Dzieje Apostolskie i listy Nowego Testamentu

AUTORZY LISTÓW

Kim był Jezus, zanim stał się Chrystusem? Jaki był tu na ziemi właściwy przebieg jego życia? Przypomnijmy pokrótce, co na ten temat dowiedzieliśmy się z dotychczasowych rozdziałów.

Otóż badacze biblijni szukali odpowiedzi na to pytanie oczywiście także w literaturze niechrześcijańskiej i, jak widzieliśmy, niewiele się dowiedzieli. Co prawda są w tej literaturze pogłosy, które do pewnego stopnia potwierdzają historyczne istnienie Jezusa, ale poza tym nagim faktem nie ma w niej żadnych bliższych danych.

Mieliśmy jednak prawo spodziewać się, że kto jak kto, ale sami pierwsi wyznawcy i uczniowie Jezusa, ci którzy znali go osobiście, postarają się o to, by następnym pokoleniom przekazać w spadku wszystko, cokolwiek o nim wie­dzieli z pierwszej ręki. Byłoby przecież niezgodne z naturą ludzką, gdyby jego właśni uczniowie nie pragnęli ocalić od zapomnienia najdrobniejszych nawet okruchów wiadomości o jego życiu i działalności. Tymczasem okazuje się, że ewangelie nie są, a nawet, co dziwniejsze, w zamierzeniu ich autorów nie miały być biografiami, że przyświecały im zupełnie inne cele, niż opis żywota Jezusa.

A zatem, jeżeli chodzi o ich wkład w rekonstrukcję biografii Jezusa, nie są one źródłem nazbyt hojnym. Tematyka ich obejmuje właściwie tylko ostatni, misyjny okres Jezusa, na który według synoptyków składa się nie więcej niż rok, a według Jana Ewangelisty około trzech lat jego publicznej działalności.

To wszystko! Cała reszta jego żywota, bez mała trzydzieści lat, to biała karta. Pomijając garść informacji o jego narodzinach, baśniowego raczej autoramentu, oraz anegdotę z lat pacholęcych, nic nie wiemy, gdzie Jezus przebywał, gdzie się kształcił i w ogóle, co porabiał w okresie tych trzydziestu lat.

W dodatku okazało się, że nawet to, co podają nam ewangelie w swoich relacjach, często budzi wątpliwość. Udało się bowiem ustalić, że nie pochodzą one z pierwszej ręki, mimo że osoby uchodzące za ich autorów powinny były znać opisane w nich sprawy z autopsji. Tymczasem ci rzekomo naoczni świadkowie wydarzeń, podobnie jak Łukasz – ich powiernik i dziejopis – wszyscy oni korzystali z cudzych źródeł. Tak np. Mateusz i Łukasz włączyli do swoich ewangelii prawie cały tekst Marka.

Dlaczego ewangeliści przejawiali taką niesamodzielność, dlaczego nie spisali tego, co powinni byli sami od siebie pamiętać o Jezusie? Łukasz co prawda nie znał Jezusa osobiście, ale kontaktował się z Piotrem i Pawłem. Z ich ust mógł przeto usłyszeć niejedną anegdotę o boskim Nauczycielu: dlaczego milczy na ten temat, a tylko powtarza to, co między innymi dowiedział się od Marka?

To wszystko musiało nastrajać nieufnie. Cóż bowiem powiedzielibyśmy o autorze, który podając się za bliskiego towarzysza jakiejś wybitnej osobistości, opublikowałby o niej swoje wspomnienia, a potem wyszłoby na jaw, że materiał do tych wspomnień zaczerpnął głównie z cudzych opracowań?

Wiemy już dzisiaj, gdzie tkwi sedno tej zagadki. Nie Mateusz, nie Marek, nie Jan, a także może nawet nie Łukasz napisali ewangelie. Napisali je bądź skompilowali z rozmaitych źródeł i przekazów ustnych, zgoła inni, nie znani nam autorzy, których prawdziwych imion już nigdy chyba nie poznamy. Nawet Kościół katolicki musiał uznać, że problem autorstwa ewangelii bynajmniej nie jest zamknięty i że należy zgodzić się na dalsze naukowe badania tej sprawy.

A więc, powtórzmy to jeszcze raz, autorzy ewangelii nie byli naocznymi świadkami. Byli to kompilatorzy, którzy swoje wiadomości czerpali z zasobów folklorystycznej tradycji gmin chrześcijańskich, gdzie już wówczas drogą wiąza­nia faktów z legendą ustalał się pewien stereotypowy wzorzec biografii Jezusa, nazwany przez niektórych „protoewangelią” lub „praewangelią”. W jednym z późniejszych rozdziałów zajmiemy się problematyką formowania się tego biograficznego prototypu. Wystarczy powiedzieć, że ewangelie synoptyczne wywodzą się z takiego wspólnego źródła i między innymi stąd właśnie ich względna zgodność, która dała podstawę do przekonania, że ich autorzy jako naoczni świadkowie niezależnie od siebie opowiadają, co rzeczywiście się wydarzyło.

Osobliwą rzeczą jest to, że tej wiary nie zdołała podważyć nawet Ewangelia według Jana. Powstała ona, jak wiemy, w zgoła innym środowisku, niezależnie od wpływów tego synoptycznego wzorca. W konsekwencji występująca w tej ewangelii postać Jezusa jest tak dalece odmienna, że mamy prawo zapytać, która wersja jest prawdziwa: synoptyczna czy Janowa. Jakkolwiek by było, fakt pozostanie faktem, że Nowy Testament każe nam przyjąć na wiarę dwa niepodobne do siebie wizerunki założyciela chrześcijaństwa.

Tę pobieżną rekapitulację poprzednich rozdziałów przeprowadziliśmy w tym celu, by raz jeszcze uprzytomnić sobie, jaką wartość źródłową mogą mieć ewangelie, jeżeli chodzi o rekonstrukcję rzeczywistej biografii Jezusa. Ale w Nowym Testamencie mamy jeszcze dwie pozycje, które ze względu na swój gatunek literacki powinny w tej mierze rokować lepsze nadzieje. Chodzi tu przede wszystkim o Dzieje Apostolskie, a także o zbiór listów przypisywanych Pawłowi, Jakubowi, Piotrowi, Janowi i Judzie Tadeuszowi.

Pomówmy nasamprzód o tych listach. Są one ważnym źródłem do historii chrześcijaństwa. Najstarszą część Nowego Testamentu stanowią listy Pawła z Tarsu, napisane mniej więcej w latach między 50 a 64 r., o wiele wcześniej niż Dzieje Apostolskie. Jednakże w wyniku badań filologicznych ustalono, że spośród czternastu listów Pawła w najlepszym razie tylko ich część można uznać za autentyczne. Są nawet badacze, którzy do tej kategorii bez zastrzeżeń chcą zaliczyć zaledwie cztery. Wyrazicielem tego poglądu był już w połowie XIX wieku głośny profesor teologii w Tubingen Ferdynand C. Baur. Doszedł on do przekonania, na podstawie filologicznej analizy tekstów, że Paweł napisał w istocie rzeczy tylko oba listy do Koryntyan oraz listy do Galatów i Filomena.

Rezultat tych badań potwierdzili z jedną poprawką współcześni bibliści z Edynburga: prof. teologii Macgregor i jego współpracownik Morton. Posłużyli się w swoich badaniach lingwistycznych komputerem i w wyniku statystycznych obliczeń ustalili dowodnie, że jednakowe cechy stylu i słownictwa wykazuje pięć listów, a mianowicie List do Rzymian, oba listy do Koryntian oraz listy do Galatów i Filomena. Nie ulega zatem wątpliwości, że napisał je ten sam człowiek. Skoro z pewnych względów, nad którymi nie pora tu się rozwodzić, uchodzi za rzecz ustaloną, że autorem dwóch z wymienionych listów jest Paweł (chodzi tu o Pierwszy list do Koryntian i List do Galatów), więc logicznie rzecz biorąc trzeba zgodzić się, że jest on autorem również i trzech pozostałych.

Nie wolno nam jednak zapominać o tym, jakiego losu te listy doznawały. Po śmierci Pawła wpływ jego sugestywnej osobowości w gminach chrześcijańskich dość szybko uległ osłabieniu, a listy jego stopniowo wychodziły z obiegu, aż w końcu wręcz o nich zapomniano. Wiele lat musiało upłynąć, zanim rosnąca poczytność Dziejów Apostolskich przypomniała ludziom zasługi Pawła i w kon­sekwencji uświadomiła im wagę jego listów. Był to czas najwyższy, bo cała korespondencja na skutek jej zaniedbania doznała już poważnego uszczerbku. Sądzi się na przykład, że obecny tekst Listu do Rzymian jest skomponowany z fragmentów rozmaitego pochodzenia. Dwa listy do Koryntian przetrwały tylko w rozproszonych fragmentach i musiały być na nowo zestawione w całość.

Co do pozostałych listów rzekomo przez Pawła napisanych, to wiadomo już dzisiaj, że wyszły one spod pióra nieznanych autorów, którzy zwyczajem ówczesnych czasów podszyli się pod imię Apostoła, by przysporzyć swoim wywodom większej powagi. Listy do Tymoteusza i Tytusa powstały dopiero w pierwszej połowie II wieku; odzwierciedlają one stosunki w gminach, które za życia Pawła nie mogły jeszcze istnieć. Ich treścią jest walka z pewnymi herezjami z czasów, kiedy Paweł już dawno nie żył.

Oczywiście nie jest tu naszym zamiarem zajmować się tymi sprawami szczegółowo. Są to zagadnienia specjalistyczne w całym tego słowa znaczeniu, niezmiernie złożone, a przy tym bynajmniej nie rozstrzygnięte ostatecznie. Literatura krytyczna zajmująca się listami jest olbrzymia i nawet dla studiują­cych to zagadnienie niełatwa do opanowania. Nam chodziło tylko o to, by czytelnik w sposób najogólniejszy uświadomił sobie problem, jaki przedstawiają te listy pod względem ich wartości historycznej.

Trzeba dla ścisłości zaznaczyć, że Kościół katolicki wyników tych filologicz­nych badań na ogół nie uznaje. Zdarzają się jednak odchylenia od tej rygorysty­cznej postawy. Dotyczy to na przykład Listu do Hebrajczyków, o którym nie sposób dziś utrzymywać nadal, że jego autorem jest Paweł. Wielki teolog Kościoła katolickiego Orygenes w jednym ze swoich pism wyraził się, że Bóg jeno wie, kto napisał List do Hebrajczyków. Napisał go ktoś z bliskiego otoczenia Filona z Aleksandrii, ktoś, kto pod wpływem tego żydowskiego filozofa-biblisty pozostawał do tego stopnia, że nie tylko naśladował jego metodę alegoryzacji Biblii, ale nawet przyswoił sobie jego słownictwo i frazeolo­gię. List jednak nadal figuruje w Nowym Testamencie pod imieniem Pawła, chociaż w tej sprawie okazała niezdecydowane stanowisko nawet Rzymska Komisja Biblijna, o której w Dziejach Pawła z Tarsu ks. prof. E. Dąbrowski pisze, że „kwestii tej w sensie definitywnym bynajmniej nie przesądza i dyskusji, w jakim stopniu Pawła za autora tego listu uważać należy, zamykać nie zamierza”.

Co do pozostałych listów, to wielu badaczy (szczególnie niemiecki biblista Marxsen) stwierdziło wręcz, że ani jeden nie może być uznany za autentyczny. Są one, by użyć terminu specjalistów, „pseudoepigrafami”, to znaczy, że autorstwo ich jest sfingowane. Nie napisali ich widniejący w nagłówku apostołowie, lecz inne, nie znane nam osobistości ze środowisk chrześcijańskich. Czy one same, czy też późniejsi kopiści przypisali te listy odnośnym apostołom, nie sposób już wykryć. Przypuszczalnie krążyły one jakiś czas bezimiennie, co oczywiście sprzyjało powstawaniu tego rodzaju pomyłek czy świadomych mistyfikacji.

Do pewnego stopnia wyjątkiem jest tu Pierwszy list Jana Apostoła. Wiemy bowiem, że napisał go nasz dobry znajomy, ten sam autor, któremu zawdzię­czamy czwartą ewangelię. Nie tak dobrze przedstawia się sprawa z pozostałymi dwoma listami Jana. Autorzy ich to zupełnie inne osoby, które z autorem pierwszego listu to tylko miały wspólne, że żyły z nim współcześnie, w tym samym czasie.

List Jakuba Apostoła datuje się najprawdopodobniej z okresu panowania cesarza Dioklecjana (243-313 r.). Staranna greka tego listu świadczy, że autor był mężem wykształconym, biegłym w literaturze klasycznej. Rzecz chyba jasna, że Jakub Galilejczyk nie mógł być takim wytrawnym hellenistą.

Pierwszy list Piotra Apostoła pochodzi z czasów Domicjana (81-96 r.) albo, jak inni utrzymują, nawet z czasów Trajana (98-117 r.). Tę ostatnią ewentual­ność uzasadnia się podobnymi informacjami, jakie o ówczesnych chrześcijanach podają rzekomy list Piotra i korespondencja Pliniusza Młodszego z Bitynii. Drugi list Piotra zdradza swój apokryficzny rodowód w ten sposób, że ostrzega przed pewnymi herezjami, które w rzeczywistości powstały później i o których autor powiada, że ku swej zgubie przekręcają treść listów Pawła.

A więc, jak widzimy, niemało w nich anachronizmów. Wreszcie List Judy. Nieznany autor czy też przepisywacz, który posłużył się autorytetem Judy dla nadania większego ciężaru gatunkowego gromom potępienia, rzucanym w tym liście na bezbożników wśród braci chrześcijan, nie ustrzegł się jednak przeo­czenia, które miało ten skutek, że jak szydło z worka wyszło na jaw to w bogobojnej intencji popełnione szalbierstwo. Pozostawił mianowicie bez retuszu werset siedemnasty, z którego nie sposób nie wywnioskować, że sam autor nie tylko nie zaliczał się do grona apostołów, ale tak zwany okres apostolski należał w chwili powstawania tego listu do zamkniętej przeszłości, a więc Judy nie mogło już wtedy być na świecie.

Nie znaczy to jednak, aby listy Nowego Testamentu nie przedstawiały dla historyków i religioznawców wartości źródłowej. Jeżeli bowiem ich oficjalni autorzy (z wyjątkiem, jak się rzekło, paru listów Pawła) okazali się fikcyjni, to na pewno nie można tego powiedzieć o treści tych listów. Są one bowiem autentycz­ną, spontaniczną, na gorąco notowaną reakcją na rozmaite zjawiska, które charakteryzowały życie społeczne i obyczaje rozproszonych po świecie zbioro­wisk chrześcijańskich.

Obraz, jaki staje przed naszymi oczyma przy lekturze tych listów, jest uderzająco bogaty w szczegóły i pasjonujący. Widzimy rzesze wiernych odda­nych duszą i ciałem Chrystusowi, obraz zaiste przejmujący. Ale tuż obok panoszą się nieprawości, gorszące intrygi i niesnaski wśród członków gmin, sekciarskie apostazje i zdrada, rozluźnienie obyczajów, a nawet wynaturzenia moralne. Zafascynowani obserwujemy, że z tego kłębowiska dobrych i złych instynktów natury ludzkiej wykluwa się mozolnie ideał nowego człowieka.

Autorzy tych listów, jakkolwiek ukryci za maską fikcyjnych imion, są jednak historycznie prawdziwi, bo przecież naprawdę istnieli, bo walczyli z pasją o tego nowego człowieka. Nie byli to jednak apostołowie. Nie znali Jezusa osobiście, tak jak utrzymuje tradycja, a zatem nie mogą być uznani za naocznych świadków życia i czynów Jezusa. Dlatego w ich listach nie znajdziemy nic takiego, co by okazać się mogło przydatne w próbach rekonstrukcji jego biografii.

A jak przedstawia się sprawa w autentycznych listach Pawła? Nie jest oczywiście naszym zadaniem przeprowadzenie rozbioru ich zawartości. Mówiąc najogólniej, autor porusza w nich szereg problemów doktrynalnych i obyczajo­wych, które wówczas, gdy żył i działał, były przedmiotem troski gmin chrześci­jańskich. Jednakże głównym zamierzeniem autora tych listów jest lansowanie idei teologicznej, która wprawdzie zarysowała się niejako samorzutnie już w ów­czesnych środowiskach chrześcijańskich na skutek synkretycznego działania rozmaitych wpływów helleńskich, ale której Paweł dopiero był konsekwentnym wyrazicielem i zapamiętałym propagatorem.

Myśl główna tej nauki sprowadza się do wiary, że Jezus Chrystus jest Bogiem, który dla odkupienia ludzkości z grzechu pierworodnego umarł na krzyżu, zmartwychwstał, wstąpił do nieba i lada dzień wróci, by zaprowadzić Królestwo Niebieskie na ziemi.

W tej soteriologicznej koncepcji, Jezus jako człowiek osadzony w konkretnej sytuacji historycznej oczywiście musiał ustąpić na plan dalszy. Paweł, całkowicie pochłonięty przez swoją wizję, która w nagłej rewelacji objawiła mu kosmiczny sens życia i śmierci Jezusa, nie przywiązywał wagi do ziemskiej strony jego żywota. W swoich listach przedstawia Jezusa zawsze tylko jako „Chrestosa” (Mesjasza), Syna Bożego, Zbawiciela lub Syna Człowieczego.

W Drugim liście do Koryntian czytamy: „... i jeśliśmy i znali Chrystusa według ciała, to go już teraz nie znamy” (5,16). Wynikałoby stąd to, na co zwrócił uwagę już Dawid F. Strauss, że mianowicie Paweł najwidoczniej z rozmysłem unikał w swych teologicznych spekulacjach obrazu Jezusa cielesnego, bo taki obraz był mu niepotrzebny, bo niejako był psychologiczną barierą w dążeniu do wydźwignięcia Nazarejczyka na wyżyny boskiego sprawcy wielkiego misterium zba­wienia.

Tego rodzaju nastawienie ułatwia mu zresztą ta okoliczność, że nie znał Jezusa osobiście, że wobec tego nie był w sytuacji owych Żydów z Ewangelii Jana, którzy wołali ze zgrozą i zdumieniem: „Czyż to nie jest Jezus, syn Józefa, którego ojca i matkę my znamy? Jakże więc może on mówić: Zstąpiłem z nieba” (6, 41-42).

Cokolwiek wiedział o Jezusie, zasłyszał od innych, przeważnie od żarliwych jego wyznawców, którzy w swoich pełnych egzaltacji wspomnieniach wyobrażali go sobie jako istotę ponad ludzką miarę.

Ta właśnie abstrakcyjna koncepcja Pawła, w której Jezus odkonkretyzował się i stał się wyłącznie upostaciowaniem wielkiej teologicznej idei sprawia, że – w jego listach Jezus -człowiek jest prawie zupełnie nieobecny.

TRZYDZIEŚCI NIEZMIERNIE WAŻNYCH LAT

Poświęcając te kilka zdań listom apostolskim, przeskoczyliśmy na chwilę piątą w porządku kanonicznym księgę Nowego Testamentu: Dzieje Apostolskie. Zasługują one na nie mniejszą, a może nawet z pewnych względów na większą niż listy uwagę i dlatego wypada nam do nich powrócić. Jest to jedyne źródło do historii rozwoju wczesnego chrześcijaństwa przed III wiekiem, jakie zachowało się do naszych czasów i swoją narracją obejmuje trzydzieści niezmiernie ważnych lat, mianowicie okres od ukrzyżowania Jezusa aż do pojawienia się w Rzymie Pawła Apostoła w latach 61-63. Z poprzednich rozdziałów wiemy, jak bujny, bogaty w wydarzenia i przełomowy był to okres w historii nowej religii, toteż uczonych intrygowało pytanie, o ile Dzieje Apostolskie są wiernym odbiciem tych czasów, a mówiąc po prostu – czy są one wiarygodnym źródłem historycznym.

Interesował ich przede wszystkim problem autorstwa i data powstania tego dzieła. Nie ma wątpliwości, że jest ono dalszym ciągiem Ewangelii Łukasza, że oba dzieła stanowią jednolitą kompozycję tego samego autora, podzieloną na dwa tomy odpowiadające ówczesnym dwom zwojom. Wynika to z początko­wych zdań Dziejów Apostolskich, czytamy tam bowiem, co następuje: „Pierw­szą księgę napisałem, Teofilu, o wszystkim, co począł był czynić i nauczać Jezus...”

Ale za wspólnym autorstwem przemawiają jeszcze inne sprawdziany. Filolo­gowie ustalili na przykład za pomocą precyzyjnej metody statystycznej, że obie części łączy tożsamość stylu i słownictwa, nie mówiąc już o fakcie, że autor je dedykował jednej i tej samej osobistości, niejakiemu Teofilowi, zwanemu przezeń „dostojnym”. Wreszcie nie bez wartości dowodowej w tym względzie jest to, że prolog Dziejów Apostolskich jest jakby rekapitulacją ostatniego rozdziału Ewangelii Łukasza, a więc ogniwem wiążącym obie części w jedną całość narracyjną.

Według tradycji kościelnej autorem obu ksiąg miał być Łukasz, towarzysz podróży, sekretarz i lekarz Pawła. Jako dowód jego autorstwa wskazuje się m.in. na fakt, że ewangelia jego imienia zawiera mnóstwo terminów medycznych, które mógł znać tylko zawodowy lekarz tamtych czasów.

Rzecz nie jest jednak tak prosta, jak się to przedstawia. Nie wolno nam przede wszystkim zapominać, co już parokrotnie podkreślaliśmy przy innych okazjach, że ewangelie z początku krążyły wśród czytelników bezimiennie, zanim przypi­sano je poszczególnym autorom. W tych warunkach tradycja ustna, tak często przecież zawodna, nie ma i nie może mieć i w tym przypadku wartości kategorycznego dowodu.

Łukasz w tekstach obu ksiąg ani razu nie występuje imiennie. Jak więc doszło do tego, że w pewnej chwili uznano go za ich autora? Dzisiaj na ten temat możemy gubić się tylko w domysłach. Zapewne pamiętano, że Łukasz był towarzyszem Pawła, toteż opinia, że jest on autorem obu tych ksiąg Nowego Testamentu, mogła łatwo powstać pod wpływem wzmianek w trzech listach figurujących pod imieniem Pawła. W kwestionowanym Drugim liście Pawła do Tymoteusza (4,11) oraz w autentycznym Liście Pawła do Filomena (4,24) imię Łukasza wymienione jest lakonicznie wśród innych towarzyszy autora, a więc bez specjalnego wyróżnienia.

Natomiast autor Listu do Kolossan określa go bliżej, nazywając „lekarzem najmilszym” (4,14). W tym jednak bieda, że list ten zawiera anachronizmy i przez wielu biblistów definitywnie uznany został za apokryf. Wynikałoby z tego, że nie od Pawła pochodzi ta jedyna notatka, która wyraża jakiś bardziej osobisty, bardziej zażyły stosunek do Łukasza.

Wyżej przytoczyliśmy argumenty stawiające pod znakiem zapytania autors­two Łukasza. Nie powracajmy więc do tej sprawy. Warto tu tylko dla przypom­nienia jeszcze raz podkreślić uderzającą zależność autora od obcych źródeł, a także jego nawyk posługiwania się beletryzacją dla uzupełnienia luk w wątku opowiadania, powstałych na skutek niedostatku konkretnych wiadomości, niedostatku trudnego do wytłumaczenia u człowieka, który jako towarzysz Pawła powinien był mieć dostęp do źródeł z pierwszej ręki. Nie zna on np. autentycznych listów Pawła.

Jakiej wnikliwości potrzeba nieraz w tego rodzaju poszukiwaniach i analizach filologicznych, świadczy argument, jaki bibliści wykryli w samym tekście Dziejów Apostolskich. Otóż w rozdziale dwudziestym czytamy, że w podróży do Syrii towarzyszyli Pawłowi ludzie nazwiskiem Sopater, Arystarch, Sekundus, Gajus, Tymoteusz, Tychik i Trofim. Natomiast nie wymieniony jest Łukasz. A jednak następne zdania podane są w pierwszej osobie liczby mnogiej: „my odpłynęliśmy”, „przybyliśmy”, „gdybyśmy się zeszli”, „a my, wsiadłszy na okręt”, „podpłynęliśmy”.

Należałoby stąd wnioskować, że autorem tych wspomnień nie był Łukasz, lecz ktoś z wyżej wymienionych towarzyszy podróży Pawła. Dlaczego bowiem Łukasz, człowiek bystrego umysłu, miałby dopuścić się takiej niezrozumiałej niekonsekwencji, że naprzód nie włącza swego nazwiska w poczet towarzyszy Pawła, by potem ni stąd ni zowąd pisać: „my to zrobiliśmy”? Niektórzy egzegeci wyrazili przypuszczenie, że pominął siebie przez skromność, ale nawet gdybyśmy przyjęli taką wątpliwej wartości hipotezę, pozostałoby jeszcze pytanie, jak mógł Łukasz nie dostrzec tak bałamucącej niekonsekwencji w owym fragmencie swego opowiadania.

Istnieje jeszcze inne przypuszczenie. Uważnego czytelnika musi uderzyć, że wersety określone przez biblistów terminem „my”, stanowią w tekście jakby odrębną grupę narracyjną (16, 10-17; 20,5,15; 21,1-18; 27,1-28). Ponieważ istnieją wyraźne poszlaki, że Dzieje Apostolskie w ciągu wielu lat były przeredagowywane i rozszerzane, nie jest wykluczone, że zdania określone przez biblistów terminem „my” są w rzeczywistości włączonymi do tekstu fragmenta­mi jakiegoś dziennika podróży. Czy jednakże autorem tego dziennika był Łukasz, tego nie wiemy i niestety nigdy już chyba się nie dowiemy.

Mniej kłopotliwa jest kwestia daty powstania Dziejów Apostolskich, chociaż i tutaj nie obyło się bez kontrowersji. W tekście księgi nie znaleziono żadnej aluzji do zburzenia Jerozolimy, co niektórym egzegetom wystarczyło za dowód, że ukazała się ona jeszcze przed 70 r. Niestety, nie biorą oni pod uwagę znanego nam już faktu, że Dzieje Apostolskie stanowią drugą część Ewangelii Łukasza, że przeto mamy tu do czynienia z jednym dziełem podzielonym na dwie części, napisanym przez jednego i tego samego autora. Tymczasem w tekście tej ewangelii, jak to już wiemy, wyśledzono echa zburzenia Jerozolimy, a nawet prześladowań wyznawców Chrystusa przez cesarza Domicjana, który pa­nował w latach 81-96. W takim razie Dzieje Apostolskie musiały powstać, jeżeli nie później, to przynajmniej jednocześnie z Ewangelią Łukasza, czyli ok. 90 r.

Kwestia daty nie jest tak obojętna, jak by się to wydawało. Często stopień wiarygodności dzieła historycznego czy pamiętnika trzeba oceniać zależnie od tego, kiedy zostało napisane: parę czy kilkadziesiąt lat po opisywanych wyda­rzeniach. Szczególnie wtedy, gdy nie jest ono oparte na pewnych źródłach, lecz właśnie jak Dzieje Apostolskie na nieokreślonych przekazach ustnych i zawod­nej pamięci ludzkiej.

Czytając Dzieje Apostolskie zauważamy od razu, że już w zaraniu swego rozwoju chrystianizm wykazuje tendencję ku rozdwojeniu. Jest to opowieść o tym, jak nowy ruch religijny, pierwotnie zrodzony w łonie judaizmu, stopnio­wo wyzwala się wśród dramatycznych konfliktów z tak zwanego „jarzma Tory”, to znaczy z takich na przykład przepisów rytualnych, jak zabieg ob­rzezania, stanowiących przeszkodę w pozyskaniu wyznawców wśród Greków i Rzymian. Ten proces ewolucyjny, prowadzący od izolacjonizmu judeochrześcijańskiego w Jerozolimie do uniwersalizmu Pawła Apostoła, od okresu palestyń­skiego do światowej kariery nowej religii w tak świetnych ośrodkach miejskich obszaru śródziemnomorskiego, jak Antiochia, Efez, Korynt, Ateny i Rzym, znajduje swój wyraz nie tylko w tekście narracji, ale także w kompozycji dzieła. Dzieli się ono bowiem na dwie prawie równe części. Pierwsza liczy dwanaście rozdziałów poświęconych wydarzeniom w Judei, Samarii i Syrii, natomiast pozostałe szesnaście rozdziałów to opis trzech podróży misyjnych Pawła w świe­cie rzymsko-helleńskim, zakończonych jego przymusowym pobytem w Rzymie.

JĘZYKI OGNISTE

Autor Dziejów Apostolskich w żywej, obrazowej narracji prowadzi nas od epizodu do epizodu, przy czym z niefrasobliwą swobodą zamazuje granicę między światem realnym a światem nadprzyrodzonym. Rzeczywiste wyda­rzenia historyczne gęsto są przeplatane najrozmaitszymi cudami, aniołowie przyobleczeni w ludzkie postacie zjawiają się, by interweniować i spieszyć z pomocą, gdy sytuacja tego wymaga.

Zaczyna się wszystko od majestatycznej scenerii Wniebowstąpienia. Przede wszystkim ku naszemu zaskoczeniu dowiadujemy się pewnego szczegółu, o któ­rym jakoś głucho u ewangelistów, mianowicie o tym, że Jezus po zmar­twychwstaniu przebywał na ziemi ze swoimi uczniami jeszcze przez czterdzieści dni. I oto teraz, pożegnawszy się z nimi, uniósł się na ich oczach w górę i zniknął w obłokach. Zafrasowanych apostołów odwiedzają dwaj aniołowie i przekazują im pocieszającą obietnicę, że Jezus powróci na ziemię.

Następnie spotykamy się z Piotrem. Jemu zawdzięczamy wieść o dalszych losach Judasza. Otóż za nikczemnie zarobione srebrniki nabył on kawał pola uprawnego, wszelako wkrótce potem doścignęła go sprawiedliwość. Pewnej chwili runął głową naprzód na ziemię i rozpękł się na dwoje, tak że wnętrzności z niego wypłynęły.

Opowiedziawszy o marnym końcu nieszczęśnika, Piotr zarządził wybór nowego towarzysza na opuszczone miejsce w ich gronie. Z dwóch przedstawio­nych kandydatów wybrano drogą losowania Macieja i odtąd było znowu dwunastu apostołów.

Nastały Zielone Świątki. Uczniowie Jezusa zeszli się przy tej okazji w jednym z domów jerozolimskich. I wówczas pokój, w którym się zgromadzał, napełnił się tak donośnym szumem, że wydawało się, jakoby gwałtowna wichura się zerwała. W tej samej chwili zagościł w nich Duch Święty, czego widomym wyrazem było to, że na głowach ich ukazały się ogniste języki i poczęli nagle przemawiać obcymi językami.

Przez Jerozolimę przewijało się nieustannie mnóstwo żydowskich pielgrzy­mów z diaspory, którzy mimo przywiązania do religii ojców, na co dzień mówili już przeważnie tylko językiem krajów, gdzie od pokoleń mieszkały ich rodziny. Niewytłumaczony szum idący z nieba sprowadził ich wielu z pobliskich ulic do domu, gdzie przebywali apostołowie. Jakież było ich zdumienie, gdy ci „nieuczeni i prości” (4, 13) rybacy z odległej prowincji nagle stali się poliglotami i przemówili do nich językami ich przybranych krajów.

My jednak, doczytawszy do końca tę niezwykłą relację, zaczynamy powątpie­wać, czy sprawa rzeczywiście tak się miała. Winę ponosi tu autor Dziejów Apostolskich, który w pewnej chwili, nie wiedzieć dlaczego, sam sobie zaprze­cza. Okazuje się mianowicie, że nie wszyscy świadkowie manifestowali zdumie­nie, że między obecnymi byli i tacy, którym zachowanie się rybaków galilejskich wydawało się niedorzeczne i którzy, jak się żali sam autor, „naśmiewając się mówili: opili się młodym winem” (2, 13).

