Kim był Jezus z Nazaretu? Jakie istnieją dowody potwierdzające jego historyczność? Do końca osiemnastego, a nawet jeszcze w pierwszych dziesiątkach dziewiętnastego wieku stawianie podobnych pytań niejednokrotnie pociągało za sobą przykre następstwa. Zbyt wścibska dociekliwość w tym względzie, wykraczająca poza Nowy Testament i uświęconą przez Kościół tradycję, uchodziła w oczach chrześcijan, zwłaszcza teologów, za niewłaściwą, wręcz zakrawającą na herezję. Zapominali przy tym o jednym z ich własnych podstawowych artykułów wiary, który głosi, że Jezus to nie tylko Syn Boży, lecz także człowiek z krwi i kości, a więc podlegający na równi z innymi ludźmi wszelkim ziemskim przypadłościom i mający swoją doczesną biografię.
Skutki tej postawy odczuli na sobie badacze, którzy byli pionierami w nowej dziedzinie wiedzy – biblistyce. Niemiec Samuel Reimarus nie zdobył się na opublikowanie wyników swoich studiów; wydano je dopiero w dziesięć lat po jego śmierci. Natomiast wybitny niemiecki teolog Dawid Fryderyk Strauss i francuski orientalista Ernest Renan, którzy swoimi pracami o Jezusie zdobyli światowy rozgłos i odegrali kardynalną rolę w ukształtowaniu współczesnej umysłowości, przypłacili swoją odwagę utratą katedr uniwersyteckich.
Dzisiaj podobne zakusy na swobodę badań naukowych raczej należą już do przeszłości, przynajmniej w tak drastycznej i nie zamaskowanej odmianie. Nastały czasy intensywnych, niczym nie skrępowanych poszukiwań. Owocem tego zbiorowego wysiłku umysłowego uczonych – historyków, religioznawców, filologów, archeologów i wielu innych specjalistów – jest imponująca literatura rzucająca swoimi rewelacyjnymi odkryciami zupełnie nowe światło na te sprawy.
Wróćmy jednak do naszych początkowych pytań. Otóż tradycja chrześcijańska na dowód historycznego istnienia Jezusa przytaczała zachowane do naszych czasów przekazy pozachrześcijańskie, a więc takie, których bezstronności, jak wierzono, nie sposób było kwestionować. Chodzi tu o wzmianki zawarte w tekstach trzech autorów rzymskich, mianowicie Tacyta, Pliniusza Młodszego i Swetoniusza.
Od pierwszych wyznawców Chrystusa dzieliło wymienionych autorów dosłownie wszystko: wykształcenie, pochodzenie społeczne, sytuacja majątkowa, kultura i wyobrażenia religijne. Chrześcijanie, których zresztą przeważnie nie odróżniano od Żydów, należeli do proletariatu miejskiego i mieszkali stłoczeni w najbiedniejszych dzielnicach Rzymu. Wspomniani trzej pisarze byli patrycjuszami, konsulami i senatorami, jednym słowem, należeli do najwyższych sfer dworskich cesarstwa. Tych dostojnych mężów odzianych w togi nie można było chyba posądzić o życzliwy stosunek do pospólstwa, którego obyczaje i religia musiały im się wydawać nie tylko niezrozumiałe i dziwaczne, ale nawet odstręczające. Jeżeli więc – powiadano sobie – tacy ludzie mimo wszystko widzieli się zmuszeni wspomnieć w swych dziełach twórcę tej tak obcej im religii, to trudno chyba o wiarygodniejsze świadectwo istnienia Jezusa Chrystusa.
Rozumowanie to byłoby jednak słuszne tylko w przypadku, gdyby stwierdziło się w sposób niezbity, iż owe wzmianki są autentyczne, to znaczy, że wyszły naprawdę spod pióra wymienionych autorów. Toteż badacze, rozpoczynając swoją żmudną pielgrzymkę szlakiem drogi życiowej Jezusa, musieli przede wszystkim wziąć na warsztat ową tradycję chrześcijańską i poddać wzmianki wymienionych trzech autorów rzymskich ścisłej naukowej ekspertyzie.
Wydany przez nich werdykt ukazał się dopiero po długich latach wnikliwych dociekań i nie we wszystkich szczegółach spotkał się z jednomyślną aprobatą. Są kwestie, które z tych czy innych względów nie zostały wyjaśnione ostatecznie i nadal stanowią przedmiot żywej kontrowersji. Poczyniwszy w imię rzetelności to zastrzeżenie, spróbujmy teraz w mocno skróconej relacji przedstawić wyniki tych badań, które, nawiasem mówiąc, przypominają czasami pasjonujący pojedynek współczesnego, krytycznie wyostrzonego intelektu ze starodawnymi łamigłówkami.
Zacznijmy od Tacyta, wielkiego dziejopisarza i prozaika rzymskiego, patrycjusza i konsula (ok. 56-120 r. n.e.) Około 116 r. ukazało się najważniejsze jego dzieło Roczniki (Annales). W księdze XV znajdujemy opis słynnego pożaru, który wybuchł w 64 r. i omal nie strawił całego Rzymu. Wiemy, że współcześni oskarżali Nerona o to, że sam kazał miasto podpalić, aby uzyskać wolny teren na budowę nowego Rzymu według swoich własnych wyobrażeń. Szaleniec na tronie cesarskim postanowił odwrócić od siebie podejrzenia i zwalił winę na chrześcijan. W rozdziale 44 czytamy:
„Aby ją więc usunąć [pogłoskę], podstawił Neron winowajców i dotknął najbardziej wyszukanymi kaźniami tych, których znienawidzono dla ich sromot, a których gmin chrześcijanami nazywał. Początek tej nazwie dał Chrystus, który za panowania Tyberiusza skazany został na śmierć przez prokuratora Poncjusza Pilatusa; a przytłumiony na razie zgubny zabobon znowu wybuchnął, nie tylko w Judei, gdzie się to zło wylęgło, lecz także w stolicy, dokąd wszystko, co potworne albo sromotne, zewsząd napływa i licznych znajduje zwolenników. Schwytano więc naprzód tych, którzy tę wiarę publicznie wyznawali, potem na podstawie ich zeznań ogromne mnóstwo innych, i udowodniono im nie tyle zbrodnię podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu. A śmierci ich przydano to urągowisko, że okryci skórami dzikich zwierząt ginęli rozszarpywani przez psy albo przybici do krzyżów [albo przeznaczeni na pastwę płomieni i, gdy zabrakło dnia, palili się służąc za nocne pochodnie. Na to widowisko ofiarował Neron swój park i wydał igrzysko w cyrku, gdzie w przebraniu woźnicy z tłumem się mieszał lub na wozie stawał. Stąd, chociaż ci ludzie byli winni i zasługiwali na najsurowsze kary, budziła się ku nim litość, jako że nie dla pożytku państwa, lecz dla zadośćuczynienia okrucieństwu jednego człowieka byli traceni”.
Co o tym fragmencie sądzić? Za jego autentycznością przemawia jawnie wrogi stosunek do ofiar Nerona i ich wierzeń religijnych, nazwanych wzgardliwie „zgubnym zabobonem”. Ponieważ nie sposób przypuszczać, iż jest to interpolacja pochodzenia chrześcijańskiego, przyjmujemy za pewnik, że autorem jest sam Tacyt.
Wobec tego zadajmy sobie teraz pytanie, w jakim stopniu i czy w ogóle Tacyt zasługuje na wiarę, gdy pisze, iż w Rzymie mieszkało wielu chrześcijan, którzy swą nazwę od Chrystusa wywodzili. Pytanie to, na pierwszy rzut oka zaskakujące, nie jest tak znowu pozbawione uzasadnienia. Wiemy bowiem skądinąd, że w I wieku n.e. wyznawcy Chrystusa nie nazywali się jeszcze „chrześcijanami”, a pożar Rzymu, jak wiadomo, przypada na 64 r. n.e.
Z Dziejów Apostolskich (11,26) dowiadujemy się, że nazwę albo przydomek – jak kto woli – „christianoi” ukuli pogańscy mieszkańcy Antiochii. Jak powstała ta nazwa? Otóż „christos” to przekład na język grecki hebrajskiego słowa „mesjasz”, które oznacza „pomazany”, „namaszczony”. A więc przydomek „christianoi” znaczył: „zwolennicy Chrystusa”.
Z czasem wyznawcy Chrystusa przyzwyczaili się do tej nazwy i zaczęli sami jej używać. Zanim to jednak nastąpiło, nazywali siebie „świętymi”, „braćmi”, „wybranymi”, „synami światłości”, „uczniami”, „ubogimi”, a przede wszystkim „nazarejczykami”. U Mateusza czytamy: „A przyszedłszy zamieszkał w mieście, które zowią Nazaret, aby się wypełniło, co jest powiedziane przez proroków, że „Nazarejczykiem będzie nazwany” (2, 23). W Dziejach Apostolskich arcykapłan Ananiasz powiada o Pawle: „Męża tego, szerzyciela zarazy, znaleźliśmy wzbudzającego niepokoje wśród wszystkich Żydów na całym świecie, jako że jest on przywódcą buntowniczej sekty nazarejczyków” (24, 5). Wiemy również od niektórych ojców Kościoła, że przez długi czas dla określenia wyznawców Chrystusa znano tylko nazwę „nazarejczycy”.
A więc w 64 r. n.e. w Rzymie nie było „chrześcijan”, jak to podaje Tacyt. Nazarejczycy tworzyli wprawdzie osobną sektę, ale nie wyłamywali się z judaizmu. Uważali siebie za prawowiernych Żydów, a różnili się od swoich współbraci tym jedynie, że w ich przekonaniu zapowiedziany przez biblijnych proroków Mesjasz już się pojawił w osobie Jezusa Chrystusa. Nie można się dlatego dziwić Rzymianom, że nie odróżniali chrześcijan od Żydów, co między innymi widzimy na przykładzie notatki Swetoniusza, którą niebawem też tu się zajmiemy.
