Jezus – postać enigmatyczna

JAK WYGLĄDAŁ JEZUS?

Gdy w chwili refleksji zapytujemy siebie, jak właściwie wyglądał Jezus, odkrywamy, o dziwo, że ewangelie nic na ten temat nie mówią. A przecież Galilejczyk jest w nich wszechobecny, jest też centralną postacią wszystkich zawartych w nich przypowieści i anegdot. Wprawdzie góruje on w narracji nad otoczeniem swą suwerenną, nieziemską osobowością, ale poza tym jest, tak jak my wszyscy, człowiekiem zwyczajnym z jego ułomnościami i niedostatkami. Wędrując po ścieżkach Galilei i Judei, chętnie wdaje się w rozmowy z przygod­nie napotkanymi ludźmi, bywa gościem w domach przyjaciół i znajomych, a nawet, jeżeli wierzyć Janowi, nie widzi w tym nic zdrożnego, by wziąć czynny udział w hucznym weselisku. Jak każdy śmiertelnik, cierpiał, łamał się i wpadał w wewnętrzne rozterki, a swój dramatyczny żywot przypieczętował straszliwą, męczeńską śmiercią na krzyżu.

Jeżeli nawet założymy, że ewangeliści nie pisali i nie mieli zamiaru pisać biografii Jezusa, to i tak wydaje się zastanawiające, że na temat jego wyglądu nie mają nic, ale to absolutnie nic konkretnego do powiedzenia. Nie mówią nam nawet aluzyjnie, czy był wysoki czy niski Wzrostem, czy urodziwy czy brzydki, jaki miał kolor włosów i oczu, jak się ubierał. Jezus w ich opowiadaniach jest odmaterializowany, zadziwiająco niewidoczny, jakby nakryty czapką niewidką.

Czy ten brak opisu Jezusa jest świadomie zamierzony? Wydaje się, że stanowi on dodatkowy dowód, potwierdzający teorię o źródłach i warunkach powstania ewangelii. Ich autorzy, jak to stwierdza wielu biblistów, nie byli naocznymi świadkami opisywanych wydarzeń i nie mieli żadnych wiadomości, jak Jezus wyglądał. Nie spisywali oni jego biografii, lecz byli kronikarzami otaczających ich wierzeń, jakie o nim krążyły wśród chrześcijan na rozległych obszarach świata rzymsko-greckiego; pisali w oderwaniu od rzeczywistości palestyńskiej, gdzie Jezus spędził życie i gdzie ongiś żyli ludzie, którzy znali go jako człowieka. Wizerunek jego, przewędrowawszy daleką drogę czasu i przestrzeni, dotarł do świadomości tych niezliczonych rzesz rozmiłowanych w nim helleńskich znawców, wysublimowany z cielesności, oślepiający blaskiem boskości. Jednym słowem: odczłowieczony.

O niektórych cechach powierzchowności Jezusa możemy pośrednio wnioskować drogą dedukcji z pewnych wersetów, pozornie nie mają­cych z tą sprawą nic wspólnego. Dlaczego na przykład Judasz musiał w Getsemani złożyć pocałunek na obliczu Jezusa, aby oprawcy arcykapłana mogli go rozpoznać? Nieodparcie nasuwa się tu myśl, że chyba dlatego, iż niczym specjalnie nie różnił się od innych Żydów jerozolimskich, że podobnie jak oni przedstawiał przeciętny typ Semity, tak że pod względem wyglądu zlewał się po prostu z otaczającym go tłumem.

Jezus, jak wiemy, nie był ascetą i lubił towarzystwo innych ludzi. Na pewno też nie chodził ubrany jak abnegat, skoro żołdacy rzymscy, trzymający straż pod krzyżem, uznali jego szatę za dość wartościową, by losować, komu ma ona przypaść na własność.

Trafną obserwację zawdzięczamy wielkiemu pisarzowi angielskiemu H.G. Wellsowi. W swojej monumentalnej Historii świata zwraca on uwagę, że Jezus rozpięty na krzyżu wyzionął ducha daleko wcześniej, niż to bywało z innymi skazańcami. Tak wcześnie, że gdy doniesiono o tym Piłatowi, miał wątpliwości, czy naprawdę umarł. Otóż Wells wysnuwa z tego faktu słuszny chyba wniosek, że Jezus musiał być z pewnością człowiekiem wątłej i słabowitej budowy ciała.

To, co między wierszami można wyczytać w księgach kanonicznych Nowego Testamentu składa się jednak w sumie na wizerunek Jezusa bardzo tylko mglisty i pełen niedomówień. Zbiorowa wyobraźnia jego wyznawców, złakniona wiedzy o Jezusie-człowieku, nie znosiła takiej próżni, toteż rychło zaczęła uzupełniać ten obraz bardziej życiowymi szczegółami. W ten sposób powstała tradycja o jego wyglądzie, z pewnością oparta częściowo na jakichś pogłoskach, które z Jerozolimy docierały do miast helleńskich.

Jak wyobrażały sobie Jezusa szerokie rzesze jego wczesnych wyznawców? Osobliwą rzeczą jest to, że wiadomość na ten temat zawdzięczamy jednemu z najzaciętszych wrogów chrześcijaństwa, znanemu nam już Celsusowi, przyja­cielowi cesarza Marka Aureliusza. A raczej nie jemu należy się nasza wdzięcz­ność, jako że jego pamflet nie dochował się do naszych czasów, lecz pisarzowi kościelnemu Orygenesowi, który w swej polemicznej replice Przeciw Celsusowi tak obficie cytuje swego adwersarza, że znamy dziś prawie wszystkie główne jego argumenty w brzmieniu niemalże dosłownym.

Oto co pisze Celsus w relacji Orygenesa: „Gdyby naprawdę duch boży gościł w jego ciele [Jezusa], należałoby przypuszczać, że wyróżniał się on od innych pięknością i wspaniałością ciała, jak też i krasomówstwem. Nie sposób bowiem uwierzyć, aby ten, w którego ciele jest coś boskiego, nie różnił się niczym od innych. Tymczasem ludzie mówią, że Jezus był niepokaźny wzrostem, zaś oblicze miał tak niefortunne, iż budził odrazę”.

Był to typowy pogląd człowieka starożytności: wychowany na mitologii greckiej i rzymskiej, nie mógł wyobrazić sobie, aby Bóg zamieszkał w ciele ludzkim, które by nie odznaczało się doskonałym pięknem. Brzydota Jezusa była dla niego niewątpliwym argumentem przeciwko jego boskości.

Czy istotnie ówcześni chrześcijanie wyobrażali sobie Jezusa tak jak to nam przedstawia Celsus? Owszem, potwierdza to w całej pełni pisarz kościelny Tertulian. W swoich polemicznych dialogach ze zwolennikiem Pawła i przeciw­nikiem Starego Testamentu Marcjonem tak oto opisuje Jezusa: „Postać jego pozbawiona była wszelkiej piękności i wdzięku. Zaiste, czyżby się znalazł taki śmiałek, który by uczynił najmniejszą skazę na ciele, gdyby ono obdarzone było pięknością nadzwyczajną i oświetlone jasnością niebieską? Któż by pokrył plwocinami oblicze, jeśliby brzydota, którą nałożył na siebie Jezus Chrystus i która uczyniła go przedmiotem pogardy w oczach ludzi, to oblicze nie przedstawiała jako na plwociny tylko zasługujące”.

Tertulian, co jest dla nas ogromnie ważne, ujawnia przy tej okazji źródło, skąd w owych czasach brano inspirację do przedstawienia wizerunku Jezusa w tak smętnych barwach. Okazało się, że mamy tu do czynienia z jednym z licznych przykładów jedynego w swoim rodzaju sposobu myślenia, o którym już w niniej­szej książce była mowa i któremu poświęcimy później więcej uwagi. Otóż ówcześni wyznawcy Jezusa, wierząc głęboko, że starotestamentowe proroctwa o Mesjaszu odnoszone do jego osoby musiały na pewno się spełnić w jego życiu, korzystali z nich w najlepszej wierze, aby zrekonstruować anegdotycznie te fragmenty jego żywota, o których nic nie wiedzieli lub które w ogóle nigdy nie istniały.

Tak więc Tertulian, malując wygląd zewnętrzny Jezusa, otwarcie powołuje się na słynny fragment Proroctwa Izajaszowego. W rozdziale 53 czytamy (według ks. J. Wujka): „A wystąpił jako latorośl przed nim, a jako korzeń ziemi spragnio­ny, nie ma krasy ani piękności. I widzieliśmy go, a nie było na co spojrzeć, i pożądaliśmy go. Wzgardzonego i najpodlejszego z mężów, męża boleści i znającego niemoc. A jakoby zasłoniona twarz jego i wzgardzona: skąd aniśmy go mieli zacz. Prawdziwe choroby on nasze nosił, a boleści nasze on odnosił. A myśmy go poczytywali za trędowatego, a od Boga ubitego i uniżonego”.

Wypada tu podkreślić, że wszyscy przed chwilą wymienieni pisarze żyli w drugiej połowie II wieku, a więc dawali wyraz wierzeniom pokolenia, które od śmierci Jezusa dzieliło okrągłe stulecie z okładem.

W epoce, kiedy przeciętny wiek człowieka był bardzo krótki, znaczyło to ogromny szmat czasu. Nie tylko więc bunt „hellenistów”, reformistyczna doktryna Pawła Apostoła i zburzenie Jerozolimy odcięło chrześcijan od tego, co naprawdę się działo w Galilei i Judei, ale także płynący nurt czasu, który rozmywa pamięć historyczną pokoleń, torując drogę legendzie. Taką właśnie legendą jest opisany przed chwilą wizerunek Jezusa, oparty na szerokiej i dowolnej interpretacji starotestamentowych proroctw.

Do jakiego stopnia obraz ten jest skomponowany z elementów imaginacyjnych, a zatem pozbawiony jakiejkolwiek podstawy źródłowej, pokazuje nam historyk Kościoła Euzebiusz. Opowiada on, jak to apostoł Juda Tadeusz w rozmowie z królem Edessy Abgarem opisuje Jezusa jako człowieka niskiego wzrostu, brzydkiego, o postawie potulnego mizeraka.

Św. Cyprian i św. Augustyn, mężowie przecież wykształceni, powtarzają za nim tę charakterystykę z rozbrajającą ufnością i powagą. A przecież cała rozmowa apostoła Judy Tadeusza z królem Edessy, jak też słowa, jakie Euzebiusz z właściwą sobie niefrasobliwością wkłada w usta tego pierwszego, uznano jednomyślnie za typowy apokryf, czyli, inaczej mówiąc, za wierutny wymysł. Ot, taka była wówczas łatwowierność wyznawców Jezusa.

Orygenes, polemizując z Celsusem, wychodził z założenia, że właśnie w brzy­docie Jezusa należy widzieć dowód jego boskości. Według niego w ten sposób uwidoczniła się w jego postaci supremacja ducha nad marnością ciała. Zresztą w tej właśnie koncepcji stał się on bliski i zrozumiały dla niezliczonych rzesz ówczesnych jego wyznawców, żyjących w ubóstwie i upośledzeniu. Był to Jezus stworzony na ich podobieństwo, ubóstwiany i ukochany, swoją niepozornością symbolizujący ich własny nędzny los życiowy.

Nadeszły jednak czasy, kiedy w umysłach chrześcijan zaczęły brać górę wyobrażenia rodem z mitologii grecko-rzymskiej; Jezus był Bogiem, a zatem musiał być mężem pięknej, szlachetnej powierzchowności. W chrześcijaństwie zakiełkowała po prostu od nowa pogańska idea doskonałej harmonii ciała i ducha. Początek nowej tendencji dał św. Jan Chryzostom wręcz oświadczając wbrew tradycji, że Jezus był piękny.

Najświetniejszy wyraz znalazła ta nowa tendencja w sztuce renesansu. Michał Anioł, żarliwy wyznawca platonizmu, przedstawił w Sądzie Ostatecznym w Ka­plicy Sykstyńskiej Jezusa jako młodzieńca bez brody, co spotkało się z ostrą krytyką wielu dostojników dworu papieskiego. Bardziej jeszcze uderzająca pod tym względem jest jego nie dokończona rzeźba, znajdująca się po lewej stronie ołtarza w kościele rzymskim S. Maria sopra Minerva. Chrystus przedstawiony jest tam jako nagi, harmonijnie zbudowany młodzian z krzyżem w ręku, przypominający bożka greckiego. Rzeźba wywołała burzę zgorszenia wśród pobożnisiów, wobec czego zaopatrzono ją w śmieszną opaskę z brązu. Wśród szerokich mas stała się jednak przedmiotem kultu, tak że jedną stopę trzeba było również pokryć warstwą brązu, aby uchronić marmur przed niezliczonymi pocałunkami wiernych.

Charakterystycznym świadectwem owej tendencji jest List Lentulusa. Jest to rzekomo sprawozdanie, złożone senatowi rzymskiemu przez prokonsula Pales­tyny. Oto co autor donosi swej władzy o Jezusie: „Człowiek ten ma postać prostą, średniego wzrostu, wspaniałą twarz, szlachetną. Patrzący nań mogą kochać go i bać się zarazem. Włosy ma koloru orzecha dojrzałego, spadają mu one gładko aż do uszu, a dalej wiją się w pierścieniach nieco jaśniejszych i połyskujących, na ramionach ma zwichrzone, na środku głowy rozdzielone – jak to jest we zwyczaju u Nazarejczyków; czoło ma jasne i pogodne, twarz bez zmarszczek i plam cechuje spokój i siła. Nic nie można zarzucić kształtowi nosa i ust, broda jest gęsta, barwy włosów, niezbyt długa, na środku rozdzielona. Spojrzenie proste i wnikliwe, a oczy niebiesko-zielone, jasne i żywe. Gdy gromi, jest straszny, gdy napomina – przyjazny i delikatny, radosny przy swej powadze. Czasem płakał, ale nigdy się nie śmiał. Postawa ciała wyniosła i prosta, ręce i ramiona pełne wdzięku, w rozmowie poważny, skromny i małomówny, tak że słusznie według proroka może być nazwany: Najpiękniejszy urodą z synów ludzkich”.

Taki oto panegiryk miał wypisywać wysoki urzędnik rzymski do swoich przełożonych w senacie. I dziwną rzeczą jest to, że całe wieki, nawet w niektó­rych kołach ludzi wykształconych, wierzono w autentyczność Listu Lentulusa, rozpowszechniano go bowiem często w druku ku zbudowaniu wiernych, z pełny­mi powagi komentarzami. Dziś wiadomo, że apokryf, albo raczej grubą nicią szyty falsyfikat, powstał dopiero w XIII wieku, a opublikowany został po raz pierwszy w 1474 r.

