszelkie zawiłości rodzinnych interesów. Nieodrodny syn swojego ojca.

Clemenza i Tessio byli źli na Michaela, ponieważ umniejszył siłę ich regime’ów, a nigdy nie odtworzył regime’u Sonny’ego. W istocie Rodzina Corleone miała obecnie tylko dwa oddziały bojowe, mniej liczne niż poprzednio. Clemenza i Tessio uważali to za samobójcze, zwłaszcza wobec wdzierania się Barzinich-Tattagliów w ich imperia. Toteż mieli teraz nadzieję, że owe błędy zostaną naprawione na tym nadzwyczajnym zebraniu, zwołanym przez dona.

Michael zaczął od poinformowania ich o swojej podróży do Vegas oraz o odrzuceniu przez Moe Greene’a oferty wykupienia jego udziałów.

– Ale zrobimy mu propozycję nie do odrzucenia – powiedział Michael. – Wiadomo wam, że Rodzina Corleone planuje przeniesienie swoich operacji na zachód. Będziemy mieli cztery hotele-kasyna w Vegas. Ale to nie może być zaraz. Potrzebujemy czasu, żeby wszystko załatwić. – Zwrócił się bezpośrednio do Clemenzy: – Pete, ty i Tessio macie ze mną współdziałać przez rok, bez żadnych pytań i żadnych zastrzeżeń. Po upływie tego roku obaj możecie oderwać się od Rodziny Corleone, stać się niezależni, stworzyć własne Rodziny. Oczywiście, nie trzeba dodawać, że podtrzymamy naszą przyjaźń, nigdy bym nie uchybił wam ani waszemu szacunkowi dla mojego ojca, myśląc choćby przez chwilę, że mogłoby być inaczej. Ale do tego czasu macie się tylko podporządkować mnie i o nic nie martwić. Prowadzone są negocjacje, które rozwiążą problemy uważane przez was za nierozwiązywalne. Więc miejcie po prostu trochę cierpliwości.

Zabrał głos Tessio:

– Jeżeli Moe Greene chce pomówić z twoim ojcem, to dlaczego mu nie pozwolić? Don zawsze potrafił każdego przekonać, nie było nikogo, kto by się oparł jego rozsądkowi.

Don odpowiedział na to bezpośrednio:

– Ja się wycofałem. Michael utraciłby szacunek, gdybym się wtrącił. A poza tym, Greene jest człowiekiem, z którym wolałbym nie rozmawiać.

Tessio przypomniał sobie zasłyszane opowieści o tym, jak Moe Greene uderzył Freddiego Corleone któregoś wieczora w hotelu w Las Vegas. Teraz coś zwąchał. Odchylił się do tyłu. Moe Greene to już trup – pomyślał. Rodzina Corleone nie pragnie go nakłaniać.

– Czy Rodzina Corleone w ogóle przestanie operować w Nowym Jorku? – odezwał się Carlo Rizzi.

Michael kiwnął głową.

– Sprzedajemy firmę handlu oliwą. Wszystko, co się da, przekażemy Tessiowi i Clemenzie. Ale ty, Carlo, nie martw się o swoją posadę. Dorastałeś w Nevadzie, znasz ten stan, znasz ludzi. Liczę na to, że będziesz moją prawą, ręką, kiedy się tam przeniesiemy.

Carlo rozparł się w fotelu, twarz miał zarumienioną z zadowolenia. Nadchodził jego czas, miał awansować w konstelacji władzy. Michael mówił dalej:

– Tom Hagen nie jest już consigliorem. Będzie naszym adwokatem w Vegas. Za jakieś dwa miesiące przeprowadzi się tam na stałe z rodziną. Będzie wyłącznie adwokatem. Od tego momentu nikt nie ma się zwracać do niego w żadnej innej sprawie. Jest adwokatem i na tym koniec. To nie jest żadna ujma dla Toma. Chcę, żeby było właśnie tak. Poza tym, jeżeli będę kiedyś potrzebował jakiejś rady, kto może być lepszym doradcą niż mój ojciec?

Wszyscy się roześmieli. Ale pomimo tego żartu zrozumieli, o co idzie. Tom Hagen był wyłączony; nie miał już żadnej władzy. Wszyscy zerknęli nań, by sprawdzić jego reakcję, ale twarz Hagena była nieprzenikniona.

Clemenza odezwał się, posapując jak to tłuścioch:

– To znaczy, że za rok będziemy samodzielni, tak?

– Może wcześniej – odrzekł uprzejmie Michael. – Oczywiście zawsze możecie pozostać w Rodzinie, to zależy od was. Ale nasze wpływy będą wkrótce znacznie silniejsze na zachodzie, więc może będzie dla was lepiej zorganizować się na własną rękę.

– W takim razie uważam, że powinniście dać nam pozwolenie zwerbowania nowych ludzi do naszych regime’ów – powiedział Tessio spokojnie. – Ci dranie, Barziniowie, ciągle wdzierają się na mój teren. Myślę, że może byłoby mądrze dać im małą lekcję dobrych obyczajów.

Michael potrząsnął głową.