Stajemy więc wobec kłopotliwej alternatywy: albo apostołowie istotnie mówili obcymi językami wywołując zdumienie, albo przy wtórze naigrawań niektórych świadków gadali od rzeczy jak ludzie, co wypili za dużo wina. Nawet gdyby usiłowano wybrnąć z tego dylematu argumentem, że szydercy przypusz­czalnie nie znali tych języków, którymi apostołowie akurat się posługiwali i dlatego mylnie brali je za bełkot, to zawsze jeszcze bez odpowiedzi pozostanie pytanie: jak to być mogło, że takie niesamowite fenomeny, jak nagły szum idący z nieba i ogniste języki na głowach mężów, nie zbiły ich z tropu i nie odjęły im chęci do strojenia sobie żartów.

Próżno oczywiście dociekać, jak autor Dziejów Apostolskich mógł nie dostrzec tej bądź co bądź rażącej niekonsekwencji. Niekonsekwencja ta jednak naprowadza nas na ślad pierwotnego źródła tej historii i jej ewolucyjnych przeobrażeń, słowem na jej prawdziwy rodowód. Wydaje się bowiem, że fragment z kpiarzami jest niczym innym, jak reliktem bezkrytycznie przeniesio­nym z najstarszej wersji do późniejszych, rozbudowanych przeróbek. Inaczej trudno wytłumaczyć sobie ten brak logicznej spójni między poszczególnymi komponentami opowieści.

U podłoża tej całej historii z ognistymi językami kryje się zjawisko psycholo­giczne zwane glossolalią. Polega ono na tym, że ludzie pod wpływem egzaltacji religijnej wpadają w trans i wydają z siebie nieartykułowane dźwięki, stwarzając wrażenie, że mówią jakimiś egzotycznymi językami.

Glossolalią, objaw mistycznego omamienia, nie była w czasach starożytnych rzadkością, a także zdarzała się wśród wyznawców Chrystusa. Wiemy o tym z Pierwszego listu do Koryntian, w którym między innymi czytamy: „Tak i wy, jeśli językiem w zrozumiały sposób nie przemówicie, jakże kto zrozumie, co się mówi? Na wiatr mówić będziecie. Wszakże tyle jest na tym świecie rozmaitych języków, a nie masz żadnego bez słów” (14, 9-10). A nieco dalej: „Ale w Kościele wolę powiedzieć pięć słów rozumem swoim, abym i innych nauczył, niż słów dziesięć tysięcy językiem niezrozumiałym” (14, 19).

Z tych zdań bezspornie wynika, że Paweł uważał glossolalię za rzecz godną nagany, że zdawał sobie sprawę, iż pod jej wpływem ludzie bredzili, a nie mówili obcymi językami. Pierwszy list do Koryntian jest jednym z najstarszych doku­mentów Nowego Testamentu i zakładając, że Paweł przypuszczalnie w swojej rozsądnej przecież postawie nie był odosobniony, możemy przyjąć za rzecz raczej pewną, że pierwotnie większość wyznawców Chrystusa glossolalii nie pochwalała. Pozostałością tego nastawienia jest właśnie ów reliktowy szczegół z szydercami w opowieści Łukasza, który w pełną solennego namaszczenia scenerię z apostołami nagle wprowadza akcent kpiącego powątpiewania.

W Dziejach Apostolskich, a więc w dokumencie chronologicznie później­szym, istnieją dane pozwalające nam sądzić, że z biegiem czasu to negatywne stanowisko – zapewne pod wpływem wszechobecnych misteriów helleńskich a także, jak to później zobaczymy, tradycji judaistycznej – uległo zmianie. Coraz więcej chrześcijan nabierało przeświadczenia, że egzaltacja religijna to stan duchowy, który znamionuje ludzi nawiedzanych przez Ducha Świętego, i że dlatego wprowadzeni w ten stan wybrańcy nie mamrocą, lecz mówią obcymi językami.

W jawnej sprzeczności z nauką Pawła, Łukasz opowiada w najlepszej wierze, jak to w domu setnika rzymskiego Korneliusza takie właśnie mistyczne wyróż­nienie spotkało świeżo przez Piotra nawróconych pogan: „I zdumieli się nawróceni Żydzi, którzy przybyli z Piotrem, że i na pogan łaska Ducha Świętego się wylała. Słyszeli ich bowiem mówiących językami i wielbiących Boga” (Dz. Ap. 10, 45). Różnica w postawie aż nadto widoczna: w liście Pawła strofowanie i nawoływanie do opamiętania, a w Dziejach Apostolskich bezkry­tyczna wiara w autentyczność praktyk, których nadużywanie Paweł ongiś ganił jako rzecz szkodliwą.

Rozbudowa opowieści na tym się bynajmniej nie skończyła. Następna faza wprowadza do niej samych apostołów. Przypuszczalnie stało się to pod wpływem Ewangelii Łukasza i Ewangelii Jana; napomykają one lakonicznie, że uczniów Jezusa napełnił Duch Święty. Oto, co pisze Jan: „To powiedziawszy [Jezus], tchnął na nich i rzekł im: Weźmijcie Ducha Świętego...” (20,22). Nie zważając na to, że w opisie tego epizodu nie ma najmniejszej wzmianki, jakie i czy w ogóle były jakieś zewnętrzne przejawy tego nawiedzenia, ówcześni chrześcijanie nie mogli zgodnie ze swoimi wierzeniami wyobrazić sobie, by ten akt łaski mógł odbyć się bez religijnego uniesienia i mówienia obcymi językami. Siłą rzeczy więc dorobiono to, co ewangelie przemilczały, i w ten sposób podanie gminne wzbogaciło się o nowy, dramatyczny wątek.

Z lektury Dziejów Apostolskich odnosi się wrażenie, że nowa wersja z aposto­łami kształtowała się może pod naporem aktualnych potrzeb propagandowych. Chodziło o doktrynę, która podkreślała nadrzędny, charyzmatyczny autorytet apostołów w społeczności chrześcijańskiej, o ich wyłączne prawo do nauczania wśród ludów świata. Były to bowiem lata, kiedy wpływy paulinizmu, po wieloletnim okresie regresji, na nowo się wzmagały i pewne kręgi uważały za potrzebne przypomnieć, że właściwymi spadkobiercami Jezusa byli przede wszystkim jego uczniowie z Piotrem na czele. Widocznie jednak zwolennicy Pawła stanowili dość poważną siłę i, jak to często w takich wypadkach bywa, dla przeciwstawienia się jej wyobraźnia ludowa uruchomiła tu w celach apologetycznych specyficzne dla folkloru sposoby argumentacji. Apostołowie stali się jakby pomazańcami, których Duch Święty naznaczył w specjalnie uroczystym akcie sakralnym, potwierdzonym takimi oczywistymi dowodami, jak szum i języki ogniste.

Legenda ta nie jest zresztą oryginalnym wytworem folkloru chrześcijańskie­go. Inspirującym wzorcem była tu na pewno żywa jeszcze w owych czasach tradycja judaistyczna, która utrzymywała, że Mojżesz ogłosił na górze Synaj swoje prawa w siedemdziesięciu językach, tak aby dotarły one do wszystkich ludów świata. Sam autor Dziejów Apostolskich naprowadza nas na ślad tych judaistycznych filiacji, gdy przez usta Piotra cytuje następujący ustęp z proroc­twa Joela: „Ześlę Ducha mojego na każdego człowieka, a synowie wasi i córki wasze będą prorokowali, młodzieńcy wasi widzenia mieć będą, a starcy wasi będą śnili we śnie. A także na sługi wasze i na służebnice wasze ześlę Ducha mojego w one dni i będą prorokowali” (Joel 2,28-29). Niejednokrotnie jeszcze wykażemy, że posługiwanie się analogiami ze Starego Testamentu nie jest zjawiskiem odosobnionym w tamtych czasach, że korzystanie z tego rodzaju metody to właściwie podstawowy budulec w kompozycji czterech ewangelii.

Jakże złożony jest rodowód tej w gruncie rzeczy prostodusznej opowieści. I gdyby nie wzmianka o obecności prześmiewców, jej utajonej struktury warstwowej może by się nie domyślono. Obecność tej wzmianki, stanowiącej przecież w ogólnej atmosferze sakralnego namaszczenia i gloryfikacji akcent nieporęczny, da się wytłumaczyć jedynie tylko tym, że z pierwotną wersją pochodzącą z czasów, kiedy pod wpływem Pawła odnoszono się niechętnie do wszelkiego rodzaju praktyk mistycznych, stopiły się w jeden wątek dwa chrono­logicznie kolejne motywy narracyjne: wydarzenie w domu Korneliusza i otocze­nie nimbem boskiego posłannictwa dwunastu apostołów.

Nie daje nam jednak nadal spokoju pytanie, dlaczego Łukasz, człowiek bądź co bądź obyty z rzemiosłem pisarskim, nie wyeliminował z tekstu wzmianki o drwiących niedowiarkach, w tak ewidentny sposób kolidującej z sakralnym nastrojem i tendencją całej opowieści o apostołach. Ponieważ jednak skądinąd wiemy, że bywają w Dziejach Apostolskich partie zdradzające ich charakter kompilacyjny, możemy więc zasadnie przypuszczać, że cała ta opowieść włączona została do tekstu Dziejów Apostolskich przez jakiegoś późniejszego, mniej krytycznego kompilatora, który przeniósł ją żywcem z folkloru, w takim domorosłym, mało zaadaptowanym stanie, w jakim znana była w tradycji ustnej ówczesnych gmin chrześcijańskich.

Od współczesnego człowieka, przywykłego do racjonalistycznego myślenia, nie sposób zresztą wymagać, by przyjął na wiarę ten cały naiwny, przez wyobraźnię ludową wymyślony teatralny sztafaż z nagłym szumem, z ognistymi językami i z nieuczonymi rybakami znad jeziora Genezaret, którzy nagle stali się poliglotami. Bliższe jest mu stanowisko tych egzegetów, którzy w apoteozie apostołów widzą alegoryczną przypowieść, uzasadniającą charyzmatyczną i nad­rzędną rolę bezpośrednich uczniów Jezusa w Kościele.

Mimowolnymi inicjatorami tych legend byli najprawdopodobniej krzewiciele nowej wiary, którzy podobnie jak Paweł wędrowali od gminy do gminy i zatrzymywali się wszędzie tam, gdzie przy żydowskich domach modlitwy powstawały zalążki pierwszych wspólnot chrześcijańskich. Mając do czynienia przeważnie z ludźmi prostymi, musieli posługiwać się w swoich naukach formami narracyjnymi przemawiającymi raczej do ich wyobraźni, niż do rozumu, a więc obrazowym przykładem z życia, anegdotą i alegorią. Przypowieść z morałem była przecież na Wschodzie tradycyjnym sposobem urozmaicenia gawęd i baśni, także u Żydów i pierwszych chrześcijan. Przypomnijmy tu tylko, że ewangeliści wkładają w usta Jezusa aż czterdzieści tego rodzaju przypowieści.

Pierwotnie, jak to już zaznaczyliśmy, były to typowe parabole moralno dydaktyczne, a więc twory oratorskie nie mające żadnego związku z historyczną rzeczywistością. Ich celem było nie tylko przykucie wyobraźni słuchaczy, ale także przekonywanie ich w sposób poglądowy o prawdzie głoszonych doktryn i zasad moralnych. Najczęściej jednak fabuła tych przypowieści była tak sugestywna i łudząco realistyczna, że rychło zapomniano o ich fikcyjnym charakterze. Co w jednej gminie narodziło się w toku oratorskiego ferworu krasomówców, to na fali wieści gminnej pojawiało się gdzie indziej już jako rzecz, która naprawdę się wydarzyła. Zapewne taka była też droga powstania legendy o cudownym zstąpieniu Ducha Świętego na apostołów.

DRAMAT ANANIASZA I SAFIRY

Nie wszystkie jednak legendy mają tak skomplikowany rodowód. Spotykamy się bowiem z legendami, które zawdzięczają swoje istnienie wyłącznie fantazji ludu, są więc autentycznym tworem folkloru. Przypuszczalnie należy do tej kategorii zaliczyć opowieść o Ananiaszu i Safirze, opowieść, której obecność w relacji Dziejów Apostolskich jest chyba jedną z najbardziej frapujących zagadek chrześcijaństwa.

Oto tło historyczne tej niesamowitej historii. Piotr, Jan i pozostali apostołowie według wersji Łukasza znaleźli się w Jerozolimie, odważnie nauczali na dziedziń­cu świątyni, nawracali i chrzcili, uzdrawiali chorych i ułomnych, nawet wskrze­szali zmarłych. Mimo prześladowań ze strony kapłanów, chłosty i uwięzienia osiągnęli w końcu to, że pozyskali dla nauki Jezusa aż pięć tysięcy wyznawców. Organizacja tej pierwszej gminy chrześcijańskiej oparta była na zasadzie bezwzględnej wspólnoty majątkowej. „Albowiem ci, którzy posiadali rolę albo domy – czytamy w Dziejach Apostolskich – sprzedawali je, a przynosili zapłatę za to, co sprzedali, i składali u Apostołów. I wydzielano każdemu, ile komu było potrzeba” (4, 34-35). Dowiadujemy się ponadto z tych wersetów, że członkowie gminy spożywali posiłki i łamali chleb przy wspólnym stole, co nawiasem mówiąc Kościół poczytuje za jeden z dowodów, że Eucharystia istniała już od samego zarania chrześcijaństwa.

Właśnie na tle tych stosunków rozegrał się dramat Ananiasza i Safiry, pary małżeńskiej, która pod wrażeniem działalności apostołów przystąpiła do nowej sekty i dała się ochrzcić. Tak jak im kazano, ci nowi członkowie bractwa spieniężyli swoją nieruchomość. Dręczeni jednak myślą, że palą wszelkie mosty za sobą, postanowili nie wszystko, co uzyskali ze sprzedaży, oddać do wspólnej kasy, a cichaczem zatrzymać nieco dla siebie na czarną godzinę.

Piotr, gdy dowiedział się o ich nieszczerym postępku, przywołał do siebie Ananiasza i zarzucił mu, że próbował oszukać Ducha Świętego, na co winowajca padł martwy jak rażony piorunem. Obecni przy tym zajściu młodzieńcy wynieśli ciało z domu i bez zwłoki pogrzebali.

Minęły trzy godziny i z kolei zjawiła się Safira. Apostołowie postanowili wystawić ją na próbę. Piotr, nie uprzedziwszy jej, co się stało z mężem, zapytał, ile uzyskali ze sprzedaży dobytku, a gdy i ona nie powiedziała całej prawdy, zganił ją tymi słowy: „Czemuście ułożyli między sobą, aby kusić Ducha Pańskiego? Oto we drzwiach nogi tych, co pogrzebali męża twego, a wyniosą i ciebie” (5, 9). Niewiasta również padła martwa u stóp apostoła i młodzi ludzie pogrzebali ją obok męża.

Wymowa moralna tego opowiadania jest aż nadto wyraźna. Razi w nim drastyczna niewspółmierność między winą a karą, świadcząca o skrajnie rygorys­tycznym, wręcz zwichniętym poczuciu sprawiedliwości. Ani śladu w nim gło­szonej przez chrześcijaństwo miłości bliźniego, wyrozumiałości i przebaczenia. Natomiast spotykamy się tu z bezkompromisowym fanatyzmem i surowością bez umiaru.

Ofiarą nad wyraz srogiego gniewu apostoła jest tutaj para małżonków, która z własnej nieprzymuszonej woli przystąpiła do grona wyznawców Jezusa, a której najwyżej można było to zarzucić, że nie od razu wyzbyła się lęku przed niepewną przyszłością. Mściwość ścigała tych nieszczęśników nawet po śmierci. Ciała ich wydano na poniewierkę, zakopując w pośpiechu jak padłe zwierzęta, odmawiając im tych minimalnych posług grzebalnych, które w obrzędach religijnych Żydów miały tak ogromną wagę.

Ponadto historia ta jest uwłaczająca dla Piotra i sprzeczna z tym wszystkim, co o tym apostole, pełnym prostoty i dostojeństwa, wiemy skądinąd. Według tej relacji Piotr, nie dosyć, że na zimno, bez drgnienia litości uśmierca dopiero co do chrześcijaństwa przygarniętych podopiecznych, ale na domiar w sposób, którego nie można inaczej nazwać, jak tylko prowokacją, popycha do zguby prostoduszną niewiastę, ukaraną i tak już utratą męża. W naszych oczach nie usprawiedli­wia go bynajmniej twierdzenie, że spowodował tę tragedię z polecenia znieważo­nego niedowiarstwem Ducha Świętego. Duch Święty jako gniewny sędzia, siejący strach i zagładę wśród ludzi, którzy ośmieliliby się nie oddać gminie całego swego dobytku – przecież jest to typowy obraz rozgniewanego bożyszcza z zamierzchłych epok barbarzyństwa!

Najdziwniejszą rzeczą jest w tym wszystkim to, że niektórzy bibliści, jak to wynika z komentarzy w różnych wydaniach Nowego Testamentu, nie mają zastrzeżeń co do historyczności i moralnej słuszności tego opowiadania. Nie wiadomo, jak to tłumaczyć: ślepą wiarą we wszystko, co napisane jest w księgach świętych, chowaniem głowy w piasek przed niewygodnym problemem, czy też obawą, że podważenie wiarygodności jednego fragmentu może pociągnąć za sobą zakwestionowanie także innych.

Tymczasem dobre imię chrystianizmu domagało się, aby od tej mało budują­cej, jakby przez samego pamflecistę Celsusa wymyślonej historyjki, stanowczo się odżegnać. Zwłaszcza że tak łatwo rozszyfrować jej folklorystyczny rodowód. Wszystko bowiem wskazuje na to, że jest to wymysł zabobonnego gminu, który w ten niewybredny sposób wyrażał swoją pobożną bojaźń przed Bogiem. Oczywiście nie wiemy, jakimi drogami dostała się ta opowieść do tekstu, ponieważ jednak sądzi się, że Dzieje Apostolskie w ciągu wieków przerabiano i uzupełniano, nie można wykluczyć, że mamy tu do czynienia z późniejszą interpolacją.

Zresztą z podobnymi, typowo ludowymi opowieściami spotykamy się nie po raz pierwszy. Z ewangelii znamy już dwie inne o bardzo zbliżonym obliczu moralnym, a mianowicie incydent z drzewem figowym, które naraziło się na srogi gniew Jezusa, a także ową istną groteskę ze stadem świń, które opanowane z woli Jezusa przez demonów, wpadają w obłęd i giną w jeziorze. Zobaczymy później, że w tego rodzaju epizody obfituje szczególnie literatura apokryficzna dająca nam jaskrawy przykład, do jakiego stopnia niesforna fantazja ludowa potrafi łamać wszelkie szranki rozsądku, grzesząc przeciw regułom dobrego smaku i moralności. Tak na przykład w jednej z tych opowieści Jezus jest mściwym, skłonnym do gniewu pacholęciem. Gdy rówieśnik z jego wsi przez nieuwagę go potrącił, pada martwy. Ten sam los spotyka nauczyciela, który skar­cił go za krnąbrność. Rodzice niefortunnego chłopca poszli na skargę do Józe­fa, wtedy rozsierdzony Jezusik sprawił, że postradali wzrok.

Ale załóżmy, oczywiście hipotetycznie, że historia Ananiasza i Safiry nie jest wymysłem zabobonnego gminu, że naprawdę się wydarzyła. Wówczas powinniś­my się zastanowić, czy jej przyczynowego źródła nie należy dopatrywać się w układzie stosunków międzyludzkich, wśród których powstała. Chodzi o to, czy nieludzką surowość kary, jaka spadła na świeżo nawróconych, nie dałoby się może uzasadnić tym, że była ona wyrazem zrozumiałego oburzenia ludzi o surowych obyczajach, w sprawach materialnych osobiście absolutnie bezinte­resownych. Takich ludzi mogło przecież ogarnąć przerażenie, że do ich przykład­nego grona wkradła się podstępnie para szalbierzy i zaraz po chrzcie próbowała wykpić się z obowiązku podzielenia się doczesnym dobrem, naruszając w ten sposób nazarejską regułę wspólnoty majątkowej.

Czyż jednak wśród nazarejczyków istotnie panowały tak idealne, nacechowa­ne surową etyką stosunki? Następne zdania Dziejów Apostolskich zdają się temu przeczyć. Nazarejczycy, jak się okazuje, nie byli w sprawach materialnych tak skrupulatni, jak by należało sądzić po nieprzejednanej postawie Piotra.

Ale niechaj zabierze głos sam autor Dziejów Apostolskich: „... zaczęli szemrać helleniści przeciw Żydom, że przy codziennym posługiwaniu zaniedby­wano ich wdowy. Toteż dwunastu zwoławszy rzeszę uczniów, rzekło: Nie jest słusznym, abyśmy opuszczali słowo Boże, a obsługiwali stoły. Upatrzcie tedy, bracia, spomiędzy siebie siedmiu mężów... których moglibyśmy wyznaczyć do tej sprawy. My zaś pilnować będziemy modlitwy i posługi słowa” (6, 1-4).

Dla prawidłowego zrozumienia tego cytatu musimy nasamprzód wyjaśnić sobie znaczenie niektórych określeń. Helleniści i Żydzi to oczywiście nazarejczy­cy, z tym tylko, że pierwsi byli Żydami z diaspory mówiącymi po grecku, a drudzy jerozolimczykami, znającymi tylko język aramejski. Podział językowy był tak krańcowy, że jedni i drudzy posiadali swoje odrębne domy modlitwy, chociaż należeli do tej samej nazarejskiej wspólnoty, której przewodziło dwunastu apostołów.

Nie sposób oprzeć się podejrzeniu, że przebieg konfliktu przedstawiono w Dziejach Apostolskich z rozmysłem dość mętnie, tak jakby chodziło o ukrycie jego prawdziwego charakteru. Mimo to potrafimy ustalić szereg podstawowych faktów i w ten sposób chociaż z grubsza zrekonstruować to, co się w istocie rzeczy wydarzyło. A więc Żydów jerozolimskich, którzy zarządzali wspólnym mieniem sekty przypuszczalnie z tej racji, iż jako gospodarze mieli liczebną przewagę w gminie, oskarżono, że przy „codziennym posługiwaniu”, to znaczy przy codziennym zaopatrywaniu w żywność i odzież, krzywdzili wdowy po Żydach-hellenistach. Był to poważny zarzut, który w końcu doprowadził do otwartego zatargu. Apostołowie widocznie uznali oskarżenie za słuszne, gdyż zgodzili się na to, aby odpowiedzialność za gospodarkę w gminie przejęli na siebie „helleniści”. W tym celu wybrano komitet siedmiu hellenistów ze Szczepanem na czele, prowodyrem protestacyjnego wystąpienia.

Komitet siedmiu miał, jak powiada autor Dziejów Apostolskich, „obsługiwać stoły”. Dawniej rozumiano to w tym sensie, że miał on sprawować nadzór nad wspólnymi posiłkami. Ostatnio jednak przyznaje się temu określeniu szersze znaczenie treściowe. Zwolennicy tej nowej interpretacji powołują się na język aramejski, w którym „ludźmi stołu” nazywa się handlarzy walutami, ze względu na to, że stawiali oni swoje stoły na dziedzińcu świątyni. Powołany komitet miał więc nie tylko zająć się podziałem dóbr w naturze, ale zarządzać także gotówkowymi zasobami wspólnej kasy. Helleniści odnieśli, jak widzimy, całko­wite zwycięstwo nad swymi antagonistami z Jerozolimy, nawiasem mówiąc, przypuszczalnie dlatego, że jako ludzie zamożniejsi wnosili do wspólnoty więcej niż tamci, a zatem od ich dobrej woli zależał stan kasy.

Wróćmy do historii z Ananiaszem i Safirą. Otóż nie jest wykluczone, że Ananiasz i Safira wstąpili do sekty właśnie w tym okresie, kiedy wśród członków wybuchały wspomniane w Dziejach Apostolskich niesnaski. Gdyby iść za tą myślą, wówczas drakońską reakcję na ich w gruncie rzeczy drobne przewinienie można by wytłumaczyć ogromnym rozdrażnieniem, które przywódców sekty pchnęło do tej ponurej decyzji. Nie dosyć bowiem, że w tym momencie borykali się oni z wewnętrznymi, bardzo irytującymi zamieszkami, ale na domiar wszystkiego spotkał ich bolesny zawód z nieoczekiwanej zgoła strony, ze strony świeżo przez nich nawróconych wyznawców.

Z drugiej strony łatwiej nam w tych okolicznościach wczuć się w motywy postępowania niefortunnych małżonków. Czyż nie mieli powodów obawiać się, że podobnie jak skrzywdzone wdowy „hellenistów”, także i oni mogliby kiedyś stać się ofiarą dyskryminacji? Patrząc na sytuację ich oczami dochodzimy do przekonania, że postępek ich był nie tyle przejawem egoizmu i małoduszności, co uzasadnionym odruchem samozachowawczym ludzi bezradnych i zalęknio­nych, którzy na wszelki wypadek woleli nie zdawać się bez reszty na łaskę i niełaskę tak niepewnego i skłóconego środowiska.

Są to, rzecz oczywista, jedynie tylko domysły. Ale pewną wskazówką i miarą, ile w tych domysłach może być prawdy, jest do pewnego stopnia fakt historyczny, że sam Kościół po upływie niezbyt długiego czasu odstąpił od pierwotnie tak bardzo bronionej zasady wspólnoty majątkowej. Odstąpił nie dlatego, że chciał, ale że przymusiło go do tego życie. Wydarzenia, które tak lakonicznie opisują Dzieje Apostolskie, dowodzą, że już bardzo wcześnie w środowisku chrześcijań­skim rozpoczął się proces dezintegracji. Wiemy skądinąd, że tego rodzaju przeobrażenia nie przebiegają bezkonfliktowo. Toteż na pewno i temu proceso­wi przemian towarzyszyło niemało spięć dramatycznych, a może nawet nie obyło się bez ofiar ludzkich.

Czyżby wobec tego historia Ananiasza i Safiry była jakimś echem, hagiograficznym przeinaczeniem jednego z takich właśnie tragicznych incydentów, który mocniej niż inne utkwił w zbiorowej pamięci ludu? Jeżeli uznamy za możliwe odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, to w takim razie nie mielibyśmy tu do czynienia, jak na początku się powiedziało, z samoistnym płodem fantazji ludowej, lecz z jednym z przykładów potwierdzających tezę, że w legendach tkwi często jądro jakiejś historycznej prawdy.

MĘCZEŃSTWO SZCZEPANA

Następna z kolei relacja w Dziejach Apostolskich dotyczy działalności i męczeństwa Szczepana. Interesuje nas ona nie tylko ze względu na jej treść dramatyczną, ale głównie dlatego, że dzięki niej możemy poczynić wiele frapujących spostrzeżeń i lepiej zrozumieć drogę rozwoju wczesnego chrześci­jaństwa.

A więc przede wszystkim odkrywamy, że spór o podział majątkowy będący bezpośrednią przyczyną otwartego buntu „hellenistów”, sygnalizował w istocie rzeczy antagonizm daleko głębszy i brzemienniejszy w skutki, niż by się wydawało. „Helleniści” i nazarejczycy jerozolimscy były to dwa ugrupowania bardzo niepodobnych do siebie wyznawców. Różnica w mentalności, obycza­jach, w sposobie myślenia, a przede wszystkim w stosunku do judaizmu były tak znaczne, że nawet wspólna wiara w Jezusa-Mesjasza nie mogła ich złagodzić. „Helleniści”, od dzieciństwa przesiąknięci kulturą grecką, przywykli do demo­kratycznych swobód ludnych metropolii leżących w basenie Morza Śródziemne­go, byli raczej ludźmi liberalnymi. Tych przybyszów z szerokiego świata musiała zapewne śmieszyć i razić parafiańska ciasnota współwyznawców jerozolimskich, którzy uważali siebie za prawowiernych, ortodoksyjnych Żydów i pieczołowicie stosowali się do wszelkich nakazów judaizmu.

Łatwo wyobrazić sobie, jaki niepokój musiał ogarnąć tych spokojnych, oddanych świątyni nazarejczyków, gdy w ich gromadzie zaczęli rej wodzić „helleniści”, a szczególnie Szczepan, młody agitator kipiący gorącym tempera­mentem, pełen ognia mówca, który swoimi śmiałymi poglądami narażał sektę na wielkie niebezpieczeństwo. Jakoż istotnie obawy ich rychło sprawdziły się w sposób tragiczny. Szczepana aresztowano i postawiono przed sądem Sanhe­drynu. Świadkowie oskarżyli go, że w swoich przemówieniach bluźnił, zapowia­dając zburzenie świątyni i głosząc, że słowo Jezusa stoi ponad Prawem Mojżeszowym.

Ale Szczepan, natura rogata, zamiast się bronić przybrał pozę oskarżyciela. Powołując się na Stary Testament, w namiętnej mowie wytknął Żydom, że już od czasów patriarchów stale sprzeciwiali się woli Boga, ostatnio zaś ukrzyżowali Jezusa: „Twardego karku i nieobrzezanych serc i uszu, wyście się zawsze sprzeciwiali Duchowi Świętemu, jak ojcowie wasi, tak i wy. Któregoż to z proroków nie prześladowali ojcowie wasi? Zabili tych, którzy przepowiadali przyjście Sprawiedliwego, a którego wy teraz staliście się zdrajcami i morderca­mi...” (7, 51-52).

Zuchwała mowa wywołała oczywiście niebywałe zamieszanie. Rozwścieczony motłoch, podjudzony przez fanatycznego faryzeusza imieniem Szaweł, wywlókł Szczepana za miasto i ukamienował. I w tych oto dramatycznych okolicznościach spotykamy się po raz pierwszy z późniejszym apostołem Pawłem, genialnym krzewicielem chrystianizmu.

W relacji o męczeństwie Szczepana są pewne niedopowiedzenia, które dają wiele do myślenia. Z tekstu odnosimy wrażenie, że tłum porwał Szczepana zrywając postępowanie sądowe, że przeto Sanhedryn nie zdążył go skazać formalnie na ukamienowanie, czyli na karę stosowaną u Żydów za zbrodnie bluźnierstwa. Tymczasem zaraz potem czytamy, że „świadkowie złożyli swoje płaszcze u stóp młodzieńca, zwanego Szawłem” (7, 58). Ta drobna wzmianka, wbrew naszym przypuszczeniom, przemawiałaby raczej za tym, że mamy tu do czynienia z prawomocnym wykonaniem wyroku, a nie z samosądem. Wiemy bowiem skądinąd, że w procedurze żydowskiego sądownictwa istniał uświęcony tradycją zwyczaj, według którego wykonawcy wyroku śmierci, szykując się do ukamienowania skazańca, składali swoje płaszcze u stóp oskarżyciela.

Koniec końców nie umiemy powiedzieć, czy winą za śmierć Szczepana należy obarczyć kapłanów, czy też wyłącznie Szawła. Z opowieści można by sądzić, że to Szaweł- Paweł wszczął prześladowanie „hellenistów” na własną rękę, jednak­że w późniejszej swojej mowie do króla Agryppy aż dwa razy podkreśla, że czynił to z upoważnienia kapłanów.

Męczeństwo Szczepana dało początek ogólnym prześladowaniom, a Szaweł w tym terrorze wodził prym pod względem okrucieństwa i fanatyzmu. Autor Dziejów Apostolskich bez ogródek powiada o nim, że „burzył Kościół, wcho­dząc do domów, porywając mężczyzn i niewiasty i wtrącając ich do więzienia” (8, 3). A nieco później przedstawia go jako człowieka, który dyszał „pragnieniem mordu przeciw uczniom Pańskim” (9, 1).

Prześladowanych ogarnęła panika. Kto mógł, uchodził z Jerozolimy i szukał schronienia w innych krajach. Tą drogą, jeszcze przed misyjnymi podróżami Pawła, powstawały nowe ośrodki chrześcijaństwa w Judei, Galilei, Samarii, Fenicji i na Cyprze, szczególnie zaś w Antiochii, wspaniałej metropolii helleniz­mu. Niebawem też pozyskano nowych wyznawców wśród innych ludów, przede wszystkim jednak wśród tych, które posługiwały się językiem greckim. Jeden z członków komisji siedmiu „hellenistów”, Filip, nawrócił w Samarii dostojnika królowej Etiopii, a Piotr ochrzcił setnika rzymskiego Korneliusza i jego domow­ników, nawet nie wahał się zasiąść z nimi do wspólnego posiłku wbrew żydowskim przepisom religijnym.