Tacytowi musimy w konsekwencji zarzucić, że swoją metodą odtwarzania przeszłości dopuścił się anachronizmu. W początkach II wieku, kiedy powstawały Roczniki, w Rzymie istotnie było dużo wyznawców Jezusa, których w tych czasach już nazywano chrześcijanami, Tacyt po prostu stosunki aktualne przeniósł żywcem wstecz o całe pół wieku. Można nawet wyobrazić sobie, jak do tego doszło. Historyk zaczerpnął chyba swoje informacje bezpośrednio u chrześcijan. Zapewne opowiadali mu oni nie tylko o tym, jak wielu chrześcijan zginęło niewinnie podczas pożaru, chociaż – trzeba tu nawiasem wtrącić – ofiarami byli na pewno także Żydzi, ale również podawali mu przy tej okazji takie fakty, jak śmierć Chrystusa za panowania Tyberiusza z wyroku Poncjusza Piłata, a przede wszystkim ogromnie ciekawy szczegół, jakoby męczeni przez Nerona wyznawcy Chrystusa wzbudzili uczucie litości wśród ówczesnych Rzymian.
Biorąc wszystko to pod uwagę, możemy ostatecznie powiedzieć, że zacytowany fragment istotnie wyszedł spod pióra Tacyta, wszelako inspirowany przez chrześcijan II wieku nie odtwarza wiernie sytuacji z 64 r., a więc z połowy I wieku. Trzeba jeszcze dodać dla ścisłości, że tekst Roczników odnaleziono dopiero w 1429 r. Znając swobodę, z jaką dawni kopiści traktowali oryginalne teksty, nie można wykluczyć możliwości, że ktoś z tych nieprzeliczonych pokoleń przepisywaczy uważał za wskazane dodać niektóre wymienione powyżej szczegóły, czyli że stanowią one późniejszą interpolację. Chodzić mogło m.in. o to, by w oczach nawróconych na chrześcijaństwo mieszczan rzymskich zrehabilitować ich przodków przez zaznaczenie, że dla pierwszych męczenników wiary żywili oni uczucie litości, że przeto dystansowali się od zbrodni Nerona. Kto by sądził, że ta teza jest raczej wątpliwa, ten nie liczy się z mentalnością i psychologią ludzi dawnych wieków, którym pojęcie historii w sensie współczesnym było całkowicie obce. W ciągu naszych rozważań często jeszcze spotkamy się z tego rodzaju ingerencjami w oryginalne teksty, by nie powiedzieć – z poprawiającymi historię falsyfikatami, dokonanymi w imię jakichś wyższych celów.
Wśród pisarzy rzymskich, którzy poświęcili wzmianki pierwszym wyznawcom Chrystusa, wymieniliśmy na drugim miejscu Pliniusza Młodszego. Żył on w latach ok. 61 – 114 i był, co należy podkreślić, bliskim przyjacielem Tacyta. Trwałe miejsce w historii zawdzięcza on swojej korespondencji, która zachowała się do naszych czasów w dziewięciu księgach, a szczególnie sprawozdaniom wysyłanym do cesarza Trajana z Bitynii, gdzie w latach 111 – 113 piastował stanowisko namiestnika Rzymu.
W jednym z tych listów-sprawozdań Pliniusz Młodszy pisze o wyznawcach Chrystusa: „Wszędzie to wierzenie się rozkrzewia, nie tylko w miastach i wsiach, ale w całym kraju. Świątynie pustoszeją i od dawna już nie składano żadnych ofiar”. Następnie zaś czytamy: „Mieli zwyczaj w pewnych dniach przed wschodem słońca się zbierać i do Chrystusa jako boga modlitwy odmawiać”.
Niektórzy uczeni stawiają pod znakiem zapytania autentyczność tej wzmianki. Twierdzą oni, że w XVI wieku podrobił ją Giocondo di Verona wzorując się na słowach Festusa skierowanych do króla Agryppy w Dziejach Apostolskich (25 i 26). Nie będziemy jednak bliżej zajmowali się tą tezą, ponieważ większość badaczy zgodnie uznała notatkę za raczej autentyczną. Nie ma zresztą powodu sądzić inaczej, skoro w lakonicznej informacji nie znajdujemy nic podejrzanego, a wyłącznie tylko to, co wiemy już skądinąd, mianowicie, że w początkach II wieku wyznanie chrześcijańskie rozpowszechniało się we wschodnich prowincjach rzymskich z taką żywiołowością, że świątynie pogańskie pustoszały, a ludzie przestali składać ofiary swoim dawnym miejscowym bogom. Dowiedzieliśmy się ponadto z listu, że wyznawcy nowej religii zanosili przed wschodem słońca modły do Chrystusa jako swego Boga. Pliniusz Młodszy będąc namiestnikiem Bitynii nie mógł chyba nie wiedzieć, co się działo w podległych mu prowincjach i byłoby raczej dziwne, gdyby w swoich sprawozdaniach do cesarza pominął milczeniem to niepokojące dla Rzymu zjawisko. Jak widzimy, nie brak podstaw, aby wzmiankę uznać za autentyczną.
Trzeci wymieniony przez nas autor rzymski Swetoniusz (ok. 70 – 140 r.) obracał się również w najwyższych kołach dworskich i cieszył się protekcją Pliniusza Młodszego. W jego słynnym dziele Żywoty cezarów (ok. 121 r.) znajdują się dwie krótkie, lecz wymowne notatki. W rozdziale o Klaudiuszu czytamy: „Żydów wypędził z Rzymu za to, że bezustannie wichrzyli, podżegani przez jakiegoś Chrestosa”, a w rozdziale o Neronie: „Ukarano torturami chrześcijan, wyznawców nowego i zbrodniczego zabobonu”. Musimy przyznać, że w rygorystycznej weryfikacji naukowej co do ich autentyczności zarówno pierwszy, jak i drugi passus wyszedł obronną ręką, z tym tylko, że drugi jest niewątpliwie zapożyczeniem z Tacyta, a więc pochodzi nie z pierwszej ręki.
To jest wszystko, co posiadamy, gdy chodzi o echa chrześcijańskie w tekstach pisarzy rzymskich. Jeśli przypomnimy sobie, że przecież głównym celem badaczy było wykrycie świadectw pozachrześcijańskich mających potwierdzić historyczność Jezusa, to trzeba niestety powiedzieć bez obsłonek, że żniwo tych poszukiwań jest raczej ubożuchne. I to nawet w tym wypadku, gdybyśmy zakładali, że wszystkie poprzednio omawiane fragmenty są bez zastrzeżeń autentyczne. Bo ostatecznie, co się z nich dowiadujemy? Wszystkie trzy powstały w osiemdziesiąt lat z okładem po śmierci Jezusa i informują nas raczej o chrześcijanach, a nie o samej postaci Chrystusa. Z tych nader lakonicznych przekazów wnosimy, że w początkach II wieku chrześcijaństwo miało w Rzymie licznych wyznawców i że nie cieszyło się ono zbyt dobrą reputacją wśród Rzymian. To prawda, że Tacyt i Pliniusz Młodszy wymieniają osobę Chrystusa, ale jakże niewspółmiernie mało o nim wiedzą. Zaledwie parę słów poświęcają temu założycielowi nowej religii, który już choćby dlatego powinien był wzbudzić ich ciekawość, że przecież dziesiątki, a może nawet setki tysięcy ludzi poczytywały go już wówczas za Boga. Widać zresztą, że nawet to, co podali, wiedzieli raczej ze słyszenia, o ile, jak to niektórzy bibliści przypuszczają w stosunku do Tacyta, informacje dotyczące Chrystusa nie są późniejszą interpolacją chrześcijańską.
Do jakiego stopnia bałamutne wyobrażenie mieli Rzymianie o chrześcijanach jeszcze w 121 r. widzimy na przykładzie Swetoniusza. W tymże właśnie roku powstało jego dzieło Żywoty cezarów. Swetoniusz był za panowania Trajana wysokim urzędnikiem dworskim, a Hadrian mianował go swoim sekretarzem. Historyk miał więc z tytułu piastowanych przez siebie urzędów łatwy dostęp do archiwów państwowych oraz do raportów o bieżących sprawach Rzymu. A jednak, jakże kiepsko był informowany!
Jeżeli wymienia chrześcijan, to chyba, jak się przypuszcza, tylko dlatego, że powtarza nazwę za Tacytem. Poparcie dla tego przypuszczenia znajdujemy niejako w fakcie, że w rozdziale o Klaudiuszu nie odróżnia on Żydów od chrześcijan, a Chrystus w jego relacji jest osobą, która przebywała wówczas w Rzymie i nieustannie wywoływała wśród Żydów rozruchy.
Swetoniusz uchodzi za dziejopisarza rzetelnego, toteż badaczom nie chciało się wierzyć, że do tego stopnia dał się zbałamucić przez niepoważne pogłoski. Zastanawiali się, czy w tej rzekomo bałamutnej informacji nie tkwi jednak jakieś jądro prawdy, czy nie chodzi tu czasem o jakiegoś innego zgoła człowieka, który miał na imię „Chrestos”. Autor książki Tajemnica Jezusa P.L. Couchoud przypomina, że w owych czasach imię to było rozpowszechnione wśród niewolników i wyzwoleńców, czego dowodem jest choćby to, że w inskrypcjach starożytnego Rzymu napotkano je aż osiemdziesiąt razy. Inaczej mówiąc, nie mamy nawet pewności, czy ta skąpa, enigmatyczna notatka dotyczy w rzeczywistości Jezusa Chrystusa.