W związku z tą sprawą zasługuje na przypomnienie nader ciekawa postać, mianowicie Lorenzo Valla, humanista i sekretarz papieski za pontyfikatu Mikołaja V. Władza świecka papieża w Italii legitymowała się aktem nadania cesarza Konstantyna. Dokument ten, pisany na dużych arkuszach pergamino­wych złotymi literami i bogato zdobiony iluminacjami, jest przechowywany w Watykanie. Lorenzo Valla, który żył w pierwszej połowie XV wieku (1405 – 1457), ogłosił traktat, wykazując za pomocą ściśle naukowej analizy tekstowej i znajomości prawa rzymskiego, że ten brzemienny w historyczne skutki dokument jest podrobiony. Władza papieska w Italii była wobec tego uzurpacją.

Lorenzo Valla także jako jeden z pierwszych badaczy posłużył się w badaniach nad Biblią metodą krytyki tekstowej i odkrył w niej mnóstwo niezgodności. Jego racjonalistyczną metodę badań tekstów biblijnych przejął po nim wielki huma­nista Erazm z Rotterdamu.

Valla poznał się również na Liście Lentulusa i publicznie napiętnował go jako fikcję, jako twór czyjejś bujnej wyobraźni. Jednakże ten odważny i światły człowiek u samego boku papieża nie znalazł posłuchu: ludziom było zbyt przyjemnie i wygodnie wierzyć, że Jezus był takim, jakim przedstawia go w swoim sprawozdaniu dostojnik imperium rzymskiego, świadek bezstronny.

Jednakże najstarszy nurt portretowania Jezusa bynajmniej nie wygasł. Zależ­nie od potrzeb duchowych pokoleń chrześcijańskich odradzał się od nowa, szczególnie w głęboko przejmującej sztuce gotyckiej. Dzisiaj znajduje on swoje ucieleśnienie w rzeźbie ludowej, w świątkach, czyli w wystruganych w lipowym drzewie frasobliwych Jezusikach. Najsławniejszym przedstawicielem tej sztuki ludowej w Polsce był Wowro, góral beskidzki spod Wadowic, opiewany w poe­matach Emila Zegadłowicza.

Ciekawą rzeczą jest to, że sprawa fizycznego wyglądu Jezusa, ściśle mówiąc jego wzrostu, wypłynęła ponownie kilka lat temu. Asumpt do tych współczes­nych rozważań dał słynny, otoczony wielką czcią wiernych „całun turyński”, prześcieradło śmiertelne, w które podobno Józef z Arymatei miał owinąć ciało Jezusa Chrystusa. Na płótnie utkanym z nici lnianych widać zamazany zarys ciała ludzkiego rdzawego koloru. W 1898 r. pewien turyński fotograf sfotografował całun i wtedy wyszła na jaw rzecz rewelacyjna. Okazało się, że kontur jest negatywem, takim, jaki uzyskuje się na filmie za pomocą wywoływacza w ciemni. Odbicie w sposób już wyraźnie zarysowany ujawnia kontury nagiego, brodatego, dobrze zbudowanego mężczyzny od przodu i tyłu, z bliznami od gwoździ na rękach i nogach oraz z pręgami na plecach, których naliczono aż 125. Widać nawet ślad po ukłuciu lancą na klatce piersiowej i liczne ukłucia na czaszce, przywodzące na pamięć koronę cierniową. Należy tu jeszcze wyjaśnić, jak ten podwójny kontur powstał. Ciało położono na połowie prześcieradła, potem drugą, wolną połowę użyto jako nakrycie. W ten sposób powstało odbicie mężczyzny z przodu i z tyłu, stykające się ze sobą szczytami czaszki.

Medycy i chemicy już od wielu lat zastanawiają się, jak tego rodzaju odbicie mogło powstać. Na ogół sądzi się, że nastąpiła w tym wypadku reakcja chemiczna amoniakalnych wyziewów ciała, mirry i aloesu, którym płótno było nasiąknięte. Wśród innych tez warto przytoczyć taką ciekawostkę: niektórzy bezkrytyczni autorzy nie wykluczają możliwości, że podczas zmartwychwstania wyładował się z ciała Jezusa potężny wstrząs elektryczny powodując ową reakcję chemiczną. Trzeba tu dodać, że wszyscy ewangeliści rzeczywiście wspominają o tym prześcieradle. Jednak tylko u Jana Ewangelisty czytamy o mirrze i aloesie, które to wonności przyniósł tajemniczy Nikodem.

Pod naciskiem opinii publicznej arcybiskup Turynu powołał w 1969 r. komisję specjalistów, której powierzono zadanie rozstrzygnięcia, czy prześcieradło jest autentyczne. Zanim jednak do tej sprawy wrócimy, zajmiemy się problemem, którym w tej chwili się interesujemy, a który przy tej okazji się wyłonił. Badacze doszli do przekonania, że będzie można na podstawie konturu na prześcieradle stwierdzić, jakiego wzrostu był Jezus. Jednakże, o dziwo, nawet w tak wymiernej sprawie nie osiągnięto jednomyślności. Profesor włoski Nicolo Miahi i prałat Guilo Ricci wykalkulowali, że Jezus miał 162,56 cm wysokości. Natomiast rzeźbiarz i specjalista od anatomii prof. Lorenzo Ferri obliczył, że miał przeszło 182 cm. Ogromna różnica tłumaczy się tym, że kontur na płótnie nie jest zarysowany ostro, a raczej jakby rozmyty.

W rezultacie nie dowiedzieliśmy się czy Jezus był niski czy wysoki. I trudno nie dojść do przekonania, że wszystkie te spekulacje, spory i liczenia centyme­trów mają coś z niepoważnej, jałowej zabawy. Przede wszystkim dlatego, że autentyczność całunu, mimo rozpaczliwych wysiłków jego zwolenników, nie została udowodniona w sposób przekonywający. Nawet przez wspomnianą poprzednio komisję ekspertów, złożoną głównie przecież z katolików. Gdy głównego rzecznika tejże komisji prof. Cordiglia, słynnego specjalistę w dziedzi­nie medycyny sądowej, zapytano, czy wierzy w autentyczność płótna, odparł z uśmiechem: „Jako wierzący odpowiadam: tak, ale jako lekarz: jeszcze chwileczkę”. Jednakże z tej chwileczki zrobiły się lata i dotąd sławetna komisja nie wypowiedziała się w tej sprawie. Nawet sam papież wstrzymuje się od zajęcia ostatecznego stanowiska, a kardynał Pellegrino, arcybiskup Turynu i najwyższy opiekun całunu, oświadczył, iż nie zdołano udowodnić, że jest on tym, który znajdował się w Konstantynopolu przed 1300 r. Nie dopuszczono jednak do przeprowadzenia jedynie pewnych badań wieku tkaniny za pomocą izotopu węgla C14, tłumacząc, że trzeba by było zbyt dużą część całunu na ten cel poświęcić.

Argumenty przeciwko autentyczności całunu są zbyt liczne i poważne, by je lekceważyć. W kościołach znajduje się na przykład aż czterdzieści całunów, rzekomo autentycznych. Jasno i zwięźle przedstawił to zagadnienie wybitny polski archeolog, prof. Włodzimierz Szafrański w swoim artykule Całun z Turynu („Argumenty” z 16 VI 1974). Wypłynął ten całun dopiero w 1204 r. podczas zdobycia Bizancjum przez krzyżowców. Dziwnym zbiegiem okoliczności był to okres, kiedy pienił się handel fałszywymi relikwiami. Do dnia dzisiejszego różne kościoły w Europie przechowują aż 32 gwoździe, którymi Jezus był przybity do krzyża, piętnaście świętych włóczni, sześć świętych gąbek, z których pił Jezus, mnóstwo szat, o które żołnierze rzucali kości i in.

Przy podziale łupów w Konstantynopolu całun turyński przypadł w udziale francuskiemu rycerzowi Ottonowi de la Roche, a ten posłał go w darze swemu ojcu. Odtąd koleje losu relikwii są na ogół znane.

Co było jednak przed 1204 r.? Bez mała 1200 lat od śmierci Jezusa jest o nim na świecie głucho, aż nagle pojawia się w okresie znanym z masowej produkcji falsyfikatów. Nie ma o nim także najdrobniejszej wzmianki w tak bogatych i dokładnych kronikach bizantyjskich. Zachodzi tu alternatywa: albo zmowa milczenia; albo całun wówczas w ogóle nie istniał. Dopóki ta ogromna luka w dziejach relikwii nie zostanie wypełniona, nikt myślący trzeźwo nie ma obowiązku wierzyć w jej autentyczność.

W dodatku bibliści wysuwają przeciwko jego autentyczności zarzut o daleko większym ciężarze gatunkowym. Otóż fakt odbitki ciała na całunie kłóci się najwyraźniej z ówczesnymi zwyczajami pogrzebowymi Hebrajczyków. Rytuał ściśle przestrzegany polegał na tym, że zwłoki namaszczano i zawijano w banda­że, a głowę przykrywano chustą, tak jak to na przykład czytamy w opowieści o wskrzeszeniu Łazarza (J. 11,44). Ciało, jak pisze katolicki biblista, ks. prof. E. Dąbrowski, „nie mogło wejść w kontakt z prześcieradłem”, i konkluduje: „Cały nakreślony powyżej rytuał pogrzebowy zdaje się wykluczać możliwość autentyczności Całunu turyńskiego”. Prof. W. Szafrański wylicza w swoim wyżej wspomnianym artykule szereg innych wybitnych katolickich biblistów, którzy stanęli na tym samym stanowisku.

Czas już na zamknięcie tego przeglądu, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czego dowiedzieliśmy się o fizycznym wyglądzie Jezusa. Odpowiedź może być tylko jedna: absolutnie nic. Wszystko, co na ten temat przeczytaliśmy, jest wy­tworem fantazji lub spekulacji, a także wyrazem pobożnych życzeń. Jednym sło­wem, mamy tu do czynienia z mitologią czystej wody. Malarze i rzeźbiarze przed­stawiali wizerunek Jezusa tak, jak dyktowała im ich wyobraźnia i duch epoki. Jezus już od samego zarania chrześcijaństwa był postacią nieznaną, zagad­kową.

GDZIE I KIEDY URODZIŁ SIĘ JEZUS?

Dla wielu czytelników będzie zapewne także niespodzianką, gdy dowiedzą się, że podobnie jak wygląd zewnętrzny również wiek Jezusa nie jest nam znany. Nie mamy pewności, kiedy się urodził, ile miał lat, gdy zgasł na krzyżu. Niektórzy odpowiedzą nam na to ze zdziwieniem: Jak to? Przecież Łukasz pisze, że Jezus, gdy rozpoczął działalność publiczną, miał lat około trzydziestu (Łk. 3,23).

Owszem, ale Jan zdaje się zaprzeczać temu. Czytamy bowiem w jego ewangelii: „Rzekli tedy Żydzi do niego: Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś?” (8,57). I Jezus bynajmniej ich nie poprawia, niejako milcząco potwierdzając, co oni powiedzieli. Między Łukaszem i Janem istnieje tu wyraźna sprzeczność, toteż, jak to w takich wypadkach bywa, niektórzy bibliści usiłowali znaleźć jakieś wyjście z tego dylematu. Powiadają oni, że Jezus miał około trzydziestu lat, tylko że wyglądał na starszego. Argument niczym nie uzasadniony, całkowicie zawieszony w powietrzu. Trudno wymagać, aby ową grę w domysły brać poważnie. Jedna rzecz jest chyba pewna: Jan Ewangelista nie wymyślił sobie owych pięćdziesięciu lat; wypowiedź Żydów jest echem pogłosek i przekonań, jakie naówczas były w obiegu w pewnych środowiskach chrześci­jańskich. Zresztą zastanawiające jest to, że nawet Łukasz określa wiek Jezusa tylko w przybliżeniu, nie miał więc pod tym względem dokładnych danych.

Ponadto zachodzi tu uzasadnione podejrzenie, że pogłoski o wieku Jezusa nie pochodziły z Palestyny, że nie opierały się na realnych informacjach. Stanowiły one zlepek reminiscencji ze Starego Testamentu i z religii perskiej, z czasów, gdy Żydzi przebywali w niewoli babilońskiej. Pod przemożnym wpływem tych źródeł w umysłach ludzi wytworzyło się stereotypowe pojęcie, iż przywódcy narodów, reformatorzy religijni i wyzwoliciele, gdy rozpoczynali swoją dziejową misję, winni mieć trzydzieści lat, to jest winni osiągnąć wiek dojrzałości męskiej.

W tym właśnie wieku rozpoczął swoje panowanie król Dawid (II Sam. 5,4), Józef stał się wicekrólem Egiptu (I Mojż. 61,46), a reformator religijny Iranu Zaratustra (VI wiek p.n.e.) jął głosić swoją naukę o Arymanie i Ormuzdzie. Nic przeto dziwnego, że wyznawcy Jezusa, pozbawieni danych z jego życia ziemskie­go, zastosowali wobec niego ten głęboko w ich umysłach zakorzeniony szablon myślowy: Jezus, podobnie jak Józef i Dawid, miał trzydzieści lat, gdy rozpoczął swoją publiczną działalność.

Dowiedzieliśmy się już poprzednio, że o narodzinach Jezusa pisali tylko Mateusz i Łukasz. Obaj jednak opowieść swą wiążą z odmiennymi współczesny­mi faktami historycznymi, znanymi nam skądinąd i pozwalającymi na ustalenie w przybliżeniu daty tego wydarzenia. U Mateusza czytamy o rzezi niewiniątek nakazanej przez Heroda oraz o ucieczce do Egiptu. Łukasz natomiast tłumaczy nam pobyt Świętej Rodziny w Betlejem tym, że wymagał tego spis ludności, zarządzony w Judei przez namiestnika rzymskiego Kwiryniusza.

Niestety, stwierdzić musimy z przykrością, że obie wersje nie dadzą się ze sobą pogodzić, że przeto nie zasługują na wiarę. Jeżeli chodzi o Mateusza, to według niego Jezus musiał urodzić się za panowania Heroda, o którym wiemy skądinąd, że umarł w 4 r. p.n.e. Nakazana przezeń rzeź dzieci rodzaju męskiego musiała więc odbyć się przed tą datą, a Jezus był wówczas dzieckiem mającym przynajmniej rok życia. Tak więc data jego urodzenia przypadłaby na 6 lub 5 rok p.n.e.