– Nie. To na nic. Siedź spokojnie. Wszystko będzie przedyskutowane i uregulowane, zanim się wyniesiemy.

Tessia nie było tak łatwo zadowolić. Zwrócił się wprost do dona ryzykując, że się narazi Michaelowi:

– Wybacz mi, Ojcze Chrzestny, niech mnie usprawiedliwią lata naszej przyjaźni. Myślę, że obaj z synem mylicie się zupełnie co do tych interesów w Nevadzie. Jakże możecie mieć nadzieję, że wam się tam powiedzie, jeżeli nie oprzecie się na waszej tutejszej sile? Jedno pociąga za sobą drugie. A kiedy się stąd wyniesiecie, Barziniowie i Tattagliowie będą dla nas za mocni. Ja i Pete będziemy mieli kłopoty, prędzej czy później dostaniemy się pod ich władanie. A Barzini to człowiek nie w moim guście. Powiadam, że Rodzina Corleone musi zrobić to posunięcie z pozycji siły, nie słabości. Powinniśmy rozbudować nasze regime’y i odzyskać utracone tereny, przynajmniej na Staten Island.

Don potrząsnął głową.

– Pamiętaj, że zawarłem pokój, nie mogę złamać mojego słowa.

Tessio nie dał się uciszyć.

– Wszyscy wiedzą, że od tej pory Barzini cię prowokował. A poza tym Michael jest nową głową Rodziny Corleone, więc co go może powstrzymać od podjęcia takiej akcji, jaką uzna za stosowną? Twoje słowo właściwie go nie obowiązuje.

Michael wtrącił się ostro. Zwrócił się do Tessia, teraz już w całej pełni jak przywódca:

– Prowadzi się negocjacje w sprawach, które będą odpowiedzią na twoje pytania i rozwiążą twoje wątpliwości. Jeżeli moje słowo ci nie wystarcza, zapytaj swojego dona.

Tessio zrozumiał wreszcie, że posunął się za daleko. Gdyby ośmielił się zapytać dona, uczyniłby z Michaela swojego wroga. Wzruszył więc ramionami i rzekł:

– Mówiłem dla dobra Rodziny, nie dla siebie. Ja potrafię dać sobie radę.

Michael uśmiechnął się do niego przyjaźnie.

– Tessio, nigdy w ciebie nie wątpiłem. Nigdy. Ale zaufaj mi. Oczywiście nie dorównuję tobie i Pete’owi w tych rzeczach, ale bądź co bądź mam ojca, który mną pokieruje. Nie będę taki nieudolny, wszyscy wyjdziemy na tym dobrze.

Zebranie było skończone. Wielką nowinę stanowiło to, że Clemenza i Tessio otrzymają zgodę na utworzenie własnych Rodzin ze swoich regime’ów. Tessio miałby gry hazardowe i doki w Brooklynie, Clemenza hazard na Manhattanie i kontakty z torami wyścigowymi na Long Island.

Obaj caporegime’owie wyszli nie całkiem zadowoleni, wciąż jeszcze trochę niespokojni. Carlo Rizzi pozostał w nadziei, że przyszedł czas, kiedy będzie nareszcie traktowany jak członek rodziny, ale zaraz przekonał się, że Michael wcale nie jest do tego skłonny. Pozostawił więc dona, Toma Hagena i Michaela w narożnej bibliotece. Albert Neri wyprowadził go z domu i Carlo zauważył, że stał w progu obserwując go, kiedy przechodził przez oświetlony placyk.

Trzej mężczyźni w bibliotece odprężyli się, tak jak to potrafią jedynie ludzie, którzy przeżyli razem całe lata w tym samym domu, w tej samej rodzinie. Michael nalał donowi anyżówki, a Tomowi Hagenowi whisky. Sobie też przygotował drinka, co czynił rzadko. Pierwszy odezwał się Tom Hagen:

– Mike, dlaczego wyłączasz mnie z akcji?

Michael wydawał się zaskoczony.

– Przecież będziesz moim numerem jeden w Vegas. Będziemy całkowicie legalni, a ty jesteś prawnikiem. Co może być ważniejsze od tego?

Hagen uśmiechnął się trochę smutno.

– Nie o tym mówię. Idzie mi o to, że Rocco Lampone tworzy potajemny regime bez mojej wiedzy. Idzie mi o to, że załatwiasz sprawy bezpośrednio z Nerim, zamiast przeze mnie czy przez caporegime’a. Oczywiście, chyba że nie wiesz, co robi Lampone.

– Jak się dowiedziałeś o regimie Lampone’a? – zapytał Michael cicho.

Hagen wzruszył ramionami.

– Bądź spokojny, nie ma przecieku, nikt inny o tym nie wie. Ale w mojej sytuacji widzę, co się dzieje. Dałeś Lampone’owi utrzymanie, dałeś mu masę swobody. Dlatego potrzebuje ludzi, żeby mu pomogli w jego małym imperium. Musi mnie informować o każdym, kogo werbuje. Ale ja widzę, że każdy, kogo umieszcza na swej liście płacy, jest trochę za dobry do danej roboty, dostaje trochę więcej pieniędzy niż ta robota jest warta. Nawiasem mówiąc, wybrałeś właściwego człowieka, biorąc Lampone’a. Działa doskonale.