Powiedzmy sobie otwarcie: dziejopisarstwo rzymskie właściwie zawiodło z niepowetowanym uszczerbkiem dla potomnych, boć trudno chyba zaprzeczyć, że to, co nam przekazuje o Jezusie i chrześcijaństwie, jest nad wyraz skąpe. Jeżeli jednak na jego usprawiedliwienie można by przytoczyć szereg argumentów, między innymi i to, że Rzymianie i Żydzi to były przecież dwa odrębne światy, tak sobie obce prawie jak dwie planety – to jak się ma sprawa z dziejopisarstwem żydowskim? Ostatecznie kto jak kto, ale przede wszystkim Żydzi, naoczni świadkowie pamiętnych wydarzeń, których protagonistą był Jezus z Nazaretu, mieli wszelkie dane po temu, by pozostawić nam jak najpełniejsze relacje, choćby tylko o przebiegu procesu przed Sanhedrynem czy o samym ukrzyżowaniu. Niestety, cały pod tym względem dorobek, jakim może się wykazać tradycja chrześcijańska, to jedna jedyna notatka w dziele historyka żydowskiego Józefa Flawiusza Starożytności żydowskie, przetłumaczonym na język polski przez Z. Kubiaka i J. Radożyckiego pod tytułem „Dawne dzieje Izraela”. Nawiasem mówiąc, w tym samym dziele znajdują się jeszcze dwie doniosłe dla chrześcijaństwa informacje: o Janie Chrzcicielu (18,V,2) i o śmierci Jakuba, brata Jezusowego (20,IX,1).
Autor Starożytności żydowskich, Józef Flawiusz, to postać fascynująca i zarazem enigmatyczna, właściwie jedna z najbardziej niezwykłych osobistości starożytnego świata. Jego psychika była tak zawiła i znaczona paradoksalnymi sprzecznościami, że do dnia dzisiejszego nikt właściwie nie zdołał jej rozszyfrować do końca, a opinie wydawane o nim przez kolejne pokolenia historyków wahają się od najwyższych pochwał aż do pomawiania go o najszpetniejsze bezeceństwa.
Ten człowiek o wielu obliczach spędził połowę życia na falach burzliwych wydarzeń swojej epoki, a resztę przeżył w spokojnym dostatku w Rzymie, korzystając z protekcji trzech z kolei cesarzy. Jeżeli się zważy, że był on jednym z wodzów powstania żydowskiego, że swoim męstwem dał się dotkliwie we znaki legionom cesarskim, że wreszcie znalazł się w niewoli i właściwie przeznaczona była mu śmierć na krzyżu jak innym jeńcom żydowskim, to chyba trudno wyobrazić sobie bardziej fantastyczną drogę życiową. Tak, losy jakoś dziwnie mu sprzyjały i nawet z najbardziej dramatycznych opałów potrafił wyjść obronną ręką. Jedni przypisują to szczęście diabelskiej chytrości i cynizmowi, inni znowu powiadają, że przerastał on bystrością umysłu swoich współczesnych i że posiadał wyjątkowy dar wnikliwości, co pozwalało mu szybko przystosować się do kolejnych sytuacji życiowych. Jakoż inteligencja była to rzeczywiście obrotna, wyostrzona jak brzytwa i pozbawiona skrupułów, nie można jednak nie brać pod uwagę innej, nie mniej intrygującej strony jego charakteru. Miał on bowiem w swoim usposobieniu coś ujmującego, coś, co uderzająco łatwo jednało mu oddanych przyjaciół i protektorów. Dziwną ironią losu było to, że jego rodacy napiętnowali go stygmatem zdrajcy i renegata, tymczasem w miarę upływu czasu okazało się, że mało kto położył tyle zasług dla żydostwa, jak właśnie on, autor niezastąpionych dzieł historycznych, piewca bohaterskich zmagań narodu żydowskiego z potęgą rzymskiego imperium, obrońca żydowskiej kultury i żydowskiej religii w polemicznych szermierkach z wrogimi pamflecistami.
Józef Flawiusz, jak sam stwierdza w swojej autobiografii, urodził się w roku objęcia władzy przez cesarza Kaligulę, czyli według obecnego kalendarza w 37 r. n.e. Z dumą zaznacza przy tej okazji, że jest członkiem wybitnego rodu kapłańskiego i że matka jego pochodziła z królewskiego domu Machabeuszów. Już w latach wczesnego dzieciństwa uchodził za cudowne dziecko. Podobno w trzynastym roku życia zabłysnął taką znajomością Prawa, że radzili się go w sprawach tej wiedzy nawet kapłani i wyżsi przedstawiciele administracji jerozolimskiej. W szesnastym roku życia oddał się z pasją zagadnieniom religijnym. Istniały wówczas w judaizmie trzy główne sekty: faryzeusze, saduceusze i esseńczycy. Młody zapaleniec postanowił zgłębić ich naukę w ten sposób, że po kolei wstępował w ich szeregi i uczestniczył we wszystkich nakazanych przez te sekty praktykach sakralnych. Widocznie jednak te kolejne doświadczenia nie uśmierzyły jego religijnego niepokoju, bo w końcu przyłączył się do głośnego naówczas anachorety Bannusa i spędził z nim aż trzy lata na pustyni w warunkach najskrajniejszej ascezy. Potem wrócił do rodziców w Jerozolimie i ostatecznie zgłosił akces do faryzeuszy, ponieważ, jak powiada, przypominali mu oni stoików greckich.
W 64 r. spotkał się ze swą pierwszą wielką przygodą życiową. Prokurator rzymski Feliks uwięził kilku zaprzyjaźnionych z nim kapłanów i odesłał do Nerona, aby odpowiadali tam za jakieś przewinienie. Czekając w więzieniu na rozprawę, z braku potraw rytualnych, żywili się jedynie tylko figami i orzechami. Józef miał wtedy zaledwie 27 lat, ale zdecydował się na rzecz zdawałoby się pozbawioną wszelkich widoków powodzenia: postanowił pojechać do Rzymu i wybawić przyjaciół z przykrego położenia. Podróż morska o mało nie położyła kresu jego życiu, bo okręt, na którym płynął, zatonął na Adriatyku podczas gwałtownej burzy. Z pięciuset pasażerów tylko osiemdziesięciu ocalało. Rozbitków wyłowił z morza inny przygodny statek i wysadził na ląd w italskim mieście portowym Puteoli.
Między uratowanymi był Józef Flawiusz, ale podjęta przezeń misja uratowania rodaków spaliła na panewce; utraciwszy cały swój dobytek, znalazł się w obcym mieście bez środków do życia. Kaprys przypadku jednakże i tym razem pośpieszył mu z odsieczą: szczęśliwy zbieg okoliczności zetknął go z protegowanym przez Nerona aktorem Aliturusem, Żydem z pochodzenia. Znajomość z kapłanem świątyni jerozolimskiej, i na dodatek z potomkiem królewskiej dynastii Machabeuszów, musiała pochlebić ambicji aktora; wyrobił mu on audiencję u cesarzowej Poppei. I tutaj po raz pierwszy zadziałał chyba ów urok osobisty, który później w życiu Józefa okaże się nieraz jeszcze przydatny. Poppea, podobno w cichości skłaniająca się ku religii żydowskiej i oczarowana młodym kapłanem z Jerozolimy, uzyskała u małżonka uwolnienie więźniów przysłanych przez Feliksa, a jego samego hojnie obdarowała.
Pobyt Józefa Flawiusza w Rzymie trwał prawie dwa lata i był dlań pożyteczną edukacją, która wpłynęła decydująco na jego późniejszą postawę w sprawach politycznych. W owym czasie nie tylko nauczył się płynnie mówić po łacinie, ale swoim bystrym umysłem trafnie ocenił ogrom potęgi rzymskiej i niemoc państw podbitych, które usiłowały się tej potędze przeciwstawić.
Nie byłoby to w stylu Józefa, gdyby jego wyjazd z Rzymu odbył się w sposób zwyczajny. Neron zabił kopnięciem w brzuch będącą w ciąży Poppeę, wobec tego jako jeden z jej faworytów wolał umknąć z Rzymu cichaczem, zanim zbiry cesarza zdążyliby się nim zainteresować. Dostał się jednak, mówiąc w przenośni, z deszczu pod rynnę, bo w Jerozolimie wpadł w sam wir krwawych zamieszek i walk bratobójczych między zwolennikami i przeciwnikami zbrojnego powstania. Pewnego razu musiał nawet schronić się w świątyni, gdzie wraz z innymi przeciwnikami powstania bronił się przed wściekłymi atakami fanatycznych radykałów.
Był rok 66, rok wybuchu wojny rzymsko-żydowskiej. Żywiołowy ruch wyzwoleńczy patriotów żydowskich kapłani postanowili ująć w karby zorganizowanej akcji zbrojnej. W związku z tymi posunięciami mianowano Józefa Flawiusza rządcą i wodzem wojsk powstańczych w Galilei. Była to nominacja dziwna i ryzykowna: Józefa przecież znano z jego niechętnego stosunku do powstania, a w dodatku miał on zaledwie 29 lat i nie mógł wykazać się najmniejszym nawet doświadczeniem w sprawach militarnych i administracyjnych. A jednak ów nowicjusz spisał się w nowej roli nad podziw dobrze: stworzył na wzór rzymski armię liczącą sto tysięcy żołnierzy, obwarował miasta, wioski i przejścia górskie, zgromadził w punktach strategicznych zapasy broni i żywności. Musiał przy tym zmagać się z wichrzeniami osobistych wrogów, poskramiać bunty podległych sobie miast, a nawet w pewnej chwili wypowiedzieć posłuszeństwo samemu arcykapłanowi, kiedy ten, przekupiony przez jerozolimskich intrygantów, chciał złożyć go z urzędu.