Tymczasem wspomniany przez Łukasza spis ludności zarządzony przez namiestnika rzymskiego Kwiryniusza, jak to wiemy na pewno dzięki wiarogodnym źródłom historycznym, był przeprowadzony w Judei dopiero w 6 lub 7 r. n.e. Inaczej mówiąc, jeżeli uwierzyć Mateuszowi, Jezus był już wówczas pacholęciem mającym, powiedzmy sobie, około dwunastu lat. Nie mógł więc leżeć wówczas w żłobku betlejemskim, tak jak opisuje to w baśniowy sposób ewangelista Łukasz.

Krańcową rozbieżność w relacji obu ewangelistów usiłowali oczywiście zniwe­lować chrześcijańscy bibliści, posługując się niestety i w tym wypadku niczym nie umotywowanymi domysłami. Mianowicie podają jako możliwość, że taki spis ludności odbył się również za czasów panowania Heroda i że specjalnym komisarzem do przeprowadzenia tego spisu mógł być wydelegowany z Rzymu Kwiryniusz. Wówczas spis ludności i rzeź niewiniątek przypadłyby jednocześnie na lata 7 do 6 p.n.e.

Argumentacja jest niestety pozbawiona jakiejkolwiek podstawy dowodowej, w źródłach historycznych nie ma najmniejszego śladu, że taki spis naprawdę się odbył. Zresztą, jak się zaraz przekonamy, wszystkie te wysiłki spekulacyjne są właściwie bezprzedmiotowe, gdyż jedna i druga relacja już w samej swej treści merytorycznej budzi poważne wątpliwości.

Bardzo wątpliwe jest również to, czy istotnie Herod zarządził rzeź niewinią­tek. Był to monarcha, który wprawdzie kazał zgładzić swoją żonę, teściową, trzech synów i wielu innych krewniaków. Ostatnie lata jego panowania były istnym pasmem okrucieństw, intryg dworskich i krwawych porachunków. W do­datku w oczach szowinistów żydowskich i ortodoksyjnych kapłanów uchodził za renegata, gdyż w stosunku do Rzymu prowadził ugodową politykę sprzymie­rzeńca. Nic przeto dziwnego, że otaczany był powszechną nienawiścią, że o jego ekscesach krążyły najgorsze wieści. W tej atmosferze zgrozy mogła oczywiście zrodzić się plotka o rzezi niewiniątek. Zastanawiające jest jednak to, że Józef Flawiusz, historyk skrupulatny, który ział nienawiścią do Heroda i nie przepuścił mu żadnej popełnionej przezeń zbrodni, nic o tej rzezi nie wspomina. Czyżby on, zacięty wróg monarchy żydowskiego, miał taką gratkę przeoczyć? Wydaje się, że rzezi niewiniątek nigdy nie było, jest to chyba jedna z tych legend, z jakimi spotykamy się podczas uważnej lektury ewangelii.

Jesteśmy nawet w szczęśliwym położeniu, że możemy wskazać na źródła tej legendy. Pomaga nam w tym Mateusz, który zawsze dba, by to, co opowiada, było wypełnieniem starotestamentowych proroctw. Ból rodzin pomordowanych przez Heroda dzieci opisuje posługując się wyjątkiem z Jeremiasza (31,15), w którym matki judzkie biadają nad losem swoich dzieci, deportowanych przez Nabuchodonozora do Babilonu po zajęciu w 586 r. p.n.e. Palestyny. W rozdziale drugim (17-18) czytamy: „Wówczas wypełniło się, co jest powiedziane przez Jeremiasza proroka, mówiącego: Głos usłyszano w Rama, płacz i jęk wielki: Rachel płacząca synów swoich a nie chciała się dać pocieszyć, że ich nie masz”.

Ponadto mamy tu wyraźną analogię z narodzinami Mojżesza. Legenda po­wiada, że faraon miał przy tej okazji sen, który magowie interpretowali jako ostrzeżenie, iż Egiptowi grozi zagłada ze strony dziecka izraelskiego. Kazał więc wymordować wszystkie dzieci żydowskie płci męskiej, ale Mojżesz – jak wiadomo – ocalał.

Jest rzeczą widoczną, że spotykamy się tu ponownie ze znanym nam zjawi­skiem szukania wskazówek w Starym Testamencie dla zrekonstruowania zagu­bionej biografii ziemskiej Jezusa.

Również i sam sposób przeprowadzania spisu ludności, tak jak przedstawia to w swojej ewangelii Łukasz, nie wytrzymuje krytyki, jest bowiem niezgodny z tym, co o tych sprawach wiemy z historii. Otóż spis ludności, przeprowadzony przez Rzymian, nie mógł odbyć się w Judei za panowania Heroda. Formalnie był on suwerennym władcą i przyjacielem Rzymian, a oni w swojej mądrości politycznej nie mieli zwyczaju mieszać się do tego rodzaju spraw wewnętrznych swoich klientów i sprzymierzeńców. Sytuacja odmieniła się po śmierci Heroda. Jego syn Archelaus pozbawiony został tronu i w latach 6 i 7 n.e. Judea była już prowincją rzymską administrowaną przez prokuratora. Oczywiście jest rzeczą zrozumiałą, że przy objęciu świeżo anektowanego terytorium okupanci zarzą­dzili spis ludności, żeby zorientować się, ilu podwładnych im przybyło.

Nie mogli jednak tego zrobić w ten sposób, jak to opowiada Łukasz. Nie mogli żądać, aby przy tej sposobności ludzie udali się do miejsca swego urodzenia i dopiero tam się rejestrowali. Tak postępowali Żydzi, u których tradycja dwunastu pokoleń była zawsze żywa. Zależało im na tym, aby nie tylko ustalić liczbę ludności, ale także jej podział według przynależności plemiennej. Rzymia­nom były te sprawy absolutnie obojętne i jako praktyczni administratorzy uważaliby za absurd powodować niepotrzebnie taką „wędrówkę ludów”. Po prostu, tak jak dzisiaj się to robi, spisywali ludzi tam, gdzie w danej chwili mieszkali, gdzie mieli swoje nieruchomości i płacili podatek.

Należy zdać sobie sprawę, że opowieści Mateusza i Łukasza o narodzinach Jezusa mają bardzo niewiele punktów stycznych, a raczej trzeba powiedzieć, że są to dwie odmienne wersje trudne do pogodzenia. Marii anioł ukazał się tylko w relacji Łukasza, jej zwiastował narodzenie się Syna Bożego i następcy na tronie Dawida. Natomiast Mateusz nic o tym nie wie. Według niego anioł ukazał się we śnie jedynie tylko Józefowi i uprzedził go, że Maria porodzi syna, który wybawi lud swój z grzechu. Jemu też nakazał, aby z matką i dziecięciem uchodził do Egiptu. Nawiasem mówiąc, uderzająca jest w tym opowiadaniu bierna rola Marii. Nie komunikuje się ona bezpośrednio z aniołem, lecz wykonuje jedynie polecenie małżonka. Odzwierciedla to zapewne upośledzenie socjalne kobiet u Żydów, dla których ta ewangelia była głównie przeznaczona.

Zdawałoby się, że w tak doktrynalnie ważnej sprawie, jak okoliczności narodzin przyszłego Zbawiciela, nie powinno być żadnych wątpliwości. A jed­nak obaj ewangeliści, którzy – jak się powiedziało – jedyni o tym piszą, różnią się w swoich relacjach także, gdy chodzi o wydarzenia następujące po Betlejem.

Mateusz każe rodzinie uchodzić do Egiptu, skąd powraca ona do Nazaretu dopiero na wiadomość o śmierci Heroda. Łukasz natomiast opowiada o jej przeniesieniu się z Betlejem do Nazaretu po obrzezaniu ośmiodniowego Jezusa oraz o wyprawie do świątyni jerozolimskiej, gdzie według Prawa Mojżeszowego Jezus, będąc synem pierworodnym, został poświęcony Bogu. Nie ma w tej ewangelii ani słowa o ucieczce do Egiptu. Jeżeli zatem wierzyć obydwom ewangelistom, Jezus wraz z rodzicami był równocześnie w Nazarecie i w odle­głym o 140 km Egipcie.

Ucieczka do Egiptu jest więc niewątpliwie wyłącznie osobistą kombinacją myślową Mateusza, nie mającą żadnego usprawiedliwienia w historii. Pomysł zaczerpnął on, jak to u niego zazwyczaj bywa, z proroctw Starego Testamentu, z czym zresztą się nie kryje, gdyż na końcu opowieści pisze: „I pozostał tam aż do śmierci Heroda, aby się spełniło, co powiedziane jest od Pana przez proroka mówiącego: Z Egiptu wezwałem syna mojego (Oz.11,1)”.

Jeśli uważniej przyjrzeć się tym dwom wersjom, odkryjemy, że mimo ogromnych rozbieżności dążą one do tego samego celu. Ich bowiem intencją jest dowieść, że miejscem urodzenia Jezusa było judzkie miasteczko Betlejem. Szkopułem było jednak to, że rodzina jego mieszkała stale w Nazarecie, trzeba było więc znaleźć jakiś pretekst, by przenieść ją do Betlejem, aby dzieciątko się tam urodziło. Tyle tylko, że obaj ewangeliści posłużyli się odmiennymi preteks­tami dla uzasadnienia tych przenosin.

Był to zabieg apologetyczny. Nie udało się bowiem z proroctwami Starego Testamentu pogodzić, że Jezus urodził się w Nazarecie i wobec tego był Galilejczykiem. Potomek Dawida, przyszły król izraelski, musiał być pochodze­nia judzkiego i urodzić się w mieście rodzinnym swego przodka. Tak bowiem między innymi zwiastował prorok Micheasz w następujących słowach: „A ty, Betlejem Efrata! malutkiś jest między tysiącami judzkimi. Z ciebie wynidzie ten, który będzie panującym w Izraelu....” (Mich. 5,2).

Trzeba wiedzieć, co to znaczyło w oczach Żydów judzkich być Galilejczykiem. Przede wszystkim podkreślić należy, że Galilea, szczególnie na północy, nie była czysto żydowska, lecz mocno przemieszana ludami pogańskimi, szczególnie pochodzenia greckiego. Język grecki słyszało się tam na równi z językiem aramejskim, tak że istnieje możliwość, że Jezus mówił płynnie także po grecku, oczywiście w odmianie ludowej, zwanej „koine”. Toteż Żydzi galilejscy, dzięki wpływom helleńskim, skłonni byli do liberalizmu w sprawach religijnych. Różnili się oni bardzo od swych pobratymców w Judei, mieli swoje własne obyczaje i praktyki religijne, ba, nawet dialekt aramejski, którym mówili, był dla Judejczyków niełatwy do zrozumienia. Był to lud dumny, niezależny i buntowni­czy. Pozostawał on w ustawicznej opozycji nie tylko do okupantów rzymskich, ale także do ortodoksyjnie nastrojonych kapłanów jerozolimskich. Antagonizm, jaki z tego powodu panował między tymi dwoma odłamami narodu żydowskie­go, często przybierał charakter nienawiści i pogardy.

Gdy Filip spotkał Natanaela i rzekł: „Znaleźliśmy tego, o którym pisał Mojżesz w Zakonie i prorocy, Jezusa, syna Józefa z Nazaretu”, Natanael odparł: „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?” (J. 1,45-46). A w dramatycznej scenie zaparcia się Piotra jedna z niewiast zagadnęła go: „I tyś był z Jezusem Galilejskim?”. Gdy zaś przerażony Piotr zaprzeczył, obecni tam Żydzi zawołali: „Prawdziwie i tyś z nich jest, bo i mowa twoja cię zdradza” (Mt. 26,69 i 73).

Żydzi do tego stopnia byli uprzedzeni do Jezusa, że w pewnej chwili nazwali go Samarytaninem, który ma czarta w sobie (J. 7,48). W ich pojęciu nie mogło być gorszej oceny, gdyż Samarytanie, bliscy sąsiedzi Galilejczyków, uchodzili za schizmatyków i heretyków, bo oderwali się od Jerozolimy i mieli swoją własną świątynię, a nawet ich Pismo Święte różniło się wydatnie od tego, jakie uznawano oficjalnie w Judei.

Dla teologów, usiłujących identyfikować Jezusa z żydowskim Mesjaszem, kłopotliwe było to, że zawsze uchodził za Galilejczyka i Nazarejczyka. Z takimi przydomkami spotykamy się prawie zawsze w ewangeliach i w Dziejach Apostolskich. Nawet wyznawców Jezusa, już po jego śmierci, nazywano nazarejczykami, nie betlejemczykami. W Ewangelii według Jana Żydzi tak oto replikują Nikodemowi, który wystąpił w obronie Jezusa: „Czyś i ty Galilejczykiem? Badaj pisma, a zobaczysz, że prorok nie powstanie w Galilei” (7,52). W innym znów miejscu tejże samej ewangelii (7,41-42) czytamy: „Ci z rzeszy, którzy słyszeli te słowa, mówili: »Ten jest naprawdę oczekiwanym prorokiem«. Inni zaś mówili: »To jest Mesjasz. A jeszcze inni zaprzeczali: »Czyż Mesjasz może przyjść z Galilei? Czyż nie mówi Pismo: Mesjasz przyjdzie z rodu Dawidowego i z Betlejem, osady, skąd pochodził Dawid? «„ (tłum. z jęz. greckiego ks. prof. Se­weryn Kowalski).

Przytoczone wypowiedzi Żydów niewątpliwie implikują, że u autora ewange­lii, jak też w środowisku chrześcijańskim, gdzie działał, istniało głębokie przekonanie, że Jezus był Galilejczykiem, urodzonym w Nazarecie. Nikomu bowiem z biorących udział w tej rozmowie z Jezusem, ani samemu autorowi ewangelii, nie przyszło nawet do głowy zadawać kłam argumentacji Żydów, tak jakby galilejski rodowód Jezusa pozostawał poza wszelką dyskusją. Toteż słuszna jest konkluzja niemieckiego biblisty i autora słynnej monografii o Jezu­sie, Dawida F. Straussa, gdy pisze: „Jeżeli Mateusz i Łukasz utrzymują, że Jezus jedynie tylko wychował się w Nazarecie, ale urodził się w Betlejem, to kierują się tu raczej wymaganiami dogmatyki, a nie historią”.

Kościół związał się doktrynalnie z legendami opowiedzianymi przez Mateusza i Łukasza. Uznaje zatem, że Jezus urodził się przynajmniej w 5 r. p.n.e. za panowania Heroda, który umarł na wiosnę 4 r. p.n.e. Jak wobec tego stało się, że Jezus urodził się około 4 lat przed swoimi oficjalnymi urodzinami, od których liczymy naszą, chrześcijańską erę? Zawdzięczamy to, taka bywa nieraz ironia historii, najzwyklejszej pomyłce.