Michael skrzywił się.

– Nie tak znowu doskonale, o ile zauważyłeś. Zresztą to don go wybrał.

– Okay – powiedział Tom. – Więc dlaczego jestem wyłączony z akcji?

Michael obrócił się do niego bez wahania i wyjaśnił mu prosto z mostu:

– Tom, ty nie jesteś consigliorem na czas wojny. Po tym posunięciu, które zamierzamy zrobić, sytuacja może się zaostrzyć i może będziemy musieli walczyć. A chcę usunąć cię z linii ognia, na wszelki wypadek.

Hagen poczerwieniał. Gdyby mu to samo powiedział don, przyjąłby to pokornie. Ale skąd, u diabła, Mike wyrwał się z taką kategoryczną oceną?

– W porządku – odparł. – Ale tak się składa, że zgadzam się z Tessiem. Uważam, że podchodzicie do tego całkiem błędnie. Robicie to posunięcie przez słabość, nie siłę. To zawsze jest złe. Barzini jest jak wilk i jeśli zacznie rozrywać was na sztuki, inne Rodziny nie przylecą na pomoc Corleone’om.

Wreszcie odezwał się don:

– Tom, to nie jest tylko decyzja Michaela. Ja mu doradzałem w tych sprawach. Są pewne rzeczy, które może będzie trzeba zrobić, a za które nie chcę być w żadnej mierze odpowiedzialny. To jest moje życzenie, nie Michaela. Nigdy cię nie uważałem za złego consigliora, uważałem Santina za złego dona, oby spoczywał w spokoju. Miał dobre serce, ale nie był człowiekiem odpowiednim do pokierowania Rodziną, kiedy spotkało mnie tamto drobne nieszczęście. A któż by pomyślał, że Fredo stanie się lokajem kobiet? Więc nie miej mi tego za złe. Michael ma moje całkowite zaufanie, tak samo jak ty. Z przyczyn, których nie możesz znać, nie wolno ci wziąć udziału w tym, co się może zdarzyć. Nawiasem mówiąc, powiedziałem Michaelowi, że potajemny regime Lampone’a nie ujdzie twojej uwagi. A to dowodzi, że w ciebie wierzę.

Michael roześmiał się.

– Naprawdę nie myślałem, że to wychwycisz, Tom.

Hagen widział, że usiłują go zmiękczyć.

– Może będę mógł w czymś pomóc – rzekł.

Michael zdecydowanie potrząsnął głową.

– Jesteś wyłączony, Tom.

Tom dokończył trunku i zanim wyszedł, uczynił Michaelowi łagodną wymówkę.

– Jesteś prawie równie dobry jak twój ojciec – stwierdził. – Ale jednej rzeczy musisz się jeszcze nauczyć.

– Czego? – zapytał uprzejmie Michael.

– Jak mówić „nie” – odrzekł Hagen.

Michael poważnie kiwnął głową.

– Masz rację – przyznał. – Będę o tym pamiętał.

Kiedy Hagen wyszedł, Michael powiedział żartobliwie do ojca:

– Więc nauczyłeś mnie wszystkiego poza tym. Powiedz mi, jak się mówi ludziom „nie” w sposób, który by im się podobał.

Don przesiadł się za wielkie biurko.

– Nie można mówić „nie” ludziom, których się kocha, nie za często. To cały sekret. A poza tym, kiedy to mówisz, musi brzmieć jak „tak”. Albo trzeba ich samych skłonić do powiedzenia „nie”. Trzeba poświecić na to sporo czasu i trudu. Ale ja jestem staroświecki, ty jesteś z nowego, dzisiejszego pokolenia, nie słuchaj mnie.

Michael roześmiał się.

– Słusznie. Ale zgadzasz się na wyłączenie Toma, prawda?

Don kiwnął głową.

– Nie może być w to wmieszany.

Michael rzekł spokojnie:

– Myślę, że pora, abym ci powiedział, że to, co mam zamiar zrobić, nie wynika jedynie z zemsty za Apollonię i Sonny’ego. Jest postępkiem słusznym. Tessio i Tom mają rację co do Barzinich.

Don Corleone kiwnął głową.

– Zemsta to potrawa, która smakuje najlepiej, kiedy jest zimna. Nie zawarłbym tego pokoju, gdybym nie wiedział, że inaczej nigdy nie wrócisz żywy do domu. Ale jestem zaskoczony, że Barzini jednak nie spróbował jeszcze raz dobrać się do ciebie. Może to było przygotowane przed rozmowami pokojowymi i nie mógł już tego wstrzymać. Jesteś pewny, że nie chodziło o dona Tommasino?

– Tak to miało wyglądać – odrzekł Michael. – I byłoby bezbłędne, nawet ty nic byś nie podejrzewał. Tylko że wyszedłem z tego żywy. Widziałem, jak Fabrizzio uciekał za bramę. I ma się rozumieć do czasu powrotu sprawdziłem wszystko.