W tych zażartych rozgrywkach z konkurentami do władzy Józef Flawiusz brał górę przede wszystkim dlatego, że nikt nie mógł pójść z nim w zawody, gdy chodziło o takie sposoby walki, jak drapieżność, mściwość, brak skrupułów, okrucieństwo i przebiegłość. Ze zgrozą czytamy to, co on sam pisze o sobie jakby nie rozumiejąc, w jakim świetle siebie stawia. Niepodobna przytoczyć tu wszystkich opisywanych przezeń incydentów; jeden przykład wystarczy, by wyrobić sobie pojęcie o brutalności ówczesnych czasów. Na drogach Palestyny rozpanoszył się wówczas pospolity rozbój. Pewnego razu banda młodych partyzantów ograbiła doszczętnie jednego z dostojników króla Agryppy. Wprawdzie Agryppa, wychowanek i zausznik Rzymian, nie krył swego wrogiego stosunku do powstania, ale Józef z jakichś względów politycznych postanowił zwrócić łup jego dostojnikowi. Mieszkańcy miasta Tarychea, gdzie miało miejsce to wydarzenie, poczytywali to za zdradę i żądając śmierci Józefa przypuścili szturm do bram jego domu. Józef postanowił udawać pokorę. Zawiesił sobie na szyi miecz, posypał głowę popiołem i rozdarł szaty, a potem roniąc gorzkie łzy wyszedł z domu i usprawiedliwiał się, że łupu nie miął zamiaru zwracać obrabowanemu, lecz chciał obrócić go na budowę murów obronnych miasta.
Większość wichrzycieli uwierzyła tym zapewnieniom i rozeszła się do domów. Ale na miejscu pozostało jeszcze około dwóch tysięcy uzbrojonych buntowników. Nacierali oni nadal na bramy, by dobrać się do jego skóry. Wtedy Józef wyszedł na dach domu i prosił o wyznaczenie delegatów, z którymi uzgodniłby dalsze losy łupu. Napastnicy istotnie wybrali delegatów, obywateli cieszących się powszechnym szacunkiem, w przekonaniu, że już sama ich powaga stanowi rękojmię ich bezpieczeństwa. Czekali zatem spokojnie na wynik pertraktacji. Tymczasem, co uczynił Józef? Przedstawicieli miasta kazał w tak nieludzki sposób wychłostać, że skóra z nich schodziła, a potem krwawo zmaltretowanych nieszczęśników kazał wypchnąć na ulicę. Zebrani przed domem ludzie, wstrząśnięci tym widokiem, rzucili się do ucieczki.
Zadanie poskromienia zbuntowanej Palestyny Neron powierzył doświadczonemu wodzowi Wespazjanowi, który przy pomocy swego syna Tytusa postanowił rozpocząć kampanię od zdławienia Galilei. Józef stanął do walki, ale na sam widok legionów rzymskich niedoświadczona armia żydowska poszła natychmiast w rozsypkę i przestała istnieć. Józef zdołał w zamieszaniu umknąć i schronił się do potężnej warowni górskiej Jotapata.
Żydzi bronili się tam czterdzieści siedem dni z niebywałą dzielnością, zadając legionom rzymskim wiele upokarzających porażek i ciężkie straty. W końcu jednak ulegli i prawie wszyscy padli ofiarą straszliwej rzezi. Józef natomiast ukrył się w jednej z pieczar, gdzie zastał czterdziestu innych towarzyszy niedoli. Wespazjan, zaciekawiony wodzem, który z takim męstwem i przemyślnością odpierał ataki doświadczonych kohort rzymskich, wezwał go przez parlamentariusza na rozmowę, zapewniając mu osobiste bezpieczeństwo. Józef chwycił się oburącz propozycji, wszelako jego towarzysze z pieczary, zarzucając mu zdradę i tchórzostwo, nie chcieli go wypuścić. Nie przekonał ich zapewnieniami, że miał jakoby sen proroczy, który on, kapłan i wysłannik Jahwe, musi zakomunikować wodzowi Rzymian. Rozgoryczeni towarzysze, wietrząc podstęp, nie dali się wziąć na lep jego namaszczonych słów i grozili mu śmiercią w razie próby opuszczenia pieczary.
O poddaniu się nie mogło być mowy, wszyscy już dobrze wiedzieli, że czeka ich niewola lub śmierć na krzyżu. Pozostało im więc tylko samobójstwo, ale Józef, potępiwszy samobójstwo jako sprzeczny z prawem Mojżesza uczynek, wystąpił z innym, wielce oryginalnym planem. Zaproponował, by wszyscy ciągnęli losy. Posiadacze losu pierwszego padną od miecza posiadaczy losu drugiego i tak w kółko, aż ostatecznie pozostanie jeden tylko człowiek żywy, którego zadaniem będzie wziąć na siebie ciężki grzech odebrania sobie życia.
Makabryczny plan samozagłady nie został jednak wykonany do końca. Cóż bowiem się okazało? Wśród trzydziestu dziewięciu trupów pozostał żywy – o dziwo – nie kto inny, jak właśnie Józef i jeszcze jeden mieszkaniec pieczary. Oni mieli ciągnąć losy po raz ostatni, ale wówczas Józef przekonał swego partnera, iż dobro sprawy wymaga, aby oddali się w ręce Wespazjana. Cała ta niesamowita historia z ciągnięciem losów nasuwa podejrzenie, że Józef dopuścił się jakiegoś szalbierstwa, zwłaszcza że w staroruskim przekładzie Starożytności żydowskich, opartym jakoby na wersji aramejskiej, czytamy następujące obciążające go słowa: „Liczył on sprytnie numery losów i w ten sposób wyprowadził w pole swoich towarzyszy”.
Wespazjan dotrzymał słowa i darował mu życie, postanowił jednak odesłać go wraz z innymi jeńcami żydowskimi do Nerona. I tutaj znowu zaważyły na szali talenty Józefa: umiejętność pozyskiwania sobie ludzi wpływowych i niezawodny zmysł widzenia dalej niż inni. Syn Wespazjana Tytus powziął do niego sympatię i uprosił ojca, by pozwolił mu zatrzymać jeńca przy sobie. Wówczas Józef w rozmowie w cztery oczy podobno trafnie przepowiedział im obu, że kolejno staną się władcami imperium rzymskiego.
Następuje teraz najbardziej kontrowersyjny okres jego życia. Aż do końca wojny rzymsko-żydowskiej był powiernikiem swoich protektorów, służąc im radą i pomocą w zwalczaniu rodaków. Wielokrotnie, szczególnie podczas oblężenia Jerozolimy, występował jako parlamentariusz, nawołując powstańców do opamiętania się i złożenia broni. Żydzi poczytywali mu to za zdradę i w odwet wtrącili do lochu całą jego rodzinę przebywającą w oblężonej stolicy. On zaś usprawiedliwiał się później, że chciał uchronić naród od zagłady, ponieważ wiedział, iż Jahwe przeznaczył Rzymian na władców świata i że dlatego wszelka walka z nimi była daremna.
Gorzej, że nie wahał się brać udziału w igrzyskach i festynach urządzanych w Palestynie dla uczczenia zwycięstwa legionów rzymskich. Patrzał wraz z gnębicielami .narodu żydowskiego, jak tysiące jeńców spędzano na areny cyrków, gdzie ginęli od mieczów gladiatorów lub w szponach dzikich zwierząt. W Rzymie stał w tłumie wiwatującej gawiedzi i przypatrywał się triumfalnemu pochodowi Wespazjana i Tytusa. Prowadzono wówczas w łańcuchach długie kolumny jego współbraci, przeznaczonych na śmierć męczeńską, i noszono jako wojenne trofea przedmioty sakralne drogie każdemu wyznawcy judaizmu: siedmioramienny świecznik, stół ofiarny z litego złota i wzorzystą zasłonę – wszystko wyniesione z płonącej świątyni jerozolimskiej. Józef nie wyznaje nam w swoich książkach, co się podówczas działo w jego sercu, w sercu potomka wybitnego rodu kapłańskiego i królewskiej dynastii bohaterskich Machabeuszów. Było to jednak na pewno rozdzierająco bolesne dlań pożegnanie z całą epoką, która dla niego i dla jego ziomków tak przeraźliwie tragicznie się skończyła.
Wespazjan i Tytus sowicie go wynagrodzili za usługi oddane w Palestynie, a osobliwie za to, że tak nieomylnie ziściła się jego przepowiednia o wyniesieniu ich na szczyt władzy. Pozwolili mu nawet, aby przybrał sobie ich nazwisko rodowe i nazwał się Józefem Hawiuszem. W Rzymie, dokąd przeniósł się na stałe, otrzymał mieszkanie w prywatnej rezydencji Wespazjana, a także obywatelstwo rzymskie, dożywotnią pensję oraz posiadłości ziemskie w Italii i Judei. Domicjan, trzeci z rzędu cesarz z rodu Flawiuszów, obsypywał go również łaskami i zwolnił jego posiadłości ziemskie z wszelkich danin podatkowych.
W życiu rodzinnym szczęście także mu dopisało: z czterema kolejnymi żonami, których losy ze względu na ich niezwykłość zasługiwałyby na osobny opis, miał pięciu synów. Umarł, jak się przypuszcza, w początkach II wieku, w każdym razie wiemy na pewno, że żył jeszcze za panowania Nerwy i Trajana. Jakby dla potwierdzenia, że wszystko, co było związane z jego życiem, musiało mieć obrót paradoksalny, postawiono mu w Rzymie pomnik; czyż można sobie wyobrazić rzecz bardziej fantastyczną, niż ten pośmiertny epilog w życiu człowieka, który był kiedyś kapłanem zburzonej świątyni jerozolimskiej i jednym z najdzielniejszych wodzów powstania żydowskiego, a więc wrogiem Rzymu?