W 525 r. papież Jan I zwrócił się do mnicha scytyjskiego nazwiskiem Dionizy Exiguus z poleceniem ustalenia dokładnego roku narodzin Jezusa, gdyż postanowił, by od tej daty poczęto liczyć nową, chrześcijańską erę. Mnich jako punkt odniesienia przyjął oczywiście kalendarz rzymski, zaczynający się od założenia Rzymu („ab urbe condita”), to jest od 1 stycznia 753 r. p.n.e. W swojej rachubie doszedł do konkluzji, że Jezus urodził się w 754 r. według kalendarza rzymskiego, czyli w pierwszym roku naszej ery. Wiemy jednak z relacji Józefa Flawiusza, że Herod zmarł w Jerycho według tego samego kalendarza w 750 r. Znaczyłoby to, że Jezus urodził się cztery lata po jego śmierci, a nie za jego panowania, jak to utrzymują Mateusz i Łukasz. Korektura, gdy spostrzeżono pomyłkę (trzeba by kalendarz cofnąć co najmniej o cztery lata) była już nie do pomyślenia, wywołałoby to zbyt wielkie zamieszanie na świecie.

25 GRUDNIA ORAZ INNE NARODZINOWE LEGENDY

Wobec tej mieszaniny pomyłek i sprzeczności musimy zapytać się ze zdziwie­niem, jak w takim razie doszło do tego, że świat chrześcijański uroczyście święci narodziny Jezusa w dniu 25 grudnia. Na jakiej podstawie ustalono tak precyzyj­nie tę datę? I tutaj, gdy prześledzimy tajniki historycznego źródła tego zagadnie­nia, znajdziemy się naraz w obliczu zjawiska niezmiernie charakterystycznego dla wczesnego Kościoła.

Bodajże najdziwniejszą rzeczą jest to, że do połowy III wieku chrześcijanie w ogóle nie interesowali się urodzinami Jezusa. Toteż nie znaleziono w napisach, rzeźbach i freskach z pierwszych trzech stuleci żadnych śladów odnoszących się do narodzin Jezusa. Natomiast w IV wieku został on przedstawiony w katakumbie św. Sebastiana jako niemowlę zawinięte w pieluszki na modłę egipską, w aureoli wokół głowy, z Józefem i Marią, wołem i osłem u boku, Była to kompozycja najwyraźniej inspirowana zarówno przez kult Izydy, jak też przez apokryfy Nowego Testamentu.

Dopiero biskup rzymski Hipolit wyznaczył dzień 2 stycznia jako dzień Bożego Narodzenia. Później jeszcze proponowano inne daty, jak 25 lub 28 marca, 18 lub 19 kwietnia i 20 maja. Na Bliskim Wschodzie i w Egipcie długi czas obchodzono rocznicę urodzin w dniu 6 stycznia. W Jerozolimie trzymano się tej ostatniej daty aż do 549 r., natomiast u armeńskich i ormiańskich chrześcijan obowiązuje ona do dnia dzisiejszego.

Z dokumentów wynika, że dopiero w pierwszej połowie IV wieku Kościół łaciński zaczął obchodzić oficjalnie urodziny Jezusa w dniu 25 grudnia. Czym kierował się wybierając właśnie ten, a nie inny dzień? Jest to moment zimowego przesilenia, kiedy jasność dnia zaczyna się wydłużać i wzrasta siła słońca. Rzymianie obchodzili wtedy narodziny niezwyciężonego słońca „Dies natalis Solis Invicti”. Obchodzili je szaleństwem saturnaliów, na zabawach, libacjach i wymianie podarunków, szczególnie lalek dla dzieci. Ustawało wtedy wszelkie życie normalne, urzędy nie pracowały, szkoły były zamknięte, zawieszano wykonywanie kar, nawet niewolnikom pozwalano swobodnie szaleć.

W III wieku kult słońca, wprowadzony do Rzymu przez cesarza Heliogabala, który był równocześnie syryjskim kapłanem słońca, zaczęto utożsamiać z mitraizmem, jedną z najbardziej rozpowszechnionych religii ówczesnych czasów. Wspaniałe obrzędy związane z narodzinami boga słońca Mitry 25 grudnia, podobieństwa koncepcji teologicznych oraz stare tradycyjne przyzwyczajenia sprawiły, że mitraizm stał się najniebezpieczniejszym rywalem chrystianizmu. Zmarły w 220 r. pisarz kościelny Tertulian zawołał zgorszony: „To diabeł podmawia heretyków do naśladowania naszych świętych obrzędów podczas czci oddawanej ich fałszywym bogom. On to każe im zaznaczyć krzyżem czoła żoł­nierzy Mitry”.

Jeden z anonimowych pisarzy religijnych Syrii udziela nam wyraźnej, szczerej odpowiedzi, dlaczego Kościół łaciński wybrał ostatecznie dzień 25 grudnia. Pisze on jak następuje: „Obyczajem pogan było obchodzić w dniu 25 grudnia narodziny Słońca, podczas których to obchodów zapalali światła. W tych uroczystościach i świętach brali udział także chrześcijanie. Toteż gdy doktorowie Kościoła zauważyli, że chrześcijanie zdradzają przychylność dla tych uroczystoś­ci, postanowili, że w tym dniu należy obchodzić Boże Narodzenie...”.

Fakt podszycia się pod święto pogańskie przez Kościół nie od razu i nie u wszystkich znalazł aprobatę. Syryjczycy i Armeńczycy oskarżyli Latyńczyków, że uprawiają kult pogański, chociaż ich samych można było również o to pomawiać, jako że obchodzili Boże Narodzenie 6 stycznia, w dniu przesilenia według kalendarza juliańskiego, w którym to dniu świętowano w Aleksandrii urodziny Ozyrysa, utożsamianego ze słońcem. Św. Augustyn (przełom IV i V wieku) wzywa swoich braci chrześcijańskich, aby obchodzili święto 25 grudnia nie na cześć słońca, lecz na cześć tego, który to słońce stworzył.

Jeszcze w V wieku papież Leon Wielki (440 – 461) wydał list pasterski, w którym między innymi pisze: „Są wśród nas tacy, którzy uważają, że uroczystości należy obchodzić nie tyle z powodu narodzin Chrystusa, co z powodu wschodu nowego słońca”. W innym miejscu tegoż listu spotykamy się z takim oto rewelacyjnym zarzutem: „Gdyż zanim oni wstępują do bazyliki świętego apostoła Piotra, stają na schodach, odwracają się i schylają pokornie głowę w kierunku słonecznego dysku”.

Wypada tu zaznaczyć ponownie, że Kościół nie walczył o zniesienie święta, lecz o nadanie mu nowego, chrześcijańskiego sensu. Święto 25 grudnia zostało mu niejako narzucone przez wiernych, gdyż zrodziło się ze starodawnych zwyczajów ludowych, z reakcji ludu na pory roku, z chęci zrozumienia tajemnicy przemian w przyrodzie. Były to odwieczne zwyczaje, głęboko zapisane w tradycji pokoleń. Nic przeto dziwnego, że chrześcijanie, ludzie przeważnie prości, nie mogli i nie chcieli z nimi się rozstać. Pozostali bowiem dziećmi natury, mimo przyjęcia nowej religii. Kościół natomiast, bezsilny wobec ich żywotności, był na tyle mądry, że je zaadaptował nadając im swój własny sens. W ten sposób chrześcijaństwo przywłaszczyło sobie z mitraizmu kilka innych świąt: święto św. Jerzego w kwietniu zastąpiło pogańskie święto Parilli, Jana Chrzciciela – pogańskie święto wody, Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w sierpniu – święto Diany, a święto Wszystkich Świętych jest kontynuacją pogańskiego święta umarłych.

Stare nawyki i wspomnienia pogańskie były do tego stopnia żywotne w środo­wiskach chrześcijańskich, że niektórzy biskupi szukali jakiegoś kompromisowe­go wyjścia z trudnej sytuacji. Biskup Turynu tak rozpoczął swoje kazanie w wigilię Bożego Narodzenia: „Jest rzeczą dobrą, że lud nazywa dzień urodzin Pana naszego dniem »Sol novus«. Nie usiłujmy bynajmniej tego zmienić, gdyż wraz z narodzinami Zbawiciela następuje odnowa zbawienia dla całego rodzaju ludzkiego, ale również jasności słońca. Jeżeli podczas męczeństwa Chrystusa słońce się zaciemniło, musi ono z konieczności zaświecić jaśniej w dniu jego narodzin”.

Zgodnie z tymi kompromisowymi próbami chrześcijanie pierwszych wieków nazywali Chrystusa „Słońcem sprawiedliwości”, a nawet do dnia dzisiejszego w liturgii rzymskiej mówi się o nowym słońcu, które powstało w Chrystusie. Ze słońcem identyfikuje się go również w antyfonach oraz w modlitwie, którą odmawia się w święto Bożego Narodzenia o północy.

Święto Bożego Narodzenia nieodłącznie zrosło się w naszych wspomnieniach z idylliczną scenerią, w której głównymi aktorami są wół, osioł, grota i trzej królowie. Jest to radosny, świetlisty, rozrzewniający obraz, chwytający za serce nawet ludzi nieskłonnych do łatwych wzruszeń i sentymentów, ponieważ przepoił on nasze dzieciństwo niezapomnianymi urokami baśni.

Przeważnie ludzie są przekonani, że cała ta sceneria jasełkowa wywodzi się z ewangelii. Tych jednak, którzy zechcą przyjrzeć się tej sprawie bliżej, spotka nie lada niespodzianka. Bo oto w ewangeliach Marka i Jana nie znajdą ani jednego słowa o narodzinach Jezusa, natomiast u Mateusza i Łukasza, w jedy­nych kanonicznych źródłach opowieści o narodzeniu Jezusa, nie ma ani wołu, ani groty. W Ewangelii Łukasza Jezus rodzi się w stajence, a co się tyczy trzech króli, to u Mateusza, który – o dziwo – jedyny o nich mówi, nie są oni wcale królami, lecz mędrcami-magami, którzy przybyli ze Wschodu.

Jeżeli więc staniemy na stanowisku tej ostatnio wymienionej ewangelii kanonicznej, musimy niestety powiedzieć, że na świętych obrazach, jak też w jasełkach ludowych ci magowie noszą wspaniałe królewskie korony całkiem bezprawnie, a nawet wątpliwy jest ich tytuł do szacownych imion Kacper, Melchior i Baltazar. Imion tych nie ma wcale w ewangeliach, magowie bowiem występują tam anonimowo.

Skąd więc wzięły się te wszystkie szczegóły, nie byle jakie przecież, skoro bez nich niepodobna wyobrazić obie całej sztuki kościelnej i folkloru, owych szopek i kolęd, które setki lat nastrajały wzniośle wszystkich ludzi? Po odpowiedź musimy sięgnąć daleko w przeszłość, w pierwsze wieki chrześcijaństwa.

Badania ujawniły, że wszystkie opowieści o dzieciństwie Jezusa pochodzą z apokryficznego zbioru podań, które powstały przed V wiekiem, a który zawierał między innymi buddyjskie i perskie legendy.

Z zapożyczeń z owego zbioru powstały dwa apokryfy: Armeńska księga dzieciństwa oraz Arabska księga dzieciństwa. Otóż właśnie z wersji armeńskiej dowiadujemy się, że magowie byli królami perskimi i poznajemy ich imiona. „I wnet Anioł Pański podążył do kraju Persów, aby polecić królom-mędrcom, iż mają ruszyć w drogę i cześć złożyć nowo narodzonemu Dzieciątku. A wiodła ich gwiazda przez dziewięć miesięcy i przybyli, kiedy Dziewica stała się matką. Naówczas bowiem królestwo Persów przez potęgę swoją i zwycięstwa górowało nad wszystkimi królami panującymi w krajach Wschodu. Mędrcami zaś byli trzej bracia: pierwszy Melkon rządził Persami, drugi Baltazar rządził Indiami, trzeci zaś Kacper panował nad Arabami”. Dodajmy dla informacji, że z Melkona tradycja europejska zrobiła Melchiora.

Autor apokryfu armeńskiego, awansując magów na królów, uczynił to niewątpliwie pod wpływem pism Starego Testamentu, szczególnie Psalmu 71.

Ten przepiękny hymn religijny, podobno pióra samego króla Dawida, ma za temat dobrodziejstwa, jakie wyświadczy narodowi jego przyszły syn, którym w przekonaniu chrześcijan jest Jezus Chrystus.

„Będzie sądzić ubogie z ludu, i wybawi syny ubogich, a uniży potwarcę.

I będzie trwał z słońcem, i przed księżycem, na pokolenie i pokolenie.

Znidzie jako deszcz na runo: a jako krople na ziemię kapiące.

Wnidzie za dni jego sprawiedliwości, i obfitość pokoju, aż zginie miesiąc.

I będzie panował od morza aż do morza: i od rzeki aż do krajów okręgu ziemi.

Przed nim będą padać murzynowie: a nieprzyjaciele jego ziemię lizać będą.

Królowie Tarsys i wyspy przyniosą dary: królowie arabscy i Saby przywiozą upominki.

I będą mu się kłaniać wszyscy królowie ziemscy, wszyscy narodowie będą mu służyć.

Albowiem wybawi ubogiego: tak możnego i nędznego, który nie miał pomocnika.

Przepuści ubogiemu i niedostatecznemu: a dusze ubogich zbawi.

Z lichwy i nieprawości wykupi dusze ich: a imię ich uczciwe przed nim.

A będzie żył, i dadzą mu z złota arabskiego, i będą zawsze kłaniać mu: cały dzień będą go błogosławić”

A w Proroctwie Izajasza czytamy: „Tedy oglądać i opływać będziesz: zadziwi się i rozszerzy serce twoje, gdy się obróci ku tobie zgraja morska, moc poganów przyjdzie do ciebie.

Obfitość wielbłądów okryje cię, wielbłądowie prędcy Madyan i Epha: wszyscy z Saby przyjdą, złoto i kadzidło przynosząc, a chwałę Panu opowiadając” (60,5-6).

Zdaje się, że rodowód wersji o królach i darach, jakie złożyli dzieciątku Jezus, nie może ulegać wątpliwości. Rodowód, z którym spotykaliśmy się już i nadal będziemy spotykali się dość często.