W sprawozdaniu o prześladowaniu natrafiamy na wzmiankę, dzięki której dowiadujemy się, że „wszyscy z wyjątkiem Apostołów rozpierzchli się”. Jej zagadkowa lakoniczność intryguje, pobudza do rozmyślań i domysłów. Co kryje się za stwierdzeniem, że apostołowie mimo tak krwawego terroru pozostali w Jerozolimie? Postarajmy się zanalizować wszystkie możliwe odpowiedzi na to pytanie.

Załóżmy więc jako rzecz najprawdopodobniejszą, że apostołowie po prostu gdzieś w mieście dobrze się ukryli, pozostawiwszy na pastwę prześladowców swoich podopiecznych braci. W tym wypadku musielibyśmy dokonać wyboru między dwoma możliwymi motywami ich postępowania: mianowicie, że stchó­rzyli oni tak, jak już raz stchórzyli na Górze Oliwnej; albo też, że wbrew szalejącemu terrorowi postanowili wytrwać na posterunku, jak przystało na ludzi mężnego serca.

Wszelako, gdybyśmy mieli wypowiedzieć się na rzecz jednego z tych dwóch wariantów, bylibyśmy w kłopocie, gdyż w tekście, jak łatwo się przekonać, nie ma żadnych danych, na które moglibyśmy się powołać. Inaczej mówiąc, nie umielibyśmy odpowiedzieć na pytanie, czym powodowali się apostołowie pozos­tając w Jerozolimie: bojaźliwością czy odwagą.

Wydaje się jednak, że owe rozważania na tematy etyczno-psychologiczne okazują się bezprzedmiotową spekulacją. Z różnych bowiem drobnych wzmia­nek tu i ówdzie tkwiących w narracyjnym nurcie Dziejów Apostolskich można odczytać, że sytuacja apostołów była w istocie rzeczy inna, niż to na pierwszy rzut oka nam się wydawało. Mianowicie, ku naszemu zdumieniu, odkrywamy, że przywódcy prześladowanych nazarejczyków nie tylko się nie ukrywali, ale zachowywali się tak, jakby w ogóle nie czuli się zagrożeni. Odnosi się wrażenie, że nawałnica terroru przechodzi obok nich, tak jakby ich nie dotyczyła. Niezwykłość tej sytuacji podnosi jeszcze ten fakt, że, jak się wydaje, również ich bracia we wspólnocie, którymi bezpośrednio się opiekowali, nie doznali ze strony prześladowców żadnego uszczerbku.

Co prawda apostołowie dwukrotnie stanęli przed Sanhedrynem w roli oskar­żonych, ale działo się to przed ukamienowaniem Szczepana i przed wybuchem prześladowań, nie miało więc żadnego przyczynowego związku z akcją terrorys­tyczną Szawła. Zresztą w obu wypadkach apostołowie szybko odzyskali wolność, pierwszy raz z ostrzeżeniem, drugi raz po otrzymaniu kary chłosty, a z mowy obronnej Gamaliela wynika, że kapłańscy sędziowie wcale się nie obruszyli, gdy ten wysunął argument, że może nauka o nowym Mesjaszu „z Boga jest”, czyli że jest prawdziwa. Chodziło tu więc, rzecz jasna, o spór doktrynalny w ramach judaizmu, o jeden z licznych sporów, jakie wówczas toczyły się w Jerozolimie między mnóstwem sekt i stronnictw żydowskich. Z tych zapewne względów apostołowie mimo ostrzeżenia nie czuli się zmuszeni ograniczyć i zakonspirować swej działalności misyjnej; nadal występowali publicznie w mieście i na dziedziń­cu świątyni, nie doznając żadnych przeszkód ze strony jerozolimczyków.

Jak natomiast przedstawiała się sytuacja tuż po wielkiej fali prześladowań? Uderza nas przede wszystkim to, że apostołowie z własnej i nieprzymuszonej woli opuszczają Jerozolimę i wracają do niej z całą swobodą, utrzymując bez przeszkód żywe kontakty z nowymi ośrodkami chrześcijańskimi w innych krajach i miastach. Tak więc Piotr i Jan pospieszyli do Samarii, by pomóc Filipowi w nawracaniu pogan. Następnie Piotr wybrał się do Lyddy, Joppy i Cezarei, gdzie uzdrawiał chorych, wskrzesił nawet zmarłą dzieweczkę Tabitę i zasłynął takimi sukcesami w swojej misji, jak nawrócenie setnika rzymskiego Korneliusza.

O tym, że również wspólnota nazarejczyków jako organizacja nie przestała istnieć i działać, dowiadujemy się w sposób pośredni, ale dość pewny, z paru znamiennych informacji. Boć przecież nie mogła nie istnieć, skoro delegowała swoich emisariuszy do innych ośrodków chrześcijańskich, jak na przykład do Antiochii Barnabę i „proroków” z prośbą o pomoc w ratowaniu braci jerozolimskich przed grożącym im głodem. Pieniądze uzyskane ze zbiórki przywieźli Barnaba i Szaweł, a wracając do Antiochii zabrali ze sobą Jana, zwanego Markiem, o którym nieraz jeszcze będzie mowa. Przed zarzutami ze strony tej wspólnoty musiał bronić się sam Piotr, gdy po powrocie z Cezarei wytknięto mu, że jadał z poganami. Świadczy to nie tylko o ortodoksyjności wspólnoty, ale też o sile autorytetu w sprawach doktrynalnych. W tych warunkach autor Dziejów Apostolskich rzeczywiście miał prawo stwierdzić, że „Kościół cieszył się poko­jem w całej Judei, Galilei i Samarii...” (9, 31).

Wyznawcy galilejskiego Mesjasza żyli zatem w atmosferze pokoju i tolerancji również w Jerozolimie. Ten stan rzeczy trwał aż do chwili, kiedy postanowili oni na parę lat (około r. 64) przed oblężeniem miasta wywędrować za Jordan. Co prawda na początku lat czterdziestych zginął od miecza apostoł Jakub Starszy, brat Jana, i został uwięziony Piotr, ale stało się to z rozkazu Heroda Agryppy, a nie Sanhedrynu. Była to więc niewątpliwie represja umotywowana politycznie, a nie akt religijnego prześladowania.

Dodajmy jeszcze, opierając się tym razem na innych źródłach, mianowicie na Józefie Flawiuszu i Euzebiuszu, że „brat Pański” Jakub Sprawiedliwy, który był przełożonym gminy jerozolimskiej przez osiemnaście lat, został w 62 r. skazany na ukamienowanie przez arcykapłana Ananosa II. I tu znowu chodziło o wyda­rzenie odosobnione. Jakub, jedna z najbardziej fascynujących postaci wczesne­go chrześcijaństwa, której później poświęcimy więcej uwagi, pozostał całe życie zakamieniałym wyznawcą religii Mojżeszowej i dzięki swojej pobożności cieszył się ogromnym autorytetem nie tylko wśród nazarejczyków, ale w całym społe­czeństwie żydowskim. Nikomu nie przyszłoby nawet do głowy pomawiać go o herezję, toteż wyrok wywołał w Jerozolimie niebywałe oburzenie. Żydzi wnieśli gwałtowny protest do prokuratora rzymskiego i Ananos, po zaledwie trzech miesiącach urzędowaniu, został wyzuty z godności arcykapłana. Przebieg tego zajścia nie pozostawia żadnej wątpliwości, że chodziło tu jedynie o jakiś konflikt w łonie samego żydostwa, może nawet o jakieś osobiste porachunki czy rywalizację między nielubianym arcykapłanem a wielce popularnym mężem, który wydawał się zagrażać jego władzy.

Do jakiego stopnia był Jakub prawowiernym Żydem, dowiadujemy się z Listu Pawła do Galatów. Czytamy tam między innymi: „A gdy Kefas [Piotr] przybył do Antiochii, sprzeciwiłem mu się w oczy, gdyż był wart nagany. Przedtem bowiem, zanim przybyli niektórzy od „Jakuba, jadał z poganami, a skoro tylko przybyli, usunął się i odłączył z obawy przed Żydami. Za nieszczerym jego postępowaniem poszli i inni Żydzi, tak że nawet Barnaba dał się wciągnąć w to udawanie” (2,11-14). Z tych pełnych goryczy wynurzeń możemy wyrobić sobie zdanie, jak ogromny i bezapelacyjny był autorytet Jakuba, z jaką stanowczością potrafił on przywołać do porządku nawet chwiejnego w tych sprawach Piotra i zadbać o to, by wspólnota nazarejska ani o krok nie odstąpiła od judaizmu.

ZMAGANIA O KONCEPCJĘ CHRZEŚCIJAŃSTWA

Po zatargu w Antiochii kłopoty Pawła bynajmniej nie ustały. Niemalże we wszystkich miastach śródziemnomorskich, gdzie bawił podczas trzech podróży misyjnych, spotykał się z gwałtowną, zagrażającą jego życiu opozycją ze strony ortodoksyjnych Żydów. W tych atakach wyczuwa się jakąś regularność. Toteż niektórzy badacze biblijni podejrzewają, że organizowali te incydenty agenci wysłani z Jerozolimy przez Jakuba lub przynajmniej przez kogoś, kto był z nim blisko związany.

O jednym z najciekawszych epizodów tych długoletnich zmagań o koncepcję chrześcijaństwa dowiadujemy się z Listu do Galatów. Paweł walczyło uniwersalistyczny charakter nowej religii. Chodziło o umożliwienie ludziom ze świata pogańskiego konwersji bez obowiązku podporządkowania się rygorom tak zwanego „jarzma Tory”, czyli drobiazgowym przepisom rytualnym judaizmu, szczególnie zaś obrzezaniu. Jakub, Piotr i inni nazarejczycy czuli się prawowier­nymi Żydami i trudno było im pogodzić się z myślą, że do ich wspólnoty mają wejść ludzie obcy judaizmowi, nie podlegający tym przepisom. Paweł doskonale wiedział, jak ważna to sprawa dla dalszego rozwoju chrześcijaństwa i dlatego wolał się narazić na przykrości ze strony braci żydowskich, niż rezygnować ze swojej koncepcji.

Nie spodziewał się jednak, że właśnie niektórzy nawróceni z pogaństwa wyznawcy Jezusa, mówiąc w przenośni, zadadzą mu w tej walce cios w plecy. Okazało się bowiem, że gmina Galatów, prawdopodobnie ulegając moralnej presji agitatorów judeochrześcijańskich, przeszła na judaizm, a nawet wprowa­dziła obowiązek obrzezania. Paweł był zaszokowany i chyba nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego helleńscy Galatowie, nie mający nic wspólnego z żydostwem, ni stąd ni zowąd przezwyciężyli swój wstręt do tego zabiegu. Otóż wyjaśnienia tego faktu szukać trzeba w kontekście kulturowo-religijnym Galacji.

Galatowie, lud pochodzenia celtyckiego, opuścili swą siedzibę w Galii i ruszyli w świat w poszukiwaniu nowej siedziby. W 320 r. p.n.e. zdobyli Rzym, a potem przenieśli się do Azji Mniejszej. W Anatolii stworzyli swoje państewko i po latach całkowicie się zhellenizowali. Otóż w Anatolii uprawiano od niepamięt­nych czasów kult bogini frygijskiej Kybele i jej młodzieńczego kochanka Attysa, który w przystępie szału pozbawił się męskości. Na wiosnę, w święto boskich kochanków, wystawiano dramat – misterium, którego treścią było okaleczenie się Attysa, jego śmierć i zmartwychwstanie. Odbywały się także festyny i proces­je, a przede wszystkim orgiastyczne tańce, podczas których doprowadzeni do świętej ekstazy Anatolijczycy na cześć Attysa kaleczyli swoje ciała.

Mit o zmarłym z okaleczenia i zmartwychwstałym bożku symbolizował oczywiście rytm zamierającej i odradzającej się przyrody. Kult był więc związany z rolnictwem, podstawą bytu tamtejszej ludności. Galatowie, opierając swój byt również przede wszystkim na uprawie ziemi i już przeszło trzysta lat mieszkając w Anatolii, nie mogli nie ulec wpływowi tego kultu, któremu towarzyszyły przemawiając do wyobraźni uroczystości i nadzieje ludności, zależnej od kaprysów przyrody.

Obrzezanie nie było więc dla Galatów czymś obcym i odrażającym. Wystarczył silniejszy impuls ze strony współwyznawców wiernych judaizmowi, by ten staro hebrajski zabieg rytualny utożsamić z zakorzenionymi w tradycji ludowej praktykami anatolijskiego kultu.

Nie tylko na przykładzie Galatów widzimy, jak długotrwały i silny był nacisk judaizmu na środowiska chrześcijańskie. Bo oto w początkach II wieku ojciec Kościoła Ignacy Antiocheński w liście do Magnezjan karcił swoich adresatów za to, że popadają w judaizm. A nawet jeszcze w IV wieku (364) Synod w Laodycei, jak pisze Euzebiusz, napominał wiernych, by zaprzestali „judaizować i święto­wać w szabat”.

Paweł musiał borykać się z tą wrogą nagonką w obronie nie tylko swej uniwersalistycznej idei, ale nawet własnego autorytetu. Doszło bowiem do tego, że rozgłaszano, iż nie ma prawa mienić się apostołem, skoro nigdy nie był uczniem Jezusa, a nawet prześladował jego wyznawców.

Gdy po zakończeniu trzeciej podróży misyjnej Paweł zawitał znowu do Jerozolimy, minęło już dwadzieścia lat z okładem, odkąd wyprawił się do Damaszku jako wysłannik Sanhedrynu. W tym dwudziestoleciu w jerozolim­skiej gminie nazarejczyków nic się nie zmieniło. Sekta pod przewodem „brata Pańskiego” Jakuba pozostała dokładnie tym, czym była od samego początku: jedną z wielu sekt w ramach Starego Zakonu.

Trudno się przeto dziwić, że Paweł, gdy zgłosił się u Jakuba i „Starszych Gminy”, znalazł się od razu pod obstrzałem ciężkich zarzutów. „Widzisz, bracie – czytamy w Dziejach Apostolskich – ile jest tysięcy Żydów, którzy uwierzyli, a wszyscy gorliwie trzymają się Zakonu. O tobie jednak słyszeli, że nauczasz odstępstwa od Mojżesza tych Żydów, którzy żyją między poganami, powiadając, że nie należy poddawać obrzezaniu ani też zachowywać zwyczajów” (21, 21-22).

Paweł posłusznie zastosował się do życzenia „Starszych”, gdy zażądali, by przez siedem dni oczyszczał się w świątyni z grzechów i składał ofiary. A gdy mimo tej pokutnej ekspiacji rozagitowany tłum uliczny chciał dokonać na nim samosądu, zaklinał się na wszystko rozpaczliwie, że nigdy nie przestał być jednym z nich: Żydem mówiącym po hebrajsku.

Cofnijmy się jednak o dwadzieścia lat wstecz do sprawy Szczepana i jego towarzyszy. Uderzającą rzeczą jest to, że Szaweł, wszczynając prześladowania „hellenistów”, jakby nic nie słyszał o apostołach. Trudno jednak uwierzyć, aby w tak małym mieście, jakim była wówczas Jerozolima, nie miał wiedzieć o ich istnieniu. Dziś jesteśmy w stanie wyjaśnić, na czym to polegało. Skoro gmina jerozolimska, jak stwierdziliśmy, mimo upływu dwudziestu lat na krok nie odstąpiła od judaizmu, nie może ulegać wątpliwości, że tak musiało być tym bardziej na samym początku jej istnienia. W tych okolicznościach Szaweł po prostu nie widział żadnej różnicy między nazarejczykami a ogółem bogobojnych Żydów, podzielonych wówczas na rozmaite sekty i stronnictwa religijne. Rów­nież mesjanizm nazarejczyków nie był dlań czymś nadzwyczajnym, wszak wyznawały go także niektóre inne sekty żydowskie nie podejrzane o herezję, jak np. esseńczycy. Wiara w Mesjasza nie była u Żydów przestępstwem, skoro jego przyjście zapowiadali od niepamiętnych czasów prorocy. Adeptom nowej sekty nie brano za złe, iż czcili Jezusa jako Mesjasza, pod warunkiem, że pozostali wierni nakazom Tory. A Jakub i jego towarzysze codziennie odprawiali modły w świątyni, budząc ogólny szacunek wielką pobożnością, czystością obyczajów i skrupulatnością w wykonywaniu rytualnych przepisów religii Mojżeszowej.

Powód do niepokoju dawał natomiast jedynie tylko ten odłam wyznawców Jezusa, których autor Dziejów Apostolskich określa mianem „hellenistów”. Przybywszy z różnych miast świata helleńskiego, gorszyli parafiańskich jerozolimczyków swobodą w sposobie bycia i wypowiadania krytycznych uwag na róż­ne drażliwe tematy. Niektóre z tych uwag zakrawały wręcz na bluźnierstwo, herezję i bunt przeciwko władzy Sanhedrynu.

Mowa obronna Szczepana, której fragment przytoczyliśmy poprzednio, świad­czy, jak daleko posuwali się „helleniści” w swym radykalizmie. Szczepan potępia tam w czambuł całą historię narodu żydowskiego, przedstawiając ją jako nieprzerwane pasmo buntu przeciwko woli Boga, a pokolenia Żydów jako zbrodniarzy, którzy mordowali swoich proroków i ostatnio ukrzyżowali Jezusa Nazarejskiego. Jest więc zupełnie jasne, że „helleniści” wyraźnie odwracali się od Starego Zakonu, przeciwstawiali się mu, a nawet, świadomie czy nieświadomie, zmierzali do apostazji.

Nic dziwnego przeto, że Szaweł tolerując lojalnych judeochrześcijan, równo­cześnie uważał „hellenistów” za niebezpiecznych awanturników, których za wszelką cenę należało poskromić. Wnosili oni przecież do miasta niebezpieczne fermenty ideowe, grożące nieobliczalnymi konsekwencjami dla żydostwa: za­mieszkami, które mogłyby Rzymianom dać powód do interwencji zbrojnej, może nawet schizmą religijną.

Czy Szaweł rzeczywiście traktował obie grupy nazarejczyków w tak odmienny sposób, jak to próbowaliśmy udowodnić? Czy przypadkiem nie jest to hipoteza na zbyt dowolnych założeniach oparta? Autor Dziejów Apostolskich nie przychodzi nam tu w sukurs z jakąś bardziej precyzyjną informacją, ale w jego narracji znajdujemy pewne szczegóły, które pośrednio przesądzają sprawę, na korzyść naszego stanowiska.

Tak więc z lektury Dziejów Apostolskich dowiadujemy się, że po dramatycz­nej ucieczce z Damaszku, Szaweł pojawia się znowu w Jerozolimie. Nastąpiła tedy rzecz zastanawiająca: udaje się wprost do Piotra i Jakuba, a oni, skoro Barnaba przekonał ich o szczerym nawróceniu przybysza, przyjmują go do swego towarzystwa – bez zastrzeżeń. I odtąd, jak pisze autor Dziejów Apostol­skich, „przestawał z nim swobodnie” (9, 28). Szaweł postąpił więc tu jak człowiek nieskrępowany poczuciem jakiejś winy, apostołowie zaś zdają się nie mieć do niego żadnej urazy.

Natomiast „helleniści”, z którymi również chciał nawiązać kontakt, zareago­wali zupełnie inaczej; usiłowali go zabić, tak że musiał uchodzić z miasta. Dlaczego nastawali na jego życie z taką furią i zawziętością? Rzecz jasna, że oni właśnie, a nie podopieczni Jakuba byli ofiarami jego terroru, oni to z jego winy potracili swoich najbliższych i przyjaciół, oni niedawno musieli kluczyć i kryć się przed jego oprawcami.

„HELLENIŚCI” ORAZ INNI

Wszystkie te okoliczności i wydarzenia świadczą dowodnie, że już bardzo wcześnie środowisko chrześcijańskie w Jerozolimie rozpadło się na dwa odrębne obozy. W Dziejach Apostolskich mamy pewne dane, które pozwalają nam ocenić, jak dalece od czasów buntu i secesji „hellenistów” ten rozłam się pogłębił. Nie należy zapominać, że Jerozolima była wtedy miastem w gruncie rzeczy małym i zatłoczonym ruchliwą masą ludzi. Trudno uwierzyć, by nie znali się oni nawzajem, co najmniej z widzenia. Dzień w dzień przecież, przepychając się przez ciasne uliczki i zaułki, ocierali się niemal o siebie łokciami, a także wiele czasu spędzali na dziedzińcu świątyni, który był dla Jerozolimy tym, czym było forum dla Rzymu i agora w miastach greckich. A jednak, rzecz nie do wiary, „helleniści” przez jakiś czas nie mieli najmniejszego pojęcia, że Szaweł przeby­wa w mieście, że pokumał się z apostołami i w najlepsze występuje ze swoimi naukami w ich środowisku. O jego obecności dowiedzieli się dopiero wtedy, gdy on sam dał im znać o sobie. Nie może być lepszego dowodu, jak daleko postąpił proces rozejścia się obu odłamów nazarejczyków.

Nie dosyć na tym, bo oto co czytamy w Dziejach Apostolskich: „Bracia dowiedziawszy się o tym [o zamiarze zabicia Szawła], odprowadzili go do Cezarei i odesłali do Tarsu” (9,30). A więc Jakub nie szczędził sił i kosztów, by wyrwać Szawła z rąk „hellenistycznych” mścicieli, chociaż na pewno musieli wiedzieć, ile ci ostatni wycierpieli z rąk niedawnego prześladowcy. Czym powodowali się judeochrześcijanie postępując tak pobłażliwie? Czy może w skrytości ducha żywili przekonanie, że Szaweł poskromił słusznie niebezpiecz­nych i heretyckich awanturników? Czy raczej kierowali się po prostu ludzkim uczuciem przebaczenia w stosunku do człowieka, który przekreślił swoją straszną przeszłość i przystał do nich? Niezależnie od tego, jakie były w istocie rzeczy motywy ich postępowania, faktem niezaprzeczalnym jest to, że oba ugrupowania chrześcijańskie szły już wówczas swoimi własnymi drogami, że nawet były głęboko ze sobą powaśnione.

Pokazaliśmy przed chwilą, jak drogą logicznej dedukcji można odczytać, co autor przemilczał świadomie czy nieświadomie, a co jakby bezwiednie ujawniał pośrednio między wierszami. Rezultaty, jakie dzięki tym krytycznym docieka­niom uzyskaliśmy, są zaskakujące i niezmiernie przydatne dla lepszego zrozu­mienia tego, co naprawdę się działo w pierwszych latach chrześcijaństwa.

Tak więc dochodzimy do wniosku, że Szaweł prześladował nie nazarejczyków, lecz wyłącznie przedstawicieli ich radykalnego skrzydła „hellenistów” i główne­go ich protagonistę, Szczepana. I bynajmniej nie za to, że wyznawali naukę galilejskiego proroka, lecz za ich wojowniczą postawę, która mogła doprowadzić do wybuchu zamieszek politycznych w mieście. Żydzi tego rodzaju krańcowe manifestacje tłumili w zarodku, gdyż bali się, nie bez słuszności, zbrojnej interwencji okupantów rzymskich.

Szaweł nie stawał więc w obronie religii Mojżeszowej, której w jego mniema­niu ze strony nazarejczyków nic nie zagrażało, lecz w obronie podważanego przez „hellenistów” ustroju, na którym oparty był starodawny ład społeczny narodu żydowskiego i władza Sanhedrynu. Działał zatem jedynie tylko z pobu­dek politycznych, a nie wyznaniowych. Nie będzie więc chyba ekstrawagancją, jeżeli powiemy, że prześladowań chrześcijaństwa, w tym sensie, jak przekazuje nam tradycja Kościoła, w ogóle wówczas nie było.

Stwierdzenie to, nawiasem mówiąc, jest dla nas o tyle jeszcze interesujące, że pozwala nam głębiej zrozumieć fascynującą sylwetkę duchową Pawła. Jak wiadomo, przejście jego na wiarę nazarejczyków było nagłe i, wydawałoby się, paradoksalne. Był to jakby błysk wewnętrznej rewelacji, którą nazwalibyśmy dzisiaj twórczym natchnieniem. Cóż przeto dziwić się, że ludzie, którzy żywo jeszcze mieli w pamięci ekscesy tego srogiego wysłannika Sanhedrynu, dopatry­wali się w tej niespodziewanej odmianie po prostu cudu.

My jednak, uzbrojeni w powychwytywane z tekstu szczegóły faktograficzne, wiemy już dzisiaj, że ten nagły zwrot był właściwie nieunikniony, Szaweł bowiem miał w swoim usposobieniu warunki po temu, by stać się Pawłem. Przede wszyst­kim, jak to ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, nie żywił on żadnych osobis­tych uprzedzeń czy religijnych zastrzeżeń w stosunku do ludzi, którzy zachowu­jąc wierność judaizmowi wierzyli w boskie posłannictwo Jezusa. Nie tylko nie podnosił na nich ręki, ale w gruncie rzeczy byli oni mu bliżsi, niż zrazu sobie to uświadamiał. Przecież był faryzeuszem, a faryzeusze w przeciwieństwie do saduceuszów także wierzyli w nieśmiertelność duszy, w zmartwychwstanie i przyjście zapowiedzianego przez proroków Mesjasza. Wiarę w Mesjasza od przekonania, że jest nim Jezus, dzielił tylko jeden krok. Szaweł w pewnej chwili w czasie podróży do Damaszku krok ten uczynił. Wszystko, czegokolwiek dowiedzieliśmy się z relacji zarówno samego Pawła, jak też autora Dziejów Apostolskich, wskazuje na to, że nie był to akt dobrowolnego wyboru, lecz psychologiczna niejako konieczność wynikająca z jego duchowej predyspozycji i fenomenalnej chwytliwości umysłu.

Wyniki, jakie uzyskaliśmy dzięki dokładniejszemu odczytaniu tekstu, mają znaczenie również pod innym względem. W jednym z poprzednich rozdziałów, zgodnie z poglądem większości biblistów, wyraziliśmy przekonanie, że zburzenie Jerozolimy (w 70 r.) było niejako cezurą dzielącą historię Kościoła na dwa wyraźnie zarysowane okresy: na fazę judeochrześcijańską oraz na erę uniwersalistyczną, kiedy chrystianizm krzewił się na rozległych obszarach świata grecko-rzymskiego.

Obecnie jednak dochodzimy do przekonania, że rok 70 to data zbyt późna dla określenia owego demarkacyjnego pogranicza w rozwoju wczesnego Kościoła. Albowiem tendencje wyraźnie rozłamowe występowały już w buncie „hellenis­tów”, szczególnie zaś w pamiętnej mowie Szczepana przed Sanhedrynem, zakrawającej w swej treści właściwie już na apostazję.

Zgodnie z ustaloną przez biblistów tablicą chronologiczną wydarzenia te przypadają mniej więcej na lata 35-36, zatem miały miejsce ni mniej, ni więcej jak trzydzieści pięć lat przed zburzeniem Jerozolimy, a co dziwniejsze, niewiele lat po śmierci Jezusa. Rzecz pouczająca, jak wcześnie nauka jego zaczęła odrywać się od swego judaistycznego pnia. Stało się to, jak wiemy, za sprawą tak zwanych „hellenistów”, a więc Żydów mówiących po grecku, którzy musieli opuścić Jerozolimę i osiedliwszy, się na stałe w helleńskich metropoliach Morza Śródziemnego, stawali się tam pionierami chrystianizmu, ale równocześnie stopniowo ulegali przeobrażającym wpływom nowego otoczenia.

Gminom chrześcijańskim, które jak grzyby po deszczu powstawały wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego, przybywało coraz więcej adeptów, ale w poję­ciu tych nowych wyznawców Jerozolima była już jakąś egzotyczną mieściną gdzieś na krańcach świata. I w gruncie rzeczy nie mieli pojęcia, kim w rzeczywis­tości był Jezus, jakie były prawdziwe koleje jego żywota. To, co im opowiadano, dotyczyło głównie jego boskiego posłannictwa i dni pasyjnych, kiedy zawisł na krzyżu i po trzech dniach zmartwychwstał. Kochali go za to, że dla ich zbawienia wybrał taką samą śmierć, jaką karano ich samych: plebejuszy imperium rzymskiego – hołyszów wyzutych z wszelkich praw ludzkich. I oczywiście w swojej miłości, utęsknieniu i uwielbieniu dla Jezusa pragnęli wiedzieć, jakim był człowiekiem, co mówił, jak zachowywał się w codzienności, jak wyglądał. Każdy strzęp wiadomości na ten temat chłonęli przeto chciwym uchem i rozpo­wiadali innym.

Ale z prowincji żydowskiej wieści docierały do nich bardzo skąpe, na domiar mocno zniekształcone, i spłowiałe przez odbycie dalekiej drogi. Jeżeli chodzi o naocznych świadków, którzy okazyjnie pojawiali się w metropoliach helleń­skich, to szansa spotkania ich była zaiste mała. Ileż bowiem mogło ich być, a chrześcijanie liczyli już wtedy tysiączne rzesze kobiet i mężczyzn. Na domiar wszystkiego ci prawdziwi lub rzekomi towarzysze Mistrza, jeżeli ich wypytywano o te szczegóły, przeważnie zawodzili. Dla nich ważny był jedynie tylko boski Zbawiciel, który czynił cuda, umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Była to jedyna prawda, która się liczyła; a to, co składało się na ziemską biografię Jezusa, zatarło się rychło w ich pamięci. Typowym przykładem takiego stanu umysłów jest Paweł. Z listów jego, a więc z najstarszych dokumentów chrześcijaństwa, ówczesny czytelnik mógł dowiedzieć się o Jezusie właściwie tylko tyle, że umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Autor nie wymienia nawet jego rodziców, Józefa i Marii.

Dla ludzi praktycznych, przyzwyczajonych czuć i myśleć w uchwytnych, realistycznych obrazach życiowych, taka próżnia była nie do zniesienia. Wypeł­niała ją przeto naiwna fantazja ludowa, rodziły się pełne uroku i głębszego znaczenia legendy, anegdoty i przypowieści, powoli rysował się hagiograficzny życiorys boskiego Nauczyciela, powstały z pomieszania faktów z fikcją. Pokarm do tej folklorystycznej twórczości wierni czerpali nie tylko z własnych tęsknot, marzeń i nadziei, lecz także ze starodawnych tradycji mesjańskich judaizmu oraz z greckich misteriów religijnych, z którymi byli dobrze obeznani, gdyż w miastach helleńskich niemal codziennie spotykali się z tego typu uroczystościami i obrzędami. W ten sposób, niemal bezpośrednio po śmierci Jezusa, zaczął się ferment, owa synkretyczna fuzja żydowskich i greckich elementów, z której w ostatecznym rezultacie powstała nowa religia. Jej podstawą była chrystologia sformułowana przez Pawła z Tarsu oraz mitologiczny portret Jezusa Chrystusa przekazany nam przez autorów ewangelii, portret niewiele podobny do żydow­skiego proroka z Galilei.

JAK PAWEŁ STAŁ SIĘ APOSTOŁEM?

Druga, nieco obszerniejsza część Dziejów Apostolskich, jak to już wspomina­liśmy, poświęcona jest wyłącznie działalności i perypetiom życiowym głównego protagonisty tych epokowych przemian: Pawła z Tarsu. Rozpoczyna się ona od rozdziału trzynastego, ale już poprzednio spotykamy się jakby z introdukcją do niej, mianowicie z nagłym przejściem groźnego agenta Sanhedrynu na stronę nazarejczyków.

Paweł nie przerwał swej zamierzonej podróży do Damaszku, ale, jak wynika z opowieści, nie pobył tam zbyt długo. Tamtejsi ortodoksyjni Żydzi, chcąc pomścić jego zdradę, nastawali na jego życie z taką zajadłością, że musiał ratować się ucieczką. Przy bramach miejskich czyhała na niego zasadzka, wobec tego wierni uczniowie, których zdążył już sobie pozyskać, spuścili go pod osłoną nocy z wysokości muru warownego w przytroczonym do liny koszu.

Autor Dziejów Apostolskich utrzymuje, że uciekinier skierował się wprost do Jerozolimy, gdzie wpadł, mówiąc w przenośni, z deszczu pod rynnę, bo tam na odmianę „helleniści” postanowili załatwić z nim swoje porachunki, z tym skutkiem, że w ucieczce przed ich napastliwością wylądował w końcu w swoim rodzinnym mieście – w Tarsie.