Flawiusz, żyjąc w dostatku, nie uległ jednak pokusie próżnowania, lecz przeciwnie, z podziwu godną pracowitością poświęcił się działalności pisarskiej, podjętej z zamiarem głoszenia chwały swego narodu, a także, może nawet przede wszystkim, wiedziony chęcią obrony swojej osoby przed oskarżeniami rodaków. Wynikiem tego imponującego trudu były dwa monumentalne dzieła, mianowicie Dzieje wojny żydowskiej i Dawne dzieje Izraela, oraz dwie prace o charakterze publicystycznym: Przeciw Apianowi i Moje życie.
Jak oceniła je krytyka naukowa, osobliwie co do ich wiarygodności? Otóż zdania są pod tym względem beznadziejnie podzielone. Jedni odmawiają im wszelkiej wartości, inni znowu nie mają dość słów uznania dla historycznej rzetelności autora. Prawda leży jednak gdzieś pośrodku. W wypadkach, kiedy Józef Flawiusz, z obowiązku klienta Flawiuszów czy też z wdzięczności dla nich, chce w jak najkorzystniejszym świetle przedstawić działalność swych protektorów w Palestynie, a także, gdy sam chce się zrehabilitować przed rodakami -twierdzenia jego należy przyjmować z dużą ostrożnością. Ma on też inklinację do beletryzowania tekstów, czyli, mówiąc bez obsłonek, do koloryzowania. Brało się to wprawdzie z jego określonego wyobrażenia, czym powinna być historiografia, jako że w wyniku takiego literackiego zabiegu narracja stawała się dramatyczna i malownicza – niemniej osłabia to naszą wiarę w ścisłość jego relacji.
Z drugiej strony, jakże uboga byłaby historia powszechna bez książek Flawiusza. Jako żydowski rządca Galilei, a potem jako doradca i powiernik wodzów rzymskich, był nie tylko naocznym świadkiem wielu dziejowych wydarzeń, ale brał w nich bezpośredni osobisty udział. Mając dostęp do archiwów cesarskich, na pewno korzystał z dokumentów, które później zginęły w zawieruchach dziejowych. Wojnę żydowską, a szczególnie oblężenie Jerozolimy opisał chyba na podstawie własnych codziennych notatek, inaczej trudno byłoby wytłumaczyć uderzający fakt, że opis jest tak osobisty, tak porywający w swoim realizmie i bogactwie przytaczanych faktów.
Jednym słowem, dla wielu pokoleń historyków stał się on niezastąpionym źródłem informacji do dziejów narodu żydowskiego. Korzystali z niego pełnymi garściami zarówno pisarze pogańscy, między innymi rzymski historyk Dio Cassius i filozof helleński Porfiriusz, jak też w nie mniejszym stopniu pisarze kościelni Orygenes, Euzebiusz z Cezarei i Hieronim, tłumacz Biblii na język łaciński, tzw. Wulgaty. Tłumaczone na wszystkie prawie języki europejskie, dwa główne dzieła historyczne Józefa Flawiusza cieszyły się poczytnością wśród wszystkich kolejnych pokoleń od chwili ich opublikowania aż po dzień dzisiejszy, a co ważniejsze – stanowiły niewyczerpane źródło inspiracji dla pisarzy, muzyków i plastyków.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że zbyt wiele miejsca poświęciliśmy osobie Józefa Flawiusza, że jest to dygresja zbytnio odbiegająca od głównego nurtu naszych rozważań. Myślę jednak, że z różnych względów było to wskazane. Przede wszystkim dlatego, że poprzez perypetie życiowe tego człowieka zaczynamy lepiej rozumieć interesującą nas epokę, co później okaże się bardzo przydatne. Głównie jednak mieliśmy na uwadze doraźny cel: należało uprzytomnić sobie rolę i znaczenie tego autora w dziejach kultury europejskiej, by z właściwej perspektywy ocenić to, o czym teraz będziemy pisali.
Przypominamy, że jedna jedyna informacja o Jezusie, jaka zachowała się w piśmiennictwie Żydów, to słynna notatka w Starożytnościach żydowskich Józefa Flawiusza, znana w kołach biblistów pod mianem „Testimonium Flavianum”. Cytujemy ją w całości w przekładzie dokonanym przez Jana Radożyckiego pod redakcją ks. Eugeniusza Dąbrowskiego:
„W tym czasie żył Jezus, człowiek mądry, jeżeli w ogóle można go nazwać człowiekiem. Czynił bowiem rzeczy niezwykłe i był nauczycielem ludzi, którzy z radością przyjmowali prawdę. Poszło za nim wielu Żydów, jako też pogan. On to był Chrystusem, A gdy wskutek doniesienia najznakomitszych u nas mężów, Piłat zasądził go na śmierć krzyżową, jego dawni wyznawcy nie przestali go miłować. Albowiem trzeciego dnia ukazał im się znów jako żywy, jak to o nim wiele innych zdumiewających rzeczy przepowiadali boscy prorocy. I odtąd, aż po dzień dzisiejszy, istnieje społeczność chrześcijan, którzy od niego otrzymali tę nazwę” (18,111,3).
Nietrudno zrozumieć, dlaczego tradycja chrześcijańska przywiązywała ogromną wagę do tego świadectwa. Jej autorem był przecież Żyd, który mimo swego odstępstwa politycznego nigdy nie wyparł się religii swoich ojców, a ponadto jako historyk dobrze był poinformowany o wszystkim, co w owych czasach działo się w Palestynie. Było to więc „Testimonium” zasługujące na wiarę, gdyż pochodziło od bezstronnego człowieka, uczuciowo i formalnie nie związanego z chrześcijaństwem.
Wprawdzie już w wieku XVI podniósł się odosobniony głos podający w wątpliwość taką ocenę, ale na ogół aż po wiek XIX nikt właściwie na serio nie próbował jej podważyć. Dzisiaj wiemy już, że ta jedyna żydowska informacja o Jezusie jest interpolacją, późniejszą wstawką podrobioną przez jakiegoś chrześcijańskiego kopistę. Argumenty krytyczne demaskujące ów szacowny falsyfikat są do tego stopnia nieodparte, że nawet poważni katoliccy bibliści, jak np. Francuz M.J. Lagrange i ks. prof. E. Dąbrowski, wypowiedzieli się przeciwko autentyczności notatki. (Ks. Dąbrowski kilkakrotnie wypowiadał się na ten temat, między innymi w Nowym Testamencie na tle epoki, gdzie pisze: „...niepodobna uznać autentyczności integralnej »Testimonium Flavianum«. Zbyt wyraźnie zdradza ono rękę chrześcijańską...” Toteż raczej do osobliwości należy zaliczyć takie wyjątki, jak włoski pisarz i autor obszernej monografii o Jezusie G. Ricdotti, który nie podając na poparcie swego stanowiska ani jednego przekonywającego argumentu pisze w swej monografii Życie Jezusa Chrystusa: „W rezultacie zdaje mi się, że »Testimonium« w formie, jaką dziś znamy, może być interpolacją chrześcijańską, choć jego podłoże jest na pewno autentyczne, ale tę samą możliwość, a nawet większą, należy przyznać opinii, która twierdzi, że »Testimonium« to jest w całości oryginalne i nawet w obecnej swej formie zostało napisane ręką Józefa”.
Aż dziw bierze, że jeszcze dziś może ktoś upierać się przy takim stanowisku. Józef Flawiusz, faryzeusz i prawowierny wyznawca judaizmu, członek rodu kapłańskiego i po kądzieli potomek Machabeuszów, donosi nam rzekomo w tej notatce, że Jezus był Mesjaszem i prawdopodobnie Bogiem, że został ukrzyżowany i zmartwychwstał na trzeci dzień. Naiwny był ten chrześcijański kopista, który notatkę przemycił do tekstu w takiej formie, ale nie mniej naiwni byli ci, którzy dali mu wiarę.
Wiemy dziś, kiedy w przybliżeniu ów sfingowany passus powstał. Pisarze kościelni: Klemens, Minucjusz, Tertulian i Teofil z Antiochii, dobrze znali Starożytności żydowskie, a jednak nie wspominają ani słowem owej budującej dla chrześcijan informacji o Jezusie. Nie sposób przypuszczać, że uczynili to umyślnie dla jakichś tam niewiadomych celów, wobec tego pozostaje nam tylko jeden wniosek: że w dawniejszych egzemplarzach Starożytności żydowskich po prostu tej informacji jeszcze nie było. Dopiero późniejszy chronologicznie Euzebiusz, autor pierwszej Historii Kościoła, który żył w latach 263-340, cytuje ją w dobrze znanym nam brzmieniu. A zatem, logicznie biorąc, musimy dojść do konkluzji, że sfabrykował ją jakiś kopista na przełomie III i IV wieku.
Pewna myśl nie daje nam jednak spokoju: jak Euzebiusz, człowiek bądź co bądź uważający siebie za poważnego historyka, mógł dać się zmylić przez tak grubymi nićmi szyty falsyfikat? Czy przypadkiem nie miał on jakichś danych, które usprawiedliwiały jego stanowisko, a o których my nie mamy dziś żadnej wiadomości? Można by tak sądzić, gdyby nie to, że niestety mamy inne jeszcze przykłady, świadczące o tym, jak bezkrytyczny i łatwowierny był Euzebiusz. Tak na przykład w swojej Historii Kościoła cytuje on z całą powagą listy, jakie mieli wymienić między sobą król Edessy Abgar i Jezus. Oto te listy:
„Abgar, syn Ukamesa, do Jezusa, Zbawiciela dobroczynnego, który pojawił się w krainie Jeruzalem.
Mówiono mi o Tobie i o tym, że uzdrawiasz chorych, nie uciekając się do ziół i leków. Opowiadają bowiem, że za Twoją przyczyną ślepi widzą, a chromi chodzą, że wypędzasz duchy nieczyste i czarty, że wyzwalasz tych, których długie gnębią choroby i wskrzeszasz umarłych. Wysłuchawszy tego wszystkiego o Tobie, mniemam, że z dwojga jedno jest prawdziwe: alboś Bogiem i z nieba zstąpiwszy działasz te wszystkie cuda, alboś też Synem Bożym, który to sprawia.