O nabożnych pielgrzymach królewskich ze Wschodu można by napisać osobną rozprawę pod tytułem: „Przedziwne losy Trzech Króli”. Tradycja ludowa snuła o nich różne historie pełne nadzwyczajnej fantastyki. Pod tym względem na uwagę zasługuje szczególnie Arabska ewangelia w wersji syryjskiej. A więc razu pewnego w Persji pojawił się Anioł w postaci gwiazdy, która swoją jasnością zalała cały kraj. Ludzie stawali u progu swoich domów, by podziwiać niebiańskie zjawisko. Czciciele ognia i gwiazd, królowie, wodzowie i kapłani, ubrani w najwspanialsze szaty, zgromadzili się, by odbyć naradę. Kapłani, zapytani o znaczenie tego wydarzenia, odpowiedzieli: „Król królów narodził się, bóg bogów, światłość światłości”. W drogę wyprawiono trzech synów królewskich, aby złożyli dary boskiemu dzieciątku.

Dalsza narracja trzyma się wiernie ewangelii kanonicznych, z wyjątkiem jednego szczegółu. Oto Maria darowuje im pieluszkę nowo narodzonego dzieciątka. Gdy królewicze wrócili do domu, wrzucili pieluszkę do rozpalonego ogniska, aby udowodnić, że jest to święta relikwia. I rzeczywiście, płomienie nie imały się pieluszki i ku radości całego narodu wyjęto ją z popiołów w stanie nienaruszonym.

Niejednego z nas zaskoczy mało na ogół znany fakt, że liczba magów czy królów w tej legendzie przez długi czas ulegała wahaniom. W rzymskich katakumbach widzimy na malowidłach ściennych grupy złożone z dwóch, czterech i sześciu magów, a u Syryjczyków i Ormian jest ich nawet dwunastu. Dopiero z biegiem czasu ustaliła się na dobre liczba trzech, prawdopodobnie w nawiązaniu do trzech synów Noego: do Sema, praojca Semitów, do Chama, praojca ludów kolorowych (dlatego jeden z trzech królów jest Murzynem) oraz do Jafeta, praojca Europejczyków. Mniej więcej w VIII wieku magowie awansują na królów i stają się znani pod imionami Kacper, Melchior i Baltazar. Dodajmy jeszcze, iż rzekome szczątki tych królów spoczywają w katedrze kolońskiej. Relikwie przywieziono podobno w IV wieku z Persji do Konstanty­nopola, następnie do Mediolanu, aż wreszcie w 1161 r. złożone zostały ostatecz­nie w Kolonii za sprawą cesarza Fryderyka Barbarossy.

Należy teraz zapytać, jakim sposobem ta urocza legenda, zawdzięczająca przecież swoje powstanie Staremu Testamentowi, została powiązana narracyjnie z Persją. Problem jest oczywiście zbyt złożony, aby można było przedstawić go tu nawet w największym skrócie. Musimy więc ograniczyć się do wskazania na niektóre tylko aspekty tego zagadnienia.

A więc przede wszystkim wypada pamiętać, że Cyrus zwolnił Żydów z niewoli babilońskiej i nawet dopomógł im walnie do odbudowy świątyni jerozolimskiej. Z tego powodu niektórzy Żydzi głosili, że władca perski jest zapowiedzianym przez Pismo Święte mesjaszem. Ważniejsze jest jednak to, że religia perska wywarła głęboki wpływ na judaizm. Wymieńmy tu wywodzącą się z tej religii dualistyczną koncepcję świata oraz wynikającą z niej wiarę, że świat składa się z aniołów i diabłów, z nieba i piekła, z walczących ze sobą żywiołów dobra i zła, uosobionych u Persów w postaciach Ormuzda i Arymana.

Zaratustra, reformator religii irańskiej, zapowiedział przyjście poprzedzone­go przez dwóch mniejszego znaczenia zbawicieli (podobnie jak Jan Chrzciciel poprzedza Jezusa) wielkiego zbawiciela ludzkości z przemocy zła – Suasjanta. Ową dziedziczną sympatię Żydów do Persów siłą rzeczy przejęli judeochrześcijanie, czemu dał wyraz Mateusz wyobrażając sobie, że w hołdzie złożonym boskiemu dzieciątku nie mogło zabraknąć przyjacielskiej Persji. Był to jednak chyba jego osobisty pomysł, bo Łukasz, drugi piewca dzieciństwa Jezusa, nic o tym nie wie, nie mówiąc już o Marku i Janie, przemilczających w ogóle to dzieciństwo.

Należy pamiętać jeszcze o innym, ważniejszym nawet podłożu legendy o trzech królach. W I i II wieku, w okresie rozkwitu literatury chrześcijańskiej, ogromnie rosną w imperium rzymskim wpływy religii Wschodu i Egiptu, szczególnie kultu perskiego boga słońca Mitry, który zyskiwał masowo wyznaw­ców w wojsku i wśród arystokratów, ba, zdobywał nawet popleczników wśród cesarzy. Już za Pompejusza w 67 r. p.n.e. istniały w Rzymie gminy czcicieli Mitry, a na wielką skalę rozpowszechniał się ten kult za panowania Antoniuszów i Sewerów, aż wreszcie pod koniec IV wieku stał się najważniejszą religią świata pogańskiego. Dioklecjan oficjalnie mianował Mitrę patronem odnowionego imperium rzymskiego.

Mitra – jak się już powiedziało – to bóg perskiego reformatora religijnego Zaratustry, a magowie byli kapłanami tego kultu. W pomyśle Mateusza zaznacza się wyraźnie tendencja apologetyczna, wynikająca z potrzeby bronienia chrześ­cijaństwa przed wrogami i szydercami, oraz z pragnienia wykazania, że Jezusa uznali jako Zbawiciela nawet przedstawiciele tak wszechpotężnego kultu, jakim był w owych czasach mitraizm.

Niektórzy badacze zwracają uwagę na pewne wydarzenie polityczne, które swego czasu odbiło się wielkim rozgłosem w imperium rzymskim, a które przypuszczalnie stało się dodatkowym, bezpośrednim bodźcem naprowadzają­cym Mateusza na ideę o trzech królach. Opisują ten epizod dziejopisarze rzymscy Pliniusz Starszy, Tacyt, Swetoniusz i Dios Kasjusz. Otóż w 66 r. przybył do Rzymu Tyrydates, król Armenii, aby złożyć hołd Neronowi. Kapiące od złota stroje orszaku królewskiego oraz hojne dary, jakie ofiarował egzotyczny władca Neronowi, wryły się w sposób niezatarty w pamięć ludu. Wprawdzie bibliści katoliccy zaprzeczają, aby opisywane wydarzenie mogło wpłynąć na Mateusza, ponieważ według nich ewangelia jego została napisana parę lat przed 66 r., to jest w latach 51-60. Jednakże ostatnie badania naukowe ustaliły, że powstała ona dopiero około 80 r., a więc paręnaście lat po przyjeździe Tyrydatesa.

Powróćmy jednak jeszcze raz do naszych miłych zwierząt: wołu i osła. W ewangelii apokryficznej zwanej Pseudo-Mateuszem czytamy, że złożyły one hołd Dzieciątku Jezus, żeby się spełniło proroctwo Izajasza: „Poznał wół swego pana i osioł żłób pana swego...” (2,3), a także proroctwo Habakuka: „Wpośród dwóch zwierząt objawisz się...” (3,2).

Gdy jednak otworzymy Wulgatę, czyli łaciński przekład Biblii, to zauważymy, że odnośny werset u Habakuka brzmi inaczej, a mianowicie: „W pośrodku lat oznajmisz...” Wobec tego zaglądamy do Septuaginty, czyli przekładu greckiego, i oto okazuje się, że autor apokryfu z tego właśnie przekładu cytuje proroctwo. Wiadomo jednak, że jest to przekład błędny. Stajemy wobec tego w obliczu bardzo zabawnej rewelacji, że dwa te miłe zwierzęta, które przez wieki tyle uciechy sprawiały dzieciom i dorosłym, zawdzięczają swoje istnienie, jak zauważa Daniel Rops, nieporozumieniu.

Skoro obracamy się w krainie baśni, fantazji i pomyłek, warto skorzystać z tej okazji, by wstąpić do jednej z najstarszych bazylik rzymskich Santa Maria Maggiore, będącej od niepamiętnych czasów celem pielgrzymów z całego świata chrześcijańskiego. W głównym ołtarzu przechowywany jest żłobek betlejemski, w którym spoczywało Dzieciątko Jezus. W dniu 25 każdego miesiąca relikwię wystawia się na widok publiczny, a w wigilię Bożego Narodzenia obnosi się ją w uroczystej procesji naokoło kościoła.

Stwierdzono, że przedmiot adoracji składa się z pięciu fragmentów drzewa oliwnego, połączonych metalowymi taśmami, przy czym na jednej z taśm odkryto zamazany napis w języku greckim z okresu od VII do IX wieku, zawierający jakiś spis świętych Kościoła. Pochodzenia relikwii nie udało się zweryfikować, fragmentów drewna nie poddano badaniom metodą C14. Wiado­mo tylko, że po raz pierwszy pojawia się ona w spisie inwentarza pochodzącym z XI wieku, a więc z epoki masowego fabrykowania relikwii. W tym samym spisie figuruje także inna relikwia, mianowicie „Arka Przymierza”, co daje nam dużo do myślenia na temat autentyczności również Jezusowego żłobka.

Skoro jest tu mowa o świętach Bożego Narodzenia, nie uchodzi, abyśmy pominęli milczeniem naszego popularnego św. Mikołaja. Po śmierci dozna­wał on dość zmiennych i burzliwych kolei losu, ostatnio zaś zupełnie nie dopi­sało mu szczęście. Ma to związek z dekretem papieża Pawła VI, który skreślił z rejestru świętych bez mała 200 osobistości, ponieważ okazało się, że są one bądź tworem fantazji, bądź też z tych czy owych względów nie zasługiwały na ten zaszczyt.

Nawiasem mówiąc, przy tej sposobności wyszła na jaw niezmiernie przykra sprawa. Włoszech cieszyła się żarliwą czcią św. Filomena. W paru kościołach przechowywano jej relikwie, zaś hagiograficzne opisy jej pobożnego żywota ukazywały się w wydaniu książkowym w różnych językach. Gdy z polecenia papieża przebadano jej historię w dokumentach watykańskich, okazało się, że Filomena nigdy nie istniała. Wymyślił ją sobie przeor pewnego klasztoru, zbudował ołtarz przeznaczony specjalnie na przechowywanie jej relikwii i lanso­wał wśród wiernych wieści o cudownych wyleczeniach, jakie chorzy i ułomni jej zawdzięczali. Oczywiście napływ pielgrzymów stał się tak tłumny, że sprytny przeor osiągnął swój cel: pusta dotychczas skarbona klasztorna co dzień napełniała się po brzegi.

Na szczęście nie jest tak źle ze św. Mikołajem, ponieważ istniał naprawdę. Tyle tylko, że chyba nie zasłużył na miano świętego, skoro papież tego tytułu go pozbawił. Mikołaj był w rzeczywistości skromnym biskupem licyjskiego miasta portowego Mira (albo Listra), skąd Paweł – jak wiemy – wyruszył w podróż morską do Rzymu jako więzień (Dz. Ap. 27,5). Mikołaj umarł w IV wieku, by rozpocząć tym razem nowe, choć pośmiertne życie. Z początku stał się opieku­nem licyjskich rybaków, ale później awansował na patrona Grecji i Rosji carskiej.

Gdy rozeszła się wieść, że jego prochy mają moc leczniczą, zyskał sobie sławę również w Italii. Latyńczycy łasi na wszelkiego rodzaju relikwie, postanowili posiąść je za wszelką cenę. W 1087 r. biskup Bari przy pomocy czterdziestu parafian po prostu podstępnie je wywiózł i złożył w jednym z kościołów w Bari, gdzie dotąd się znajdują. Miał przy tym nie lada szczęście, bo wenecjanie postanowili to samo zrobić, jednakże spóźnili się i na otarcie łez musieli zadowolić się prochami wuja św. Mikołaja.

Nie koniec na tym, nasz święty dopiero w Europie doczekał się prawdziwie błyskotliwej kariery. Objął bowiem funkcję, o której za życia nawet mu się nie śniło, funkcję radowania dzieci europejskich rozdawnictwem prezentów. I zda­wałoby się, że wszystko po wsze czasy ustaliło się w jego burzliwym życiu, a tu naraz ów niespodziewany despekt: wypadnięcie z rejestru świętych Kościoła.

JEZUS I JEGO RODZINA

Trzydzieści lat życia, jakie upłynęło Jezusowi, zanim wystąpił publicznie ze swoją nauką, to okres, który chyba już na zawsze pozostanie tajemnicą. Bo przecież nie można traktować serio opowieści Mateusza i Łukasza o cudownych narodzinach i o dwunastoletnim Jezusie, skoro większość egzegetów biblijnych rozpoznała je jako co prawda ujmujące, niemniej zgoła niehistoryczne legendy.

O tę dotkliwą lukę w naszej wiedzy o życiu Jezusa nie sposób nawet winić ewangelistów. Byli oni niczym więcej, jak tylko rezonatorami i kronikarzami swoich czasów, notując to, co wiedziano w świecie helleńskiego chrześcijaństwa o Jezusie. Niestety, wiedziano tyle co nic, jako że Palestyna, kraj daleki i egzotyczny, była im całkowicie obca, a wszelka łączność z sekciarskimi judeochrześcijanami Jerozolimy od czasu buntu Szczepana, działalności refor­matorskiej Pawła i zburzenia Jerozolimy stopniowo się rozluźniła. Cóż bowiem mógł mieć wspólnego chrześcijanin Efezu czy Koryntu z nazarejczykami, trzymającymi się wiernie judaizmu i świątyni. Jednakże właśnie u nazarejczyków musiała być żywa i autentyczna tradycja o Jezusie, im przecież przewodził przez osiemnaście lat „brat Pański” Jakub, który o nim wiedział chyba więcej, niż nawet sami apostołowie, ponieważ wychowywał się z nim razem w jednym domu rodzinnym. Owe informacje na temat tego, jaki był Jezus w życiu codziennym, w pracy i we współżyciu z otoczeniem, ci jego bezpośredni uczniowie, wyznawcy i może wśród nich nawet krewni zabrali ze sobą do grobu. Nie mieli możności przekazać ich współwyznawcom helleńskim, Pella bowiem, dokąd się schronili, leżała gdzieś na krańcach ówczesnego świata, w Zajordanii. Należy zresztą wątpić, czy by im na tym zależało, skoro zasklepili się w judaistycznej ortodoksji i odizolowali od tego wszystkiego, co na szerokim świecie działo się nowego w chrystianizmie głoszonym przez Pawła.