Posiadane źródła nie informują nas, jak długo tam przebywał. Są jednak w listach Pawła poszlaki, z których można by wnioskować, że spędził tam całe lata. Cóż tam porabiał przez tak długi czas? Nie mamy w tej mierze żadnych bezpośrednich wiadomości, jednakże to, co się potem stało, daje nam podstawę do pewnych przypuszczeń.

W tym właśnie okresie, kiedy chwilowo Paweł schodzi ze sceny historii, coraz ważniejszą rolę w dziejach chrześcijaństwa zaczyna odgrywać Antiochia, stolica Syrii. Było to wówczas trzecie co do wielkości miasto w imperium rzymskim, liczące około pół miliona mieszkańców i nazwane z racji swych wspaniałych budowli, placów i ogrodów „Królową Wschodu”. Oczywiście panowała tam kultura helleńska, a ludność, jakkolwiek różnorakiego pochodzenia etnicznego, posługiwała się językiem greckim.

Istniała tam od dawna duża kolonia żydowska, o której Józef Flawiusz powiada, że korzystała z wielu przywilejów obywatelskich. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że „helleniści”, którzy uchodzili z Jerozolimy przed prześladowa­niami, przede wszystkim w Antiochii szukali schronienia. Dzięki tym uchodźcom powstało tam najliczniejsze, najruchliwsze środowisko chrześcijańskie poza Jerozolimą. A także najzamożniejsze, gdyż jak to wynika z dalszej opowieści Dziejów Apostolskich, członkowie tej gminy wspomagali materialnie braci jerozolimskich, gdy za panowania Klaudiusza nękał ich głód.

Wieści o antiochijskich wyznawcach Jezusa Chrystusa rychło dotarły do Jerozolimy i Jakub, zapewne nie bardzo ufając „hellenistom”, postanowił wysłać do nich swego zaufanego człowieka, aby sprawował nad nimi nadzór i pokiero­wał ich działalnością. Wybór padł na znanego nam już Barnabę. Był to kiedyś zamożny lewita z Cypru, który cały swój majątek sprzedał, a uzyskane pieniądze oddał apostołom na cele utrzymania gminy. W Dziejach Apostolskich czytamy o nim, że był to mąż „dobry, pełny Ducha Świętego i wiary”.

W Antiochii Barnaba zakrzątnął się żywo i pozyskiwał dla nowej wiary coraz więcej prozelitów. Gmina szybko się rozrastała i coraz trudniej było mu sprostać zadaniom. Rozglądał się więc za jakimś pomocnikiem. I teraz, po tej dygresji, wracamy do głównego bohatera naszego opowiadania: do Pawła. Albowiem Barnaba decyduje się na niewygody podróży do Tarsu, aby stamtąd ściągnąć do Antiochii tego byłego pełnomocnika Sanhedrynu, nawróconego przed laty na wiarę chrześcijańską.

Czyż byłby to uczynił, gdyby Paweł siedział w Tarsie cicho, oddając się wyłącznie pospolitym sprawom dnia codziennego? Rzecz jasna, że tak nie było. Paweł musiał chyba głosić nową wiarę w swoim rodzinnym Tarsie, a także w rzymskiej prowincji Cylicji, w której znajdowało się miasto Tars. I to z taką gorliwością, że wieść o jego działalności musiała dotrzeć do samej Antiochii. Trudno inaczej wytłumaczyć sobie postępowanie Barnaby.

W tym momencie mógłby ktoś zapytać, czy cała ta sprawa nie jest zbyt marginalna, by poświęcać jej aż tyle uwagi. Odpowiadamy na to, że wprost przeciwnie. To, co metodą dedukcji zdołaliśmy ustalić, jest dla poparcia naszej naczelnej tezy ogromnie pomocne. Bo oto, jaka jest sytuacja. Zapamiętały patriota żydowski i faryzeusz nawraca się nagle na wiarę, z którą zetknął się o tyle tylko, że tępił jej najbardziej żarliwych głosicieli, a tych spośród ich grona, którzy mogliby mu coś dokładniejszego opowiedzieć na temat Jezusa i jego nauki, według wszelkiego prawdopodobieństwa w ogóle nie widział na oczy. Nie jest to żaden gołosłowny domysł, stwierdziliśmy ten stan rzeczy poprzednio w wyniku krytycznej analizy przekazanej nam relacji w Dziejach Apostolskich.

Ta sama relacja, przypominamy, utrzymuje, że niedługo po swojej konwersji Paweł musiał uciekać z Damaszku i powrócił do Jerozolimy, gdzie ponoć spoty­kał się z Jakubem. I tutaj jesteśmy zmuszeni zwrócić uwagę na fakt, że autor Dziejów Apostolskich coś widocznie pogmatwał, bo jego wersja nie zgadza się z tym, co sam Paweł pisze w swoich listach. W Liście do Galatów (1,17-18) utrzy­muje on (a przecież jemu możemy chyba wierzyć), że z Damaszku wyprawił się do Arabii, że nie prędzej niż po trzech latach wrócił do tegoż miasta syryjskiego i dopiero wówczas stamtąd podążył do Jerozolimy. To prawda, że w Drugim liście do Koryntian (11,32-33) wspomina coś o ucieczce z Damaszku, ale twierdzi, że jej powodem była wrogość króla Nabatei Aretesa, a nie Ży­dów.

Być może, że jeżeli chodzi o Dzieje Apostolskie, to mamy tam do czynienia z wypadkiem wyraźnego pomieszania chronologii, bo sławetna ucieczka chyba rzeczywiście miała miejsce, tyle tylko że dopiero później, po trzyletnim pobycie Pawła w Arabii, no i z innej zgoła przyczyny.

Tak czy owak, z tych sprzecznych relacji da się wysupłać jedną, zastanawiającą prawdę: Paweł, świeżo pozyskany wyznawca Jezusa, nie odczuwa żadnej, ale to żadnej wewnętrznej potrzeby nawiązania kontaktu z jego autentycznymi ucznia­mi w Jerozolimie, by od nich dowiedzieć się czegoś o naukach i żywocie swego nowego Mistrza. Zjawia się, owszem, w Jerozolimie, ale dopiero po upływie trzech lat i w dodatku prawdopodobnie pod przymusem, uciekając przed pościgiem króla Aretesa. I wtedy jednak zachowuje się niezwyczajnie, bo bawi tam tylko dni piętnaście i spotyka się wyłącznie z Piotrem i „bratem Pańskim” Jakubem. Wygląda więc, jakby stronił od innych apostołów i członków nazarejskiej sekty (Gal. 1,18-19).

A teraz w związku z owym nie określonym chronologicznie pobytem w Jero­zolimie inny zastanawiający fakt. Jeśli wierzyć autorowi Dziejów Apostolskich, Paweł nie zachowuje się tam bynajmniej jak skromny uczeń, jak nowicjusz spragniony wiedzy, lecz, o dziwo, występuje od razu w roli pewnego siebie nauczyciela, „... odważnie nauczając w imię Pana” (9,28), jak czytamy w Dzie­jach Apostolskich. Potem spędził parę lat w Tarsie, gdzie jak to już wiemy, propagował nową wiarę, i to z takim skutkiem, że wieści o nim zawędrowały aż do Antiochii.

Z ewentualną przerwą piętnastu dni pobytu w Jerozolimie, ileż w takim razie czasu przeżył w izolacji od macierzystego źródła wiary; od ludzi, którzy byli prawdziwymi uczniami i spadkobiercami ukrzyżowanego Mesjasza! Ileż lat pobytu w środowisku cudzoziemskim, w mieście helleńskim, gdzie niepodzielnie panowała kultura i filozofia grecka, a życie religijne toczyło się na oczach mieszkańców pod znakiem mitów o umierającym i zmartwychwstałym bogu! Gdy sobie to uprzytomnimy, nie możemy nie zapytać, skąd Paweł wiedział to wszystko, czego z taką apodyktyczną pasją nauczał innych? Z jakiego tytułu występował w imieniu żydowskiego prorok z dalekiej Galilei, o którym, jeżeli nawet cokolwiek wiedział, to tylko ze słyszenia?

Paweł wprawdzie utrzymywał, a na pewno sam był o tym głęboko przekonany, że Jezus ukazał mu się osobiście podczas podróży do Damaszku i taką misję mu powierzył. W tym jednak bieda, że nie wszyscy mu dawali wiarę. Wytknięto mu wręcz, że podaje się za apostoła samozwańczo. Oskarżenie widocznie mocno go ubodło, bo w listach swoich broni się z nie ukrywaną goryczą. Więcej jednak przykrości miał z tego powodu, że jego roszczenia najwidoczniej nie sprawiały wrażenia także na przywódcach braci jerozolimskich. Świadczą o tym liczne konflikty, jakie na tle osobistym i doktrynalnym miał z takimi czołowymi przedstawicielami nowej nauki, jak Piotr, Jakub Sprawiedliwy, Barnaba i Jan Marek. Czyż ganiliby oni z taką surowością jego doktrynalne odchylenia i zmuszali go do kajania się w świątyni jerozolimskiej, gdyby brali na serio jego twierdzenie, iż jest wybrańcem samego Jezusa Chrystusa?

Paweł w pewnym sensie istotnie mógł w oczach swoich współczesnych uchodzić za samozwańca. Tworzył on właściwie nową teologię, nową religię, z dala od wpływów jerozolimskiej sekty nazarejczyków, w całkowicie odmien­nych warunkach społecznych, etnicznych, obyczajowych i kulturowych. W jego koncepcji religijnej Jezus niewiele ma wspólnego z wędrownym nauczycielem z dalekiej Galilei, czy też z żydowskim Mesjaszem, tak jak wyobrażali go sobie nazarejczycy.

Wracając do kwestii sprowadzenia Pawła do Antiochii warto tu dla dokład­niejszego podmalowania jego tła zaznaczyć, że niektórzy badacze biblijni (mię­dzy innymi słynny amerykański biblista Powell Davies w książce Pierwszy chrześcijanin), wiążą tę sprawę z wielkimi przeobrażeniami politycznymi, które właśnie w tych czasach dokonywały się w imperium rzymskim.

Na Bliskim Wschodzie sytuacja była bardzo ciężka, panowała tam posucha i głód począł ludziom zaglądać do oczu. Jak to często w takich wypadkach bywa, pospólstwo szukało winowajców swego ciężkiego położenia i w Aleksandrii na przykład wybuchł krwawy pogrom Żydów.

Na domiar nieszczęścia Kaligula wydał rozkaz, by w świątyni jerozolimskiej stanął jego posąg. Publiusz Petroniusz, rzymski namiestnik Syrii, któremu podlegała Jerozolima, był przerażony. Znał dobrze Żydów i wiedział, że grozi to rewoltą i potworną rzezią. W desperacji, narażając własne życie na niebezpieczeństwo, wstrzymał wykonanie rozkazu i w błagalnym liście prosił cesarza, by cofnął swoją decyzję. Kaligula w odpowiedzi polecił mu popełnić samobójstwo za nieposłuszeństwo.

W pewnej chwili wszystko zaczyna odmieniać się na lepsze. Gdy Petroniusz zdobył się na odwagę wysłania petycji do szwankującego na umyśle tyrana, nagle długotrwała posucha kończy się ulewnym deszczem. Kaligula pada od miecza setnika pretorianów, a przypadek, ten wieczny ironista, sprawia, że wieść o zamachu nadchodzi do Antiochii wcześniej niż dokument z wyrokiem cesar­skim: Petroniusz był uratowany. Cesarzem, wbrew wszelkim rachubom, zostaje Klaudiusz, znany ze swojej przychylności dla Żydów. (W dziesiątym roku swego panowania wypędził jednak Żydów z Rzymu). I w końcu największa sensacja: nowy władca mianuje swego przyjaciela Heroda Agryppę królem Judei.

ANTIOCHIA, DRUGA STOLICA CHRZEŚCIJAŃSTWA

Żydom te szczęśliwe odmiany wydawały się cudem: Kaligula nie żył; ich protektor został władcą imperium rzymskiego; obrońca świątyni Petroniusz ocalał; posucha się skończyła; znowu mieli swego króla.

Żydzi w Antiochii podnieśli w 39 r. rebelię, która skończyła się zburzeniem ich domów modlitwy i krwawym odwetem Greków. Zagrożeni odtąd pogromami i szykanami odetchnęli teraz z ulgą. Nastały dla nich lepsze czasy, rośli więc w liczbę, bogacili się na handlu i rzemiośle. Zakładali też coraz więcej domów modlitwy, chociaż, jeżeli chodzi o ich życie religijne, rozbici byli na różne sekty, które wiodły ze sobą krzykliwe spory. Istniała wśród nich od dawna sekta esseńczyków zapowiadająca przyjście Mesjasza, z której na pewno wielu przechodziło do grona czcicieli Jezusa.

W tych warunkach tolerancji rozwijała się również, jak to już wiemy, gmina chrześcijańska. Przystępowali do niej nie tylko Żydzi ze zbliżonych ideowo sekt judaistycznych, ale także ludzie innego pochodzenia etnicznego. Co przyciągało tych ludzi do tej nowej religii? Jest to zagadnienie złożone, którym zajmiemy się później nieco dokładniej. W tej chwili wystarczy przytoczyć parę charakterysty­cznych szczegółów o Antiochii, by zrozumieć, dlaczego ta nowa, przeszczepiona z Jerozolimy sekta stała się atrakcją dla niejednego z jej mieszkańców.

Gdy Paweł przybył do Antiochii, było to miasto już o czterechsetletniej historii. Założona przez jednego z wodzów Aleksandra Wielkiego nad syryjską rzeką Orontes, zaludniona przez macedońskich i ateńskich kolonistów, stała się, jak powiedzieliśmy, jednym z najważniejszych miast imperium rzymskiego, duchową metropolią hellenizmu w tej części świata, a także stolicą Syrii, co uwidaczniało się w składzie etnicznym jej ludności. Widziało się tam więcej ludzi Wschodu, niż Greków czy Rzymian. Przepychali się oni przez ulice wśród gwaru i ożywienia w malowniczych strojach plemiennych, nadając miastu koloryt orientalny. Była to istna wieża Babel języków, ale tę całą pstrokaciznę ludzką łączyła lepsza lub gorsza znajomość języka greckiego – koine.

Ulice były podobno brukowane płytami z białego marmuru i obramowane szpalerami posągów, a w nocy oświetlały je łuczywa i lampki oliwne, zawieszone na ścianach domów. Dziejopisarze rozpływają się nad urodą miasta, nad jego świątyniami, placami z wodotryskami i gmachami publicznymi; opisują domy mieszkalne, wysokie na trzy piętra, z dachami płaskimi, na których po dziennych upałach mieszkańcy urządzali sobie noclegi. Największy jednak podziw budził gigantyczny posąg Apollina grającego na harfie. Ciało boga, wyrzeźbione w białym marmurze, udrapowane było w pozłacane peplos. Pozłotą błyszczały także kędziory, wieniec laurowy na głowie i harfa. Oczy zrobione z różowych hiacyntów (odmiany cyrkonu), świeciły jakby własnym światłem. W gorejącym słońcu Syrii posąg rozsuwał niby latarnia morska swe blaski, służąc za drogo­wskaz podróżnym i karawanom idącym do miasta.

Chlubą miasta był również rozległy gaj laurowy, nazwany imieniem Dafne, owej nimfy z uroczej legendy greckiej, która wolała dać się zamienić w drzewo laurowe, niż ulec natrętnym zalotom Apollina. Park słynął jeszcze z tej osobliwości, że przestępcom przysługiwało w jego granicach prawo azylu. Cały okrągły rok odbywały się tam zawody sportowe, festyny i rozmaite igrzyska. Istniały jednak w gaju zakątki również zaciszne, zamknięte dla pospólstwa. W pałacykach i willach, ukrytych w morzu zieleni, zażywali ochłody monarcho­wie i dostojnicy już od czasów panowania Seleucydów; spośród Rzymian upodobał sobie to miejsce szczególnie Pompejusz.

Miasto odznaczało się także bujnym życiem umysłowym, a jego głównymi ogniskami były wysoko cenione szkoły filozofii, logiki i retoryki. Miewali tam swoje wykłady sławni sofiści, u których stóp siadywali nawet synowie patrycjuszy rzymskich.

Jednakże największym rozgłosem cieszyły się wiosenne uroczystości kultowe na cześć młodocianego bożka Adonisa, kochanka bogini Astarte. Odprawiano te obrzędy – zwane Adoniami – przez osiem dni. Urodziwy bożek pod koniec lata umierał z nadmiaru miłości i wracał do życia na wiosnę. Dramatyzując te wydarzenia ludność antiochijska, zanosząc się płaczem i lamentem, gromadziła się przez pierwsze cztery dni nad symbolicznym grobem bożka, zaś następne cztery dni w radosnym pochodzie obnosiła jego posążek po ulicach miasta.

W pozostałych porach roku również nie brakowało uroczystości tego rodzaju: stale wylęgały na miasto procesje rozmaitych kultów i świątyń. Osławieni byli pozbawieni męskości kapłani Wielkiej Matki, bogini otaczanej uwielbieniem i miłością przez najniższe warstwy ludności. Pląsając w ekstazie, kaleczyli się sztyletami i opryskiwali krwią ulicznych gapiów. Podobną sławą cieszyła się świątynia płodności z kapłankami, które nierządem zarabiały na jej utrzymanie.

Antiochia w ogóle uchodziła za miasto rozpusty i stręczycielstwa, gdzie kupczono pięknymi nierządnicami. Poeta Juwenal w jednej ze swoich ciętych satyr obyczajowych przedstawia rzekę Orontes jako symbol wszelkiego beze­ceństwa idącego ze Wschodu. Czytamy tam między innymi:

Sprośny Orontes, znikając pod ziemią,

Spłukując swe bogactwa na zgłodniałe brzegi Tybru

Karmi Italię swoimi ladacznicami...

Mając w pamięci scenerię Antiochii, możemy spojrzeć na tamtejsze środowi­sko chrześcijańskie z właściwej perspektywy historycznej. Nie trzeba zapominać, że w tym półmilionowym mrowisku ludzkim, huczącym gwarem i ożywieniem Żydzi stanowili w gruncie rzeczy stosunkowo niewielką, wyosobnioną enklawę, a w obrębie tej enklawy tkwiła mniejsza jeszcze grupa wyznawców Jezusa. Jeżeli więc słyszy się, że Antiochia stała się w tych czasach drugą po Jerozolimie stolicą chrześcijaństwa, trzeba to określenie sprowadzić do właści­wych wymiarów.

Co bowiem dla dziejopisów chrześcijańskich było ze wszech miar doniosłe, dla większości mieszkańców syryjskiej metropolii, zajętych swoimi własnymi spra­wami, po prostu nie istniało. Owszem, znali dobrze Żydów, jest jednak rzeczą wątpliwą, czy słyszeli coś o jakiejś świeżo w ich środowisku powstałej sekcie wyznawców Jezusa. Były to wewnętrzne sprawy społeczności żydowskiej, które ich zgoła nie obchodziły, tym bardziej że mieli Żydów w pogardzie i niena­wiści.

To wszystko, jak powiedzieliśmy, naraz uległo zmianie. Dla Żydów nastał okres wielkiej pomyślności. Musiało to oczywiście sprawić wrażenie na wielu oportunistach wśród obywateli miasta, zawsze gotowych do poddawania się kaprysom władzy. Wśród nich było wielu niewolników i biedaków, którzy po prostu pragnęli znaleźć przytułek w tej zgranej, uprzywilejowanej wspólnocie w nadziei, że odzyskają tam to, co utrącili na skutek okupacji rzymskiej: lepsze warunki bytu materialnego oraz poczucie bezpieczeństwa wynikającego z przy­należności do jakiegoś zorganizowanego bractwa.

Przy synagogach diaspory żydowskiej istniała ponadto od dawna dość liczna grupa pogan, którzy porzucili swoje wierzenia plemienne i stali się monoteistami. Nazywali się „ci, którzy bali się Boga” i brali udział w modlitwach, lecz wolno im było stawać tylko przy wejściu. „Bogobojni” nie chcieli się poddać przepisom rytualnym judaizmu, chociaż pociągał ich kodeks moralny proroków i wiara w jedynego Boga.

A więc dostępu broniły im surowo przestrzegane nakazy i zakazy rytualne, wysoki mur żydowskiej ortodoksji. Znalazła się jednak furtka do tego zamknię­tego kręgu. Rolę tej furtki spełniała sekta chrześcijańska. Jej członkami byli; przeważnie zbiegli z Jerozolimy „helleniści”, liberalniejsi, jak wiadomo, w po­glądach religijnych i bardziej otwarci na sprawy otaczającego ich świata. W stosunku do ludzi pochodzenia nieżydowskiego, którzy garnęli się do nich, szli na daleko idące ustępstwa, byleby ich nie odstraszyć. Zwalniali ich nie tylko z obowiązku poddania się obrzezaniu, ale nawet nie narzucali im nakazanych przez judaizm przepisów dietetycznych. Wystarczyło im, że wierzyli w Jezusa Chrystusa.

I jakby prawem sprzężenia zwrotnego oni sami, mimo że czuli się Żydami, z tych przepisów często się wyłamywali. Zresztą nie tylko „helleniści”, ale czasami również tacy wierni judaizmowi nazarejczycy jerozolimscy, jak Piotr i Barnaba. Prawdopodobnie pod wpływem Pawła siadywali oni do wspólnych posiłków z „poganami”, narażając się na gniew Jakuba Sprawiedliwego, gdy zaś pod presją jego wysłańców wrócili na pozycje rygorystycznej ortodoksji, gorzkie wymówki czynił im Paweł.

Mimo tych zakłóceń, pomyślna sytuacja Żydów i liberalizm „hellenistów” sprawiły, że sekta wyznawców Jezusa zyskiwała sobie coraz większą liczbę zwolenników wśród plebejskich warstw Antiochii. Byli to ludzie, których przyciągały nie tylko mesjanistyczne obietnice nowej religii, ale także, jak to już wspominaliśmy, nadzieja na korzyści wynikające z przynależności do braterskie­go zrzeszenia i uczestnictwa w jego wspólnych dobrach materialnych. Ten napływ neofitów pochodzenia obcoplemiennego miał daleko idące konsekwen­cje: wnosili oni do sekty ferment swoich własnych wyobrażeń religijnych, chrystianizm pod ich wpływem zaczął się hellenizować. Może to właśnie skłoniło Barnabę do wezwania na pomoc sławnego już wówczas Pawła, sam bowiem nie był w stanie uporać się z tym wielkim napływem nowych wyznawców.

Wieloplemienna struktura gminy chrześcijańskiej miała chyba jakiś związek przyczynowy z faktem, że Antiochia stała się z biegiem czasu nie tylko jednym z najruchliwszych ośrodków teologii chrześcijańskiej, ale także kuźnią rozmai­tych herezji. Z jednej strony działał tu ojciec apostolski Ignacy Antiocheński, je­den z najpopularniejszych świętych owych czasów, który marzył o poniesieniu śmierci męczeńskiej za wiarę i rzeczywiście poniósł ją w 110 r. za panowania Trajana. Z drugiej strony w tym mieście zyskały sobie zwolenników doktryny niezgodne z tradycyjną teologią chrześcijańską. Tak więc biskup Antiochii, Paweł z Samosat, lansował tak zwany adopcjanizm twierdząc, że Jezus urodził się zwykłym człowiekiem i dopiero przez adopcję stał się Synem Bożym. Tutaj też najpodatniejszy grunt znalazł arianizm, zaprzeczający boskiej naturze Jezusa. Ten potężny w chrześcijaństwie nurt teologiczny cieszył się przez pewien czas poparciem nawet samego Konstantyna Wielkiego i przetrwał do VII wieku wśród ludów germańskich.

Lata świetności i rozkwitu Antiochii przypadają na okres panowania rzym­skiego. Wraz z powolnym upadkiem potęgi rzymskiej, Antiochia zaczęła również tracić na znaczeniu i podupadać. Później, w XIII wieku zburzyli ją egipscy Mamelucy, wreszcie zajęli ją Otomani. Gdy wreszcie odbili ją krzyżow­cy, wyrżnęli w pień, jak sami się przechwalali, sto tysięcy wyznawców islamu. Za czasów ich rządów wybuchła w mieście straszliwa klęska głodu. Przywódcy krzyżowców odkopali w katedrze zardzewiałą lancę i aby ludność podtrzymać na duchu, obnosili ją w procesji jako cudownie odnalezioną lancę, którą żołnierz rzymski przebił bok ukrzyżowanego Jezusa.

Na stanowisku, gdzie dawniej była Antiochia, prowadziły od 1932 r. prace wykopaliskowe ekspedycje francuskich i amerykańskich archeologów. Odkopa­no dotychczas ruiny jednego z największych cyrków rzymskich, akropolu na wzgórzu, licznych term, murów obronnych i pałacyków bogatych Rzymian, a nawet marmurowy posąg bogini Tyche, patronki miasta.

Do największych skarbów wśród wykopalisk należy zaliczyć wspaniałe mozai­ki posadzkowe, niektóre pochodzące z lat apostolskich. Bardzo często motywem tych kompozycji jest kult Izydy, co świadczy o wielkiej popularności tej bogini w Antiochii. Inna mozaika, znajdująca się obecnie w Luwrze, przedstawia ptaka Feniksa z aureolą na głowie. Mit o legendarnym ptaku, który spłonął na stosie, by następnie wylecieć z popiołów do nowego życia, przyczynił się w jakimś stopniu do powstania wśród wczesnych chrześcijan wiary w cielesne zmartwych­wstanie. W 1910 r. robotnicy kopiący studnię znaleźli pięknie rzeźbiony puchar srebrny. Według opinii niektórych archeologów figuralny ornament przedstawia najdawniejszy portret Jezusa i jego uczniów. Znaleźli się też autorzy, którzy utrzymywali, że jest to kielich Jezusa z Ostatniej Wieczerzy.

ZAGADKA SOBORU JEROZOLIMSKIEGO

Z chwilą urządzenia się w Antiochii, Paweł rozwijał z niebywałym zapałem i ofiarnością akcję misjonarską, która według obliczeń” większości biblistów trwała bez mała dwadzieścia lat. Autor Dziejów Apostolskich utrzymuje, że Paweł odbył w tym czasie trzy wielkie wyprawy, podczas których odwiedził macierzystą wyspę Barnaby – Cypr, a potem miasta i miasteczka na obszarze wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego i Morza Egejskiego, zapuszczając się daleko na północ do Troady, miasta portowego krainy, której stolicą był ongiś Iljon, czyli Troja. Stamtąd przeprawił się na okręcie do Macedonii i skierował lądem do Aten.

Wśród rozlicznych miejscowości, gdzie zastawał istniejące już gminy lub zakładał nowe, nawracając Żydów i pogan, warto tu wymienić przede wszystkim Efez, Filippi, stolicę Macedonii Tessalonikę, Korynt i wiele innych.

W niektórych miastach zatrzymywał się na dłuższy okres. Tak np. w Koryncie zaprzyjaźnił się z wygnaną z Rzymu parą małżeńską Akwilą i Pryscyllą. Mieszkał u nich przeszło półtora roku, zarabiając wraz z nimi na życie wyrobem namiotów. Podczas trzeciej podróży osiadł aż na trzy lata w Efezie, który obok Antiochii stał się drugą bazą wypadową jego szeroko rozgałęzionych wędrówek.

Nigdy nie wybierał się w drogę samotnie, miał zawsze przy sobie towarzyszy, którzy z tych czy owych powodów z każdą podróżą się zmieniali. W pierwszej podróży byli to Barnaba i Jan Marek. Obaj jednak, jak to już wiemy, poróżnili się z Pawłem i udali się na Cypr. Zastąpili ich w drugiej podróży Sylas i Tymoteusz. W trzeciej natomiast miał ze sobą liczniejsze już towarzystwo, bo aż siedem osób, mianowicie Sopatera, Arystarcha, Sekundusa, Gajusa, Tymoteu­sza, Tychika i Trofima.

Autor Dziejów Apostolskich utrzymuje, że Paweł każdą z trzech podróży zamykał pobytem w Jerozolimie. Zawoził tam pochodzącą ze zbiórki jałmużnę dla biedujących braci judeochrześcijańskich. Głównie jednak jakoby zależało mu na utrzymaniu poprawnych stosunków z Jakubem i na polubownym rozwik­łaniu powstałych między nimi rozdźwięków i sporów doktrynalnych.

Podczas pierwszego pobytu w Jerozolimie odbył się podobno tak zwany sobór jerozolimski. Ustalono ponoć na nim warunki, na jakich Paweł mógł nadal nawracać pogan. Pozwolono mu mianowicie zwalniać ich z obowiązku poddawa­nia się obrzezaniu, o ile tylko zachowają tak zwane cztery klauzule Jakubowe:

1) nie będą spożywali mięsa pochodzącego od zwierząt ofiarowanych bożkom pogańskim,

2) powstrzymają się od porubstwa, czyli od stosunków z nierządni­cami świątyń pogańskich,

3) nie będą jedli mięsa zwierząt zdławionych,

4) nie wezmą do ust krwi zwierzęcej.

Kościół przywiązuje do tego soboru ogromne znaczenie historyczne, gdyż jego rezultatem było formalne uznanie Pawła jako apostoła, a tym samym przez implikację także usankcjonowanie jego chrystologii. Jednakże wielu badaczy wyraziło poważne wątpliwości, czy taki sobór w rzeczywistości się odbył. Przede wszystkim powołują się oni na świadectwo samego Pawła. W jego listach bowiem nie ma absolutnie żadnej wzmianki o tego rodzaju soborze. Czyż jest do pomyślenia, aby nie wspominał o tak ważnym dla podbudowania swojego autorytetu wydarzeniu? Byłaby to przecież znakomita legitymacja wobec antagonistów, którzy odmawiali mu prawa nauczania.

Uderzający jest ponadto fakt, że Paweł cały czas zupełnie nie czuł się skrępowany trzecią z kolei klauzulą Jakubową. Później zobaczymy, co było przyczyną, że ten nieodrodny Żyd pozwolił swoim prozelitom jadać i że sam z nimi jadał mięso skażonego pochodzenia. Nie chce się jednak wierzyć, by mąż o tak wygórowanych wymaganiach miał łamać przyjęte na siebie zobowiązania w sposób do tego stopnia nonszalancki. Można chyba przypuszczać, że tych zobowiązań soborowych nigdy na siebie nie brał.

Ciekawą rzeczą jest to, że autor Dziejów Apostolskich mimo woli potwierdza nasze przypuszczenie i tym samym tu znowu sobie zaprzecza. Opowiada mianowicie, że w czasie ostatniego pobytu Pawła w Jerozolimie i tuż przed jego aresztowaniem, a zatem wiele lat po rzekomo odbytym soborze, Jakub tak oto miał do niego przemówić: „A co się tyczy nawróconych pogan, tośmy już na piśmie rozstrzygnęli, aby się powstrzymali od rzeczy ofiarowanych bałwanom, krwi, zwierząt zdławionych i porubstwa” (21,25).


Uważnego czytelnika od razu musi uderzyć, że Jakub przemawia tu do Pawła jak do człowieka, który o tym sekrecie słyszy raz pierwszy. Boć przecież nie miałoby sensu odzywać się w ten sposób do kogoś, kto już od wielu lat dobrze był obeznany z jego postanowieniami i przyjął na siebie obowiązek przestrzegania ich w swojej działalności misyjnej. Jest więc jasne, że autor Dziejów Apostol­skich, zapominając, co niedawno pisał na temat soboru jerozolimskiego, zabrnął w ślepą uliczkę niekonsekwencji. Oczywiście skutek jest ten, że nachodzą nas poważne wątpliwości co do prawdy historycznej jego relacji. Zestawiając to demaskujące go potknięcie z bardziej uderzającym faktem milczenia Pawła w jego autentycznej korespondencji, rozumiemy stanowisko tych biblistów, którzy opowieść o soborze jerozolimskim wręcz między bajki włożyli.