Dlatego więc piszę dziś do Ciebie prosząc Cię, abyś raczył przybyć i uwolnić mnie od choroby, na którą cierpię. Mówiono mi poza tym, że Żydzi szemrają przeciwko Tobie i że chcą Ci szkodzić. Stolica moja nie jest wielka, ale piękna bardzo, wystarczy nam obu”.
Odpowiedź Jezusa: „Błogosławiony!, albowiem nie widziałeś mnie, a uwierzyłeś we mnie. Napisane jest bowiem o mnie, że ci, co widzieli mnie, nie uwierzą we mnie, ażeby ci, co nie widzieli mnie, uwierzyć i mieć żywot wieczny mogli. Co się tyczy zaś prośby twojej, abym udał się do ciebie, trzeba mi tutaj wypełnić posłannictwo moje, a następnie odejść do tego, który mnie posłał. Gdy to się stanie, wyślę ci jednego z uczniów moich, który uleczy cię z choroby i otworzy drogę żywota tobie i tym wszystkim, którzy są z tobą”.
Ponoć – tak przynajmniej twierdzi Euzebiusz – Jezus istotnie przychylił się do prośby króla Abgara i wydelegował do niego swego ucznia Judasza, syna Tadeusza. Na niekorzyść naszego historyka trzeba jeszcze powiedzieć, że nawet łatwowiernym ludziom V wieku korespondencja wydawała się podejrzana i ostatecznie na synodzie kościelnym w 495 r. w Rzymie uznano ją za apokryf, czyli po prostu za falsyfikat.
Euzebiusz ma w swoim dorobku inne jeszcze podobne gafy. Choćby cytowany przezeń z naiwną wiarą list Piłata do Tyberiusza, w którym prokurator Judei spowiada się przed cesarzem, iż przekonał się o boskości Jezusa i że skazał go na śmierć tylko dlatego, że Żydzi go w błąd wprowadzili. Tyberiusz, ciągnie dalej Euzebiusz, przekazał list senatowi z propozycją uznania Jezusa za Boga, spotkał się jednak z odmową pogańskich senatorów.
Ciekawy przyczynek w dyskusji naokoło „Testimonium Flavianum” zawdzięczamy Orygenesowi. Ten wybitny pisarz kościelny żył w latach 185-254, a więc przed Euzebiuszem i przed wprowadzeniem do tekstu Starożytności żydowskich inkryminowanej interpolacji o Jezusie. Z jego polemicznego traktatu Przeciw Celsusowi, z którym zapoznamy się bliżej w następnym rozdziale, wynika, że w swoim egzemplarzu Starożytności żydowskich miał on notatkę o Janie Chrzcicielu i Jakubie, natomiast, jeżeli chodzi o Jezusa, to najwidoczniej znał on jakiś zgoła inny tekst, na podstawie którego uczynił Józefowi Flawiuszowi zarzut, iż nie wierzył, aby Jezus był Mesjaszem.
Była to więc jakaś notatka oceniająca Jezusa z punktu widzenia człowieka niewierzącego. Ponieważ takiej notatki u Flawiusza nie znaleziono, zachodziło pytanie, na czym mógł Orygenes się oprzeć dając wyraz swej krytycznej opinii. Niektórzy bibliści doszli do przekonania, że ów tekst pierwotny znany Orygenesowi dotąd kryje się w „Testimonium Flavianum”, tyle tylko że przeredagowany w duchu chrześcijańskim przez jakiegoś późniejszego kopistę. Niektórzy bibliści podjęli próbę wyodrębnienia owego domniemanego pratekstu przez prosty zabieg usunięcia z „Testimonium Flavianum” sugestii, iż Jezus był dogiem i zapowiedzianym przez proroków Mesjaszem, który zmartwychwstał. Uzyskany w ten sposób portret mędrca i nauczyciela wędrownego, jakich wielu było wówczas w Palestynie, mógł z pewnością wyjść spod pióra prawowiernego Żyda i potomka rodu kapłańskiego, jakim był Józef Flawiusz. Taki opis mógł także skłonić Orygenesa do wyrażenia opinii, iż autor jego nie wierzył w boskość Jezusa.
Hipoteza, zdawałoby się, aż nadto przekonywająca. A jednak ma ona poważne mankamenty. Przede wszystkim wątpliwości musi budzić sam zabieg wycedzania z „Testimonium Flavianum” owego domniemanego pratekstu. Poszczególni bibliści, mimo przeprowadzonych studiów nad cechami stylu i języka Józefa Flawiusza, nie zdołali zrekonstruować tekstu o jednakowym brzmieniu. Ich wersje różnią się między sobą do tego stopnia, że nie tylko samą metodę, ale także jej teoretyczne założenia trzeba stawić pod znakiem zapytania. Skoro przy dzisiejszym stanie filologii nie można uzyskać zgodnego rezultatu, ma się prawo sądzić, że taki pratekst pióra Józefa Flawiusza nigdy się nie odnajdzie.
Jednakże sprawę na niekorzyść całej koncepcji przesądziło ostatecznie rozejrzenie się w kontekście, w jakim tkwi „Testimonium Flavianum”. Wyszła tu na jaw bardzo znamienna rzecz. Ustęp poprzedzający je (18,111,2) oraz ustęp następujący po nim (18,111,4) niewątpliwie tworzą jedną ciągłość narracyjną, mającą za temat zamieszki wśród Żydów i inne ich kłopoty. „Testimonium Flavianum” ni stąd, ni zowąd, w sposób można by powiedzieć bezceremonialny, rozrywa na dwoje ową sekwencję narracyjną, co oznacza, że zostało ono sztucznie, bez liczenia się z logiką, wtłoczone w obcy tekst. Uczynił to, rzecz jasna, jakiś niezręczny i niezbyt inteligentny podrabiacz; pomawianie o tak niezgrabną interpolację autora Starożytności żydowskich byłoby niedorzecznością.
Są jednak ludzie, którzy w desperacji chwytają się najfantastyczniejszych pomysłów. Tak więc jeden z biblistów każe nam uwierzyć, że Józef Flawiusz nawrócił się pod koniec życia na chrześcijaństwo i że ex post włączył wówczas do swego gotowego dzieła ów znany nam ustęp o Jezusie. Dlaczego jednak dokonał tej interpolacji w sposób tak nielogiczny, rozrywając bezceremonialnie wątek własnej narracji, tego nikt nie próbował wyjaśnić. Podajemy ten szczegół jedynie tylko jako ciekawostkę, ponieważ ta osobliwa próba ratowania „Testimonium Flavianum” za wszelką cenę nie spotkała się z aprobatą poważniejszych uczonych. Z dzieł Józefa Flawiusza wynika przecież dowodnie, że do końca życia pozostał on gorliwym wyznawcą religii żydowskiej i faryzeuszem.
Wypada tu jeszcze parę słów poświęcić znacznie obszerniejszemu przekazowi o Jezusie w staroruskim przekładzie Wojny żydowskiej, pochodzącym z XI czy XII wieku i dokonanym prawdopodobnie na zlecenie kniazia Jarosława Kijowskiego. W czterech ustępach działalność Jezusa i jego życie przedstawione jest w zupełnie nie znanej wersji, odbiegającej w wielu szczegółach od przekazów ewangelii kanonicznych. Naokoło tych fragmentów toczył się długotrwały spór polemiczny, ostatecznie jednak uczeni doszli do przekonania, że jest to interpolacja, dokonana przypuszczalnie przez tłumaczy słowiańskich, którzy z kolei opierali się na ewangeliach apokryficznych.
Dla orientacji podajemy parę ciekawszych wyjątków ze wspomnianego przekazu o Jezusie w Wojnie żydowskiej w przekładzie ks. E. Dąbrowskiego (Dawne dzieje Izraela, str. 880-882):
„I wielu z ludu poszło za nim i przyjęło jego naukę. A wiele umysłów zapłonęło myśląc, iż pokolenia żydowskie wyzwolą się przez to z rąk Rzymian. Otóż miał on zwyczaj nade wszystko przebywać pod miastem na Górze Oliwnej. Tam też nie skąpił Ludziom uzdrowień. I zebrało się wokół niego 150 sług i tłum ludu. Widząc jego moc i to, że słowem czynił wszystko, co zechciał, przynaglali go, aby wszedł do miasta, pozabijał wszystkich Rzymian i Piłata i aby panował nad nimi. Lecz on się od tego wymówił. Następnie, gdy wieść doszła do przełożonych żydowskich, zebrali się oni wraz z arcykapłanem i rzekli: »Jesteśmy bezsilni i zbyt słabi, byśmy się mogli Rzymianom przeciwstawić. Ale skoro łuk jest naciągnięty, pójdźmy i powiedzmy Piłatowi to, czegośmy się dowiedzieli, abyśmy pozbywając się w ten sposób kłopotu, uniknęli wyzucia nas z naszych dóbr, wydania nas samych na śmierć i rozproszenia naszych dzieci, jeśliby Piłat skądinąd dowiedział się o tym«. I poszli ostrzec Piłata.
A ten posłał (swych żołnierzy) i sprawił, że moc spośród ludu zabito. I polecił przyprowadzić przed oblicze swoje cudotwórcę. Poddawszy go badaniu poznał, że był to dobroczyńca a nie złoczyńca albo buntownik, albo taki, który o władzę zabiega, i wypuścił go. I rzeczywiście uzdrowił on mu jego umierającą żonę. I oddalił się na swe zwykłe miejsce, i swe zwykłe czyny wykonywał.
Uczeni w Piśmie, zatruci zazdrością, dali Piłatowi 30 talentów, aby go zabił. A ten wziąwszy pieniądze, pozostawił ich woli wykonanie tego zamysłu. Ci zaś pojmali go i wbrew Prawu swych ojców ukrzyżowali”.