– Odnalazłeś tego pasterza? – zapytał don.

– Odnalazłem – odrzekł Michael. – Znalazłem go rok temu. Ma własną małą pizzerię w Buffalo. Nowe nazwisko, lipny paszport i tożsamość. Bardzo dobrze się powodzi temu pasterzowi, Fabrizziowi.

Don kiwnął głową.

– Więc nie ma sensu dłużej zwlekać. Kiedy zaczynasz?

– Chcę poczekać, aż Kay urodzi dziecko – odrzekł Michael. – Na wypadek, gdyby coś źle poszło. I chcę, żeby Tom osiedlił się w Vegas, aby nie został w to wciągnięty. Myślę, że za jakiś rok.

– Przygotowałeś się na wszystko? – zapytał don. Mówiąc to, nie patrzał na Michaela.

– Ty nie masz nic do tego – odrzekł Michael. – Nie jesteś odpowiedzialny. Całą odpowiedzialność biorę na siebie. Odmówiłbym ci nawet prawa weta. Gdybyś tego spróbował, opuściłbym Rodzinę i poszedł własną drogą. Ty nie jesteś za to odpowiedzialny.

Don milczał długo, po czym westchnął.

– Niech tak będzie. Może dlatego się wycofałem, może dlatego przekazałem ci wszystko. Zrobiłem w życiu swoje, teraz nie mam już do tego serca. A są pewne obowiązki, których nie mogą się podjąć nawet najlepsi. Więc niech tak będzie.

W ciągu owego roku Kay Adams Corleone urodziła drugie dziecko, też syna. Urodziła je łatwo, bez żadnych kłopotów i została powitana w ośrodku jak udzielna księżna. Connie Corleone obdarowała noworodka jedwabną wyprawką, wykonaną ręcznie we Włoszech, niezmiernie kosztowną i piękną. Powiedziała do Kay: „Znalazł ją Carlo. Chodził po całym Nowym Jorku, żeby wyszukać coś ekstraspecjalnego, kiedy nie mogłam znaleźć niczego, co by mi się naprawdę podobało”. Kay podziękowała jej z uśmiechem i natychmiast zrozumiała, że ma powtórzyć Michaelowi tę ładną opowieść. Była na dobrej drodze, aby stać się Sycylijką.

Również w tym roku Nino Valenti umarł na wylew krwi do mózgu. Wiadomość o jego śmierci zamieszczono na pierwszych stronicach dzienników, ponieważ przed kilkoma tygodniami odbyła się premiera filmu, w którym obsadził go Johnny Fontane i który stał się szlagierem, czyniąc z Nina gwiazdora. Gazety wspominały, że Johnny Fontane zajmuje się przygotowaniami do pogrzebu, który będzie cichy, tylko z udziałem rodziny i bliskich przyjaciół. Jedna sensacyjna relacja utrzymywała nawet, iż Johnny Fontane powiedział w wywiadzie, że wyrzuca sobie śmierć przyjaciela, bo powinien był go zmusić do oddania się pod opiekę lekarską – ale reporter przedstawił to jako zwykłe wyrzuty sumienia wrażliwego, choć niewinnego świadka tragedii. Johnny Fontane uczynił gwiazdorem filmowym przyjaciela z dzieciństwa, Nina Valenti, a cóż więcej mógł zrobić przyjaciel?

Poza Freddiem żaden członek Rodziny Corleone nie był obecny na pogrzebie w Kalifornii. Lucy i Jules Segal wzięli w nim udział. Sam don chciał pojechać, ale dostał lekkiego ataku serca, który go przykuł na miesiąc do łóżka. Zamiast tego posłał olbrzymi wieniec. Alberta Neri też wyprawiono na zachód jako oficjalnego przedstawiciela Rodziny.

W dwa dni po pogrzebie Nina Moe Greene został zastrzelony w hollywoodzkim domu swojej kochanki, gwiazdy filmowej; Albert Neri zjawił się ponownie w Nowym Jorku dopiero prawie miesiąc później. Spędził urlop nad Morzem Karaibskim i powrócił do pracy opalony niemal na czarno. Michael Corleone powitał go uśmiechem i kilkoma słowami pochwały, które zawierały wiadomość, że Neri będzie odtąd dostawał dodatkowe utrzymanie, dochody Rodziny z kantoru bukmacherskiego na East Side, uważanego za szczególnie zyskowny. Neri był zadowolony, rad, że żyje w świecie, który wynagradza człowieka należycie wypełniającego swe obowiązki.

Rozdział 29

Michael Corleone przedsięwziął środki ostrożności na każdą ewentualność. Jego planowanie było bezbłędne, zabezpieczenie nienaganne. Był cierpliwy, miał nadzieję, że wykorzysta cały rok na przygotowania. Jednakże nie miał uzyskać potrzebnego mu roku, ponieważ los obrócił się przeciwko niemu i to w sposób najbardziej niespodziewany. Ojciec Chrzestny, sam wielki don, zawiódł Michaela Corleone.