Autor Dziejów Apostolskich, przekazując nam tego rodzaju wiadomość, chyba powodował się aktualnymi potrzebami propagandowymi. Nietrudno zorientować się, że Piotra potraktował raczej zdawkowo, natomiast jego bohate­rem jest Paweł. Z podziwem i uwielbieniem rozpisuje się na temat jego niezmordowanej działalności misyjnej i nauczycielskiej. Podkreślając nieprze­ciętną osobowość, hart ducha i zasługi apostoła dla Kościoła, równocześnie pragnie przekonać czytelników, że Paweł nie działał samowolnie, lecz za wiedzą i przyzwoleniem macierzystej gminy w Jerozolimie. Jednym słowem, nakreślony przezeń portret Pawła to raczej tendencyjnie zabarwiony dokument, napisany w duchu istniejącego w chrystianizmie nurtu paulińskiego.


Dlaczego autorowi Dziejów Apostolskich zależało na utrzymaniu takiej wersji? Otóż chrystianizm Pawła, chociaż wolny już od balastu niektórych rytualnych rygorów Starego Zakonu, nie mógł wyprzeć się swego judaistycznego rodowodu. Bez Starego Testamentu zawisnąłby po prostu w próżni, straciłby swoją duchową i historyczną podstawę. Dla pierwszych chrześcijan Jezus Chrystus był przecież Żydem, potomkiem królewskiego rodu Dawida i Mesja­szem zapowiedzianym przez starotestamentowych proroków, których ewangelie często cytują na dowód, że oczekiwanym Mesjaszem był właśnie on, a nie kto inny.


Autentycznymi uczniami i spadkobiercami byli apostołowie oraz inni towa­rzysze jego wędrówek, a więc także „Starsi” gminy jerozolimskiej i „brat Pański” Jakub. To znaczy, że Paweł uzyskawszy na specjalnie odbytym soborze ich aprobatę, głosił wiernie to, co nauczał Jezus Chrystus. Sobór jerozolimski był tu owym ważnym ogniwem, który wiązał Pawła z judeochrześcijańską fazą Kościoła.

Intencją autora Dziejów Apostolskich była więc najwidoczniej obrona Pawła jako wiarogodnego kontynuatora apostołów. Czyż jednak tego rodzaju obrona była potrzebna? Wszak w chwili, kiedy powstawała jego kronika, antagoniści Pawła właściwie już się nie liczyli. Jerozolima leżała w gruzach, a członkowie gminy jerozolimskiej, z którymi Paweł, jak wynika z dokumentów, w rzeczywis­tości miał ciągłe konflikty, albo przenieśli się za Jordan do Pelli, albo rozproszyli się po miastach i miasteczkach imperium rzymskiego.

Jednak mimo tego historycznego kataklizmu żydostwa wpływy judeochrześcijan i przeciwników Pawła w gminach musiały być jeszcze wówczas dość silne, skoro autor Dziejów Apostolskich uważał za potrzebne przeciwstawić się im odpowiednią repliką. Odrzucali oni naukę Pawła, nie uznawali go za apostoła, a sprzeczną z judaizmem deifikację Jezusa piętnowali jako herezję. Zgodnie z ich starotestamentowymi pojęciami Jezus, chociaż był zapowiedzianym Mesja­szem, wybrańcem Boga, prorokiem i cudotwórcą, nie miał jednak natury boskiej, lecz był tylko człowiekiem.

Kontrowersja ta bynajmniej nie wygasała, lecz trwała bardzo długo jeszcze po śmierci autora Dziejów Apostolskich, co świadczy, że relacja o rzekomo odbytym soborze jerozolimskim u przeciwników Pawła nie znalazła wiary. Jeszcze w IV wieku, a więc w trzysta lat później, potomkowie judeochrześcijan, tak zwani ebionici (ubodzy), odsądzali Pawła od czci i wiary, piętnując go jako odstępcę i fałszerza nauki Jezusa.

W 1965 r. dokonano w tej dziedzinie rewelacyjnego odkrycia. Profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, Szlomo Pines, zainteresował się bliżej zagadkowym, sześćset stron liczącym manuskryptem arabskim, który znaleziono w Stambule. Okazało się, że jest to tysiąc lat liczący traktat polemiczny, napisany przez teologa arabskiego nazwiskiem Al-Jabbar. Nie to jednak było ważne. Sensację wywołał dopiero fakt, że jeden fragment manuskryptu okazał się judeochrześcijańskim tekstem, przetłumaczonym w V lub VI wieku z dialektu aramejskiego, będącego ongiś w powszechnym użyciu na obszarze Syrii.

Prof. Pines wyraża przekonanie, że autorami tekstu byli autentyczni członko­wie gminy nazarejczyków w Jerozolimie. Opowiadają oni, jak sekta z dnia na dzień stawała się coraz liczniejsza. Jednocześnie jednak donoszą z rozgorycze­niem, że ostre konflikty rozbijały ją na rywalizujące ze sobą ugrupowania. Czyżby ta interesująca relacja miała jakiś związek z dramatycznym buntem „hellenistów”?

Najważniejszą rzeczą jest jednak dla nas to, co piszą oni o Pawle. Podkreśla­jąc, że nazarejczycy zawsze pozostawali wiernymi wyznawcami Prawa Mojże­szowego, że Jezusa czcili nie jako Boga, lecz jako Męża Sprawiedliwości i proroka izraelskiego, piętnowali Pawła jako fałszerza nauki Jezusa i renegata, który opowiedział się po stronie Rzymian.

NIEZWYKŁE PRZYGODY PAWŁA

Druga część Dziejów Apostolskich odznacza się wyjątkowo dramatyczną fabułą, jest bowiem dosłownie naszpikowana niezwykłymi wydarzeniami i ele­mentami cudowności. Odnosi się przeto wrażenie, że autor świadomie posłużył się konwencją przygodowej opowieści, której w czasach hellenizmu hołdowali niektórzy dziejopisarze i biografowie. W duchu tej konwencji Paweł dostaje się ustawicznie w najróżniejsze opały, które następują po sobie w tempie wręcz oszałamiającym. Poturbowany i upokarzany chłostą, potrafi jednak wybrnąć z tych tarapatów obronną ręką, jak przystało na bohatera opowiadań tego rodzaju.

Autor, rzecz oczywista, dokonał tu charakterystycznego zabiegu literackiego. Wybierając z dwudziestu lat życia Pawła i kumulując w zwięzłej relacji przede wszystkim te ewenementy, które swoją sensacyjnością mogły zafrapować czytel­nika, jednocześnie jednak pragnął mu zasugerować, ileż Paweł musiał się natrudzić i nawalczyć w służbie Jezusa Chrystusa.

Żywot Pawła, skonstruowany w sposób tak selektywny, sprawia wrażenie, jakby zawsze był pełen niezwykłych i bulwersujących wydarzeń, jakby stanowił pasmo udręk i szamotania się z przeciwnikami. To natomiast, co w jego osobowości było naprawdę brzemienne w historyczne skutki, mianowicie jego chrystologia, zostało potraktowane raczej marginesowo. Toteż, jeżeli duchową sylwetkę i naukę Pawła znamy coś niecoś lepiej i gruntowniej, nie Dziejom Apostolskim to zawdzięczamy, lecz temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, że ocalały niektóre jego listy.

Wgląd w mechanizm owej metody pisarskiej daje nam następujące wylicze­nie: w tekście zamkniętym w szesnastu króciutkich rozdziałach, a więc w narra­cji, którą ze względu na rozmiary nazwalibyśmy dziś nowelą, Paweł aż szesnaście razy narażony jest na wielkie niebezpieczeństwa, na konflikty z otoczeniem, które niekiedy swym gwałtownym, dramatycznym przebiegiem musiały chyba u starożytnych czytelników budzić grozę i podziw dla ich protagonisty.

Pierwszą przygodę miał Paweł na wyspie Cypr, dokąd udał się z Barnabą zaraz na początku swej pierwszej podróży. Tam nawrócił prokonsula rzymskiego Sergiusza Pawła. Zanim to jednak nastąpiło, musiał zwalczyć opór magika imieniem Elymas i unieszkodliwić go w ten sposób, że na pewien czas go oślepił.

W Antiochii Pizydyjskiej pobożne niewiasty i przełożeni tamtejszej gminy żydowskiej, z którymi wdał się w ostrą dysputę religijną, wypędzili go z miasta. W Ikonium poganie i Żydzi zmówili się, aby go ukamienować, ale on, ostrzeżony zawczasu przez przyjaciół, wymknął się z niegościnnego miasteczka i skierował do Lystry na spotkanie jednej z najdziwniejszych przygód, którą można by nazwać komiczną, gdyby nie zakończyła się dotkliwym pobiciem apostoła.

A rzecz miała się tak. Paweł, przybywszy do Lystry, uzdrowił człowieka, który był sparaliżowany. Wieść o cudownym uleczeniu szybko się rozniosła w mieście. Ludzie wprowadzeni w stan najwyższego uniesienia, wykrzykiwali, że przybyli do nich w ludzkiej postaci bogowie; Barnabę, bardziej postawnego, okrzyknięto Jowiszem, a drobniejszego i ruchliwszego Pawła Merkurym. Doszło do tego, że kapłan pobliskiej świątyni Jowisza, wciągnięty w zbiorową psychozę, przywiódł ozdobione girlandami woły, by złożyć ofiarę domniemanym boskim przybyszom. Paweł i Barnaba w najwyższej desperacji wmieszali się w to rozegzaltowane zbiegowisko i rozdzierając szaty wołali: „Mężowie, czemu to czynicie? I myśmy śmiertelnicy, podobni wam ludzie”. W ten sposób tłumacząc im, kim są i jaką głoszą naukę, powstrzymali ich od składania krwawej ofiary.

Rychło jednak przekonali się, jak zmienne potrafią być nastroje tłumów. Okazało się bowiem, że Żydzi zarówno z Antiochii, jak też z Ikonium byli pamiętliwi i nie dali za wygraną. W ślad za uciekinierami, którzy tak łatwo im się z rąk wymknęli, wysłali pościg. Wysłańcy tych gmin żydowskich podburzyli mieszkańców Lystry, a oni wywlekli Pawła i Barnabę za miasto, obrzucili kamieniami i pozostawili na polu w mniemaniu, że nie żyją. Nieszczęśnicy stracili jednak tylko przytomność i ocknąwszy się nad ranem, powlekli się do Derbe.

W sławnym macedońskim mieście Filippi Pawłowi przydarzyła się inna przygoda, która wprawdzie także zaczęła się dosyć dramatycznie, na odmianę jednak skończyła się raczej humorystycznie. Jego towarzyszem podróży był tym razem Sylas. Otóż ile razy obaj zmierzali do żydowskiego domu modlitwy, wyrastała jakby spod ziemi jakaś młoda wieszczka i idąc krok w krok za nimi, z uporem wydzierała się na cały głos: „Ci ludzie są sługami Boga!”

Zdarzało się to tak często, aż Pawłowi w końcu się sprzykrzyło. Wypłoszył więc z niej ducha wieszczego i sprawił, że stała się normalną niewiastą. Okazało się jednak, że w ten sposób naraził się pewnym obrotnym obywatelom miasta, którzy z wróżbiarstwa owej niewiasty ciągnęli stałe dochody. Zawlekli oni wścibskich intruzów przed oblicze władzy i oskarżyli o sianie niepokojów w mieście. Pod presją podburzonego przez nich motłochu ulicznego, który wrzaskliwie domagał się ich ukarania, przedstawiciele władzy miejskiej kazali ich obnażyć, wychłostać rózgami i zakutych w dyby wtrącić do najciemniejszego lochu więzienia.

Sytuacja, zdawałoby się, bez wyjścia. Ale, jak to z reguły w takich dramatycz­nych wypadkach bywa w Dziejach Apostolskich, naszym bohaterom przychodzą w sukurs życzliwe siły z zaświatów. Nagle bowiem zatrzęsła się ziemia, więzienie zachwiało się w posadach, bramy rozwarły się na oścież, a z ich ciał odpadły wszelkie więzy, Strażnik, myśląc, że więźniowie uciekli, chciał popełnić samo­bójstwo, spostrzegł jednak, że tego nie uczynili, więc pełen wdzięczności ugościł ich posiłkiem i dał się nawrócić na wiarę chrześcijańską.

Z nastaniem dnia sprawa wzięła zupełnie nieoczekiwany obrót. Gdy bowiem do więzienia przybył liktor z rozkazem uwolnienia ich, Paweł i Sylas unieśli się honorem i oświadczyli, że nie ruszą się, aż nie zostaną przeproszeni. „Jawnie, bez sądu – rzekł Paweł – nas Rzymian wychłostawszy, wtrącili do więzienia, a teraz potajemnie nas wyrzucają. Tak nie będzie, ale niech sami przyjdą i nas wyprowadzą”.

Jakoż istotnie, skoro tylko przedstawiciele miasta usłyszeli, że dopuścili się poważnego bezprawia skazując na chłostę ludzi, którzy jako obywatele rzymscy nie mogli być w ten sposób karani, pospieszyli co tchu do więzienia i wśród przeprosin wyprowadzili ich na wolność, błagając, aby jak najprędzej opuścili miasto. Pozostało niestety tajemnicą Pawła i Sylasa, dlaczego tak potulnie dali się sponiewierać, skoro wystarczyło jedno słowo, by w porę temu zapobiec.

Po krótkim pobycie w stolicy Macedonii Tessalonice, skąd znowu musieli obaj uciekać przed agresywnością tłumu żydowskiego, znaleźli się na odmianę w Atenach. Paweł z właściwą sobie pasją przystąpił tam do szeroko zakrojonej kampanii propagandowej w dążeniu do najambitniejszego celu swego życia: zaszczepienia chrześcijaństwa w samym sercu kultury greckiej. Wiódł w tym celu gorące dysputy z epikurejskimi i stoickimi filozofami, co wreszcie skończyło się w ten sposób, że zaprowadzono go na areopag, gdzie swoje przekonania mógł na nowo wyłuszczać w obecności najwyższego trybunału Aten.

Zasady swej nauki Paweł ujął lapidarnie w krótkim przemówieniu, które nawiasem mówiąc trudno uznać za historycznie autentyczne. Jest to typowo literacka kompozycja autora Dziejów Apostolskich, może nawet odbicie jego osobistych poglądów, a nie samego Pawła. Spisano przecież tekst tego przemó­wienia sporo lat po śmierci Pawła i trudno przypuszczać, by ktokolwiek mógł odtworzyć je z pamięci tak dosłownie. Niemniej treść tego przemówienia, przez to, że w nowatorski i celny sposób definiuje podstawową różnicę dzielącą chrześcijaństwo od pozostałych wierzeń ówczesnego świata, stanowi jeden z tych fragmentów Dziejów Apostolskich, które zasługują na szczególną uwagę.

Paweł, stanąwszy przed areopagiem, rozpoczął swoją orację iście dyplomaty­cznym chwytem, by od razu zdobyć sobie życzliwy posłuch. Powołał się mianowicie na epigraf przeczytany na ołtarzu jednej świątyń ateńskich, który składał się z dwóch słów: „Nieznanemu Bogu”. Wskazując na siebie jako na wyznawcę i zwiastuna właśnie tego Boga, Boga czczonego także przez Ateńczyków, powiedział między innymi:

„Co tedy, nie znając, czcicie, to ja wam zwiastuję. Bóg, który stworzył świat i wszystko, co na nim jest, będąc Peanem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach ręką uczynionych. I nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie, tchnienie i wszystko. On to uczynił, że od jednego (człowieka pochodzący) cały rodzaj ludzki zamieszkuje na całej ziemi. Zakreślił też czasy i granice ich zamieszkania, żeby szukając Boga, znaleźli go niejako po omacku, choć nie jest daleko od każdego z nas. Albowiem w nim żyjemy i ruszamy się, i jesteśmy, jak i niektórzy z waszych poetów powiedzieli, że i z rodu jego jesteśmy. Będąc przeto rodem Bożym, nie powinniśmy sądzić, że Bóstwo jest podobne do wyrzeźbionego sztuką i myślą ludzką złota, czy srebra, czy kamienia” (17, 23-29).

Ten cudzoziemiec, pełen niezwykłego ognia i mądrości, musiał chyba zasko­czyć dostojników greckich przypochlebną formą swego oratorskiego wywodu, toteż z początku słuchali go z zainteresowaniem. Gdy jednak przeszedł do zapowiedzi Sądu Ostatecznego i cielesnego zmartwychwstania umarłych, cała ich natura, przepojona wielką tradycją filozoficznego myślenia i sceptycyzmu, wzdrygnęła się odruchowo. Poglądy owego wędrowca z Azji wydawały im się do tego stopnia niedorzeczne, że skwitowali je szyderczym śmiechem.

Gdy Paweł rozstawał się z nieprzyjaznym miastem, miał chyba jeszcze w uszach pogłos tego urągliwego śmiechu. Możemy jednak wyobrazić sobie, że nie czuł się tak całkowicie pokonany. Zdążył bowiem zjednać sobie nieco adeptów, pionierów pierwszej gminy chrześcijańskiej na obszarach Europy. Autor Dziejów Apostolskich z grona tych świeżo nawróconych wyznawców wymienia po imieniu tylko dwie osoby, niewiastę Damaris oraz, Dionizego Areopagitę, o którym historyk kościelny Euzebjusz pisze, że został pierwszym biskupem Aten.

W Koryncie, dokąd Paweł udał się następnie, zabawił przeszło półtora roku. Zrazu nauczał w tamtejszej synagodze, ponieważ jednak Żydzi z uporem odrzucali to, co głosił, postanowił całą uwagę poświęcić nieżydowskim obywate­lom miasta. Wśród Żydów mógł jednak pochwalić się jednym wyjątkowo dużym osiągnięciem, chociaż przysporzyło mu ono niebawem sporo kłopotów. Mianowicie udało mu się pozyskać aż samego zwierzchnika synagogi Kryspusa z rodziną i domownikami. W środowisku żydowskim zawrzało jak w ulu. Wybrany pospiesznie na jego miejsce nowy zwierzchnik Sostenes chciał za wszelką cenę pozbyć się Pawła, aby zapobiec dalszym tego rodzaju porażkom. Nie poszedł jednak za przykładem innych miast i nie próbował wywołać przeciwko niemu rozruchów. Postanowił załatwić to na drodze legalnej i oskar­żył Pawła o sianie niepokojów przed rzymskim prokonsulem Gallio. Ale dostojnik rzymski, nie chcąc mieszać się w spory żydowskiej kolonii, kazał rozpędzić zbiegowisko Żydów, którzy przybyli z Sostenesem i wrzaskliwie domagali się ukarania Pawła. Teraz winę swojej porażki zwalili na Sostenesa i rzuciwszy się na niego z wściekłością, poważnie go poturbowali. Paweł pozostał jeszcze pewien czas w Koryncie i opuścił miasto wtedy, kiedy sam zechciał.

Podczas trzeciej podróży misyjnej odwiedził po raz drugi Efez i zatrzymał się tam aż prawie trzy lata. Był to najburzliwszy okres jego podróży misyjnych, tak przynajmniej sądzić należy z opowiadania Dziejów Apostolskich. Główną przyczyną był zatarg, jaki Paweł miał z kupcami i rzemieślnikami Efezu. Jeden z tych kupców, Demetriusz, złotnik handlujący posążkami Diany ze srebra, podburzył całe miasto przeciwko Pawłowi, a na zwołanym z tej okazji masowym wiecu powiedział między innymi, co następuje: „Mężowie, wiecie, że z tego rzemiosła ciągniemy zyski. A widzicie także i słyszycie, że nie tylko w Efezie, ale prawie w całej Azji ten Paweł namówił i do odstępstwa przywiódł wielkie mnóstwo ludzi, mówiąc: Nie są bogami ci, co są rękoma uczynieni. I grozi nam, że nie tylko zawód nasz pójdzie w poniewierkę, ale i świątynia Wielkiej Diany za nic będzie poczytana i tak zacznie podupadać majestat tej, którą czci cała Azja i świat cały”. Rozagitowany motłoch porwał towarzyszy podróży Pawła, Gajusa i Arystarcha, na co on sam chciał wystąpić w ich obronie, ale na prośbę uczniów i nawet niektórych urzędników rzymskich zaniechał swego zamiaru. Zresztą interwencja okazała się zbędna, gdyż zamieszki skończyły się manifestacją na cześć Diany w miejscowym teatrze, a potem tłumy na apel pisarza miejskiego rozeszły się spokojnie do domów. Paweł i jego towarzysze mogli wobec tego bez przeszkód opuścić Efez i ruszyć do Macedonii.

Relacja, jak widzimy, mocno dramatyczna. Ale jak przedstawia się ona w świetle znanych nam faktów historycznych? Czy rzeczywiście chrześcijaństwo odnosiło wtedy sukcesy na tak wielką skalę, że obywatele Efezu mogli czuć się zagrożeni? Spróbujmy choćby w skrócie na to pytanie odpowiedzieć.

Dla porządku trzeba zaznaczyć, że świątynia efeska nie była poświęcona Dianie, lecz Artemidzie i dlatego nazywała się „Artemizjon”. Ta bogini nie była jednak już wówczas greckim odpowiednikiem Diany, lecz przeobraziła się z latami w typowe bóstwo Wschodu. Efez leżał przecież w Azji Mniejszej, gdzie od zamierzchłych czasów uprawiano kult Wielkiej Matki. W nawiązaniu do tej tradycji Artemida efeska stała się boginią płodności i karmicielką ludzkości, a dla uwydatnienia tych funkcji przedstawiano ją w rzeźbach jako niewiastę o mnogich piersiach i odpowiednio obdarzono przydomkiem „Polymastis”.

Świątynia została wzniesiona w latach 580-560 p.n.e. Za czasów Pawła liczyła więc sześćset lat z okładem. Co prawda w ciągu swojej długiej historii ulegała nieraz zagładzie, ale zawsze odradzała się z popiołów jeszcze wspanialsza. Między innymi w 356 r. p.n.e. szewc efeski Herostrat spalił ją, aby zachować sławę swego imienia wśród potomnych. Ostatecznej zagładzie uległa dopiero w III wieku z rąk barbarzyńskich plemion Gotów.

Można wyobrazić sobie, jaką czcią i bojaźnią otaczano sędziwą, majestatyczną świątynię. Sława jej docierała nie tylko do pobliskiej Grecji, ale także do Italii i nawet hen do odległej Marsylii. Miarą tej sławy jest między innymi fakt, że król perski Kserkses, który zazwyczaj burzył wszystkie napotykane świątynie grec­kie, nakazał surowo, by tę pozostawiono nietkniętą. Oczywiście okrągły rok oblegały ją nieprzeliczone tłumy pielgrzymów; przybywali oni z bliska i z daleka, by daninami zaskarbić sobie przychylność Wielkiej Matki Artemidy.

Istnieje jednak w tym wszystkim jeszcze druga strona medalu. Otóż świątynia poza tym, że była miejscem funkcji kultowych, służyła jeszcze innym celom, o czym ci skromni i pobożni pielgrzymi zapewne nie mieli najmniejszego pojęcia. Była mianowicie jedną z najpotężniejszych placówek ekonomicznych i finanso­wych ówczesnego świata.

Jak właściwie doszło do tej dwoistości? Żeby to zrozumieć, należy pamiętać, że Efez był wielkim portem morskim, znanym z ożywionego handlu. U jego nabrzeży spotykały się ładowne statki Wschodu i Zachodu, by wymieniać bogaty wybój towarów, jak wino, egzotyczne pachnidła, dzieła sztuki i wyroby rzemieśl­nicze. Handel, prowadzony na skalę międzynarodową, nie mógł obyć się bez kredytów i udziałowców dysponujących gotówką. Kapłani Artemizjonu, zgro­madziwszy ogromne bogactwa dzięki hojności królów i ofiarności pielgrzymów, w lot zrozumieli te potrzeby. Ich świątynia stała się jednocześnie, instytucją bankową, która za opłatą przyjmowała na przechowanie lub przekazywała do innych miast wkłady pieniężne, udzielała na procent pożyczek i finansowała wyprawy morskie, a rosnące dochody z tych poczynań inwestowała w latyfundiach ziemskich, które nabywała wszędzie, gdzie się dało, nawet w samej Italii. Anglik Wood odkrył w drugiej połowie XIX wieku miejsce, gdzie kryły się pod ziemią ruiny świątyni. Prowadził tam poszukiwania archeologiczne, kontynuo­wane następnie również przez innych archeologów. Owocem tych prac wykopa­liskowych są znaleziska, dające wyobrażenie o bogactwie Artemizjonu, mianowicie aż trzy tysiące przedmiotów ze złota i kości słoniowej – nieocenione skarby pod względem artystycznym i historycznym.

Dodajmy jeszcze, że Efez nie był jakimś tam prowincjonalnym osiedlem miejskim, gdzieś na dalekich krańcach imperium rzymskiego; była to prawdziwa metropolia, tkwiąca w głównym nurcie wydarzeń historycznych swoich czasów. Tak na przykład podczas pamiętnej rzezi obywateli rzymskich, która miała miejsce w Azji Mniejszej w I wieku p.n.e., sprawca tego politycznego kataklizmu król Pontu Mitrydates zatrzymał się również w Efezie i wówczas dopuścił się tam niebywałej profanacji: kazał wyciąć w pień wszystkich Rzymian, którzy schronili się w świątyni Artemidy. Wysłany przeciwko niemu wódz rzymski Lukullus zadawał mu dotkliwe porażki, nie zdołał go jednak pokonać. Mimo to dla uświęcenia swoich militarnych sukcesów urządził w Efezie pierwsze w Azji Mniejszej walki gladiatorów. Mitrydatesa rozgromił ostatecznie dopiero Pompejusz, nie wyszło to jednak na dobre miastu: triumfator ogołocił je ze wszystkich wartościowych rzeczy i wywiózł do Rzymu jako łup wojenny.

Lepsze doświadczenie miał Efez z Juliuszem Cezarem, pogromcą Pompejusza. Uwolnił on obywateli od niezmiernie uciążliwych podatków, za co w dowód wdzięczności został okrzyknięty bogiem i zbawicielem świata. W latach 33-32 p.n.e. bawiła w mieście słynna para kochanków, Antoniusz i Kleopatra. Przygo­towując się do walnej rozprawy z Oktawianem, która nawiasem mówiąc skończyła się ich klęską pod Afocjum w 31 r. p.n.e., skoncentrowali tam wszystkie swoje siły lądowe i morskie. Tymczasem oddawali się najrozmaitszym uciechom i zabawom. Ulice Efezu były pełne wałęsających się legionistów i marynarzy. Nie było dnia, żeby nie odbywały się jakieś festyny, przeglądy wojsk, igrzyska cyrkowe, teatralne widowiska lub libacje. Gdy po zwycięstwie Oktawian August objął rządy nad światem, okazywał miastu wielką życzliwość. Dzięki jego hojności Efez przeżywał okres szczególnej pomyślności i w chwili, gdy pojawił się tam Paweł, liczył podobno już około dwustu tysięcy mieszkańców.

FANTAZJA I PIERWSZY W DZIEJACH STOS PŁONĄCY

Nie bez powodu pozwoliliśmy sobie na tę dygresję od głównego nurtu naszych rozważań. Pragnęliśmy bowiem przypomnieć pewne kardynalne fakty z dziejów Efezu, aby je teraz skonfrontować z tym, co z taką siłą przekonania opowiada nam autor Dziejów Apostolskich. Ta konfrontacja, jak zobaczymy, nie przema­wia na rzecz jego wiarogodności jako historyka.

Przede wszystkim wierzyć się nie chce, żeby w latach pięćdziesiątych n.e., a więc w początkach swego istnienia chrześcijaństwo mogło w Efezie cieszyć się już tak ogromną wziętością, że przestraszeni obywatele tego dumnego miasta czuli się zmuszeni manifestować swój protest w masowych rozruchach ulicznych. Iluż bowiem członków mogła liczyć ówczesna, przez Pawła kierowana gmina chrześcijańska? W najlepszym razie paruset, powiedzmy nawet parę tysięcy. W metropolii liczącej dwieście tysięcy mieszkańców, nieustannie wypełnionej po brzegi tłumem pielgrzymów, było to tyle, co kropla w morzu. Wyznawcy Jezusa, zagubieni w mrowisku ogromnego miasta, tworzyli tam niepokaźną, egzotyczną grupkę ludzi wyodrębnionych od reszty społeczeństwa. Autor Dziejów Apostolskich nie zdaje sobie sprawy z tej oczywistej dysproporcji i beztrosko wyolbrzy­mia rolę chrześcijaństwa do wymiarów wręcz utopijnych. Jeżeli bowiem napraw­dę byłoby tak, jak każe nam wierzyć autor, to w takim razie Artemida musiałaby tracić swoich wyznawców masowo i w tempie wręcz zawrotnym. Tylko w tym wypadku stałoby się rzeczą zrozumiałą, dlaczego bogaci i znani z przedsiębior­czości kupcy i rzemieślnicy Efezu tracili aż tylu amatorów na wyrabiane przez siebie posążki Artemidy i ponosili z tego powodu tak dotkliwy ubytek zarobków, że wpadli w popłoch, majestatyczna zaś, sławna wśród ludów i opływająca w bogactwa świątynia pozostała z niepewną przyszłością swojej egzystencji.

Zresztą ta rzekomo zagrożona w swej egzystencji przez działalność Pawła świątynia prosperowała w najlepsze jeszcze dwa pełne stulecia, a upadła w końcu nie z braku wyznawców, lecz tylko z tego powodu, że w 262 r. zburzyły ją plemiona Gotów podczas najazdu na Azję Mniejszą.

Ale i wtedy kult Artemidy nie dał za wygraną. Na gruzach starej świątyni wyrosła nowa, wprawdzie daleko skromniejsza, bo miasto zubożało, jednak trwała tam jeszcze przez pewien czas, dopóki na jej miejscu nie został zbudowa­ny kościół, pierwszy w chrześcijaństwie kościół poświęcony Matce Jezusa Chrystusa. Mamy tu jeden z typowych przykładów mądrego konformizmu Kościoła, który zawsze tam, gdzie napotykał żywotność głęboko zakorzenionych pogańskich wierzeń lub starodawnych miejsc kultowych, potrafił zręcznie asymilować je dla swoich potrzeb.

W kościele efeskim odbył się w 431 r. sobór, na którym przy wtórze sporów i krwawych walk ulicznych z opozycją proklamowano Marię jako Matkę Boską. Tym oficjalnym aktem uwieńczono długotrwały proces stopniowej transforma­cji kultu Artemidy w kult Maryjny. Pielgrzymi nadal płynęli nieprzerwanym strumieniem do miasta, z tą różnicą, że na odmianę byli to teraz chrześcijanie; dalecy zaś wnukowie tych kupców i rzemieślników, którzy niegdyś handlowali posążkami Artemidy, sprzedawali wizerunki Matki Boskiej z Dzieciątkiem.

Sprawa opowieści o rozruchach efeskich jest dla nas niezwykle pouczająca. Na jej przykładzie poznaliśmy, jak autor tej opowieści pojmował zadanie dziejopi­sarza. Nie może być wątpliwości, że pod tym względem jest on nieodrodnym dzieckiem swojej epoki. Nie znał on historiografii w pojęciu współczesnym, dla niego była ona przede wszystkim dydaktycznym sposobem przekazywania pewnych nauk lub poglądów, hołdował więc mniej więcej tej samej zasadzie, jaka jest zawarta w cycerońskiej dewizie: „Historia est magistra vitae”.

Autor, zresztą nie po raz pierwszy, wyzyskał tu swoje uzdolnienia beletrysty­czne, by w dramatycznej i porywającej opowieści przedstawić Pawła w chwale jego charyzmatu i wielkich sukcesów w pracy misyjnej wśród ludów pogańskich. Byłoby oczywiście z naszej strony anachronizmem, gdybyśmy mu za złe brali, że tak, a nie inaczej rozumiał to, co się składa na tworzywo dziejopisarskiego rzemiosła. Niemniej opis wydarzeń efeskich ponownie przypomina nam, z jak dużą ostrożnością należy odczytywać to wszystko, co autor Dziejów Apostol­skich podaje nam do wierzenia jako prawdę, historyczną.