Wszelako, na przekór tym komplikacjom, pewne szczątkowe wiadomości o prawdziwym Jezusie potrafiły się w nurcie przemijania jakoś ostać i znalazły swoje odbicie w ewangeliach. Konkretną i niezmiernie ważną informację przynoszą nam ewangelie według Marka (6,3) i Mateusza (13, 54-57). Są to przyczynki bardzo lakoniczne, jednak dzięki nim dowiadujemy się, że Jezus trudnił się podobnie jak jego ojciec ciesielstwem, że miał czterech młodszych braci: Jakuba, Józefa, Szymona i Judę, a także siostry. Liczba mnoga, w jakiej je wymieniono, świadczy, że miał ich co najmniej dwie. Zgodnie ze stosunkiem Żydów do kobiet nie uważano za potrzebne podać ich imion, w rezultacie nie wiemy o nich nic ponadto, że mieszkały w Nazarecie.

Przekaz, według którego Jezus miał młodsze rodzeństwo, dla chrześcijan wierzących w dogmat permanentnego dziewictwa Marii był w najwyższym stopniu niewygodny. Toteż już od najdawniejszych czasów, z chwilą powstania i narastania kultu maryjnego, szukano z tego dylematu jakiegoś wyjścia.

Najstarsza teoria mająca ocalić dogmat została wylansowana przez anonimo­wego autora apokryficznej Protoewangelii Jakuba pochodzącej z II wieku. Według niej Jakub, Józef, Szymon i Juda byli jedynie tylko braćmi przyrodnimi, gdyż pochodzili z poprzedniego małżeństwa Józefa.

Z tą tezą nietrudno się rozprawić, nie ma bowiem najmniejszego dowodu na jej poparcie. Ewangelie kanoniczne nigdy nie przedstawiają Józefa jako wdow­ca, co gorsza: Protoewangelia Jakuba, skąd ta wersja pochodzi, znana jest ze swojej wręcz nieodpowiedzialnej fantastyki. W najlepszym razie można by o niej powiedzieć, że jest nowelistycznym rojeniem jakiegoś naiwnego hagiografa. W każdym razie nie ma nic wspólnego z historią.

Z lektury opowieści dowiadujemy się po raz pierwszy, że rodzicami Marii byli Joachim i Anna, że urodziła się ona po długiej bezdzietności matki i po zwiastowaniu anioła o bliskich jej narodzinach. Od trzeciego do dwunastego roku życia Maria – nie wiedzieć z jakiego tytułu – przebywała w świątyni jerozolimskiej, karmiona jak synogarlica przez anioła, a gdy nadszedł czas wydania jej za mąż, kapłani szukali dla niej opiekuna wśród wdowców izraelskich, „iżby nie skalała świątyni Boga”. Wybór padł na Józefa, posuniętego już w latach człowieka. Nieco później nastąpiło „zwiastowanie”. Gdy odkryto, że Maria jest brzemienna, postawiono ją wraz z Józefem przed trybunałem arcyka­płana i uniewinniono dopiero po przeprowadzeniu jakiejś bliżej nie określonej „próby wody”. Dalszy ciąg tej opowieści dotyczy już wydarzeń związanych z narodzinami Jezusa w Betlejem.

Ważniejsza jest jednak inna teza, gdyż do dnia dzisiejszego broni jej oficjalna egzegeza katolicka. Otóż według tej tezy „bracia Jezusa” byli w rzeczywistości jego kuzynami po kądzieli, czyli braćmi ciotecznymi. Jej inicjatorem był pisarz kościelny Hieronim. W swojej diatrybie Przeciwko Helwidiuszowi (387) twier­dzi on w apologetycznym ferworze, że „bracia” nie byli dziećmi Marii ani Józefa z poprzedniego małżeństwa, lecz innej Marii, krewnej matki Jezusa i żony Kleofasa lub Alfeusza. Wzmiankę o niej znajdujemy w Ewangelii według Jana: „A pod krzyżem Jezusowym stała matka jego i siostra matki jego Maria Kleofasowa oraz Maria Magdalena” (19,25).

W Nowym Testamencie trzy osoby noszą imię Jakub, a między nimi jeden z dwunastu apostołów „Jakub, syn Alfeusza”, znany również z greckiego imienia Kleofasa. Tego właśnie Jakuba katolicy identyfikują z Jakubem „bratem Pańskim”.

Trzeba tu powiedzieć od razu, że Nowy Testament w żaden sposób nie uprawnia do podobnej identyfikacji. W Dziejach Apostolskich mamy werset, który jak na dłoni wykazuje, że w owych czasach odróżniano zupełnie wyraźnie jednego Jakuba od drugiego. Oto co czytamy: „A gdy przybyli, poszli do wieczernika, gdzie też pozostali: Piotr i Jan, Jakub i Andrzej, Filip i Tomasz, Bartłomiej i Mateusz, Jakub Alfeuszów i Szymon Zelota, i Juda Jakubów. Ci wszyscy trwali jednomyślnie na modlitwie wraz z niewiastami, z Marią, Matką Jezusa, i z braćmi jego” (1,13-141).

Ale i ewangeliści, nazywając Jakuba, Józefa, Szymona i Judę „braćmi” Jezusa, uważali ich na pewno za braci rodzonych, a nie przyrodnich czy kuzynów. Wymieniają ich bowiem zawsze w towarzystwie Marii, matki Jezusa i Józefa, nigdy w towarzystwie Marii Kleofasowej. Oto niektóre przykłady:

„Czyż nie jest to syn cieśli (Józefa) i czyż matki jego nie zwą Marią, a braci jego Jakubem i Józefem, Szymonem i Judą? A siostry jego, czyż nie wszystkie znajdują się wśród nas?” (Mt. 13,54-56).

„Nie jestże to rzemieślnik, syn Marii, a brat Jakuba i Józefa i Judy i Szymona? Czyż i siostry jego nie przebywają wśród nas?” (Mk. 6,3).

„I przyszli doń matka i bracia jego, a nie mogli przystąpić z powodu tłumu. I oznajmiono mu: Matka twoja i bracia twoi stoją przed domem, chcąc cię widzieć” (Łk. 8,19-20).

Już w jednym z najstarszych źródeł chrześcijańskich, mianowicie w Liście do Galatów, spotykamy się z takim samym określeniem. Bo oto, co tam czytamy: „Potem, po trzech latach przybyłem do Jerozolimy, aby widzieć Piotra i pozosta­łem u niego dni piętnaście. A z innych Apostołów żadnego nie widziałem oprócz Jakuba, brata Pańskiego” (1,18-19).

Nazywając Jakuba, przełożonego gminy jerozolimskiej „bratem Pańskim”, Paweł nie mógł mieć na myśli, że jest on bratem przyrodnim bądź też kuzynem. List swój adresował przecież do Galacji, do tamtejszych współwyznawców, którzy z powodu swego oddalenia nie orientowali się w stosunkach personalnych Jerozolimy. Czyżby wobec tego miał ich zapoznawać z tymi stosunkami w tak mętny, dwuznaczny sposób, aby – jak wyraził się jeden z biblistów – trudniej było zgadnąć?

Jeżeli napisał w swoim posłaniu „brat Pański” i nic więcej, to wedle wszelkiej logiki należy sądzić, iż przedstawiał Jakuba jako rodzonego brata Jezusa. W przeciwnym razie uściśliłby swoją informację dotyczącą stopnia ich pokre­wieństwa, wymieniając, dajmy na to, Marię Kleofasową jako matkę Jakuba, czy też podkreślając, że był on synem Józefa z poprzedniego małżeństwa.

U Mateusza jest ponadto werset, który tę całą argumentację właściwie czyni bezprzedmiotową, bo sam już chyba przesądza sprawę na niekorzyść doktryny o nieprzerwanym dziewictwie Marii. Czytamy tam: „I nie poznał jej [Józef], aż porodziła syna swego pierworodnego” (1,25). Z tego wersetu wynika ponad wszelką wątpliwość, że ewangeliści uważali, iż niepokalane poczęcie było wydarzeniem jednorazowym, dotyczącym tylko Jezusa, że Józef i Maria podjęli potem normalne pożycie małżeńskie, wskutek czego Jezus był pierworodnym, a nie jedynym synem.

Powołując się na wersety zawierające opowieść o zwiastowaniu i niepokala­nym poczęciu, katolicy opierają ponadto swoją doktrynę na raczej grząskich założeniach. W autorytatywnych kołach badaczy biblijnych panuje na ogół opinia, że jest to typowa, pozbawiona historyczności legenda. Najlepszym dowodem jest to, że o owym, jakże doniosłym dla doktryny kościelnej, cudownym ewenemencie Marek, Jan i Paweł nie wspominają ani jednym słowem. Co się zaś tyczy Mateusza i Łukasza, to ideę dziewictwa i niepokalanego poczęcia przejęli oni widać ze Starego Testamentu. Mateusz naprowadza nas na właściwe źródło inspiracji, mianowicie na proroctwo Izajasza: „Oto Panna pocznie i porodzi syna, i nazwą imię jego Emanuel” (7,14). W jego przekonaniu cudowne narodziny musiały niechybnie wydarzyć się w życiu Jezusa, aby wypełniło się to, „co jest powiedziane od Pana przez Proroka...”.

Okazuje się jednak, że Mateusz padł ofiarą mylnego przekładu z Izajasza. Greckie słowo „parthenos” oznacza wprawdzie „dziewicę”, nie oddaje ono jednak wszystkich znaczeń hebrajskiego odpowiednika „Almah”, które mieści w sobie nie tylko pojęcie „dziewicy”, ale także „młodej niewiasty”. Egzegeci żydowscy stanowczo upierają się przy tym, że Izajasz miał na myśli „młodą niewiastę”, że pojęcie niepokalanego poczęcia jest obce ludom hebrajskim. Natomiast chrześcijanie, broniąc swojej doktryny, zarzucali Żydom, że fałszują wypowiedź proroka. O rozstrzygnięciu tej kontrowersji oczywiście nie może być mowy.

Naginanie tekstów Nowego Testamentu do apriorystycznie głoszonej doktryny o permanentnym dziewictwie Marii ułatwił katolikom ten fakt, że greckie i aramejskie słowa oznaczające „brat” („Adelphoi” i „Ach”) są wieloznacznymi synonimami. W ich zakres wchodzi nie tylko pojęcie „brata rodzonego”, lecz także „brata przyrodniego”, „kuzyna”, dalszych krewnych, a nawet towarzysza jakiejś wspólnoty. Istniała tu zatem możliwość nie kontrolowanego interpreto­wania synonimu „brat” w takim sensie, aby torował on drogę głoszonej przez nich doktrynie. Wszelkie uzupełnienia narracyjne, jak na przykład wersja o Marii Kleofasowej i o poprzednim małżeństwie Józefa, to tylko dowolna spekulacja teologów.

Nie można oprzeć się pokusie, by nie przytoczyć tu zdania wielkiego powieściopisarza katolickiego Francois Mauriaca, który powiedział, że „egzegeza jest nauką najbardziej ze wszystkich nauk opartą na domniemaniach” (Co zostało dane tu na ziemi – „Kierunki” z 22 II 1976).

Uderzającą rzeczą jest to, że Maria tak rzadko występuje w Nowym Testa­mencie, że właściwie pozostaje na jego marginesie. U Marka, w najstarszej ewangelii, tylko jeden raz jest wymieniona i nawet nie dowiadujemy się, jak było jej na imię; u Mateusza i Łukasza po cztery razy; w Ewangelii Jana trzy razy i znowu bezimiennie; w Dziejach Apostolskich trzy razy. Natomiast Paweł w listach swoich w ogóle jej nie wymienia, tak jakby o niej nie słyszał. Czyżby tak postąpił, gdyby wiedział i wierzył, że była ona wybranką Ducha Świętego i że narodzinom jej syna towarzyszyły takie nadprzyrodzone zjawiska, jak o tym kilkadziesiąt lat później zapewnią nas Mateusz i Łukasz?

Wprawdzie, jak czytamy w Dziejach Apostolskich, Maria w wieczerniku modliła się z apostołami, a Jan, zresztą jedyny wśród ewangelistów, informuje nas, że stała pod krzyżem Jezusa, ale poza tym uderza jej nieobecność w najbardziej dramatycznych i przełomowych wydarzeniach w życiu syna: w scenach Męki Pańskiej, ukrzyżowania, w wersji innych ewangelistów: złożenia do grobu i zmartwychwstania.

Nie ujrzała go też po zmartwychwstaniu, gdy ukazywał się innym ludziom, a nawet nie wzięła udziału w ostatniej triumfalnej scenie wniebowstąpienia, kiedy mogła była pożegnać go po raz ostatni. I słusznie wypadałoby zapytać gdzie przebywała, gdy to wszystko się działo.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Marię wyobrażano sobie w owych czasach jako skromną kobietę semicką, podporządkowaną mężowi, zajętą bez reszty dziećmi i domem. To co stało się z Jezusem, przerastało jej intelektualne możliwości i na pewno, jak to niebawem zobaczymy, wstrząsnęło wewnętrznie. Trzeba tu przypomnieć, jaka była społeczna pozycja ówczesnych kobiet. Paweł na przykład, wierny tradycji swoich semickich przodków, nauczał, iż kobieta na znak uległości musi wchodzić do domu modlitwy z głową nakrytą chustą, a w Liście do Tymoteusza czytamy, że obowiązkiem kobiety jest milczeć, a nie nauczać. Wprawdzie wiadomo dziś, że list ten nie wyszedł spod ręki Pawła, ale mimo to wyraża on charakterystyczny dla owych czasów stosunek do ko­biety.

Jakże tu się dziwić, że ewangeliści, powodowani atawistycznie takim samym uprzedzeniem, nie wyobrażali sobie, aby Maria, będąc kobietą, mogła w drama­tycznym życiu Jezusa odegrać jakąś znaczącą rolę. Widzieli ją realistycznie taką, jakimi w codziennym życiu Galilei były wszystkie inne jej towarzyszki. Dla Mateusza i Łukasza nie istniał dlatego teologiczny problem dożywotniego dziewictwa Marii, nie przyszło im nawet do głowy, że określenie „brat Pański”, jakim się posługiwali, może być kiedyś interpretowane opacznie, że wobec tego należało je bardziej sprecyzować. Bo przecież narodziny Jezusa poczętego w stanie dziewictwa jego matki pojmowali oni jako wydarzenie jednorazowe, zgodnie z tym, co na swój sposób wyczytali w proroctwie Izajasza. W konsek­wencji – jak to już udowodniliśmy za pomocą cytatu – poczytywali oni braci i sios­try Jezusa za jego naturalne rodzeństwo.