„A ponad tymi napisami był czwarty napis tymiż sporządzony literami i głoszący: »Jezus król, który nie królował, ale został ukrzyżowany za to, że głosił zburzenie miasta i dewastację świątyni”.
„Jedni teraz utrzymują, że został on wskrzeszony, inni – że wykradli go przyjaciele. A kto ma słuszność, nie wiem. Ponieważ zmarły sam z siebie zmartwychwstać nie może, mógłby to uczynić z pomocą modlitwy innego sprawiedliwego, wyjąwszy wypadek, jeśli jest to anioł albo ktoś spośród mocy niebieskich, albo kiedy by sam Bóg zjawił się jako człowiek: wykonywa to, co chce, obcuje z ludźmi i pada, kładzie się i zmartwychwstaje zgodnie ze swoją wolą.
Ale inni mówili, że niemożliwą było rzeczą go wykraść, gdyż wokół jego grobu ustawiono straże: trzydziestu Rzymian i tysiąc Żydów”.
Jedyny przekaz o Jezusie rzekomo pochodzenia żydowskiego okazał się, jak widzieliśmy, falsyfikatem. Zastanówmy się nad rozpoznaną sytuacją. Jest ona dziwaczna, zagadkowa i w najwyższym stopniu intrygująca. Bo oto Józef Flawiusz, kapłan jerozolimski, który do tego stopnia interesował się ruchami religijnymi swego kraju, że po kolei był faryzeuszem, saduceuszem i esseńczykiem, ani jednego słowa nie poświęca Jezusowi i jego dramatycznym losom. Pisze o wymienionych sektach z widocznym znawstwem, tymczasem o naukach, cudach i zmartwychwstaniu Mistrza z Nazaretu tak jakby nic nie wiedział. A przecież jako kapłan świątyni jerozolimskiej musiał chyba coś słyszeć. Wprawdzie urodził się w siedem lat po ukrzyżowaniu Jezusa, ale w Jerozolimie z pewnością powinni byli żyć jeszcze ludzie, którzy mogli mu opowiadać o pamiętnych wydarzeniach. Zresztą, przypomnieć należy, istniała tam pierwsza gmina nazarejczyków pod przewodnictwem Jakuba, brata Jezusowego. Byli to wierni wyznawcy judaizmu, którzy poza tym, że uznawali Jezusa za Mesjasza, zachowali wierność Prawu. Przebywali więc często na terenie świątyni i w głowie nie chce się pomieścić, aby Józef nie miał się z nimi kiedykolwiek zetknąć. Był on także, jak wiemy, rządcą Galilei, ojczyzny Nazarejczyka. Przybył tam w 66 r., a więc około 36 lat po jego śmierci. To prawda, że kraj znajdował się w stanie wojennym, a on sam miał pełne ręce roboty organizując opór zbrojny przeciwko Wespazjanowi. Czyżby jednak nie znalazł nawet chwili czasu, by interesować się losami i działalnością głośnego reformatora religijnego pochodzącego właśnie z tej prowincji, którą zarządzał?
A inni wybitni pisarze żydowscy z tych czasów? Okazuje się, że i oni zachowują głuche milczenie. Choćby taki Justus z Tyberiady, zacięty wróg Józefa Flawiusza, autor Wojny żydowskiej i Kroniki królów żydowskich. Dzieła te wprawdzie zaginęły, ale patriarcha Konstantynopola, który żył w IX wieku i miał je w ręku, twierdzi, iż Justus nic nie pisał o Jezusie. Jest to tym dziwniejsze, że pochodził on również z Galilei i znał stosunki swego regionu na wylot. Tak przynajmniej można wnioskować z polemicznej odpowiedzi, jakiej udziela mu Józef Flawiusz w swej autobiografii.
No i wreszcie jeden z największych filozofów i myślicieli żydowskich Filon z Aleksandrii, z którym zapoznamy się bliżej w późniejszych naszych rozważaniach z tej racji, że przyczynił się on w niemałym stopniu do ukształtowania pewnych idei chrystianizmu. Ten rabin, który cały trud życia poświęcił zadaniu pogodzenia judaizmu z filozofią grecką, wywarł ogromny wpływ na autora Ewangelii Jana i na Pawła z Tarsu. Dość powiedzieć, że grecka idea logosu za jego pośrednictwem przeszła do teologii chrześcijańskiej.
Filon urodził się na jakieś trzydzieści lat przed Jezusem i przeżył go mniej więcej o dwadzieścia lat. Będąc rabinem i słynnym egzegetą Pisma Świętego, brał poza tym żywy udział w wydarzeniach swojej epoki, zwłaszcza że bratanek jego Tyberiusz Aleksander w latach 46-48 piastował wysoką godność prokuratora Judei. Mimo że mieszkał w Aleksandrii, odbywał częste podróże do Jerozolimy, gdzie miał rodzinę i mnóstwo znajomych. W jednym z licznych traktatów De vita contemplativa opisał działalność terapeutów, sekty religijnej, przypominającej pod wielu względami esseńczyków i pierwszych chrześcijan. A jednak w swojej ogromnej ilościowo twórczości literackiej, przeważnie mającej za temat zagadnienia religijne i okres rządów Piłata, nie poświęca Jezusowi nawet wzmianki kronikarskiej. Odnosi się to również do pozostałej literatury religijnej Żydów z wyjątkiem Talmudu, który stanowi odrębne zagadnienie i omawiany będzie jeszcze w tymże samym rozdziale.
Skoro krajanie i rodacy Jezusa w ten sposób sprawili nam zawód, trudno mieć pretensję o to do Rzymian i Greków. Tacyt, Pliniusz Młodszy i Swetoniusz wprawdzie pozostawili nam w spadku krótkie przekazy, ale ich treść odnosi się raczej do faktu, że istniały wtedy już gminy chrześcijańskie, a nie do Jezusa. Zresztą wszystkie trzy są stosunkowo dość późne, bo powstały z górą osiemdziesiąt lat po ukrzyżowaniu. Natomiast tacy autorzy, jak Pliniusz Starszy (23-79 r.), Marcjalis (43-103 r.), Plutarch (50-120 r.) i Juwenal (55-130 r.), chociaż odnotowywali wydarzenia znacznie mniejszej wagi, pominęli milczeniem wstrząsającą historię galilejskiego Mesjasza.
Dla czytelników myślących racjonalistycznie argument, jaki tu przytoczę, oczywiście nie może mieć żadnego znaczenia, ale ludzi wierzących we wszystko, co przekazują nam ewangelie, powinien zastanowić niepokojący fakt, iż w kronikach żydowskich nie ma ani śladu potwierdzenia, że w chwili zgonu Jezusa nastąpiło trzygodzinne zaćmienie słońca, że zmarli powstawali z grobów, a przede wszystkim, że drogocenna zasłona najświętszego przybytku świątyni jerozolimskiej rozdarła się na dwoje. Trudno przypuścić, aby nie znalazł się choćby jeden kronikarz żydowski, który uważałby te zjawiska, bądź co bądź niesamowite, za godne odnotowania. Jeżeli chodzi o zaćmienie słońca, to również Pliniusz Starszy, uczony znany ze swej sumienności, nic o nim nie wie, mimo że w swojej Historii naturalnej poświęca cały osobny rozdział zaćmieniom słońca.
Bibliści oczywiście zastanawiali się nad przyczynami tego zagadkowego milczenia. Pisarz katolicki Daniel Rops, autor głośnej monografii o Jezusie, w ten oto sposób rozstrzyga sprawę: „dla przeciętnego obywatela Rzymu za Tyberiusza to, co się stało w Palestynie, nie miało większego znaczenia, niżby miało dla nas pojawienie się jakiegoś proroka na Madagaskarze czy też na wyspie Reunion”. Warto tu przytoczyć ponadto dosadniejszą jeszcze wypowiedź ks. Jean Steinmanna, autora świetnej książki Paweł z Tarsu: „W 30 roku naszej ery Jezus umiera ukrzyżowany jak niewolnik, jeden spośród milionów niewolników, istniejących w cesarstwie rzymskim. Palestyńscy Żydzi ledwie to zauważyli. Choćby nawet sama Jerozolima przeżyła pewien wstrząs, to czyż w Italii, Grecji, Azji Mniejszej i Egipcie cywilizowani ludzie przejmowali się Żydami?... Ile znaczył ten trup w państwie, którym rządził Tyberiusz, a miał rządzić Kaligula, Klaudiusz i Neron? W świecie skąpanym we krwi cóż waży śmierć jednego człowieka?”
Obaj wymienieni autorzy mimo woli zwracają uwagę na pewien proces psychologiczny, zniekształcający w naszej ocenie proporcje minionych wydarzeń historycznych. Zasugerowani wspaniałością kariery dziejowej chrześcijaństwa, jego wierni adepci poczytywali to za cud i oczywiście w konsekwencji nie mogli uwierzyć w skromny i naturalny charakter jego początków. Stąd ta skłonność do wyolbrzymiania znaczenia i mitologizowania wszystkich szczegółów związanych z życiem założyciela nowej religii, występująca nie tylko w ewangeliach, ale również we wszystkich innych religiach świata. I oto milczenie autorów, którzy zlekceważyli nie tylko takie rzekome cuda, jak rozdarcie zasłony czy zaćmienie słońca, lecz nawet samą postać Jezus, uprzytamnia nam pewne psychologiczne zjawisko: rozdźwięk między rzeczywistością historii a rojeniami żyjących w odosobnieniu pierwszych gmin chrześcijańskich, pozostających w kręgu swoich wierzeń, między obojętnym otoczeniem grecko-rzymskiego społeczeństwa a garstką wtajemniczonych sióstr i braci w Chrystusie, upojonych pięknem swoich nieziemskich zachwyceń i tęsknot. Dla nich ów pełen cudów świat, w którym Bóg umarł na krzyżu i zmartwychwstał, był prawdziwszy niż świat, z którym stykali się na co dzień. Natomiast dla Żydów i pogan ukrzyżowany Jezus był tylko, jak powiada ks. Steinmann, „jednym spośród milionów niewolników istniejących w cesarstwie rzymskim”.