Pewnego słonecznego niedzielnego poranka, kiedy kobiety były w kościele, don Vito Corleone przywdział swój ubiór ogrodniczy: workowate szare spodnie, spłowiałą niebieską koszulę, wytarty, brudnobrązowy kapelusz, ozdobiony poplamioną, szarą jedwabną wstążką. Don znacznie przybrał na wadze w ostatnich latach i mówił, że pracuje przy swoich pomidorach dla zdrowia. Ale to nie zwodziło nikogo.

Prawda wyglądała tak, że uwielbiał pielęgnować swój ogród, uwielbiał jego widok wczesnym rankiem. Przypominał mu dzieciństwo na Sycylii przed sześćdziesięciu laty, przypominał je bez tamtej grozy i bólu po śmierci własnego ojca. Teraz fasola na grządkach wypuściła małe, białe kwiatki, a tęgie, zielone łodygi porów obrosły wszystko dokoła. W głębi ogrodu stała na straży beczka ze spustem. Była napełniona płynnym krowim nawozem, najlepszym do użyźniania ziemi. W tej niższej części ogrodu były kwadratowe drewniane ramy, które sporządził własnoręcznie, powiązane na krzyż grubym białym sznurkiem. Po tych ramach pięły się pędy pomidorów.

Don spieszył się z podlaniem ogrodu. Trzeba było to zrobić, zanim słońce stanie się zbyt gorące i przemieni wodę w ogniste pryzmaty, które mogłyby spalić liście sałaty. Słońce było ważniejsze niż woda, woda też była ważna, ale jedno niebacznie połączone z drugim mogło spowodować ogromne szkody.

Don chodził po swoim ogrodzie, wypatrując mrówek. Jeżeli były mrówki, to oznaczało, że na warzywach są mszyce, a mrówki je wyszukują – i wtedy musiałby spryskać rośliny.

Polał ogród w samą porę. Słońce było coraz gorętsze i don powiedział do siebie: – Ostrożnie. Ostrożnie. – Ale należało podeprzeć palikami jeszcze kilka roślin, więc pochylił się znowu. Wróci do domu, gdy skończy z tą ostatnią grządką.

Nagle stało się tak, jak gdyby słońce opuściło się tuż nad jego głowę. Powietrze wypełniły roztańczone złote plamki. Starszy synek Michaela biegł przez ogród ku miejscu, gdzie klęczał don, i wtem przesłoniła chłopca żółta ściana oślepiającego światła. Ale dona nie można było zwieść, był na to za starym wygą. Za tą płomienną, żółtą ścianą kryła się śmierć gotowa rzucić się nań, i don ruchem ręki ostrzegł chłopca o jej obecności. W samą porę. Uderzenie ciężkiego młota w piersiach zaparło mu dech. Don zwalił się do przodu na ziemię.

Chłopiec pognał po ojca. Michael Corleone z paroma ludźmi przybiegł do ogrodu i zastał dona rozciągniętego twarzą do dołu, ściskającego w dłoniach garście ziemi. Dźwignęli go i ponieśli w cień wyłożonego kamiennymi płytami patia. Michael ukląkł przy ojcu, trzymając go za rękę, podczas gdy pozostali wzywali karetkę pogotowia i lekarza.

Z ogromnym wysiłkiem don otworzył oczy, aby raz jeszcze popatrzeć na syna. Ciężki atak serca sprawił, że jego rumiana twarz posiniała. Konał. Poczuł zapach ogrodu, żółta ściana światła poraziła go w oczy i szepnął:

– Życie jest takie piękne.

Oszczędzony został mu widok jego kobiet we łzach, bo skonał przed ich powrotem z kościoła, przed przybyciem karetki i lekarza. Umarł otoczony mężczyznami, trzymając za rękę syna, którego kochał najbardziej.


Pogrzeb był królewski. Pięć Rodzin przysłało swych donów i caporegime’ów, tak samo Rodziny Clemenzy i Tessia. Johnny Fontane figurował na pierwszych stronach gazet, ponieważ wziął udział w pogrzebie na przekór radom Michaela, by się nie pokazywał. Fontane złożył oświadczenie do prasy, że Vito Corleone był jego ojcem chrzestnym i najwspanialszym człowiekiem, jakiego znał, że czuje się zaszczycony, mogąc złożyć ostatni hołd takiemu człowiekowi, i że nic go nie obchodzi, kto o tym się dowie.

Zwłoki, staroświeckim obyczajem, wystawiono w domu. Amerigo Bonasera nigdy nie wykonał świetniejszej roboty i wywiązał się ze wszystkich zobowiązań, przygotowując swojego starego przyjaciela i Ojca Chrzestnego równie miłośnie jak matka przygotowuje oblubienicę do ślubu. Wszyscy podkreślali, że nawet śmierć nie zdołała zatrzeć szlachetności i dostojeństwa oblicza wielkiego dona, i takie wypowiedzi napełniły Ameriga Bonaserę świadomą dumą, osobliwym poczuciem siły. Tylko on jeden wiedział, jak straszne spustoszenia na twarzy dona poczyniła śmierć.