W tych warunkach staje się zrozumiałe, dlaczego w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa nie ma mowy o jakimkolwiek kulcie Marii. Biblista niemiecki Martin Dibelius w słynnej pracy Syn dziewicy i dziecko stajenki (1932) oraz historyk Kościoła Hans von Campenhausen w studium Niepokalane poczęcie w teologii samego Kościoła (1961) udowodnili ponad wszelką wątpliwość, że „niepokalane poczęcie” jest legendą powstałą po śmierci Jezusa. Stwierdził to również po długoletnich studiach między innymi wybitny specjalista w tej materii Walter Delius, autor głośnej książki Historia gloryfikacji Marii.

Gdy jednak pod wpływem kultu Matki-Bogini, istniejącego od zamierzchłych czasów na Wschodzie, pojawiła się tendencja do apoteozowania Marii, spotkało się to ze sprzeciwem niektórych pisarzy kościelnych. Tertulian stał na stanowi­sku, że Maria po urodzeniu Jezusa wiodła z Józefem normalne życie małżeńskie. Orygenes polemizując z wyznawcami doketyzmu, wychodził z założenia, że Jezus miał braci rodzonych. Nawet Jan Chryzostom i Augustyn nie byli przekonani o „bezgrzeszności” Marii, to znaczy, nie zaakceptowali doktryny o jej całożyciowym dziewictwie.

W latach 431 i 449 odbyły się dwa sobory powszechne w Efezie, w starodaw­nej siedzibie kultu bogini-matki Artemidy. Pod naciskiem potomków jej wyznawców potępiono wówczas naukę patriarchy Nestoriusza, który głosił, że wobec dwojakiej natury Jezusa: ludzkiej i boskiej, Maria nie może być nazwana Matką Boską, bo była tylko ludzką matką ludzkiego Jezusa, i uchwalono, że jest ona „Bożą rodzicielką” (Theotokos). Jednakże okoliczności, w jakich ową apoteozę Marii zdołano przeforsować, były nie tylko burzliwe, ale niekiedy nawet groteskowe. Pisaliśmy już w tej książce o krwawych bojach ulicznych, jakie wybuchały w Efezie między zwolennikami i przeciwnikami kultu maryjne­go. Trudno się jednak dziwić tym gwałtownym rozruchom, skoro stronnicy Marii zapewnili sobie zwycięstwo w dość uproszczony sposób: zwyczajnie postawili przy wejściu do pomieszczenia, gdzie odbywał się sobór, straże, które nie wpuszczały opozycjonistów do środka.

Biskupi, którzy nie podlegali takiej selekcji, tak się zaperzali w dysputach, że wreszcie obrzucali się klątwami, a nawet szarpali się za brody. Zachowały się do naszych czasów stare relacje o tych wydarzeniach. Były dni, kiedy posiedzenia soboru kończyły się ogólną bijatyką między mnichami, księżmi i ludem, podczas gdy biskupi kryli się pod ławkami.

Kult maryjny, po zwycięstwie w Efezie, szybko przerzucił się do Italii. Papież Sykstus III (432-440) wybudował w Rzymie bazylikę Santa Maria Maggiore na miejscu świątyni poświęconej bogini-matce Junonie-Lucynie, do której uczęsz­czało jeszcze dużo rzymianek. Chciał je w ten sposób od kultu pogańskiego odciągnąć i skłonić, aby modliły się do Najświętszej Marii Panny.

Jednakże kontrowersja na temat niepokalanego poczęcia bynajmniej nie umilkła. Gdy w początkach XII wieku w klasztorach Normandii i Bretanii wprowadzono święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, wy­stąpił ze sprzeciwem jeden z najwpływowszych działaczy kościelnych i założyciel wielu klasztorów cysterskich we Francji Bernard z Clairvaux, motywując swoje negatywne stanowisko tym, że święto jest sprzeczne z doktryną św. Augustyna o grzechu pierworodnym.

Spory doktrynalne na temat tego problemu teologicznego toczyły się również między zakonami dominikanów i franciszkanów. Powołany do rozstrzygnięcia tej sprawy sobór w Bazylei ciągnął się przez dwa lata w napiętej atmosferze ostrej wymiany zdań i przetargów. Gdy wreszcie w 1439 r. przeważył pogląd, iż wiara w niepokalane poczęcie jest zgodna z religią katolicką i nabożnym odczuciem chrześcijan, zaprotestował oficjalnie Uniwersytet Paryski uchodzący w owych czasach za najpoważniejszy autorytet w teologii katolickiej. Może dlatego musiało upłynąć jeszcze trzydzieści siedem lat, zanim w 1476 r. papież Sykstus IV zdecydował się zatwierdzić święto oficjalnie. W 1854 r. papież Pius IX osobną bullą (Ineffabilis Deus) proklamował Niepokalane Poczęcie NMP jako obowiązujący artykuł wiary.

W gruncie rzeczy nie można jednak uznać, że był to wyłącznie triumf dostojników kościelnych i teologicznych teoretyków. Byli oni jedynie tylko rezonatorami ogólnych nastrojów wśród wiernych, wyrazicielami tego, co prości ludzie od dawien dawna odczuwali w swoim sercu. Po zaniku pogańskiego kultu Bogini-Matki wzmagała się potrzeba jakiejś innej matczynej pośredniczki między nimi a Bogiem, pośredniczki zbliżonej do spraw ludzkich, tkliwej i wyrozumiałej, u której można było szukać ucieczki i pociechy w chwilach niedoli.

Adoracja Najświętszej Marii Panny wypowiadała się nie tylko w sztuce wysokiego lotu: w malarstwie, rzeźbie, muzyce i poezji, lecz także w formach jak na gust dzisiejszy raczej wątpliwych.

Głęboko ludzki, zaiste wzruszający ślad tej adoracji odkryto w opactwie Ramsey w angielskim hrabstwie Hant. Odkrycia dokonano podczas restauracji kościoła klasztornego. Za freskami ściennymi nad wejściem do kaplicy Marii Panny kryła się nisza, a w niej symbolizująca Marię róża licząca sobie aż 850 lat. Wprawdzie była już wyschnięta i szara jak popiół, zachowała jednak swój kształt, w którym można było odróżnić poszczególne misterne płatki. Archeolo­dzy przypuszczają, że podczas wznoszenia kościoła klasztornego jakiś murarz w ten sposób pragnął złożyć cichy hołd uwielbianej Marii. Jest to posłanie z dalekiej przeszłości, bo aż z początków XII wieku, posłanie mówiące nam o tym, jak żywy był kult Marii wśród prostego ludu.

Inny, raczej zabawny wypadek pokazuje nam, do czego jest zdolna nabożna egzegeza. Ofiarą jej padł nie kto inny, jak sam Owidiusz, poeta rzymski i autor zbioru erotycznych poezji Sztuka kochania (Ars amandi). Zbiorek wywołał sensację i zgorszenie w Rzymie i niektórzy historycy przypuszczają, że po jego przeczytaniu cesarz August wysłał poetę na dożywotnie wygnanie w dalekie okolice Morza Czarnego. Otóż w 1497 r. pewien mnich paryski wydał Sztukę kochania, dedykując książeczkę Najświętszej Marii Pannie, w głębokim przeko­naniu, że Owidiusz gorące strofy miłosne do niej skierował.

Przywodzi to na pamięć analogię ze starotestamentową Pieśnią nad pieśniami, rzekomo napisaną przez króla Salomona. To arcydzieło starożytnej liryki miłosnej swego czasu zaanektowali na swój użytek niektórzy egzegeci kościelni, twierdząc, że oblubieniec poematu to postać alegoryczna, w której kryje się sam Jezus Chrystus, że oblubienica symbolizuje Kościół katolicki lub duszę chrześcijańską i że pod postacią przyjaciół oblubieńców występują anioły, prorocy i patriarchowie.

Dla uzupełnienia tego obrazu warto tu jeszcze wspomnieć, że w ośrodku kultu Marii w Europie, mianowicie w Loreto wierni otaczają czcią mały, prymitywnie zbudowany domek, ongiś podobno zamieszkały przez matkę Jezusa, który jakoby w 1295 r. cudem przeniesiony został z Nazaretu przez anioły.

Wreszcie, aby pokazać, na jakie manowce potrafił kult maryjny sprowadzić ludzi dobrej woli, ale nad wszelkie pojęcie naiwnych i łatwowiernych, warto tu wskazać na listę relikwii ofiarowanych przez Bolesława Krzywoustego i jego żonę Salomeę klasztorowi w Zwiefalten nad Dunajem. W tym nader fascynują­cym spisie znajdujemy wśród innych pozycji także „mleko Panny Marii”.

Przekonaliśmy się, jak mało wiemy o doczesnym życiu Marii. Ewangeliści wspominają ją tylko mimochodem w migawkowych epizodach, widoczną jakby przez mgłę. Z wyjątkiem legendarnych scen o narodzinach Jezusa oraz „Uczty w Kanie”, gdzie wypowiada parę pełnych kobiecej uległości zdań, we wszystkich innych częściach ewangelii Maria nie wypowiada ani jednego słowa, zachowuje się jak niema osoba.

Nie wiemy też dokładnie, kiedy i gdzie zeszła z tego świata. Istnieją dwie tradycje, które wzajemnie się wykluczają, a więc niewielką posiadają wartość historyczną. Pierwsza utrzymuje, że Maria umarła w 52 r. w Jerozolimie i została pochowana w pobliżu Getsemani. Druga jest bardziej fantazyjna. Sprowadza się ona do tego, że apostoł Jan, któremu w czwartej ewangelii dogorywający na krzyżu Jezus powierzył opiekę nad swoją matką, zabrał ją ze sobą do Efezu, gdzie żyła jeszcze bardzo długo, bo umarła dopiero w osiemdziesiątym roku życia. Jest tylko rzeczą przeosobliwą, że Paweł, który przecież też lata bawił w Efezie i powinien był ją tam spotkać, nic na ten temat nie pisze w swoich listach. Czyż jest do pomyślenia, aby tak manifestacyjnie miał zlekceważyć matkę Zbawiciela?

W swoim czasie słynna mniszka, wizjonerka i stygmatyczka Katarzyna Emmerich (1774-1824) odtworzyła w swoich widzeniach cały żywot Marii i wskazała na miejsce w Efezie, gdzie miała spędzić ostatnie swoje lata. Wtedy grupa księży katolickich udała się do Efezu, aby idąc za jej wskazówkami odnaleźć domek. Po długich archeologicznych poszukiwaniach natknęli się na ruiny małej budowli, która w ich przekonaniu odpowiadała opisowi wizjonerki. Więc ją odbudowali, obok wznieśli hotelik i zawiadomili świat o swoim odkryciu. Nowe sanktuarium zasłynęło wkrótce cudownymi uleczeniami i stało się celem tłumnych pielgrzymek. W święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, w dniu 15 sierpnia, są tam odprawiane specjalnie uroczyste nabożeństwa połączone z procesjami. Ale ongiś był to dzień również pradawnej miejscowej bogini-matki Artemidy, czyli Diany po łacinie. Ludność miejscowa z zabobonną grozą opowiada, że w dniu tym rozlegają się w powietrzu gromkie okrzyki zmarłych pokoleń miasta: Niech żyje Diana Efeska!

Teolodzy nie mogli jednak pogodzić się z faktem, że Maria umarła śmiercią naturalną jak zwyczajny człowiek. Była przecież matką Boga i nie mogła podlegać prawom natury, jej ciało nie mogło ulec rozkładowi. Przeto opierając się na apokryficznym, a więc przez Kościół odrzuconym cyklu Transitus Mariae, zaaprobowali oni między innymi uroczą wersję, że Maria co prawda umarła śmiercią naturalną, że pochowano ją w Getsemani, ale widać została zabrana do nieba cieleśnie, bo gdy otworzono jej grób, znaleziono tam zamiast zwłok bukiet świeżych róż, tak jakby je przed chwilą tam położono.

Uroczystość Wniebowzięcia wprowadzono zrazu tylko w Kościele wschodnim i to dopiero w IV wieku. Jeżeli natomiast chodzi o Kościół rzymskokatolicki, to musiało jeszcze upłynąć aż dwieście lat, nim zdecydował się on włączyć to święto do swojego kalendarza liturgicznego.

W 1950 r. Pius XII proklamował Wniebowzięcie Marii dogmatem. Nowy artykuł wiary, poza ustną tradycją, nie mógł jednak wylegitymować się żadnym innym źródłem pisanym, jak tylko apokryfami. Wobec tego należało znaleźć oparcie w tekstach ewangelii kanonicznych. Po odpowiednio swobodnej inter­pretacji nadawał się do tego jeden jedyny werset, mianowicie zdanie, stanowiące początek dwunastego rozdziału Apokalipsy. I ten werset właśnie, jak to podkre­śla w swojej książce Tradycja i zmiana w Kościele wybitny irlandzki teolog prof. James P. Mackey, stał się dodatkową motywacją dla nowego dogmatu. Brzmi on następująco: „Potem ukazał się znak wielki na niebie: Niewiasta obleczona w słońce i księżyc u jej stóp, a na głowie jej korona z gwiazd dwunastu. A będąc brzemienną wołała, bolejąc i jęcząc w bólach porodu”.


Jedną z najbardziej intrygujących postaci Nowego Testamentu jest Józef, oj­ciec Jezusa. Mateusz i Łukasz wymieniają go w swoich genealogiach i opowieś­ciach narodzinowych, później jednak konsekwentnie pomijają go milczeniem. Bardziej jeszcze zagadkowo wygląda sprawa u Marka i Jana, tudzież w Dziejach Apostolskich i w listach Pawła: autorzy tych pism w ogóle nie wymieniają Józefa, tak jakby nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia.

Jest to tym dziwniejsze, że Józef odegrał przecież w życiu Jezusa rolę nie byle jaką. Jeżeli wierzyć Mateuszowi, Anioł Pański jemu, a nie Marii zwiastował Dobrą Nowinę. Ponadto Józef bądź co bądź był wychowawcą Jezusa w jego latach dziecięcych, obojętne, czy jako rzeczywisty rodzic, czy jako opiekun tylko. Jednakże najważniejszą rzeczą było to, że uchodził on za potomka Dawida w prostej linii i że od jego osoby zawisła teoria o królewskim pochodzeniu Jezusa. Mateusz i Łukasz właśnie w tym celu ułożyli swoje listy rodowodowe, aby to udowodnić niedowiarkom.