Niektórzy bibliści, nie mogąc pogodzić się z tego rodzaju interpretacją, pocieszają się domysłem, że jednak przypuszczalnie literatura źródłowa dotycząca Jezusa ongiś istniała, że uległa ona tylko zagładzie w zawieruchach wojennych i politycznych, jakie wstrząsały ówczesnym światem. W pożarze Rzymu za panowania Nerona poszło z dymem archiwum państwowe, a w nim mogły znajdować się chyba rozmaite dokumenty, jak na przykład autentyczne sprawozdania Poncjusza Piłata. W 70 r. Tytus zdobył i zburzył Jerozolimę. Wraz ze świątynią i przyległymi zabudowaniami spłonęły zapewne również protokóły Sanhedrynu, przed którym toczyła się sprawa Galilejczyka. Wojna w Palestynie trwała siedem lat; była to wojna zacięta, krwawa, niszczycielska. Krocie tysięcy Żydów poszło do niewoli lub zawisło na krzyżu. Rzymianie systematycznie niszczyli w całej Palestynie domy modlitwy, a znajdujące się w nich księgi święte i dokumenty palili na stosach.
Jeżeli chodzi o pierwszych chrześcijan w Jerozolimie, a więc naocznych świadków Jezusowej misji, to sprawa ma się inaczej. Nie chcieli oni brać udziału w powstaniu żydowskim i w 66 r. wywędrowali do zajordańskiego miasta Pella. Skoro zwoje odkryte w Qumran świadczą, że podobna do nich sekta esseńczyków miała swoją literaturę, to tym samym nie można wykluczyć, że i oni mieli własną literaturę. W takim razie musieli ją chyba zabrać ze sobą na tułaczkę. Byli to judeochrześcijanie, przestrzegający wszelkich nakazów rytualnych, nie wyłączając obrzezania. W Pella, jak to bywa na wygnaniu, z coraz większym uporem trzymali się mozaizmu, widząc w Jezusie jedynie żydowskiego proroka i mesjasza. Istnieli tam kilkadziesiąt lat jako sekta ebionitów, oddalając się coraz bardziej od głównego nurtu chrześcijaństwa, które pod wpływem Pawła i hellenizmu zatraciło swój związek z judaizmem. Stopniowo znikali z kart historii: część członków powracała na łono religii macierzystej, część zaś rozpływała się w otaczającym ich hellenizmie. Przypuszczalnie wraz z sektą zaginęła bezpowrotnie literatura tych najbardziej autentycznych uczniów Nazarejczyka. Chociaż kto wie, może kiedyś jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności to i owo z tej hipotetycznej literatury się odnajdzie. Świadczy o tym choćby odkryty w 1966 r. traktat polemiczny w przekładzie na język arabski, pochodzący niewątpliwie ze środowiska ebionickiego. Dokładniej zajmiemy się nim później, teraz wystarczy zaznaczyć, że atakuje on ostro Pawła za rzekomą zdradę nauki Jezusa przez głoszenie, iż był on Bogiem i Zbawicielem.
W miarę jak chrześcijaństwo zdobywało coraz szersze kręgi wyznawców, rosła także opozycja ze strony rzymsko-greckich intelektualistów. Powstała ogromna literatura polemizująca z doktrynami nowej religii, zwalczająca jej rosnące wpływy, wystawiająca ją na pośmiewisko i zjadliwą obmowę. Kościół katolicki, gdy tylko znalazł oparcie w państwie, z całą bezwzględnością niszczył wszelkie tego rodzaju pamflety, w konsekwencji wytwarzając u potomnych wrażenie, że w swoim rozwoju nie natrafił na większą opozycję ze strony ludzi wykształconych, że historia chrześcijaństwa miała pod tym względem przebieg bezkonfliktowy. Jako przykład tej niszczycielskiej akcji może posłużyć filozof neoplatoński Porfiriusz z III wieku. Napisał on przeciwko chrześcijaństwu aż piętnaście tomów rozpraw i traktatów polemicznych. Zostały one w V wieku spalone na stosie z polecenia cesarzy bizantyjskich Walentyniana III i Teodora II, tak że śladu po nich nie zostało.
Wśród tych autorów tępionych przez Kościół szczególny rozgłos zyskał filozof grecko-rzymski Celsus, wyznawca stoicyzmu i platonizmu, powiernik cesarza-filozofa Marka Aureliusza, jeden z najniebezpieczniejszych ideowych antagonistów chrześcijaństwa. Nie mamy żadnych bliższych wiadomości o tym ciekawym myślicielu pogańskim, ale z referencji, jaką okazuje mu Lukian (123-190), autor słynnych dialogów filozoficznych, wnioskować możemy, że był to mąż cieszący się dużym autorytetem. Lukian bowiem w dialogu Aleksander, czyli fałszywy prorok między innymi tak oto pisze: „...gromadząc materiały do niniejszej rozprawy, pragnąłbym wywdzięczyć się i wyświadczyć przyjemność przyjacielowi i towarzyszowi, którego najbardziej ze wszystkich wielbię, zarówno za jego mądrość, umiłowanie prawdy i łagodny sposób bycia, jak też za spokojne umiarkowane życie i umiejętność postępowania z ludźmi”.
Gdy Celsus opublikował polemiczny dialog Prawdziwe słowo (ok. 177 r.), w którym niezwykle zjadliwie atakuje chrześcijaństwo, wywołał chyba ogromną konsternację. Podobno pod wrażeniem jego argumentacji wielu chrześcijan wyrzekło się nowej wiary. Traktat ten podzielił los innych tego rodzaju utworów: po prostu zginął bez śladu. Tak się jednak dziwnie złożyło, że znamy dokładnie jego treść dzięki pracy jednego z najwybitniejszych myślicieli i teologów chrześcijańskich Orygenesa (185-251 r.). W polemicznej rozprawie Contra Celsum (Przeciw Celsusowi) zastosował on metodę przytaczania całych ustępów z Celsusa i następnie zbijania ich własnymi argumentami. Tych cytat jest tak dużo, że na ich podstawie można było prawie bez reszty zrekonstruować ogólną treść Prawdziwego słowa.
Celsus przede wszystkim zarzuca chrześcijanom, że natworzyli tyle sprzecznych podań o Jezusie i tak często zmieniali teksty ewangelii, że w końcu sami się w tym gubili. Tak np. matka Jezusa, Maria, uprzedzona o tym przez Anioła Gabriela, porodziła Syna Bożego. Ale twórcy tych legend zapomnieli wymazać z ewangelii późniejszą historię, według której Maria wraz z rodziną poczytywała Jezusa za szaleńca.
Najwięcej jednak miejsca poświęca Celsus pochodzeniu Jezusa. Opierając się na krążących plotkach twierdzi, że matka jego była wiejską kobietą złego prowadzenia. Mąż jej, cieśla z zawodu, wygnał ją z domu, ponieważ wykrył, że zdradzała go z niejakim Pantherą, żołnierzem armii rzymskiej narodowości greckiej. Bezdomna kobieta tułała się po kraju i w przygodnej stajni porodziła Jezusa, syna nieprawego łoża. Ów syn, gdy wyrósł, wywędrował za chlebem do Egiptu i tu nauczył się sztuki czynienia cudów, a gdy wrócił do Galilei, korzystał ze swych kuglarskich umiejętności, by zarabiać na życie. Miał w tym takie powodzenie, że wzbił się w dumę i rozgłaszał, iż jest synem bożym.
Celsus wysuwa jeszcze szereg innych uwłaczających dla chrześcijaństwa zarzutów, powrócimy do nich przy innej okazji. Wiemy już, że był on człowiekiem poważnym i chyba nie wyssał sobie z palca tych niewybrednych plotek. Musiały one za jego czasów krążyć po Rzymie i znaleźć wiarę u wielu ludzi, skoro wzięto je poważnie nawet w kołach elity intelektualnej, do jakiej należał przecież Celsus, Marek Aureliusz czy Lukian.
Znamy prawdopodobnie źródło tych plotek. Zrodziły się one w ferworze walki, jaka toczyła się między chrześcijanami a Żydami w różnych miastach imperium rzymskiego, walki, której pogłosy znajdujemy w Nowym Testamencie. Również w Talmudzie zachowały się rozmaite opinie i pogłoski związane z postacią Jezusa, a w traktacie Aboda Zara mamy to, czego szukamy: całą historię cudzołóstwa Marii z żołnierzem Pantherą. Kolportaż legendy był ułatwiony dzięki niesłychanemu w dziej ach żydowskich wydarzeniu. Mianowicie córka pewnego kapłana imieniem Miriam bath Bilga porzuciła judaizm, by wyjść za mąż za żołnierza armii seleukidzkiej. Utożsamienie jej z Marią, matką Jezusa, było w atmosferze zaciętych sporów i kalumnii prawie nie do uniknięcia. Przypomnijmy, że tzw. Talmud palestyński otrzymał swoją ostateczną redakcję dopiero ok. 400 r. n.e., a Talmud babiloński o sto lat później, natomiast Celsus napisał swój traktat ok. 178 r. Świadczy to, jak twardy żywot mają tego rodzaju plotki. Krążyły one przez paręset lat i na nowo znalazły gorliwych rzeczników w epoce Oświecenia.
Tak oto kończą się poszukiwania śladów rzeczywistego Jezusa w literaturze pozachrześcijańskiej, kończą się, trudno chyba zaprzeczyć, kompletnym fiaskiem.