Zjawili się wszyscy starzy przyjaciele i służący: Nazorine, jego żona, córka z mężem i dziećmi; Lucy Mancini przyjechała z Freddiem z Las Vegas; Tom Hagen, jego żona i dzieci, donowie z San Francisco i Los Angeles, z Bostonu i Clevelandu. Trumnę nieśli Rocco Lampone i Albert Neri z Clemenzą i Tessiem, i oczywiście z synami dona. Ośrodek i wszystkie domy zapełniły się wieńcami.

Za bramą stali dziennikarze i fotografowie oraz niewielka ciężarówka, w której, jak wiedziano, znajdowali się ludzie z FBI z kamerami filmowymi, kręcący tę epopeję. Dziennikarze, usiłujący wepchnąć się do ośrodka, stwierdzili, że brama i ogrodzenie są obsadzone przez strażników, którzy żądali wylegitymowania się i okazania zaproszenia. I chociaż traktowano wszystkich z największą kurtuazją i nawet przysłano im napoje chłodzące, nie mogli się dostać do środka. Próbowali nawiązać rozmowy z wychodzącymi osobami, ale napotykali jedynie kamienne spojrzenia i nie usłyszeli ani słowa.

Michael Corleone spędził większą część tego dnia w narożnej bibliotece z Kay, Tomem Hagenem i Freddiem. Wprowadzono tam ludzi, którzy pragnęli zobaczyć się z nim i złożyć mu kondolencje. Michael przyjmował ich z całą uprzejmością nawet wtedy, gdy niektórzy zwracali się do niego per Ojcze Chrzestny czy don Michaelu, i tylko Kay zauważyła, że zaciskał usta z niezadowolenia.

Clemenza i Tessio przyłączyli się do tego wewnętrznego kręgu i Michael osobiście podał im drinki. Pogadano trochę o interesach. Michael zakomunikował, że ośrodek i wszystkie domy mają być sprzedane firmie budowlanej. Z olbrzymim zyskiem, co było jeszcze jednym dowodem geniuszu dona.

Wszyscy zrozumieli, że odtąd całe imperium będzie na zachodzie. Że Rodzina Corleone zlikwiduje swoje interesy w Nowym Jorku. Z poczynieniem takich kroków czekano na wycofanie się albo na śmierć dona.

Jak ktoś zauważył, minęło prawie dziesięć lat od podobnego zgromadzenia w tym domu, prawie dziesięć lat od ślubu Connie Corleone z Carlem Rizzim. Michael podszedł do okna wychodzącego na ogród. Wtedy, dawno temu, siedział w ogrodzie z Kay, i nie śniło mu się, że przypadnie mu w udziale taki przedziwny los. A ojciec umierając powiedział: „Życie jest takie piękne”. Michael nie przypominał sobie, aby don kiedykolwiek wyrzekł bodaj słowo o śmierci, tak jakby nazbyt ją szanował, aby filozofować na jej temat.

Czas było udać się na cmentarz. Czas było pochować wielkiego dona. Michael ujął Kay pod rękę i wyszedł do ogrodu, aby przyłączyć się do rzeszy żałobników. Za nim ruszyli caporegime’owie ze swymi żołnierzami, a dalej wszyscy ci skromni ludzie, którym Ojciec Chrzestny świadczył dobrodziejstwa w ciągu swego życia. Piekarz Nazorine, wdowa Colombo z synami i nieprzeliczeni inni należący do jego świata, którym rządził tak twardo, lecz tak sprawiedliwie. Znaleźli się nawet tacy, co byli jego wrogami, a przyszli, żeby go uczcić.

Michael obserwował wszystko z napiętym, uprzejmym uśmiechem. Nie robiło to na nim wrażenia. A jednak – myślał – jeżeli będę mógł umrzeć, mówiąc: „Życie jest takie piękne”, to nic poza tym nie jest istotne. Jeżeli potrafię na tyle w siebie wierzyć, to nic innego nie ma znaczenia.

Pójdzie w ślady swojego ojca. Będzie się opiekował swoimi dziećmi, swoją rodziną, swoim światem. Ale jego dzieci będą dorastały w innym świecie. Mogą być doktorami, artystami, naukowcami. Gubernatorami. Prezydentami. Kimkolwiek zechcą. Dopilnuje, by się włączyły w ogólną ludzką rodzinę, ale on sam, jako potężny i roztropny rodzic, z całą pewnością nie będzie spuszczał ich z oczu.


Nazajutrz po pogrzebie wszyscy najważniejsi przedstawiciele Rodziny Corleone zebrali się w ośrodku. Na krótko przed południem zaproszono ich do pustego domu dona. Przyjął ich Michael Corleone.

Prawie zapełnili narożną bibliotekę. Byli tam obaj caporegime’owie, Clemenza i Tessio, był Rocco Lampone, jak zawsze rozsądny i sprawny, Carlo Rizzi, bardzo spokojny, dobrze znający swoje miejsce, Tom Hagen, który odstąpił od swojej ściśle prawniczej roli, aby służyć pomocą w tym momencie kryzysu, podawał ognia swojemu nowemu donowi, przygotowywał mu drinki – a wszystko po to, aby okazać swą niezachwianą wierność pomimo katastrofy, jaka spotkała Rodzinę Corleone.