Nie chcemy przez to powiedzieć, że awantura efeska całkowicie jest wyssana z palca. Istnieją w tekście dane przemawiające za tym, że jakieś rozruchy rzeczywiście mogły mieć tam miejsce, tyle tylko, że przyczyny ich wybuchu musiały być inne, niż to podaje autor. Nie wolno przecież zapominać, że relację swoją spisywał on trzydzieści, może nawet czterdzieści lat po owych wydarze­niach, że wiadomości o nich czerpał już z drugiej czy trzeciej ręki, mocno przez czas zamazane, a jednocześnie ubarwione przez ludową narrację. Dla człowieka o tak płodnej wyobraźni nie mogło być nic łatwiejszego, niż z tych strzępów wieści skomponować dramatyczną fabułę o triumfach Pawła, które jakoby wywołały taki popłoch wśród pogańskich czcicieli Artemidy.

Tymczasem, jak wynika z zawartych w tekście wzmianek, rzecz miała się chyba inaczej. Przede wszystkim dowiadujemy się, że Paweł w miejscowej synagodze poniósł porażkę, gdyż nauka, jaką tam głosił, została odrzucona. Odwrócił się więc od tamtejszych Żydów i postanowił poświęcić się wyłącznie poganom, W tym celu przeniósł się z synagogi do szkoły niejakiego Tyrranosa, przypuszczalnie greckiego nauczyciela sofistyki, by tam głosić swoją naukę.

To zerwanie nie uchroniło go jednak przed zatargiem z rodakami. Pewnego dnia doszła go wieść, że siedmiu synów arcykapłana żydowskiego, Scew którzy zawodowo uprawiali egzorcyzmy, zaczęło wypędzać złe duchy w imieniu Jezusa Chrystusa. Paweł był oburzony i chciał im tego zabronić. Rezultatem tej interwencji była ostra wymiana słów i w końcu doszło do rękoczynów.

A do bójki doszło dlatego, że w kłótnię wmieszał się całkiem niespodziewanie tenże sam duch, który miał być przepędzony przez siedmiu egzorcystów. Znamy już dobrze przedziwny świat wyobraźni autora Dziejów Apostolskich i zdąży­liśmy się już przyzwyczaić do tego rodzaju osobliwości. Tym razem jednak autor chyba przeszedł w pomysłowości samego siebie i zaaplikował czytelnikom specjalną niespodziankę. Bo oto zły duch, na przekór tradycji i logice, występuje tu ni stąd, ni zowąd jako szermierz dobrej, a nie złej sprawy.

A miało się to tak. Oburzony na synów Scewy, że chcieli go wypędzić samozwańczo w imieniu Jezusa, zły duch odzywa się do nich w ten oto sposób: „Znam Jezusa i wiem kim jest Paweł, ale wy coście za jedni?” I natychmiast po tych słowach, jak pisze autor opowieści, „skoczył na nich... i zmógł tak, że nadzy i poranieni uciekli z domu tego” (19,15-16).

Charakter tej historyjki, jej rozbrajająca naiwność i niezamierzony komizm, wszystko to przemawia za jej ludowym pochodzeniem. Przypomina ona jakże żywo owe nieprzeliczone dykteryjki o uciesznych przygodach z diabłem, wystę­pujące w naszych ludowych podaniach. Nie znaczy to jednak, by w jej treści nie kryło się jakieś ziarno prawdy historycznej. Według wszelkiego prawdopodo­bieństwa jest ona echem jakichś zaciętych sporów między Pawłem a Żydami Efezu. Jak łatwo wnosić z niektórych elementów opowieści, nie obyło się w tych zwadach bez bójek i rozlewu krwi.

Jeżeliby ktokolwiek miał pod tym względem jakieś wątpliwości, to powinno ostatecznie przekonać go zajście, które na pewno było dalszym etapem tych właśnie zatargów. Otóż Paweł po opuszczeniu Efezu udał się do Grecji. Stamtąd chciał popłynąć morzem do Syrii. Wówczas ktoś życzliwy uprzedził go, że w drodze do portu urządzili na niego zasadzkę jacyś Żydzi. Ponieważ w Grecji, jak wynika z tekstu, Paweł nie miał wrogów, mogli to być jedynie tylko wysłańcy Efezu. Chcąc obejść zasadzkę, musiał wybrać inną, okrężną, daleko dłuższą trasę podróży; wyruszył pieszo do Macedonii, by dopiero w porcie miasta Filippi wstąpić na statek płynący do Syrii.

Tumulty i zamieszki w dzielnicy żydowskiej efezjanie może i zauważyli. Jednakże dla wielkiego, kipiącego życiem miasta były to wydarzenia mało ważne, nad którymi przechodziło się do porządku dziennego. Gorzej, gdy te awantury zaczęły godzić w ich własne żywotne sprawy. Pewnego dnia, pod wrażeniem frenetycznych przemówień Pawła, „wielu z tych, którzy oddawali się zabobonom, znosiło księgi i paliło je wobec wszystkich. Gdy obliczono ich cenę, określono ich wartość na pięćdziesiąt tysięcy denarów” (19, 19-20).

Był to zatem ogromny stos płonących zwojów (bo oczywiście w owych czasach nie było jeszcze książek). Widowisko, jak wynika z tekstu, urządzono publicznie na oczach miasta i było ono chyba pierwszym w dziejach ludzkości „autodafe”.

Z opowiadań nie wynika jasno, jakie to teksty padły ofiarą płomieni. Autor Dziejów Apostolskich co prawda daje do zrozumienia, że chodziło o pisma zabobonne. Ale nawet jeżeli za takie uchodziły w oczach neofitów chrześcijań­skich, nie znaczy to, że większość obywateli efeskich była tego samego zdania. Dla nich te zwoje były na pewno czymś bliskim, czymś, co zrośnięte było z ich tradycją i wierzeniami. Płonący stos musieli chyba odczuć jako zuchwałą prowokację. Wylegli przeto tłumnie na ulice i w gniewnych manifestacjach domagali się ukarania świętokradców. I podziwiać trzeba ich rozsądek i umiar, jaki w tych warunkach ujawnili, bo w rezultacie winowajcom nic się nie stało, a manifestujące tłumy, zgromadzone w miejscowym amfiteatrze, na wezwanie jednego z przedstawicieli miasta spokojnie rozeszły się do domów.

Oto co po naszej krytycznej analizie pozostało z pięknej opowieści o triumfal­nych sukcesach Pawła i o popłochu, jaki miał z tego powodu ogarnąć sławną metropolię i jej majestatyczną świątynię.

„JA JESTEM ŻYDEM URODZONYM W TARSIE”

Po trzeciej wyprawie misyjnej Paweł postanowił przenieść się do Italii, po drodze jednak wstąpił na krótki pobyt do Jerozolimy. Gdy wylądował w Ceza­rei, przyjaciele i życzliwy mu żydowski prorok Agabus ostrzegli go, iż ze strony jerozolimczyków grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, ale on nie usłuchał ich i ruszył w dalszą drogę.

Decyzja, którą Paweł podjął mimo grożącego mu niebezpieczeństwa, była ryzykowniejsza, niż należałoby sądzić z relacji Dziejów Apostolskich. To co ich autor w tej mierze przemilcza, dopowiada nam w swoich dziełach Józef Flawiusz. Od niego dowiadujemy się, jak złowrogie stosunki wytworzyły się wówczas w Jerozolimie, a w ogóle w całej Judei. Uciskana, doprowadzona do rozpaczy ludność żydowska raz po raz podnosiła bunt przeciwko rzymskim okupantom. Wszystkie tego rodzaju objawy desperacji kończyły się z reguły rzezią winnych i niewinnych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Nie można przeto dziwić się, że ten nieszczęsny kraj niezliczonych ofiar, wieszanych na krzyżach lub skatowanych przez rozbestwione żołdactwo, ogarniała psychoza mistycyzmu: ludzie szukali duchowej ucieczki w nacjonalistycznych i mesjańskich złudzeniach.

Naprężona sytuacja sprzyjała pojawianiu się różnego autoramentu półobłąkanych fanatyków lub wręcz szarlatanów, którzy wmawiali sobie i innym, że są prorokami mającymi lud żydowski wyprowadzić z domu niewoli. Pod ich przewodem obałamucone tłumy szły jakby w zamroczeniu w okolice bezludne lub nad brzeg Jordanu, gdzie rzekomo czekało ich nowe życie, wolne od jarzma rzymskiego.

Prokurator śledził pilnie tego rodzaju ruchy ludnościowe; wysyłał w pościg swoje oddziały wojskowe i dokonywał w szeregach nieszczęśników okrutnego spustoszenia.

Wśród tych proroków wsławił się szczególnie jakiś nieznany z imienia Żyd z Egiptu. Podając się za następcę Jezusowego, wywiódł on podobno aż trzydzieś­ci tysięcy Żydów na pustynię, a potem sprowadził na Górę Oliwną, aby byli świadkami, jak on jednym rozkazem obróci w gruzy mury obronne miasta i rozgromi garnizon rzymski. Wyprawa skończyła się oczywiście katastrofą. Legioniści natarli na zgromadzonych Żydów z całą furią. Gdy miotająca się w rozpaczliwym nieładzie ciżba rozbiegła się na wszystkie strony, pozostawiając na miejscu czterysta trupów, okazało się, że sprawca nieszczęścia, ów fałszywy prorok, zdołał umknąć, by nigdy już nie dać znać o sobie. Wspomina go zresztą również autor Dziejów Apostolskich. Mianowicie, gdy aresztowano Pawła w Jerozolimie, trybun rzymski podejrzewając, że to on jest zbiegłym wichrzycie­lem, rzekł do niego: „Czyż nie jesteś ty Egipcjaninem, który niedawno wszczynał rozruchy i wyprowadził na pustynię cztery tysiące skrytobójców?” (21, 38). Jeżeli chodzi o liczbę uczestników owego wydarzenia, to autor Dziejów Apostol­skich był widać w swej ocenie mniej przesadny i tym samym bliższy prawdy niż Józef Flawiusz.

W chwili, gdy Paweł przybył do Jerozolimy, urząd prokuratora rzymskiego piastował wyzwoleniec Feliks. Jego żoną była księżniczka żydowska Druzylla, siostra króla Agryppy I. Nie miało to jednak żadnego wpływu na jego stosunek do podporządkowanego jego władzy narodu żydowskiego. Ze źródeł rzymskich wiemy, że był to człowiek nikczemny, bezwzględny i przekupny. Pawła prze­trzymywał dwa lata w więzieniu w nadziei, że wymusi na nim jakiś okup. Jego twarde rządy i nadużycia doprowadziły do tego, że społeczeństwo żydowskie wysłało do Rzymu skargę na niego. Ale protest pozostał bez odpowiedzi, ponieważ Feliks miał poparcie swego brata Pallasa, wszechmocnego wyzwoleńca i ulubieńca dwóch cesarzy, Klaudiusza i Nerona.

Patrioci żydowscy w poczuciu straszliwej krzywdy i bezradności dali upust swej desperacji w terrorystycznej partyzantce. Postrachem stali się tak zwani „sicarii”, czyli „sztyletnicy”. Korzystając z tłoku ulicznego pchnięciem sztyletu zabijali Rzymian i swych własnych rodaków podejrzanych o kolaborację z okupantem. Nie cofnęli się nawet przed sprofanowaniem samej świątyni. Arcykapłana Jonatana, uchodzącego za marionetkę Rzymu, zasztyletowali w obecności wiernych, gdy zajęty był sprawowaniem swych rytualnych obrzędów. Zbrukana krwią posadzka świętego przybytku to znamię owych ponurych nastrojów Jerozolimy.

Nic dziwnego, że nawet najmniejszy objaw odchylenia od judaizmu poczytywano wówczas za zdradę narodu. Wiemy już z jak burzliwą opozycją spotkała się na emigracji żydowskiej działalność misyjna Pawła. Z ostrzeżeń, jakich nie szczędzili mu w Cezarei przyjaciele, wynika niedwuznacznie, że Sanhedryn doskonale był poinformowany o każdym jego kroku, zarówno przez swoich stałych poborców podatkowych, jak i też prawdopodobnie przez specjalnie wysłanych agentów. Poprzedziła go więc stugębna fama, że jest heretykiem, bluźniercą i renegatem. Ową fatalną reputację odczuł na własnej skórze, gdy tylko pojawił się w Jerozolimie.

Pokazało się, że nawet bliscy mu nazarejczycy, do których od razu skierował się jak do własnych pieleszy, mieli do niego poważne pretensje. „Brat Pański” Jakub, gorliwy wyznawca ortodoksyjnego judaizmu, przywitał Pawła – jak to już pisaliśmy – ciężkim zarzutem, że uczy Żydów odstępstwa, że namawia ich, aby zaniechali obrzezania i innych zwyczajów nakazanych przez Prawo. I zażądał, aby przez siedem dni poddawał się w świątyni pokutnemu oczyszczeniu oraz by czterem niezamożnym współwyznawcom pokrył koszty ofiar, które obowiązy­wały przy składaniu ślubu wstrzymania się od wina i strzyżenia włosów.

Łatwo zrozumieć, jak upokorzony musiał czuć się Paweł: on, który głosił wszem wobec, że mandat apostolstwa otrzymał od samego Jezusa Chrystusa w drodze do Damaszku. Przyznanie się do winy znaczyło zadać kłam własnym roszczeniom, bo przecież trudno było przyjąć, by pomazaniec samego Mistrza, upoważniony przezeń do głoszenia jego nauki, mógł popełnić takie błędy w nauczaniu, że trzeba było je zmazać specjalną ekspiacją.

A jednak Paweł ugiął się i tym samym jakby przekreślił całą swoją apostolską przeszłość. Akt oczyszczenia, jakiemu się poddał w świątyni na polecenie Jakuba, był jakby powrotem marnotrawnego syna na łono ortodoksyjnego judaizmu, jakby próbą pojednania się z narodem żydowskim i z jerozolimską teokracją poprzez powrót do chrześcijaństwa reprezentowanego przez gminę nazarejczyków.

Co skłoniło go do powzięcia tej dramatycznej decyzji? Szukając odpowiedzi na to psychologicznie złożone pytanie, musimy powołać się na pewne fakty i okoliczności, które, skojarzone ze sobą logicznie, dają nam podstawę do domysłów, jakimi racjami kierował się Paweł w swoim postępowaniu.

Śledząc jego nieustanne boje staczane z Żydami diaspory podczas trzech podróży misyjnych, odnosiliśmy wrażenie, że miały one charakter wyłącznie religijny, że przedmiotem zatargu była zagrożona przez Pawła integralność judaizmu.

Natomiast w Jerozolimie sytuacja była zgoła inna. Tam bowiem ogniskowała się walka narodu o przetrwanie, walka, która w tym czasie, kiedy Paweł przybył, przybrała szczególnie ostre formy. Jak to zwykle bywa w historii uciemiężonych narodów, religia stała się tam przede wszystkim puklerzem politycznym w walce o zachowanie tożsamości narodowej, spoiwem, które cementowało wspólny front Żydów. Najdrobniejsze odchylenie od judaizmu traktowano więc równo­cześnie jak zbrodnię podważania tej jedności, a jej sprawców jako pospolitych zdrajców.

Wiemy z listów Pawła, że nigdy nie przestał on czuć się Żydem, że przeciwnie, zawsze z dumą podkreślał swoje żydowskie pochodzenie. Pod tym względem, jak świadczy męczeństwo Szczepana, potrafił kiedyś być nawet szowinistą. Jakimże przeto szokiem musiało być dla niego, że nagle znalazł się pod pręgierzem jako zdrajca narodu i że z tą potępiającą opinią solidaryzowali się bliscy mu nazarejczycy, u których zamiast braterskiego przyjęcia, jak to miało miejsce dwadzieścia lat przedtem, doznał najgorszego w życiu upokorzenia.

Wyrwany z groźnych rąk ulicznego tłumu i wzięty pod ochronę legionistów rzymskich, otrzymał od nich pozwolenie wygłoszenia przemówienia w swojej obronie. Zaklinał się na wszystko, że jest prawowiernym Żydem mówiącym po hebrajsku (ściśle mówiąc: po aramejsku). Rozpaczliwie zabiegając o łaskę tłumu poniżył się do tego stopnia, że terrorystyczną akcję przeciwko „hellenistom”, z której nie miał powodu być dumnym, bez żadnych oporów moralnych wysuwał jako swoją zasługę i dowód lojalności wobec judaizmu. Opowiadając mianowi­cie dzieje swego nawrócenia, powiedział między innymi: „Ja jestem Żydem urodzonym w Tarsie w Cylicji, ale wychowałem się tu, w tym mieście, u stóp Gamaliela, wyćwiczony według prawdy w ojczystym Zakonie i jego miłośnik jako i wy wszyscy dziś jesteście. Drogę tę prześladowałem aż do karania śmiercią, wiążąc i wtrącając do więzienia mężów i niewiasty, jak mi tego i najwyższy kapłan jest świadkiem i wszyscy starsi, od których wziąwszy listy do braci, zdążałem do Damaszku, abym stamtąd uwięzionych przywiódł do Jeruza­lem dla wymierzenia kary” (22, 3-5).

W tym konflikcie, jak już wiemy, nie chodziło o taką czy inną postać chrześcijaństwa. Był to konflikt polityczny, dotyczący narodowego bytu Żydów, jakkolwiek z pozoru walka toczyła się jedynie o integralność judaizmu. Jerozo­limska sekta wyznawców Jezusa pod przewodem Jakuba, ze swoją dwudziesto­letnią historią podporządkowania się świątyni i teokracji kapłańskiej, siłą rzeczy musiała oczywiście solidaryzować się z opinią reszty żydowskiej społeczności i stąd surowość, z jaką potraktowała Pawła, gdy tylko zjawił się w Jerozolimie.

Trzeba wczuć się w położenie Pawła, żeby zrozumieć, dlaczego tak potulnie ugiął się przed żądaniami Jakuba i zdobył się na akt tak upokarzający. Ostrzegano go wprawdzie w Cezarei przed jerozolimczykami, jednakże to, czego zaznał, przerosło chyba najgorsze obawy. Wszędzie, gdzie tylko się pokazał, spotykał się z zajadłą wrogością i z oszczerstwami. Cała Jerozolima ziała w stosunku do jego osoby fanatyczną nienawiścią, podsycaną przez kapłanów. Jego bracia we wspólnej wierze, jakkolwiek nastąpiło z nimi pojednanie dzięki temu, że się pokajał, nie czuli się jakoś na siłach, by w tej najczarniejszej chwili jego życia stanąć po jego stronie i wesprzeć go moralnie; po prostu poznikali, jakby nie mieli odwagi się przyznać do niego. Czuł się więc w tych zmaganiach osamotniony, tak jak Jezus czuł się opuszczony przez uczniów w dniach swojej męki.

Relację o dalszych dramatycznych losach Pawła czyta się z zapartym tchem. Autor Dziejów Apostolskich, opisując te wydarzenia, rozwinął tu cały swój kunszt pisarski. Tok narracji, pełen werwy i dramatycznego napięcia, sprawia wrażenie, jakby to był skrócony scenopis do zaprojektowanego dramatu. Autor chyba świadomie dążył do uzyskania takiego dramaturgicznego efektu, a jako dowód może posłużyć to, że w tym lapidarnym przecież opowiadaniu aż siedem razy każe swoim bohaterom wygłaszać dosłownie przytoczone oracje, a w trzech wypadkach w ferworze narracyjnym przechodzi bezpośrednio na dialogi, co oczywiście przyczynia się do większego udramatyzowania akcji.

Paweł wygłosił przemówienie w obronie własnej ze schodów warowni Antonia, prowadzących wprost na dziedziniec świątyni. Józef Flawiusz opisał tę budowlę, a wykopaliska archeologiczne potwierdziły ścisłość jego informacji. Fortecą wraz ze znajdującym się tam pałacem królewskim rozbudował Herod Wielki i na cześć swego protektora Antoniusza nadał jej nazwę Antonia. Za czasów Jezusa i Pawła stacjonowała tam załoga rzymskiego wojska, mająca za zadanie utrzymanie porządku wśród licznych pielgrzymów tłoczących się ustawi­cznie na dziedzińcu świątyni. Z wysokości fortecznych murów strażnicy widzieli jak na dłoni, co się tam działo, toteż mogli szybko interweniować, gdy zaszła potrzeba uwolnienia Pawła z rąk rozsierdzonych Żydów.

Rzymianie zabrali Pawła do siebie, zakuli w łańcuchy i na wszelki wypadek chcieli go wybiczować. Gdy jednak dowiedzieli się, że mają do czynienia z obywatelem rzymskim, odstąpili od swego zamiaru. Niemniej nazajutrz postawili go przed Sanhedrynem, aby się usprawiedliwił przed własnymi rodaka­mi. Pewność siebie i odwaga, z jaką odpowiadał na oskarżenia, rozgniewała arcykapłana do tego stopnia, że kazał go spoliczkować. Wtedy padły z ust Pawła słynne, pełne pogardy zdania, w których nazwał arcykapłana „pobielaną ścianą”.

Wbrew wszelkim oczekiwaniom Paweł wyszedł z tej konfrontacji obronną ręką, górował bowiem nad zgromadzeniem swoich sędziów sprytem i bystrością umysłu. Szybko bowiem zorientował się, że Sanhedryn nie tworzy jednomyślne­go bloku, że dzieli się na dwa powaśnione ze sobą stronnictwa faryzeuszy i saduceuszy. Pierwsi, jak wiemy, wierzyli w zmartwychwstanie człowieka, drudzy natomiast uważali ten pogląd za herezję. W pewnej chwili Paweł zwrócił się przeciwko saduceuszom z oskarżeniem, że to oni go prześladują i podburzają lud przeciwko niemu, a to tylko dlatego, że jest faryzeuszem i wierzy w zmartwychwstanie. Tym zręcznym manewrem rozniecił antagonizm dzielący od dawien dawna oba stronnictwa i sprawił, że Sanhedryn nie mógł uzyskać jednomyślności w jego sprawie. Rozpętała się gwałtowna polemika na temat jego winy lub braku winy, a trybun rzymski, obawiając się, że ci skaczący sobie do oczu kłótnicy w swej zawziętości rozszarpią Pawła na strzępy, wyrwał go z tego ludzkiego tłoku i odprowadził z powrotem do warowni.

Znaleźli się jednak zagorzalcy, którzy ani myśleli skapitulować. Chcieli oni podstępem wymusić jeszcze jedno przesłuchanie Pawła i zamordować go wtedy, gdy będą prowadzić go do Sanhedrynu. O spisku dowiedział się jednak siostrzeniec Pawła i nie omieszkał ostrzec władze rzymskie. Trybun doszedł wobec tego do przekonania, że najbezpieczniej będzie odstawić więźnia natych­miast do dyspozycji samego namiestnika rezydującego w Cezarei.

Eskorta przeznaczona do ochrony Pawła liczyła czterystu pieszych i siedem­dziesięciu konnych żołnierzy. Ten niezwykle silny konwój jest bardzo wymow­ny, świadczy bowiem, jak nieubłaganie wrogi był stosunek jerozolimczyków do Pawła, jak wielkie groziło mu niebezpieczeństwo. Trybun rzymski, wyznaczając tak znaczną siłę zbrojną, musiał chyba wiedzieć, co robi, i zapewne nie bez powodu obawiał się odbicia więźnia przez fanatyczny motłoch Jerozolimy. Nawet już wtedy, kiedy Paweł siedział w więzieniu w Cezarei, arcykapłan i inni dostojnicy teokracji jerozolimskiej zjawili się przed obliczem namiestnika i powołując się na argumenty prawne, wygłoszone przez specjalnie najętego prawnika greckiego Tertullusa, usiłowali wymóc na nim, by skazał na śmierć znienawidzonego więźnia.

Po dwóch latach władzę objął nowy namiestnik Festus. Zajął się on natych­miast głośną już teraz sprawą Pawła, przesłuchał go i prosił nawet króla Agryppę, by wybadał więźnia i wypowiedział się, co o nim sądzi. Dramatyczna rozmowa odbyła się w obecności jego królewskiej małżonki Bereniki, sławnej z tego, że później stała się kochanką cesarza Tytusa. Wyjaśniając swoją naukę, Paweł czynił to z takim zapałem i siłą przekonania, że Agryppa, członek nastawiony raczej sceptycznie, zawołał ironicznie: „Niebawem namówisz mnie, żebym został chrześcijaninem”.

Mimo uporczywych starań Jerozolimy, namiestnik Festus nie mógł jakoś przekonać się o winie Pawła i w końcu, aby wybrnąć z kłopotliwego dylematu, stawił go przed wyborem: albo zgodzić się na ponowną rozprawę przed Sanhedrynem, albo skorzystać z prawa obywatela rzymskiego i apelować do cesarza.

Paweł wiedział, co go czeka w Jerozolimie, toteż bez namysłu wybrał tę drugą możliwość. Wsadzono go więc wraz z innymi więźniami na statek pod eskortą setnika rzymskiego. W Lystrze w Licji przesiedli się na inny statek, który miał popłynąć do Italii, po drodze jednak w pobliżu Krety natknął się na huragan i dryfując rozbił się na brzegu Malty. Dzięki przytomności umysłu Pawła załoga i więźniowie zdołali się uratować. Rozbitkowie spędzili trzy miesiące na gościn­nej wyspie. W tym czasie Paweł zyskał rozgłos jako lekarz-cudotwórca (między innymi uleczył ojca naczelnika wyspy), a pewnego razu okrzyknięty został przez wyspiarzy bogiem. Potem na innym statku wysłano więźniów do Rzymu.

W porcie Puteoli i na przedmieściu Rzymu Pawła powitała delegacja mieszkających tam rodaków. Władze rzymskie obeszły się z więźniem łagodnie.

Przez dwa lata, w oczekiwaniu na werdykt cesarza, pozwolono mu mieszkać w prywatnym domu pod strażą jednego tylko żołnierza. W tym czasie był bardzo czynny: przyjmował gości, wyłuszczał im swoją naukę i dyktował listy do braci chrześcijańskich.

Nie dowiadujemy się, jak mu się powiodło w tej ruchliwej akcji misyjnej. Wiemy tylko, że jeżeli chodzi o przywódców tamtejszej kolonii żydowskiej, to próby pozyskania ich skończyły się ostateczną przegraną. Nie pozostało mu wobec tego nic innego, jak rozstać się z nimi na zawsze, a czyniąc to, oznajmił im cierpko: „Niechże wam tedy będzie wiadomo, że do pogan posłane jest to zbawienie Boże, a oni słuchać będą”.

Na tych znamiennych słowach opowieść o życiu Pawła nagle się urywa; z niewiadomych przyczyn autor Dziejów Apostolskich milknie i kończy swoją relację.

ŻYCIE BYŁO SILNIEJSZE

Zacytowane słowa skierowane do Żydów gminy rzymskiej bynajmniej nie oznaczały, że dopiero w owej chwili nastąpił rozbrat z ortodoksyjnym judaiz­mem, a tym samym także z judeochrześcijańską sektą Jakuba, która z tym judaizmem była integralnie zrośnięta. Ten rozłam nastąpił daleko wcześniej, właściwie w chwili, kiedy Paweł rozpoczął swoją działalność misyjną w hellenis­tycznych miastach i miasteczkach. Działał tam oczywiście w zgoła odmiennych warunkach społecznych i kulturowych niż w Palestynie. Pewne doktryny i rygory, zakorzenione tradycyjnie w małym odciętym od świata kraju, stawały się wręcz nierealne, gdy próbowano je przeszczepić na grunt grecko-rzymskiej kultury i cywilizacji.

Jako ilustracja może tu służyć sprawa zakazu spożywania mięsa zwierząt złożonych w ofierze bożkom pogańskim. Paweł, jak to wiemy z jego listów i z Dziejów Apostolskich, nie egzekwował tego zakazu zbyt rygorystycznie, co ściągało na niego gromy nie tylko ze strony ortodoksyjnych Żydów, ale także chrześcijan Jerozolimy. On sam często podkreślał swoją wierność wobec judaiz­mu i jego przepisów rytualnych, toteż ta pobłażliwa postawa może wydawać nam się dziwna i niekonsekwentna. W rzeczywistości wszystko się wyjaśni, jeżeli powiemy, że znajdował się on w sytuacji przymusowej i przeforsowanie tego zakazu w ogóle nie leżało w jego możliwościach. Po prostu życie okazało się tu silniejsze niż wszelkiego rodzaju sztuczne, przeniesione z innych warunków ograniczenia. Należy chyba zapisać na dobro Pawła, że to rozumiał, że wykazał w tej sprawie elastyczność i zmysł praktyczny.

Trzeba bowiem wiedzieć, że w świątyniach pogańskich tak zwane ofiary całopalne należały do rzadkości. Przeważnie na pastwę płomieni oddawano jedynie tylko małą cząstkę zwierzęcia, resztę mięsiwa kapłani po zaspokojeniu swoich potrzeb sprzedawali obywatelom miasta. Byli oni w handlu mięsnym monopolistami i oczywiście dyktowali swoje ceny. Ubój prywatny był surowo zakazany, wyjątek czyniono czasami tylko dla Żydów, którym ze względów religijnych pozwalano uprawiać swój własny ubój rytualny.

Wyobraźmy sobie teraz położenie ówczesnej gospodyni chrześcijańskiej, kobiety należącej raczej do najuboższych warstw miasta. Gdyby nie mogła zaopatrywać się w mięso pochodzące z ofiar pogańskich i sprzedawane na legalnym rynku po cenach względnie dostępnych, byłaby zdana na to, by korzystać ze źródeł żydowskich lub czarnego rynku. Obie możliwości nie wchodziły jednak w rachubę. W pierwszym wypadku stawały na przeszkodzie pogłębiające się urazy i uprzedzenia między Żydami i wyznawcami Jezusa, a w drugim wypadku odstręczały ją wyśrubowane, spekulacyjne ceny. Tymcza­sem życie domagało się swoich praw i praktyczna niewiasta, chcąc nakarmić rodzinę, brała to, co było pod ręką, nie troszcząc się o zakazy.

Jeśli chodzi o Jerozolimę, to rzecz miała się całkiem inaczej. Tam raczej trudno było pogwałcić zakaz spożywania mięsa z ofiar pogańskich, ponieważ takiego mięsa właściwie nie było w handlu. Monopol miała bowiem świątynia, która podobnie jak świątynie pogańskie spalała na ołtarzu tylko małą cząstkę zwierzęcia ofiarnego, a resztę przeznaczała na zaspokojenie codziennych potrzeb miasta. Jerozolimczyk, prawowierny wyznawca judaizmu, nie był więc narażony na jakiekolwiek pod tym względem pokusy. Dopiero gdy znalazł się w innym kraju, spotykał się z sytuacją niejako odwróconą: z łatwością nabycia pogańskiego mięsa a pośród tej obfitości z rynkowym niedostatkiem mięsa koszer.

Sprawa komplikowała się dodatkowo, gdy na domiar dochodziły jeszcze względy towarzyskie. Piotrowi po prostu nie wypadało wymawiać się, gdy setnik rzymski Korneliusz, dopiero co pozyskany dla chrześcijaństwa, zaprosił go do wspólnego posiłku wraz ze swoją rodziną i domownikami. Wyznawcy Jezusa w Jerozolimie, którzy z tego powodu czynili apostołom gorzkie wymówki, dali tylko dowód parafiańskiej bigoterii. Również ich przywódca „brat Pański” Jakub, w sprawach judaizmu apodyktyczny rygorysta, nie zgadzał się na żadne ustępstwa, nie rozumiał, że Piotr i Barnaba, goszcząc w hellenistycznych domach Antiochii, nie mogli nie siadać do wspólnego stołu ze świeżo pozyskanymi wyznawcami, którzy w spożywaniu mięsa pochodzącego ze świątyń pogańskich nie widzieli nic zdrożnego i odmową czuliby się na pewno urażeni.

Mimo to, pod naciskiem emisariuszy Jakuba, obaj zaniechali tych kontaktów, z kolei narażając się na ostrą krytykę Pawła. W Liście do Galatów zarzuca im chwiejność i nieszczerość w postępowaniu. Oto jak opisuje ten przykry incy­dent: „Ale gdym ujrzał, że nie postępowali szczerze według prawdy Ewangelii, rzekłem do Piotra wobec wszystkich: Jeżeli ty, będąc Żydem, żyjesz zwyczajem pogan, a nie Żydów, jak możesz zmuszać pogan, by żyli obyczajem Żydów?’ (2,14). Niestety, Paweł nie zdradza nam, co na swoją obronę odpowiedział Piotr. Wiemy tylko, że od chwili tego zatargu drogi ich rozeszły się na zawsze. Nigdy nie doszło już do spotkania między nimi, ani w Antiochii, której Paweł wyraźnie unikał, ani nawet w Rzymie, o ile ze względu na niepewność posiadanych źródeł w ogóle można mówić o pobycie Piotra w tym mieście. Był to zapewne jeden z poważniejszych momentów rozłamu między żydowskimi i pogańskimi wy­znawcami Jezusa.