Śmierć dona była wielkim nieszczęściem dla Rodziny. Zdawało się, że bez niego utracili połowę swojej siły i wszelkie możliwości targowania się z sojuszem Barzini-Tattaglia. Wszyscy obecni wiedzieli o tym i czekali, co powie Michael. W ich oczach nie był jeszcze nowym donem. Nie zasłużył sobie ani na tę pozycję, ani na ten tytuł. Gdyby żył Ojciec Chrzestny, może zapewniłby synowi sukcesję; w tej chwili nie była ona całkowicie pewna.

Michael zaczekał, aż Neri podał drinki. Potem zaczął mówić spokojnie:

– Chcę wam wszystkim powiedzieć, że rozumiem, co czujecie. Wiem, że szanowaliście mojego ojca, ale teraz musicie troszczyć się o siebie i swoje rodziny. Niektórzy z nas zastanawiają się, w jakim stopniu to, co się stało, wpłynie na nasze plany i na poczynione przeze mnie obietnice. Otóż odpowiedź na to brzmi: w żadnym. Wszystko ma być jak przedtem.

Clemenza potrząsnął wielką, kudłatą głową bawołu. Włosy miał stalowoszare, a wyraz twarzy tonącej w nagromadzonych pokładach tłuszczu był nieprzyjemny.

– Barziniowie i Tattagliowie wezmą się za nas naprawdę ostro, Mike. Będziesz musiał się z nimi bić albo będziesz musiał się z nimi dogadać.

Wszyscy obecni zauważyli, że Clemenza nie zwrócił się do Michaela w oficjalnej formie, a tym bardziej nie użył tytułu „dona”.

– Poczekamy i zobaczymy, co będzie – odrzekł Michael. – Niech oni pierwsi zerwą pokój.

Tessio odezwał się swoim cichym głosem:

– Już to zrobili, Mike. Otworzyli dwie bukmacherki w Brooklynie dziś rano. Dostałem tę wiadomość od kapitana policji, który prowadzi listę chronionych w komisariacie. Za miesiąc w całym Brooklynie nie znajdzie się miejsce, gdzie mógłbym powiesić swój kapelusz.

Michael popatrzył na niego w zamyśleniu.

– Zrobiłeś coś w tej sprawie?

Tessio potrząsnął swą małą, łasiczą głową.

– Nie. Nie chciałem stwarzać ci problemów.

– Dobrze – odrzekł Michael. – Więc siedź spokojnie. I chyba to właśnie chcę przykazać wam wszystkim. Siedźcie spokojnie. Nie reagujcie na żadną prowokację. Dajcie mi parę tygodni na zorientowanie się w sytuacji, żebym wiedział, w którą stronę wiatr wieje. Wtedy załatwię to możliwie najkorzystniej dla wszystkich tu obecnych. Urządzimy ostateczne zebranie i poweźmiemy ostateczne decyzje.

Zignorował ich zaskoczenie. Albert Neri zaczął wyprowadzać obecnych z pokoju. Michael powiedział ostro:

– Tom, zostań jeszcze chwilę.

Hagen podszedł do okna wychodzącego na placyk. Czekał, dopóki nie zobaczył, że Neri wyprowadza za strzeżoną bramę caporegime’ów oraz Carla Rizzi i Rocca Lampone. Wtedy obrócił się do Michaela i zapytał:

– Jesteś już wciągnięty we wszystkie polityczne powiązania?

Michael z ubolewaniem potrząsnął głową.

– Nie wszystkie. Potrzeba mi było jeszcze ze czterech miesięcy. Don i ja pracowaliśmy nad tym. Ale mam wszystkich sędziów, od tego zaczęliśmy, i niektórych ważniejszych ludzi w Kongresie. A grube ryby partyjne tutaj, w Nowym Jorku, nie były oczywiście żadnym problemem. Rodzina Corleone jest o wiele silniejsza, niż ludzie sądzą, ale chciałem, żeby to było bez pudła. – Uśmiechnął się do Hagena. – Myślę, że teraz już wszystko zrozumiałeś.

Hagen kiwnął głową.

– To nie było trudne. Z wyjątkiem tego, czemu chciałeś wyłączyć mnie z akcji. Ale nałożyłem na głowę mój sycylijski kapelusz i w końcu to także zrozumiałem.

Michael roześmiał się.

– Stary mówił, że tak będzie. Ale to jest luksus, na który już nie mogę sobie pozwolić. Potrzebuję cię tutaj. Przynajmniej przez parę najbliższych tygodni. Może zadzwoń do Vegas i porozmawiaj z żoną. Powiedz jej, że to tylko parę tygodni.

Hagen zapytał w zamyśleniu:

– Jak, twoim zdaniem, dobiorą się do ciebie?

Michael westchnął.

– Don mi wyjaśnił. Przez kogoś bliskiego. Barzini wystawi mnie przez kogoś bliskiego, kogo prawdopodobnie nie będę podejrzewał.

Hagen uśmiechnął się do niego.

– Kogoś takiego jak ja.

Michael odwzajemnił mu uśmiech.