Paweł miał bardzo ciekawy stosunek do tego zagadnienia. W Pierwszym liście do Koryntian (10, 27-29) zalecał swoim żydowskim podopiecznym, by nie pytając swego sumienia, kupowali mięso, jakie znajdą w jatkach, a także, by jadali z poganami, gdy ich zaproszą do stołu. Dopiero gdyby im ktoś z braci żydowskich zwrócił uwagę, że mięso jest pogańskie, wtedy powinni się wstrzy­mać, ale nie ze względu na własne sumienie, lecz by nie gorszyć innych.

Gdyby ktoś sądził, że Paweł zalecał w tej sprawie wykrętny sposób postępo­wania, to na jego usprawiedliwienie należy tu przytoczyć inne zdanie z tegoż samego listu do Koryntian. Mianowicie czytamy tam: „Co się tyczy zatem pokarmów ofiarowanych bożkom pogańskim wiemy, że nie ma na świecie żadnego bożka, a istnieje tylko jeden Bóg” (8,4). A więc w jego mniemaniu całe to zagadnienie było bezprzedmiotowe, skoro coś takiego, jak mięso skażone pochodzeniem pogańskim, w ogóle nie istniało. Zalecał tylko, by zachowując w tej sprawie wolność sumienia, nie gorszyć tych współwyznawców religii Mojżeszowej, którzy nie byli jeszcze na tyle uświadomieni, by to zrozumieć.

Ten sam rozsądny pragmatyzm wobec wymagań życia, który sprawił, że Paweł dla dobra swojej misji wśród pogan odrzucił niektóre przepisy rytualne religii Mojżeszowej, określał także jego stosunek do pewnych aspektów pierwotnego chrześcijaństwa, jaki reprezentowała jerozolimska gmina Jakuba. Był to, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, stosunek w całym tego słowa znaczeniu rewizjonisty­czny.

Dotyczy to szczególnie ustroju tej gminy, opartego na zasadzie totalnej wspólnoty majątkowej. Wiemy z Dziejów Apostolskich, że jej przywódcy traktowali ten ustrój jako rzecz sakralną, stanowiącą integralną część nowej wiary. Najdrobniejsze nawet wykroczenie w tej mierze równało się ciężkiemu grzechowi przeciwko Duchowi Świętemu i dlatego Piotr ukarał nagłą śmiercią nieszczęsne małżeństwo neofitów, Ananiasza i Safirę.

Dowiedzieliśmy się poprzednio, że w związku z rygorystycznym przestrzeganiem nienaruszalności tego ustroju dochodziło wśród jerozolimskich wyznaw­ców Jezusa do poważnych konfliktów. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Tego rodzaju komuna mogła uchować się jedynie tylko w izolacji od pokus bieżącego życia, a więc w warunkach klasztornych. Ustrój wspólnoty majątkowej przetrwał dłuższy czas wśród esseńczyków, żydowskiej sekty anachoretów, która wybudo­wała sobie klasztor na skalnym, odludnym wybrzeżu Morza Martwego, w pobli­żu dzisiejszej miejscowości Qumran.

Pierwsi wyznawcy Jezusa w Jerozolimie byli nieliczną garstką ludzi bardzo ubogich, uzależnionych od jałmużny przesyłanej im przez współwyznawców zamożniejszych, mieszkających w miastach helleńskich. Jałmużnę taką zbierał i przywoził do Jerozolimy również Paweł. W tych warunkach utworzenie wspólnoty majątkowej było nie tylko pożądane, ale nawet konieczne życiowo. Chodziło o gospodarowanie tymi darami w taki sposób, aby wszyscy zostali obdzieleni sprawiedliwie.

Ubożsi członkowie gminy, których byt zawisł od jałmużny, oczywiście chwalili sobie taką wspólnotę. Gdy jednak liczba członków ze stu dwudziestu pomnożyła się, jak donosi autor Dziejów Apostolskich, do pięciu tysięcy, ramy ustroju nie wytrzymały tego naporu. Rozsadzała je infiltracja ludzi zamożniej­szych, takich jak Ananiasz i Safira, a przede wszystkim „hellenistów”, Żydów z diaspory, którzy wnosili do gminy powiew szerokiego świata i zaczyn buntu przeciwko zastanemu układowi stosunków. Wyżej wskazywaliśmy na wyraźne echa tych konfliktowych wydarzeń w tekście Dziejów Apostolskich.

Paweł był nie tylko ideologiem religijnym, ale także trzeźwym, praktycznym założycielem wielu ognisk chrześcijańskich. Jako „hellenista” urodzony w Tarsie znał na wylot stosunki społeczno-polityczne miast i miasteczek, gdzie panowała kultura grecka. Na pewno zdawał sobie sprawę, że ustrój wspólnoty majątkowej, który nawet w prowincjonalnej Jerozolimie tylko z trudnością opierał się falom napierającego życia, stałby się tam utopią i nawet poważną przeszkodą w rozwoju nowej wiary. Odstraszałby on tych prozelitów z warstw rzemieślniczych, kupieckich i urzędniczych, na których Pawłowi wyraźnie zależało. Byłoby niedorzecznością wymagać od tych dostatnich przedstawicieli stanu średniego, by wyrzekli się dorobku swojego życia, do którego przywykli od pokoleń.

Zresztą w tym wypadku Paweł kierował się nie tylko racjami praktycznego działania. Jego pochodzenie społeczne sprawiło, że do tej sprawy miał zasadni­czo inny stosunek, jak byśmy dzisiaj powiedzieli: stosunek klasowy. Wychował się bowiem w rodzinie zamożnej. Ojciec jego handlował w Cylicji materiałami tkanymi z koziej sierści, on sam nauczył się wyrobu namiotów. Dzięki zamożności ojca mógł jako młodzieniec udać się do Jerozolimy, aby kształcić się u stóp słynnego uczonego w Piśmie Gamaliela. Była to wyprawa na owe czasy kosztowna, nie każdy mógł sobie na nią pozwolić.

Zdaje się jednak, że po konwersji nie wiodło mu się już tak dobrze. Sądzić by można, biorąc pod uwagę dziwne jego milczenie na temat rodziny, że doszło wówczas do zerwania z ojcem, o którym wiemy, że był faryzeuszem, a więc prawdopodobnie także wyznawcą ortodoksyjnego judaizmu. Postępowanie syna musiało wydawać mu się niewybaczalnym odstępstwem od religii ojców. Przyznajemy, że są to tylko domysły, jest jednak rzeczą zastanawiającą, że Paweł, ów dawny zamożny młodzieniec, zdany był wyłącznie na pomoc swoich uczniów, na zbiórki urządzane przez nich w gminach chrześcijańskich.

W Liście do Filipian (4,12) pisze, że nauczył się zarówno znosić głód, jak i też opływać w dostatki. Wynika z tego wynurzenia, iż zasiłki, jak to zwykle bywa z dobrowolnymi zbiórkami, nie nadchodziły zbyt regularnie. Jednakże jego sytuacja materialna nie była chyba zła, skoro w tym samym liście Paweł, dziękując za zapomogę, zapewnia, że ma „wszystko... w obfitości” i że po otrzymaniu przesyłki jest dobrze „zaopatrzony” (4,18).

Pewne wskazówki, zapisane w relacji Dziejów Apostolskich, gdy im się przyjrzeć uważniej, przekonują nas o tym w sposób dość jednoznaczny. Na przykład z wyglądu Paweł na pewno nie przypominał ubogiego wędrowca. Wręcz przeciwnie, ubierać się musiał jak człowiek dobrze sytuowany, skoro rutynowany w wymuszaniu łapówek namiestnik Feliks spodziewał się od niego okupu za wypuszczenie z więzienia. I to takiego okupu, że warto mu było cierpliwie czekać dwa lata, aż więzień zrozumie, o co chodzi.

Sceptyk mógłby tu wtrącić uwagę, że historyjkę z okupem, podobnie jak wiele innych, należy może policzyć na karb płodnej fantazji autora Dziejów Apostol­skich, że Feliksowi ani w głowie był okup, bo takiego, jaki byłby wart jego zachodu, nie mógł spodziewać się od jakiegoś Żyda z dalekiej Azji. Należy raczej przypuszczać, że Paweł przesiedział w więzieniu tyle czasu, bo nikt nie miał ani głowy, ani ochoty ruszać tej drażliwej sprawy. A więc przyczyną zwłoki – rozumuje ów sceptyk – nie była perfidia przekupnego dostojnika, lecz przysło­wiowa indolencja biurokracji. Dopiero następny namiestnik, obejmując agendy swego poprzednika, zajął się Pawłem z nową energią.

Jakkolwiek sprawa się miała, na pewno można przyjąć, że Paweł, zgodnie z przyzwyczajeniem wyniesionym z domu, ubierał się dostatnio. Taki jego wizerunek zapewne przekazywała następnemu pokoleniu tradycja, i chyba ona właśnie zainspirowała autora Dziejów Apostolskich do stworzenia wersji o ła­pówkowych zakusach Feliksa.

Sądząc po wygodnym życiu, jakie Paweł urządził sobie w Rzymie, dochodzimy zresztą do przekonania, że nie był bynajmniej abnegatem. Tylko człowiek dysponujący większą gotówką mógł przez dwa lata dzierżawić na swój własny użytek dom prywatny, a nadto, jak to niektórzy bibliści przypuszczają, utrzymy­wać na swój koszt owego żołnierza, który był odkomenderowany do jego pilnowania. Paweł nie zasmakował losu niezliczonych, trzymanych w lochach więźniów, lecz należał do tych uprzywilejowanych, którzy mogli sobie na to pozwolić, by oczekiwać swego procesu, jak to mówią dziś prawnicy „z wolnej stopy”.

Paweł miał zupełnie inny stosunek do bogaczy, niż na przykład Jezus w ewangeliach. Mateusz, wkładając w usta Jezusa słynną sentencję, że „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wnijść do królestwa niebieskiego”, osądza sam fakt posiadania jako rzecz niemoralną. Tymczasem Paweł najwyraźniej godzi się z istnieniem bogaczy, nie potępia ich w czambuł, ale domaga się, aby biedniejszych braci wspierali jałmużną. „Teraz wasza obfitość niech wzbogaci ich niedostatek” – pisze w Drugim liście do Koryntian (8,14). A w Pierwszym liście do Tymoteusza czytamy: „Bogatym tego świata przekazuj, aby się nie pysznili, ani też nadziei swej nie pokładali w niepewnych bogactwach, ale w Bogu żywym (który użycza nam obficie wszystkiego do używania). Niechaj dobrze czynią stając się bogaczami dobrych uczynków. Niechaj szczerze innym dają i z nimi się dzielą...” (6,17-18). Jak z tego wynika, idea ubóstwa i wspólnoty majątkowej była Pawłowi zupełnie obca. Różnice majątkowe między ludźmi zakładał on jako rzecz naturalną i nieuniknioną, zalecał tylko łagodzić je dawaniem jałmużny i uległością wobec Boga.

Ta sama konformistyczna tendencja występuje u Pawła również w jego stosunku do władzy i państwa. Wiemy, z jaką dumą podkreślał, że jest obywatelem rzymskim od urodzenia, i chętnie korzystał z przywilejów, jakie z tego tytułu mu przysługiwały. Jednakże swój lojalizm posunął tak daleko, że zakrawało to już na postawę serwilistycznej uległości. Wypływało to na pewno z jego znanego nam już pragmatyzmu. Trzeba zresztą pamiętać, że swoje dezyderaty dotyczące państwa i władzy sformułował w liście skierowanym do współwyznawców mieszkających w Rzymie. Nie będzie więc chyba od rzeczy, jeżeli postawimy tu tezę, że nakłaniając ich w tak krańcowy sposób do wiernopoddańczego legalizmu miał na celu także przeciwstawienie się oszczer­czej propagandzie, jakoby chrześcijanie byli wrogami imperium rzymskiego, a tym samym uchronienie ich od prześladowań.

Oto co czytamy w Liście do Rzymian: „Każdy niechaj będzie poddany władzom wyższym. Nie masz bowiem władzy jeno od Boga, a te, które są, od Boga są ustanowione. Przeto kto sprzeciwia się władzy, sprzeciwia się postano­wieniu Bożemu. A kto się sprzeciwia, sam na siebie ściąga potępienie...” (13)

Według Pawła, nie tylko każda władza, bez względu na to, jaka jest, pochodzi od Boga, ale nawet poborcy podatkowi jako przedstawiciele tej władzy są sługami bożymi. „Dlatego też i podatki płacicie – pisze Paweł – bo przełożeni są sługami bożymi pilnującymi swej służby” (13, 6-7).

Ignacy Radliński, autor książki Dzieje jednego z Synów Bożych, pod wraże­niem takiego stanowiska pisze, że „trudno nie zadrżeć, czego na podstawie zawartych w nim poglądów nie dokonano w przeciągu dwu tysięcy lat”. Identyczną opinię, tyle tylko, że w sposób konkretniejszy, wypowiada ks. Mieczysław Żywczyński. W artykule Poglądy społeczne Pawła („Kierunki” z 26 I 1975) stwierdza on bez obsłonek: „Wyzyskiwano te poglądy dla tłumienia prądów wolnościowych i dla ujarzmienia upośledzonych mas ludzkich”.

Ta sama postawa cechuje Pawła w jego poglądach na niewolnictwo. Podobnie jak władza i państwo, również i ustrój istniejący w tym państwie pochodzi od Boga. A niewolnictwo było jednym z filarów tego ustroju. W Pierwszym liście do Koryntian Paweł tak oto poucza swoich uczniów: „Każdy niech trwa w tym stanie, w jakim powołany był” (7,20), a w Liście do Efezjan wręcz nakazuje tym, którzy byli niewolnikami: „Słudzy, bądźcie posłuszni panom ziemskim z bojaźnią i lękiem...” (6,5).

Jako komentarz wyjęty z życia może tu posłużyć historia niewolnika Onezyma. Uciekł on od swego właściciela Filemona, przyjął wiarę chrześcijańską i przyłączył się do otoczenia Pawła. Apostoł przylgnął do niego sercem, nie chciał jednak dysponować jego losem, ponieważ uważał, że należy szanować cudzą własność. Odsyła go więc do Filemona, iżby on sam zadecydował, co z nim zrobić. Jednakże stara się na niego i jego małżonkę wpłynąć, aby swemu niewolnikowi nie tylko puścili płazem ucieczkę, ale nawet odesłali go z powro­tem jako człowieka wyzwolonego. Z niepokoju przebijającego z treści listu można wyczuć, że Paweł sam rozumiał, jak ryzykowne jest jego postępowanie. Ucieczka niewolnika należała wówczas do najcięższych przestępstw i karana była nawet śmiercią. Miał jednak prawo żywić nadzieję, że jego prośba nie zostanie zlekceważona, jako że Filemon był żarliwym, oddanym mu prozelitą chrześcijańskim.

Wynika z tego, że Paweł wprawdzie nawołuje, aby obchodzić się łagodnie z niewolnikami, gdyż wobec Boga mają oni według niego równe prawa z ludźmi wolnymi, to jednak aprobuje wyraźnie instytucję niewolnictwa. Trudno oczy­wiście dociec, co złożyło się na taką, a nie inną postawę. Przede wszystkim z racji swojej przynależności do określonego stanu społecznego Paweł, przyzwyczajony od dzieciństwa do obecności niewolników, uważał ich za normalny atrybut życia, nad którym nie ma co się zastanawiać. Myśl, że można by instytucję niewolnic­twa zlikwidować, na pewno wydawałaby się mu dziwaczna, nawet niedorzeczna. A gdyby nawet taka światoburcza myśl przyszła mu do głowy, to prawdopodob­nie jako człowiek trzymający się ziemi spostrzegłby od razu, co by go mogło spotkać. Stałoby się to, czego przecież za wszelką cenę pragnął uniknąć: zadarłby z władzami rzymskimi, które podenerwowane licznymi rebeliami niewolników były specjalnie na te sprawy uczulone.

W fazie rozwoju dziejowego, kiedy struktura ekonomiczna świata miała jako główną bazę rozbudowany system pracy niewolniczej, nie sposób wyobrazić sobie, by Paweł mógł zająć stanowisko inne. Dążył on jedynie do tego, aby w jakiś sposób złagodzić los tych nieszczęśników i uważał, że w imię miłości bliźniego jest to przede wszystkim obowiązkiem braci chrześcijańskich.

Solidaryzując się tak ostentacyjnie z potęgą państwa rzymskiego i z jego ustrojem opartym na niewolnictwie Paweł wprawdzie ułatwił chrześcijaństwu jego dziejowy pochód ku ostatecznemu triumfowi jako religii państwowej, równocześnie jednak oddalił się od nauki Jezusa i jego uczniów, od tego wszystkiego, co immanentnie było w niej protestem przeciwko niesprawiedli­wościom życia. Poszedł, jak wyraził się już cytowany ks. Żywczyński, pod każdym względem mocno na prawo. Społeczne ostrze chrześcijaństwa zostało stępione.

Nic dziwnego, iż niektórzy bibliści uważają, że w porównaniu z Jezusem Paweł był nowym fenomenem, że z jego pojawieniem się chrześcijaństwo rozpoczęło zupełnie inny okres swego rozwoju. Protestancki teolog i głośny biblista niemiecki Heinz Zahrnt, autor świetnej książki Jezus historyczny powiedział, że „historycznego Jezusa dzieli od Zbawiciela Kościoła taka przepaść, że niepo­dobna dopatrzeć się jakichś wspólnych cech w tych dwóch postaciach”.

Jako uzupełnienie tego obrazu warto tu jeszcze przytoczyć to, co na ten temat pisze katolicki biblista Jean Steinmann, autor monografii Paweł z Tarsu. „Jak różny jest [Paweł] od swego Mistrza! Jezus mówił po aramejsku, Paweł po grecku. Jezus był człowiekiem przyrody i pól, Paweł to człowiek miejski. Jezus całym sercem był przywiązany do Galilei, Paweł był kosmopolitą. Jezus był nieufny wobec intelektualistów i rabinów, Paweł jest rabinem”.

PAWEŁ W TRZECIM NIEBIE

Nie leży w naszym zamiarze przedstawianie tu biografii Pawła. Chcielibyśmy jednak zwrócić uwagę na niektóre szczegóły jego żywota, aby uzyskać jakiś pełniejszy rysunek psychologiczny jego osobowości. Są w tym żywocie nie wyjaśnione zagadki i rzeczy sporne, a do tych kontrowersji należy także kwestia genezy jego dwóch imion.

Jako Żyd otrzymał on hebrajskie imię Szaul, spolszczone na Szaweł. Tym imieniem niewątpliwie posługiwał się wówczas, gdy przebywał w ośrodkach żydowskich, a więc także w Jerozolimie jako młody uczeń Gamaliela i później jako osławiony prześladowca „hellenistów”.

Jeżeli chodzi o jego drugie imię Paulos – po łacinie Paulus, po polsku Paweł – opinie biblistów są podzielone. Niektórzy z nich, powołując się na to, że „paulos” znaczy po grecku „mały”, przypuszczają, że było to właściwie żartobliwe przezwisko, nadane przez przyjaciół dla podkreślenia niskiego wzrostu Pawła. Natomiast niemiecki biblista Dibelius, mając na uwadze zmysł praktyczny Pawła, doszedł do przekonania, że przybrał on to imię dopiero po swoim nawróceniu, gdy uświadomił sobie, że jako obywatel rzymski Paulus znajdzie łatwiejszy posłuch u pogan niż jako Żyd Szaul.

Jednakże według najstarszej tradycji Szaweł jakoby miał przybrać sobie przydomek Paulus na cześć prokonsula Cypru Sergiusza Paulusa, którego nawrócił na chrześcijaństwo. Wersję tę przekazali nam Orygenes, Hieronim i Augustyn, mimo że autor Dziejów Apostolskich, który jedyny to nawrócenie opisuje, nie czyni na temat tego przydomka żadnej wzmianki. Była to więc zapewne jedna z tych później powstałych legend, które miały na celu przypom­nienie zasług Pawła.

Zupełnie inaczej spojrzał na tę kontrowersyjną sprawę znakomity biblista katolicki ks. Eugeniusz Dąbrowski. Zwrócił on uwagę na to, o czym wielu uczestników dyskusji zapomniało, że mianowicie wśród Żydów diaspory, posia­dających obywatelstwo rzymskie, zakorzenił się snobistyczny zwyczaj przybiera­nia sobie i nadawania synom przydomków grecko-rzymskich. Przeto jest rzeczą raczej pewną, że Paweł jako syn zamożnego Żyda, posiadającego obywatelstwo rzymskie, nosił obok swego imienia hebrajskiego także przydomek rzymski.

Wydaje się, że całą tę kontuzję zawinił sam Paweł: manewrował on przypusz­czalnie swoimi dwoma imionami tak jak dyktowała mu każdorazowo koniunktu­ra i sytuacja życiowa. W Jerozolimie i w gminach żydowskich diaspory był Szaulem, natomiast w środowiskach grecko-rzymskich występował jako Paulos lub Paulus.

Nie mniejszą łamigłówkę dla historyków przedstawia sprawa zewnętrznego wyglądu Pawła. Autor Dziejów Apostolskich jakoś dziwnie poskąpił nam jakichkolwiek wiadomości na ten temat, toteż jesteśmy tu wyłącznie skazani na przekazy późniejszej daty. Jedyny bowiem opis jego wyglądu, jaki zachował się do naszych czasów, pochodzi dopiero z II wieku i zawarty jest w słynnym apokryfie Dzieje Pawła. Anonimowy autor tego opowiadania donosi nam, że Paweł był małego wzrostu i prawie całkowicie łysy, że miał krzywe nogi, krzaczaste brwi i wydatny, zakrzywiony nos.

Apokryf z racji swego fikcyjnego charakteru trudno oczywiście brać poważnie jako źródło historyczne. Tu jednak sprawa ma się nieco inaczej, bo dziełko zostało napisane w Cylicji, a więc w kraju rodzinnym Pawła, tam gdzie długo jeszcze zachowano go w pamięci takim, jaki był w rzeczywistości. W historii bywa raczej tak, że wygląd zewnętrzny bohaterów w podaniach pokoleń ulega stopniowemu wyidealizowaniu. Jeżeli zatem wbrew owej tendencji dokument z Cylicji przekazał nam tak nieatrakcyjny portret Pawła, możemy spokojnie przyjąć, że jest on wiarygodny. Prawda okazała się tu na pewien czas silniejsza niż sublimujące działanie legendy.

Powiedzieliśmy rozmyślnie: „na pewien czas”, bo ikonografia, jakby nie­świadoma tego realistycznego przekazu, poszła od razu w kierunku portretów imaginacyjnych. Były to już tylko stereotypy przedstawiające apostoła jako hieratyczną postać dostojnego męża, z brodatym obliczem zamyślonego filozofa. Najstarszy konterfekt w tym konwencjonalnym stylu widnieje na medalionie odnalezionym w katakumbach św. Domitielli i pochodzi z wieku drugiego. Inne, jeszcze późniejsze, odkryto dość liczne na sarkofagach i freskach katakumb rzymskich, przede wszystkim zaś w sztuce mozaikowej.

Z fizycznym wyglądem Pawła wiąże się jakaś zagadkowa choroba, która go całe życie gnębiła. Z Listu do Galatów wynika, że wystawiała ona jego uczniów i towarzyszy na ciężką próbę, budząc swoimi objawami odrazę. Paweł doskonale był świadom tego i wyrażał im wdzięczność, że nie wzgardzili nim i go nie odstąpili (4,13).

Opisuje on swoją chorobę w tak zawoalowany sposób, że właściwie trudno dociec, na czym ona polegała. Naukowcy, którzy próbowali postawić jakąś diagnozę, obracali się w błędnym kole domysłów i nie mogli swoich stanowisk uzgodnić. W ogniu polemiki padały sugestie, że była to jakaś choroba oczu, malaria lub epilepsja. Wszelako, jak dotąd, zdaje się przeważać opinia, że chodzi tu o epilepsję. Wiadomo, że na tę dolegliwość cierpieli niektórzy genialni ludzie, między innymi Cezar, Mahomet i Napoleon. Nie przeszkadzało im to wybić się ponad przeciętność, przeciwnie, istnieje teoria, która dowodzi, że właśnie tej chorobie zawdzięczali oni swoją wielkość. Jeżeli więc Paweł również chorował na epilepsję, nie przynosi mu to żadnej ujmy, natomiast nam pomaga lepiej zrozumieć bardzo złożoną strukturę jego psychiki. Nie jest bowiem wykluczone, że właśnie epilepsja była źródłem głęboko działającego w nim fermentu twórczego, który przyczynił się do tego, że stał się on współzałożycielem jednej z wielkich religii w dziejach ludzkości.

Niestety, podstawa, na której opiera się hipoteza o epilepsji, nie jest zbyt solidna, bo składa się tylko z jednego zdania, zawartego w Drugim liście do Koryntian (12,7). Paweł skarży się tam, że wysłannik szatana wbija mu klin w ciało i okłada pięściami. To intymne wynurzenie, tak przecież w swej relacji skąpe i w dodatku zaszyfrowane w metaforycznym obrazie, naprowadza nas jednak na myśl, że w gruncie rzeczy może chodzić tu o dramatyczne tortury, jakich doznają zazwyczaj chorzy w czasie ataku epilepsji.

Ciekawą rzeczą jest jeszcze to, co między innymi również cytowany przez nas Steinmann podkreślił w swojej monografii, mianowicie, że Paweł najwidoczniej zdawał sobie sprawę z tego, iż między jego chorobą a ekstatycznymi objawienia­mi, jakich niekiedy doznawał w życiu, istnieje ścisły stosunek przyczynowy (Por.II Kor. 12,7-9).

O tych niesamowitych przeżyciach mówi wprawdzie tak jakby dotyczyły one jakiejś trzeciej osoby, z kontekstu wynika jednak jasno, że miał na myśli siebie samego. Opowiada więc swoim braciom w Koryncie, że kiedyś został porwany do „trzeciego nieba”, że jednak nie jest pewny, czy było to porwanie cielesne czy duchowe. Właściwie więc przyznaje, że nie wie, czy został naprawdę porwany fizycznie, czy też były to wywołane maligną urojenia.

Paweł, jak wiemy, był na ogół człowiekiem praktycznym i trzeźwym, toteż mistyczna wizja, jakiej naraz doznał, jest dla nas pewnego rodzaju zaskocze­niem. Zapytujemy ze zdumieniem, skąd nagle wzięło się u niego to niezgodne z jego usposobieniem przeżycie. I dochodzimy do przekonania, iż zagrały tu drzemiące w nim starozakonne reminiscencje, bo przecież według legendy prorocy Enoch, Eliasz, Ezdrasz i Jeremiasz zostali żywcem porwani do nieba. A co do ezoterycznie brzmiącego określenia „trzecie niebo”, stanowczo obcego chrześcijaństwu i dlatego nader niezwykłego w wyznaniach jednego z głównych jego krzewicieli, to wiadomo, skąd ono pochodzi. Wyjaśnienie znajdujemy w dwóch żydowskich apokryfach, mianowicie w Testamencie dwunastu patriar­chów i w Księdze Enocha. Autorzy tych pism pouczają nas, że niebo składa się z siedmiu stopni i że trzecie niebo, dokąd został porwany Paweł, jest siedzibą raju.

PEŁEN PRZECIWIEŃSTW I PARADOKSALNYCH NASTROJÓW

Zauważyliśmy już przy innej okazji, jak uderzająco awanturniczy i pełen gwałtownych spięć był żywot Pawła. Gdziekolwiek się pojawiał, tam wybuchały z reguły groźne dla niego rozruchy i kontrowersje.

Zdawałoby się, że przyczyny tego zjawiska są niewątpliwe: Żydzi reagowali tak gwałtownie, bo uważali Pawła za niebezpiecznego heretyka i renegata, który zdradził judaizm. Są jednak bibliści (np. Powell Davies), którym to proste wyjaśnienie nie przemawia do przekonania. Ich zdaniem nie uwzględnia ono atmosfery tolerancji, jaka wówczas panowała w środowiskach żydowskich na emigracji. Składały się one przecież z tak zwanych „hellenistów”, znanych z liberalizmu w sprawach religijnych. W synagogach ich nie było kapłanów, każdy mógł wystąpić i przemawiać do zgromadzonych. Był to okres, kiedy Żydzi ogromnie się rozdyskutowali, kiedy myśl judaistyczna przeżywała głęboki ferment. W dodatku na emigracji mieli liczebną przewagę faryzeusze, w pewnym stopniu zbliżeni w wierzeniach do chrześcijan. W tych warunkach Paweł, podobnie zresztą jak wielu innych wędrownych „uczonych w Piśmie”, nie powinien był zaznawać specjalnych przykrości.

Jeżeli więc więziono go, biczowano, kamienowano i grożono jego życiu tak, że musiał się ratować ucieczką, to chyba przyczyną tej ostrej reakcji nie mógł być sam fakt, że głosił nowinę o Zbawicielu i Królestwie Bożym na ziemi. Źródło tych konfliktów musiało tkwić w nim samym, w jego usposobieniu. Było w jego charakterze na pewno coś wyzywającego i apodyktycznego, co wytwarzało naokoło jego osoby atmosferę niepokoju i wrzenia. Jakoż w Dziejach Apostol­skich mamy pewne dane, które pośrednio świadczą, iż tak istotnie było.

Tak więc zastanawiającą rzeczą jest to, że w Lystrze podburzony tłum żydowski wyładował swoją wściekłość jedynie i wyłącznie na Pawle, że tylko jego usiłował ukamienować, natomiast Barnabę, jego nieodłącznego towarzysza podróży i równie żarliwego wyznawcę Jezusa Chrystusa, pozostawił w spokoju. W Koryncie wytworzyła się identyczna sytuacja: tamtejsi Żydzi zawlekli przed trybunał pro konsula Gallio samego tylko Pawła, ignorując pozostałych wyznaw­ców Jezusa. Wszelako najdrastyczniej przejawiła się ta specjalna wrogość wobec Pawła w Berei. Żydzi tego miasta wszczęli uliczne rozruchy przeciwko niemu. Wówczas towarzysze podróży Pawła, Sylas i Tymoteusz, chcąc go ocalić przed gniewem tłumów, wyprawili go szybko z miasta i kazali mu iść ku morzu. Oni jednak nie ruszyli się z miejsca, z czego wynika, że sami, chociaż tak jak Paweł byli chrześcijanami, nie czuli się zagrożeni.

Właściwie nie powinno to nas dziwić, poznaliśmy bowiem niektóre epizody życiorysu Pawła i wiemy, do czego był zdolny, z jaką nieubłaganą bezwzględnoś­cią i fanatyzmem prześladował chrześcijan. Wiemy też, że on głównie miał na sumieniu śmierć męczeńską diakona Szczepana. Po przejściu na stronę wyznaw­ców Jezusa, niewiele chyba pod tym względem się zmienił. O jego szorstkości świadczą takie przykre incydenty, jak zatargi i zerwanie stosunków z Janem Markiem, z łagodnym Barnabą i poczciwym Piotrem, no i podjudzanie współ­wyznawców efeskich do niechlubnego palenia na stosie pism pogańskich.

Obraz ten, oparty na Dziejach Apostolskich, uzupełniają listy, w których Paweł maluje swój duchowy autoportret. Są to impulsywne, szczere wynurzenia człowieka, opętanego pasją swego posłannictwa. Czytając te listy, widzimy w wyobraźni ich autora: drobnego, ruchliwego, nieurodziwego Żyda o niespo­kojnej inteligencji, wiecznie miotającego się między skrajnymi antypodami uczuć. Ks. Eugeniusz Dąbrowski w swoich Dziejach Pawła z Tarsu tak oto go charakteryzuje: „Była to natura pełna przeciwieństw i wręcz paradoksalnych nastrojów. Psychiczna depresja łączy się u niego z niezwykłą odwagą, pokora z dumą, wyniosłość i gryząca ironia wobec przeciwnika z matczyną niemal serdecznością w stosunku do swych wiernych”.

Jednakże ocena katolickiego biblisty wydaje się nazbyt łagodna, gdyż Paweł w stosunku do swoich przeciwników nie tylko okazywał „wyniosłość i gryzącą ironię”. Potrafił bowiem w polemice z nimi wybuchać gwałtownym gniewem i w narzucaniu swego zdania ujawnić wręcz szokujący fanatyzm. W Drugim liście do Koryntian piętnował ich jako fałszywych proroków i przy­równywał do szatana, który przybiera postać anioła światłości” (11, 13-15). W innym wersecie tegoż listu tak oto się odgraża: „Zapowiedziałem już i zapowiadam, że gdy się zjawię, choć teraz jestem nieobecny, tym którzy przedtem zgrzeszyli i wszystkim innym, gdy przybędę powtórnie, nie przepusz­czę” (13,2). Szczytowy punkt osiąga ów ekstremizm w Liście do Galatów, gdzie Paweł w ten sposób gromi swoich braci w wierze, których poglądy mu nie odpowiadały: „Ale choćbyśmy i my, albo nawet anioł z nieba głosił wam coś ponadto, cośmy wam głosili – niech będzie przeklęty. Jakom powiedział przedtem, tak i teraz mówię: Gdyby wam ktokolwiek głosił Ewangelię inną od tej, którąście otrzymali – niech będzie przeklęty” (1,8-9).

Można natomiast zgodzić się z ks. Dąbrowskim, gdy pisze, że w stosunku do braci, którzy byli mu wierni, a więc posłuszni, Paweł odnosił się „z matczyną serdecznością”. W samej rzeczy, w Dziejach Apostolskich znajdziemy parę chwytających za serce scen pożegnania, świadczących o tym, jak miłowany był w najbliższym gronie swoich uczniów i towarzyszy.

Przypomina się tu przede wszystkim scena pożegnania w Milecie, dokąd przybyli wierni z Efezu, aby Pawła udającego się do Jerozolimy odprowadzić na okręt. „A wszyscy wybuchli płaczem wielkim – czytamy – i rzucając się Pawłowi na szyję, całowali go. Najbardziej zasmuciły ich słowa, które wypowiedział, że już więcej oblicza jego oglądać nie będą” (Dz.Ap.20 37-38). Powtórzyło się to później w Tyrze i Cezarei, gdzie wierni wraz z niewiastami i dziećmi z płaczem żegnali apostoła, jakby przeczuwając, co spotka go w Jerozolimie.

W Pierwszym liście do Koryntian Paweł dał dowód, że na tę miłość zasługiwał, skoro on sam po brzegi był wypełniony czystym żywiołem miłości. Bowiem tylko człowiek, który wiedział, co to jest miłość, mógł zdobyć się na tak porywający, tak strzelisty hymn pochwalny na jej cześć, jeden z najpiękniejszych, jakie wydała literatura światowa. Wersety te są na ogół znane, przytaczamy je tu jednak, aby ich żarem przepełnione, natchnione, muzyczne frazy jeszcze raz zabrzmiały nam w uszach:

„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź dźwięcząca albo cymbał brzmiący. I gdybym miał dar proroctwa, znał wszystkie tajemnice i posiadł wszelką wiedzę, a wiarą miałbym taką, iżbym przenosił góry, a miłości bym nie miał, niczym nie jestem. I gdybym na żywienie ubogich rozdał wszystką majętność swoją, a ciało swoje wydał na spalenie, a miłości bym nie miał, nic mi nie pomoże.

Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie działa obłudnie, nie nadyma się, nie łaknie czci, nie szuka swego, nie wpada w gniew, nie pamięta urazy, nie cieszy się z niesprawiedliwości, ale współweseli się z prawdy. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko wytrzyma. Miłość nigdy nie ustaje, chociaż proroctwa się skończą, choć zniknie dar języków, choć przeminie wiedza” (13,1-8).

ZMYŚLENIE I PRAWDA

Podczas omawiania treści Dziejów Apostolskich poddaliśmy niektóre frag­menty rozumowej analizie i doszliśmy do przekonania, że trudno uznać je za historycznie prawdziwe. Zadajemy sobie wobec tego pytanie, jak ustosunkować się do całości tego dzieła, czy można je traktować na serio jako autentyczne źródło wiedzy o wczesnym chrześcijaństwie. Zdania biblistów są pod tym względem krańcowo odmienne: od uznania bez zastrzeżeń jego wiarygodności aż do takich niczym nie skrępowanych poglądów reprezentowanych przez znanego protestanckiego biblistę Marcina Dibeliusa, który określił Dzieje Apostolskie jako zbiór krótkich nowel.

Dzieło to powstało, należy pamiętać, parędziesiąt lat po śmierci Pawła, a więc kiedy wymarło już pokolenie naocznych świadków. Autor widać nie miał dostępu do źródłowych informacji i nawet nie znał listów Pawła. Był więc zmuszony korzystać z ustnych przekazów, jakie krążyły wśród ludzi. Owa tradycja, mocno zaprawiona folklorem, legendami i lokalnymi wierzeniami,. wyrosła jednak z konkretnego historycznego podłoża. W Efezie na pewno wybuchły jakieś rozruchy, ale fantazja ludowa przeinaczyła ich charakter i rozmiary, aby pokazać, jak silne i wszechobejmujące było już wówczas chrześcijaństwo, a tym samym postawić na chlubnym piedestale Pawła.

Autor Dziejów Apostolskich z zadziwiającą łatwowiernością brał za dobrą monetę wszystkie te zasłyszane historyjki i bezkrytycznie włączał je do swojej relacji. W ten sposób dostał się do tekstu na przykład moralnie dwuznaczny incydent uśmiercenia Ananiasza i Safiry, a także fakty nieustannego wtrącania się aniołów i złych duchów do spraw ludzkich.

Poczet cudów jest dosyć pokaźny, od częstych cudownych uleczeń do wskrzeszania umarłych. Mamy nawet jeden wypadek lewitacji, gdy duch przeno­si apostoła Filipa z miasta do miasta. Tego rodzaju nadprzyrodzonych wydarzeń naliczyliśmy w Dziejach Apostolskich aż dwadzieścia dwa.

Powstaje pytanie, czy autor rzeczywiście był tak łatwowierny. Może w ogóle nie było jego zamiarem napisanie dzieła historycznego, lecz po prostu wiernie zarejestrował to, co za jego czasów opowiadano sobie o Piotrze i Pawle? Inaczej mówiąc, świadomie skompilował dzieło o hagiograficznym i dydaktycznym charakterze dla zbudowania wiernych, wśród których większość to byli ludzie prości, szczególnie podatni na uroki fantastycznych opowieści.

Przyznać trzeba, że ta ostatnia teza ma jedynie charakter hipotetyczny i nie jest na ogół brana na serio. Natomiast przyjmuje się, że autor Dziejów Apostolskich był przeświadczony, iż opisuje wydarzenia prawdziwe. Ale wów­czas trzeba było jakoś rozgrzeszyć go z tych wszystkich nieprawdopodobieństw, które podrywają zaufanie dzisiejszego czytelnika do jego pisarstwa. Apologeci jego powiadają, że w ówczesnych czasach dziejopisarstwo było raczej sztuką niż nauką i trudno mieć pretensję do autora, iż nie wyprzedził swojej epoki. Przykładanie do niego skali dezyderatów współczesnej historiografii naukowej byłoby w ich mniemaniu grubym anachronizmem.

Z argumentacją tego rodzaju spotykamy się często, ale kryje się w niej zasadnicze nieporozumienie. Bo przecież nie w tym rzecz, co myślał i w co wierzył autor subiektywnie i jaką miał koncepcję historii. Owszem, są to oczy­wiście rzeczy interesujące, ale nam, czytelnikom jego dzieła, nie o to chodzi. Nas interesuje tylko odpowiedź na konkretne pytanie, do jakiego stopnia można mu wierzyć jako historykowi, o ile to, co opowiada, jest obiektywnie historyczną prawdą.

W dodatku wspomniana argumentacja wydaje się wychodzić z mylnego rozeznania przeszłości. Przecież właśnie Grecy byli odkrywcami racjonalistycznie pojętej historii. Taki na przykład twórca historiografii pragmatycznej Tukidydes już mniej więcej pięćset lat przed ukazaniem się Dziejów Apostol­skich wyeliminował z opisanego przez siebie przebiegu wydarzeń historycz­nych wszelkie interwencje nadprzyrodzonych czynników, uważając, iż wszys­tko, co dzieje się w realnym świecie, jest wyłącznie wypadkową działań ludzkich.

Dzieje Apostolskie napisane były w języku greckim, przeto należą do tego samego kręgu wielkiej kultury, co autor Historii wojny peloponeskiej. A jednak nie można powiedzieć, że jako dzieło historyczne reprezentują one swoją epokę. Przeciwnie, gdy się zestawi ich naszpikowany cudami i nieprawdopodobieństwami tok narracji ze zdumiewająco światłymi osiągnięciami intelektualnymi histo­ryków greckich, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że w rozwoju pisarstwa historycznego Dzieje Apostolskie stanowiły do pewnego stopnia oczywisty regres.

Autor, jak zwróciliśmy już uwagę, niejednokrotnie wyolbrzymiał bądź też nawet przeinaczał opisywane przez siebie wydarzenia historyczne, inne znowu, przekształcone przez fantazję ludową, biernie tylko rejestrował. Przeanalizowa­na przez nas sprawa rozruchów efeskich może służyć jako typowy przykład tego zjawiska.

Jest jednak w Dziejach Apostolskich inny jeszcze epizod, który w podobny sposób pozwala nam prześledzić metodę pisarską autora. Mamy tu na myśli sławetną mowę wygłoszoną przez Pawła przed areopagiem ateńskim. Stwierdza­jąc, że w jednej ze świątyń natknął się na ołtarz z dedykacją „Nieznanemu Bogu”, apostoł wskazał na ten napis jako dowód, że Grecy i chrześcijanie w gruncie rzeczy czczą jednego i tego samego Boga, że przeto łączy ich monoteizm. Otóż prawdą jest, że takie ołtarze istotnie istniały w wielu świąty­niach Grecji, między innymi w Olimpii i w Atenach. Stwierdza to wielu pisarzy greckich, jak np. Pauzaniasz, Diogenes Laertios i Filostrat. Jednakże wszyscy podają ten napis w liczbie mnogiej: „Nieznanym bogom” („agnostis theois”). Ich wersję potwierdziły wykopaliska archeologiczne, przeprowadzone pod koniec XIX wieku w Atenach i w Pergamonie. Znaleziono tam rzeczywiście tego rodzaju tablice dedykacyjne, wprawdzie w pogruchotanych szczątkach, ale na tyle jeszcze kompletne, że można było odczytać, iż mowa jest tam o bogach, a nie o bogu. Sens tych dedykacji jest jasny: Grecy pragnęli w ten sposób zabezpieczyć się w razie, gdyby okazało się, iż istnieją jeszcze inni bogowie, których imienia nie poznali.

A więc napisy nie miały nic wspólnego z monoteizmem. Kogo należy winić za to, że tego rodzaju nieprawdziwa wersja w ogóle powstała? Ks. Dąbrowski wskazuje na samego Pawła: „Wydaje się – pisze w swej monografii – że św. Paweł niekoniecznie widział ołtarz z napisem w liczbie pojedynczej, ale że użył zwrotu, który szczególnie odpowiadał jego myśli”. Inaczej mówiąc, według niego Paweł świadomie zmienił w napisie liczbę mnogą na liczbę pojedynczą, aby osiągnąć zamierzony efekt oratorski i propagandowy.

Czy werdykt znakomitego biblisty jest słuszny? Wydaje się, że z rozmaitych względów wypada odpowiedzieć na to pytanie negatywnie. Paweł, nie należy zapominać, przemawiał w Atenach do Ateńczyków, a więc tam, gdzie powszech­nie znano właściwe brzmienie dedykacyjnego napisu. Czyżby odważył się szermować przed tymi ludźmi argumentem, który każdy od razu mógł zdemaskować jako falsyfikat? Sądzimy, że Paweł był na to zbyt inteligentnym, zbyt wyrobionym działaczem i mówcą. Naraziłby się przecież w ten sposób na kpiny, a z nadzieją, że pozyska Greków dla swojej wiary, musiałby pożegnać się na dobre.

Dochodzimy więc do wniosku, że Paweł w swojej mowie przed areopagiem ateńskim, o ile w ogóle taką mowę wygłosił, nie mógł posłużyć się tego rodzaju argumentem. Jest to zatem pomysł autora Dziejów Apostolskich, który tę mowę, tak jak prawdopodobnie wszystkie inne, sam skomponował według własnego pomysłu. On przeto jest odpowiedzialny za to, że owa bałamutna wersja dostała się do Nowego Testamentu. Nie sposób oczywiście dociec, czy sam osobiście ją wymyślił, czy też był tylko pośrednikiem, zapisując bezkrytycznie, co niosła wieść gminna.

Nie można mieć pretensji do autora Dziejów Apostolskich, że w swoim dziele kazał ludziom przemawiać, tak jakby swego czasu siedział między słuchaczami skrzętnie notując każde słowo. Było to zgodne z konwencją ówczesnych czasów, że w usta opisywanych bohaterów wkładano długie i pięknie ułożone oracje. Robili to Filon z Aleksandrii, Józef Flawiusz, Tukidydes i Liwiusz, a Tukidydes nawet szczerze przyznaje, że mowy zawarte w Historii wojny peloponeskiej on sam ułożył w przekonaniu, że jego bohaterowie tak właśnie mogli w danej sytuacji przemawiać.

Podobnie należy oceniać liczne mowy zapisane niby dosłownie w Dziejach Apostolskich. Dziś nikt już nie odważy się powiedzieć, że są one autentyczne, że istotnie tak przemawiali Gamaliel, Szczepan, Piotr czy Paweł. Ich wartość historyczna jest właściwie znikoma, najwyżej mogą one zainteresować jako przejaw literackich umiejętności autora lub jako wyraz jego osobistych po­glądów.

Jedna z tych oracji zasługuje na nieco większą uwagę ze względu na to, że stanowi dobry komentarz do tego, co dotąd zdołaliśmy dowiedzieć się o autorze jako historyku. Mamy tu na myśli przemówienie Gamaliela wygłoszone przed Sanhedrynem w obronie apostołów. W argumentacji tego przemówienia znalaz­ły się rażące potknięcia historyczne. Mówca przytacza dwa powstania: niejakie­go Teodasa i Judasza Galilejczyka. O pierwszym nie mógł jednak mówić, skoro wybuchło ono dopiero dziesięć lat później. Drugie powstanie umieścił w czasach chronologicznie późniejszych niż pierwsze, jednak w rzeczywistości minęło wówczas już czterdzieści lat od czasu, kiedy ono wybuchło.

Trudno oczywiście winą za tę niefrasobliwość obarczać Gamaliela, uczonego w Piśmie i członka najwyższego trybunału jerozolimskiego. Wobec tego wniosek może być tylko jeden: mowa nie ma oparcia w żadnych źródłach historycznych, jest wyłącznie tworem wyobraźni autora Dziejów Apostolskich. No i także świadectwem, jak słabo orientował się on w podjętej przez siebie tematyce historycznej.

Autor w dążeniu do skomponowania dzieła porywającego i dramatycznego, po prostu zaniedbał chronologii. W rezultacie nie wiemy, kiedy dokładnie odbywały się poszczególne wydarzenia. Jedyną datę, jaką dziś znamy, nie jemu zawdzięczamy, lecz archeologii. Ze znalezionego bowiem napisu w Delfach wy­nika, że prokonsul Gallio, przed którego trybunałem stanął Paweł, przebywał w Koryncie w 51 r. n.e. Owa data sprecyzowała nam czas, kiedy apostoł bawił w tym mieście i stała się w ten sposób punktem odniesienia dla wykalkulowania innych dat w jego biografii.

W Dziejach Apostolskich wyczytaliśmy nie potwierdzoną w listach wiado­mość, że Paweł odbył trzy wielkie podróże misyjne i że w obrębie tych podróży mieściły się wszelkie dole i niedole, jakich doznał przed ostatnim pobytem w Jerozolimie i Rzymie. Między innymi dowiedzieliśmy się, że raz był wychłostany i kamieniowany, że przeżył szczęśliwie jedną katastrofę morską! Tymczasem okazuje się, że autor Dziejów Apostolskich miał i pod tym względem bardzo niekompletne wiadomości. Albowiem w Drugim liście do Koryntian (11,24-25) Paweł zwierza się, że pięciokrotnie otrzymał od Żydów po trzydzieści dziewięć plag, że trzy razy był smagany rózgami, że przeżył aż trzy katastrofy okrętowe i raz nawet dzień i noc dryfował na morzu jako rozbitek.

Nie zgadnąć, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach przydarzyły mu się te wszystkie życiowe przygody. W każdym razie sam fakt, że Paweł aż trzy razy rozbił się na morzu, jest chyba dostatecznym dowodem, iż musiał odbyć więcej podróży, niż to wynika z Dziejów Apostolskich. Autor tego dzieła, będąc w posiadaniu pozbieranego na chybił trafił i nie uporządkowanego materiału biograficznego o Pawle, podzielił go zapewne według własnego widzimisię na trzy podróże, kierując się ulubioną w tych czasach kompozycyjną zasadą symetrii. Z niekompletnego materiału biograficznego powstał w ten sposób jakby tryptyk, a więc twór sztuczny, papierowy, nie odpowiadający historycznej prawdzie.

Najwymowniejszym przyczynkiem do tej charakterystyki jest fakt, że tenże autor potrafił ponadto być w granicach swojej własnej relacji niekonsekwentny, że sam sobie zaprzecza, niepomny, co pisał poprzednio. I to w sprawie nie­bagatelnej, bo chodzi tu o przebieg cudownego nawrócenia Pawła – a więc o rzecz ogromnej wagi dla Kościoła – gdzie, zdawałoby się, wszystko powinno być jasne i w każdym szczególe ustalone ponad wszelką wątpliwość.

Mamy w Dziejach Apostolskich aż trzy opisy tego ważnego wydarzenia: raz od autora, dwa razy z ust samego Pawła w jego przemówieniach do ludu jerozolimskiego i do króla Agryppy. W wersjach tych wspólne jest to, że Jezus nie ukazał mu się osobiście, że na niebie zabłysło olśniewające światło i słychać było jego głos. Ale już inne szczegóły wyraźnie ze sobą się nie zgadzają. Tak więc w pierwszej wersji (9,7) towarzysze podróży Pawła stanęli zdumieni, bo „głos wprawdzie słyszeli, ale nikogo nie widzieli”. W drugiej wersji (22,9) jest na odwrót: ci sami towarzysze widzieli światło, ale nie słyszeli głosu. W trzeciej wersji (26,14) padli oni wraz z Pawłem na ziemię, a więc razem z nim widzieli światłość i słyszeli głos.

W dwóch pierwszych wersjach Jezus wypowiada mniej więcej te same słowa: „Szawle, Szawle, czemu mnie prześladujesz?... trudno ci przeciw ościeniowi wierzgać”. Ale już w trzeciej wersji mówi coś zgoła innego: „Jam jest Jezus, którego ty prześladujesz. Ale podnieś się i stań na nogi, albowiem na to ci się ukazałem, abym cię ustanowił sługą i świadkiem tego, coś widział, i tego, co ci objawię. Wyrwałem cię z tego ludu i spośród pogan, do których cię teraz posyłam, dla otworzenia im oczu, aby nawrócili się z ciemności do światła i z mocy szatańskiej do Boga, aby dostąpili odpuszczenia grzechów, a przez wiarę we mnie współudziału ze świętymi” (26, 15-18).

Jest aż nadto jasne, że autor Dziejów Apostolskich wkłada w usta Jezusa swoją własną doktrynę na temat roli i znaczenia Pawła w Kościele. Widzimy na tym przykładzie, jak niefrasobliwie przekształcał nawet uświęcone przez trady­cję wypowiedzi Jezusa, jeżeli to było mu potrzebne dla własnych celów propagandowych. Nie liczył się przy tym z tekstowymi niekonsekwencjami, jakie z tego wynikły w jego relacji i rzuciły cień na jego prawdomówność.

Zajrzyjmy teraz do listów Pawła, aby dowiedzieć się, jak on sam przedstawia to spotkanie z Jezusem. W Liście do Galatów jest werset, który musi nas głęboko zastanowić: „Lecz gdy się podobało temu, który wybrał mię już w łonie matki mojej i wezwał przez łaskę swoją, aby objawił Syna swego we mnie...” (1,15).

Jest rzeczą oczywistą, że sam Paweł przedstawia ów akt nawrócenia jako wewnętrzną rewelację, jako doświadczenie o charakterze ściśle subiektywnym. Jest to jego osobiste wyznanie, zawarte w liście nie kwestionowanego autorstwa. Trudno więc tej wypowiedzi odmówić wagi autentycznego wyznania.

Natomiast Dzieje Apostolskie, napisane kilkadziesiąt lat później, podają nam przebieg tego ewenementu już w wariancie mocno przeobrażonym przez czas i legendę. Jest to już twór żywej fantazji ludzi wierzących żarliwie, lecz prostych, którzy tego historycznego dla Kościoła momentu nie mogli wyobrazić sobie inaczej, jak tylko uzewnętrznionego w dramatycznej scenerii wielkiego cudu: światłości na niebie, głosu niewidzialnego Jezusa i ludzi porażonych tym znakiem z zaświatów. Można by tu powiedzieć, że legenda jest nie tylko upoetyzowaną, lecz częstokroć również udramatyzowaną historią.

W świetle naszych krytycznych rozważań Dzieje Apostolskie nie mogą być uznane za dzieło historiograficzne. Mają one typowe atrybuty hagiografii, przetkanej gęsto cudami i nieprawdopodobnymi wydarzeniami.

Nie chcemy przez to powiedzieć, że nie ma w tym dziele rzeczy zasługujących na wiarę. Jest to konglomerat prawdy i fikcji, do którego dobrze przylegałby tytuł znanego dzieła Goethego Zmyślenie i prawda. Na pewno można przyjąć jako fakt historyczny to, co autor donosi nam o działalności misyjnej Pawła w miastach helleńskich, o konfliktach, w jakie uwikłał się przy tej okazji, i w ogóle o jego zasługach dla Kościoła. Również niektóre przytaczane przezeń wydarzenia i osoby, dzięki porównaniu z innymi źródłami historycznymi, między innymi z Józefem Flawiuszem, okazały się prawdziwe. Odnosimy poza tym wrażenie, że wykazuje on zupełnie dobre rozeznanie, jeżeli chodzi o trasy i warunki żeglugi po Adriatyku i Morzu Śródziemnym, że orientuje się w obycza­jach i stosunkach społecznych krajów, które opisuje.

Wśród zagadek, jakimi zajmowaliśmy się w tym rozdziale, najbardziej może intrygujący jest fakt, że Dziejom Apostolskim brak jest zakończenia, że tok narracji urywa się nagle i niespodziewanie. Po burzliwym spotkaniu z Żydami kolonii rzymskiej, Paweł nauczał jeszcze dwa lata bez przeszkód. Ale co potem się stało? Dlaczego autor zamilkł w tej chwili, kiedy właśnie nastąpił najdramatyczniejszy okres w życiu Pawła, kiedy według tradycji stanął on przed trybunałem rzymskim i został skazany na ścięcie?

Czyż miał on powody cofnąć się przed opisaniem tego wydarzenia? Bynaj­mniej! Nawet gdyby Paweł został w procesie uniewinniony, mógłby go przecież przedstawić jako triumfatora, a znowu skazanie na śmierć i jego męczeństwo byłoby ukoronowaniem jego działalności pełnej poświęcenia i zasług. Tak właśnie w aureoli męczeństwa przedstawia nam Pawła ustna tradycja.

Jaka tajemnica kryje się za tym faktem, że autor nagle milknie? Komentatorzy biblijni proponują tu różne wyjaśnienia. Jedni utrzymują, że istniała jeszcze trzecia część dzieła zawierająca opis końcowych losów Pawła, która zaginęła podczas pożaru Rzymu w 64 r. W tym pandemonium ofiarą płomieni padły całe dzielnice z tysiącami domów i ofiar ludzkich, z bibliotekami, archiwami i pałaca­mi. Czyż w tych warunkach nie mógł spłonąć w jakimś domu skromny zwój zawierający ową trzecią część dzieła? Nie wszyscy jednak akceptują to wyjaśnie­nie. Niektórzy proponują prostsze rozwiązanie zagadki, mianowicie sądzą, że autor chciał, ale nie zdążył dokończyć swego dzieła, ponieważ wraz z Pawłem pochłonięty został przez prześladowanie Nerona.

W rezultacie zwolennicy tej interpretacji przypuszczają, że ciało Pawła pochowano w masowym grobie wraz z innymi męczennikami nieznanego imienia, że zginął anonimowo. Według nich tradycja, jakoby Paweł został ścięty w indywidualnej egzekucji i pochowany przez swoich wielbicieli w osobnym grobie, nie ma żadnego udokumentowania. Grób Pawła, tak gorliwie poszuki­wany przez archeologów, po prostu nigdy nie istniał.

Jak to było możliwe, że bohaterska śmierć jednego z najbardziej czynnych pionierów chrześcijaństwa przesłonięta została taką mgłą niepewności? Przecież istnieli towarzysze, uczniowie, a nawet przeciwnicy Pawła, którzy byli z nim ra­zem w Rzymie i coś o jego śmierci wiedzieć musieli. Dlaczego milczeli i dopiero zawodna tradycja ustna podejmuje ten temat z dużym opóźnieniem, wiele lat po tym wydarzeniu?

Otóż podobno tych towarzyszy i uczniów w ogóle nie było w jego otoczeniu, gdy umierał. Tak właśnie zapewnia nas znany biblista Powell Davies. Według jego teorii Paweł w chwili swojej najcięższej próby życiowej był do cna osamotniony. Można to odczytać z pewnych fragmentów Dziejów Apostolskich. W Puteoli i na Forum Appiusza bracia w wierze wprawdzie go witają życzliwie, ale później uderza ich nieobecność w jego otoczeniu. Rozmowy i polemiki prowadzili z nim wyłącznie tylko przywódcy tamtejszej kolonii żydowskiej; kończą się one przykrą sceną rozstania. Nic dziwnego przeto, że Paweł, gdy stanął przed sądem i położył, głowę na pniu katowskim, był w swej męce całkowicie sam. Nikt nie zatroszczył się o jego los, może nawet nie wiedział, co się z nim stało. Paweł oddał życie w gorzkim poczuciu zupełnego opuszczenia.

Zaskoczyć może nas to, że ta pozornie fantastyczna interpretacja angielskiego biblisty w rzeczy samej nie jest pozbawiona pewnego udokumentowania. Davies powołuje się dla poparcia swej teorii na dwa fragmenty z Drugiego listu do Tymoteusza. W jednym Paweł tak oto wylewa swą gorycz: „W czasie pierwszej mej obrony nikt nie był przy mnie, ale wszyscy mię opuścili, niechaj to im nie będzie poczytane” (4,16). W innym znowu miejscu rozwodzi się nad swoim położeniem nieco szerzej. Oto co czytamy: „Wiesz o tym, że wszyscy w Azji, a wśród nich Figelos i Hermogenes, odeszli ode mnie. Oby Bóg okazał miłosier­dzie swoje nad domem Onezyfora za to, że mnie często pokrzepiał i więzów się moich nie wstydził, ale gdy przybył do Rzymu, usilnie mnie szukał i znalazł” (1, 1.5-16).

Informacja zawarta w tekście tych wersetów jest aż nadto jednoznaczna: w chwili, gdy Pawła przeniesiono do więzienia zakutego w kajdany, naraz zabrakło jego miejscowych przyjaciół i towarzyszy. Wszyscy rozproszyli się, bo „wstydzili się” więźnia i woleli dla ostrożności nie przyznawać się do niego. Dokładnie tak jak postąpił Piotr wobec uwięzionego Jezusa. Nic przeto dziwne­go, że Onezyfor, gdy przybył i dopytywał się o Pawła, nie mógł się dowiedzieć, gdzie go znaleźć. Musiał więc szukać go po wszystkich więzieniach Rzymu.

Można by tu wtrącić zastrzeżenie, że cytowany list do Tymoteusza nie został uznany za autentyczny, że przeto cała historia być może jest wymysłem jego nieznanego autora. Trudno jednak uwierzyć, aby tradycja, która nie głosi chwały towarzyszy Pawła, wręcz stawia ich w niepochlebnym świetle, mogła być wyssana z palca. Jakiś okruch prawdy kryje się w tej rozdzierająco smutnej opowieści. Jako komentarz mógłby tu służyć znany nam już fakt, że listy Pawła na długie lata poszły całkowicie w zapomnienie, że bardzo szybko zanikała jego popularność i to nawet już w ostatnich dwóch latach jego życia, kiedy siedział w Rzymie odizolowany od założonych przez siebie gmin chrześcijańskich. Dziesiątki lat minęły, zanim nastąpił renesans jego wpływów i moralnego autorytetu.

Tradycja dotycząca męczeństwa i śmierci św. Pawła jest bardzo zajmująca. Pisarz kościelny II wieku Tertulian donosi, że Paweł został ścięty w pobliżu trzech źródeł, zwanych dziś Tre Fontane. Ciało jego miała ponoć zabrać pobożna matrona imieniem Lucyna i pochować w grobie rodzinnym wśród winnic przy drodze do Ostii. Podczas prześladowań cesarza wierni przenieśli je wraz z ciałem św. Piotra do katakumb św. Sebastiana, gdzie spoczywały przez czterdzieści lat. Konstantyn Wielki złożył potem relikwię do podwójnego sarkofagu z marmuru i ze srebra, a nad grobowcem wybudował świątynię, zwaną dzisiaj Bazyliką św. Pawła za Murami.

Archeolodzy poszukiwali tego sarkofagu w podziemiach kościoła, nie znaleźli jednak nic poza żelaznymi kratami, które rzekomo miały stanowić fragment grobowca. Inna świątynia, zwana Kościołem św. Pawła przy Trzech Źródłach, zbudowana została w V wieku na miejscu kaźni Pawła. W 1599 r. przebudowano ją do tego stopnia gruntownie, że nie znaleziono po niej żadnego śladu. W dzisiejszym kościele pokazują jedynie kolumnę, do której Paweł jakoby miał być przywiązany przed egzekucją.

Istnieje jednak jeszcze inna tradycja, może nawet lepiej udokumentowana. W Liście do Rzymian, powszechnie uznanym za autentyczny, Paweł donosi swoim adresatom, że ma zamiar udać się do Hiszpanii i że po drodze na pewien czas wstąpi do nich. Pisze o tym aż dwa razy, a więc był jak najbardziej w swoim postanowieniu zdecydowany (15,24,28).


Ale czy apostoł swój plan podróży do Hiszpanii rzeczywiście zdołał przepro­wadzić? Wydaje się, że istnieje pod tym względem duże prawdopodobieństwo. Możemy tu powołać się na bardzo poważnego świadka, mianowicie na ojca apostolskiego i jednego z pierwszych papieży Klemensa Rzymskiego (ok. 95 r.). Wspomina on o pobycie św. Piotra w Rzymie, a o Pawle powiada, że „osiągnął granice Zachodu”. „Granicą Zachodu” nazywano w owych czasach właśnie Hiszpanię. Notatkę o wyjeździe Pawła do Hiszpanii znaleziono także w jednym z dokumentów z II wieku, odkrytym w 1740 r. w Mediolanie przez wybitnego archeologa włoskiego Muratoriego.

Ciekawe jest jeszcze to, że Klemens Rzymski czyni jakąś aluzję o skazaniu Pawła na wygnanie. Czyżby więc odbył się proces i Paweł zamiast na ścięcie został skazany na wygnanie? Rzymianie nagminnie stosowali ten rodzaj kary, jednym zaś z miejsc wygnania była właśnie Hiszpania. Dlaczego nie zachował się żaden ślad jego pobytu w tym kraju? Wytłumaczeniem mogą być burzliwe dzieje Półwyspu Iberyjskiego: najazdy barbarzyńskich plemion, chaos po upadku imperium rzymskiego i w końcu długie panowanie Maurów, które być może wymazały wszelki ślad po Pawle.

Загрузка...