– Ty jesteś Irlandczyk, tobie nie będą ufali.

– Jestem pochodzenia niemiecko-amerykańskiego – odrzekł Hagen.

– Dla nich to znaczy Irlandczyk. Nie zwrócą się do ciebie i nie zwrócą się do Neriego, bo Neri był kiedyś policjantem. Poza tym obaj jesteście za blisko mnie. Tego nie mogą ryzykować. A znowu Rocco Lampone nie jest dostatecznie blisko. Nie, to będzie Clemenza, Tessio albo Carlo Rizzi.

– Założę się, że Carlo – powiedział cicho Hagen.

– Zobaczymy – odrzekł Michael. – To nie potrwa długo.


Było to następnego ranka, kiedy Hagen i Michael jedli razem śniadanie. Michael odebrał telefon w bibliotece i wróciwszy do kuchni, oznajmił Hagenowi:

– Wszystko załatwione. Mam się spotkać z Barzinim za tydzień. Żeby ponownie zawrzeć pokój teraz, kiedy don nie żyje. – Roześmiał się.

Hagen spytał:

– Kto do ciebie dzwonił? Kto nawiązał kontakt?

Obaj wiedzieli, że ten z Rodziny Corleone, który nawiązał ów kontakt, jest zdrajcą.

Michael ze smutkiem uśmiechnął się do Hagena.

– Tessio.

Dokończyli śniadanie w milczeniu. Przy kawie Hagen pokiwał głową.

– Mógłbym przysiąc, że to będzie Carlo albo może Clemenza. Do głowy mi nie przyszło, że Tessio. On jest najlepszy z nich wszystkich.

– Najinteligentniejszy – powiedział Michael. – A zrobił to, co mu się wydawało najsprytniejsze. Wystawi mnie na cios Barziniego, to odziedziczy Rodzinę Corleone. Będzie tkwił przy mnie, to zostanie zniszczony. Uważa, że nie mogę wygrać.

Hagen milczał chwilę, wreszcie spytał niechętnie:

– Czy słusznie tak uważa?

Michael wzruszył ramionami.

– Sprawa wygląda niedobrze. Ale ojciec był jedynym, który rozumiał, że powiązania polityczne i wpływy są warte dziesięciu regime’ów. Myślę, że mam teraz większość wpływów politycznych ojca, ale jestem jedynym, który to naprawdę wie. – Uśmiechnął się do Hagena uspokajająco. – Zmuszę ich do nazywania mnie donem. Ale jest mi parszywie z powodu Tessia.

– Zgodziłeś się na spotkanie z Barzinim? – zapytał Hagen.

– Tak – odrzekł Michael. – Od dziś za tydzień. W Brooklynie, na terenie Tessia, gdzie będę bezpieczny. – Roześmiał się znowu.

– Bądź przedtem ostrożny – powiedział Hagen.

Po raz pierwszy Michael odniósł się zimno do Hagena.

– Do udzielania takich rad niepotrzebny mi consigliori.


Podczas tygodnia poprzedzającego pokojowe spotkanie między Rodzinami Corleone i Barzinich Michael pokazał Hagenowi, jak dalece będzie ostrożny. Nie stąpnął ani razu poza ogródek i nie przyjmował nikogo, nie mając przy sobie Neriego. Była to kolejna kłopotliwa komplikacja. Najstarszy syn Connie i Carla miał przystąpić do bierzmowania w kościele katolickim i Kay poprosiła Michaela, żeby był jego ojcem chrzestnym. Michael odmówił.

– Nieczęsto cię o coś proszę – powiedziała Kay. – Zrób to dla mnie. Connie tak tego pragnie. Proszę cię, Michael.

Widziała, iż jest na nią zły, że tak nalega, i spodziewała się odmowy. Toteż zdziwiła się, kiedy kiwnął głową i powiedział:

– Dobrze. Ale nie mogę opuścić ośrodka. Powiedz im, żeby to załatwili tak, aby ksiądz tutaj bierzmował małego. Pokryję wszystkie koszty. Gdyby mieli jakieś kłopoty z duchownymi, Hagen to załatwi.

I tak, w przeddzień spotkania z Rodziną Barzinich, Michael został ojcem chrzestnym syna Carla i Connie Rizzich. Obdarował chłopca ogromnie kosztownym zegarkiem, ze złotą bransoletką. W domu Carla odbyło się małe przyjęcie, na które zaproszono caporegime’ów, Hagena, Lampone’a i wszystkich mieszkających w ośrodku nie pomijając, ma się rozumieć, wdowy po donie. Connie była taka rozradowana, że przez cały wieczór obejmowała i całowała brata i Kay. A nawet Carlo Rizzi stał się sentymentalny, ściskał Michaelowi dłoń i nazywał go Ojcem Chrzestnym przy każdej sposobności – na modłę starego kraju. Sam Michael nigdy nie był taki miły, taki wylewny. Connie szepnęła do Kay:

– Wydaje mi się, że Carlo i Mike będą teraz prawdziwymi przyjaciółmi.

Kay uścisnęła rękę swojej szwagierki.

– Tak się cieszę – powiedziała.

Загрузка...