Niestety, zabrali się do tego każdy na swój sposób, niezależnie od siebie. Skutek był taki, że mamy w Nowym Testamencie dwie różne genealogie, wykluczające się wzajemnie w wielu ogniwach pokoleniowych, co oczywiście stawia ich autentyczność historyczną pod znakiem zapytania. Wystarczy tu dla zobrazowania tych rozbieżności powiedzieć, że u Mateusza Józef jest synem Jakuba, u Łukasza zaś synem Helego. Zresztą już sam fakt, że Łukasz wywodzi rodowód Jezusa od samego Adama, wyliczając dokładnie antenata za antenatem po imieniu, świadczy o fantastycznym charakterze jego genealogii. Przypomina się tu Pierwszy list do Tymoteusza, w którym pseudo-Paweł napomina braci z Efezu, aby „nie zajmowali się baśniami i nie kończącymi się rodowodami” (1,4). Widocznie taka panowała w owych czasach moda i obaj ewangeliści również nie zdołali się jej oprzeć.

Tego rodzaju sprzeczne relacje właściwie nie powinny nas dziwić. Spotykaliś­my się już niejednokrotnie z podobnymi i nadal będziemy się z nimi spotykać, tak że poniekąd można by powiedzieć, że są one nieodłączną cechą Nowego Testamentu.

Gorzej, że Mateusz i Łukasz wykazują zadziwiający brak wyobraźni i przezor­ności logicznej w jednej z najbardziej merytorycznych spraw chrystologii. Otóż królewskie pochodzenie Jezusa wyprowadzają oni, jak się już powiedziało, z ojcostwa Józefa, zapominając, że wobec głoszonego przez siebie niepokalane­go poczęcia Marii Jezus nie mógł być synem Józefa z krwi i ciała, inaczej mówiąc, nie mógł być potomkiem Dawida. Ten rażący brak konsekwencji w tak ważnej sprawie tłumaczy się chyba tym, że ewangeliści zgubili się we własnej relacji na skutek nadgorliwej chęci udowodnienia, iż w osobie Jezusa wypełniło się proroctwo Starego Testamentu, według którego przyszły Mesjasz miał wyjść z domu Dawidowego.

Niektórym biblistom już od pierwszych wieków chrześcijaństwa owa logiczna nieporadność mocno dolegała. Wytoczyli więc całą swą egzegetyczną kazuistykę, aby żenującą sprzeczność jakoś wyeksplikować. Niektórzy spośród nich, jak to możemy wyczytać z tekstu odpowiedniego hasła Podręcznej encyklopedii biblijnej pod red. ks. E. Dąbrowskiego (tom I, str. 415), wpadli na pomysł zaiste rewelacyjny: Maria, orzekli, była bliską krewną Józefa, a więc tym samym miała także w sobie krew domu królewskiego.

Jednak trudniejszym zadaniem było ową tezę udokumentować. W całym Nowym Testamencie nie ma ani jednego wersetu, który by choć aluzyjnie ją popierał. Wobec tego sięgnęli oni dalej w przeszłość, aż po starożydowskie prawo lewiratu. W myśl tego prawa bezdzietna wdowa miała obowiązek poślubić brata zmarłego męża lub innego krewnego. Maria wprawdzie nie była wdową, ale i na to znaleźli sposób. Była ona, powiadają, „córką-dziedziczką” i jako taka podlegała temu samemu prawu. Jeżeli więc wydano ją za mąż za Józefa, to eo ipso musiała z nim być blisko spokrewniona.

Cały wywód ma niestety wyraźne piętno sofizmatu, wychodzi bowiem z zało­żeń zgoła wydumanych. W źródłach pisanych nie ma najmniejszych danych, które pozwoliłyby nam uwierzyć, że u Hebrajczyków istniało coś takiego, jak „córki-dziedziczki” podlegające specjalnym prawom, no i że Maria do tej kategorii niewiast się zaliczała.

Wiemy ponadto na pewno, iż żadnemu Żydowi tych czasów nie wpadłoby nawet do głowy, aby swój ród wyprowadzać z przodków rodzaju żeńskiego. W społeczeństwach semickich, opartych na prawie ojcowskim, przeszłość rodów określano wyłącznie linią antenatów męskich. Kobiety mało się liczyły w tych rodowodach.

Pisaliśmy już, jak nader rzadko Józef jest wymieniany w tekście Nowego Testamentu. Ewangeliści nawet i wtedy, gdy wprowadzają do swoich relacji rodzinę Jezusa, pomijają milczeniem głowę tejże rodziny. Na pierwszym planie są zawsze Maria i jej synowie, w odosobnionych wypadkach także jej córki.

Bibliści wysuwali najróżniejsze przypuszczenia, co mogło dziać się z Józefem, skoro tak bywał przemilczany. Na przykład Dawid F. Strauss podaje trzy ewentualności, mianowicie, że „albo wcześnie umarł, albo nie zgadzał się z późniejszą działalnością syna, albo został wyeliminowany z tradycji ze wzglę­dów dogmatycznych, ponieważ według późniejszej doktryny chrystologicznej nie mógł być rzeczywistym ojcem Jezusa”. Wydaje się jednak, że, biorąc na rozum, pierwsze przypuszczenie jest najsłuszniejsze: Józef mógł po prostu umrzeć i Maria stała się wdową.

Kiedy mógł jego zgon nastąpić? Gdy Jezus miał dwanaście lat, opuścił, jak powiada nam Łukasz, swoich najbliższych cichaczem i wrócił do Jerozolimy, gdzie w świątyni popisywał się swoją mądrością. Maria musiała zawrócić z drogi do Nazaretu i ruszyć na jego poszukiwanie. Gdy go wreszcie odnalazła, rzekła: „Synu, cóżeś to nam uczynił? Oto ojciec twój i ja, bolejąc, szukaliśmy ciebie” (Łk. 2,48).

A zatem, jeżeli wierzyć Łukaszowi, Józef wówczas jeszcze nie rozstał się z życiem. Zgon jego musiał chyba nastąpić niewiele czasu przed wydarzeniami objętymi ewangeliami. Jezus był już wówczas dorosłym mężczyzną i wyuczonym cieślą, to znaczy musiał przedtem parę dobrych lat terminować w warsztacie ojca. Z tego obliczenia chyba wolno nam sądzić, że pamięć o zgonie Józefa była w rodzinie jeszcze świeża.

Najmłodsi jego bracia Józef, Szymon i Juda znani są nam tylko i wyłącznie z imienia. Widocznie byli to przeciętni ludzie, stojący z dala od tego, co się działo naokoło osoby najstarszego brata.

Natomiast o Jakubie wiemy już sporo. Dowiedzieliśmy się, że osiemnaście lat przewodził gminie jerozolimskiej, że jako wyznawca ortodoksyjnego judaizmu rygorystycznie przestrzegał, aby jego sekta pozostała w ramach tego judaizmu. Wiemy też, że cieszył się wielkim autorytetem również wśród całego społeczeń­stwa jerozolimskiego, toteż gdy go ukamienowano, oburzenie wśród Żydów było tak duże, że namiestnik rzymski pozbawił sprawcę tej egzekucji Annasza II godności arcykapłana. Nawet historyk żydowski Józef Flawiusz, sam przecież wyznawca religii Mojżeszowej, wystąpił w obronie Jakuba i potępił gwałt Annasza.

Dzięki historykowi Kościoła Euzebiuszowi, który przekazał nam obszerne wyjątki z zaginionego Pamiętnika Hegezypa (180), dowiadujemy się jeszcze innych, niepomiernie ciekawych szczegółów. Według tej informacji Jakub był świętym już w łonie matki i złożywszy śluby nazireatu nie pił wina ani żadnych innych mocnych napojów, a także nie brał do ust mięsa. Nigdy nie strzygł włosów, nie kąpał się publicznie i nie namaszczał ciała oliwą. Jego kolana były podobno twarde jak kolana wielbłąda, bo całymi dniami klęczał w świątyni, aby od Boga wybłagać przebaczenie grzechów swoich bliźnich.

Nic przeto dziwnego, że długo trwała pamięć po tej niepospolitej indywidual­ności w chrześcijaństwie. Wspomniany Hegezyp twierdzi, iż jeszcze za jego czasów, to jest około 180 r. i przeszło sto lat po dokonanej egzekucji (62), ludzie pielgrzymowali do grobu Jakuba, który znajdował się w miejscu męczeństwa, w niewielkiej odległości od świątyni. Euzebiusz nawet twierdzi, że w Jerozolimie pokazywano krzesło biskupie, na którym jakoby zasiadał Jakub.

Śluby nazireatu były surowe. Od gorliwych wyznawców, którzy je składali, wymagały one ascetyzmu i ogromnego poświęcenia. Jakub był więc pod tym względem bardziej podobny do Jana Chrzciciela, niż do Jezusa, na pewno zaś bardzo niepodobny do Pawła, który nie uprawiał ascetyzmu i nosił się normalnie jak każdy inny obywatel imperium rzymskiego.

Niektórzy badacze biblijni wysunęli sugestię, że nazwa nazarejczycy pochodzi od nazwy starożydowskiego nazireatu, a nie od miasteczka Nazaret. Według tej koncepcji Jakub stał ponoć na czele zorganizowanej grupy nazirejczyków, liczącej 120 członków. Za życia Jezusa nie wierzył w jego posłannictwo, a gdy wreszcie po jego śmierci przekonał się do niego, przeszedł z całą grupą na nową wiarę i stał się z racji swoich wpływów automatycznie głową jerozolimskiej gminy chrześcijańskiej. Co prawda inni bibliści argumentują że była to raczej grupa esseńczyków, wszelako biorąc pod uwagę płynność granic między ówczes­nymi żydowskimi sektami a ideologią mesjańską, nie można wykluczyć, że jedni i drudzy mają równe podstawy tak sądzić. Zresztą do tego problemu wrócimy jeszcze raz przy innej okazji.

Nas interesuje obecnie ze wszech miar niezwykły fakt, że małomiasteczkowa rodzina rzemieślników wyłoniła z siebie aż dwóch przywódców religijnych tej miary. To przecież mówi nader wiele o tej rodzinie. Hegezyp, jak przed chwilą czytaliśmy, powiada, że „Jakub był świętym już w łonie matki”. Słów tych nie można interpretować inaczej, jak tylko w tym sensie, że matka jeszcze przed jego urodzeniem poświęciła go Bogu, przyrzekając, że złoży później śluby nazireatu. I trzeba tu wtrącić, że taki zwyczaj, jak wynika ze Starego Testamentu, istotnie od dawna panował wśród Żydów. W taki sposób również Samson, będąc jeszcze w łonie matki, został poświęcony Bogu i naznaczony do przyszłego złożenia ślubów nazireatu.

Podane tu informacje nasuwają przypuszczenie, że rodzina Jezusa miała coś wspólnego z nazarejczykami, że w jej domu panowała surowa atmosfera ortodoksyjnej prawomyślności i żarliwego przywiązania do tradycji ojców. Jakub był na pewno nieodrodnym synem tej rodziny. Wszystko, co go cechowa­ło: surowy tryb życia, skłonność do ascetyzmu i ślepe oddanie nakazom religii Mojżeszowej, wszystko to miał po rodzicach. Nawet mesjanizm, czyli wiarę w przyjście Mesjasza wyniósł chyba z rodzinnego domu, a tylko to zmieniło się później w jego poglądach, że uwierzył, iż jego zmarły starszy brat istotnie był owym tęsknie oczekiwanym Mesjaszem.

Wobec takiego pochodzenia nie jest rzeczą dziwną, że i sam Jezus, jak to podkreślił słynny niemiecki biblista Juliusz Wellhausen, był wyłącznie nauczy­cielem żydowskim. Nauczał przecież, że przychodzi, by wypełnić Prawo i proro­ków, a nie, by je burzyć. Swoim uczniom oświadczył wyraźnie: „Nie jestem posłany jeno do owiec, które zginęły z domu Izraela” (Mt. 15,24).

Co więcej, cechowały go te same pogardliwe uprzedzenia do ludzi obcych narodowości, co innych Żydów. Tak na przykład pogan nazywał pogardliwie „psami”, a tylko z wewnętrznymi oporami zdecydował się ulec błaganiom zrozpaczonej matki chananejskiej i przywrócić zdrowie jej córeczce (Mt. 15,26).

Swoim uczniom zakazał wszelkich kontaktów z poganami i z heretyckimi Samarytanami. Wysyłając w świat dwunastu apostołów zaleca im: „Na drogę pogan nie zachodźcie i do miast samarytańskich nie wchodźcie” (Mt. 10, 5).

Tutaj na pewno podniosą się protesty, że przecież Jezus później zmienił zdanie i głosił uniwersalizm, posyłając apostołów do wszystkich narodów świata. Otóż odpowiedź może być tylko jedna: Jezus, póki żył, nigdy swego zdania w tej sprawie nie zmienił. To prawda, że w ewangeliach wydaje on aż trzy razy takie uniwersalistyczne nakazy. Nie wolno nam jednak nie zauważyć, że uczynił to dopiero po śmierci, już jako zmartwychwstały Chrystus, przy czym zaznaczyć należy, że u Marka, a więc chronologicznie najbardziej zbliżonej do czasów Jezusa ewangelii, wypowiedź znajduje się w końcowym rozdziale, doczepionym, jak to zgodnie wszyscy bez wyjątku bibliści przyznają, przez jakiegoś późniejsze­go skrybę. Jest to więc tekst podrobiony tendencyjnie dla celów teologicznych (Mt. 28,19; Łk. 23,37; Mk. 16,15).

Stajemy wobec tego w obliczu dylematu, którą z tych dwóch krańcowo przeciwnych wypowiedzi Jezusa uznać za autentyczną. W kołach racjonalistycznych badaczy Biblii ustaliła się opinia, że jako historycznie prawdziwe lub zawierające rdzeń prawdy można w ewangeliach poniekąd uznać te wszystkie relacje i sentencje, które wyraźnie kolidują z naczelną transcendentną ideą tychże ewangelii. Są one reliktem jakiejś prawdy, zachowały się w tekście dzięki temu, że autorzy byli zbyt nieuważni, czy też zbyt niekonsekwentni, by zatuszować ich treść pierwotną, bądź skoordynować ją z podstawową doktryną swojego dzieła.

Wszystkie dane, na zasadzie których dochodzimy do przekonania, że Jezus był prorokiem wyłącznie żydowskim, są niewątpliwie składnikami podstawowej warstwy ewangelii i zapewne historycznie prawdziwe. Tak przecież rozumieli Jezusa Jakub i jego jerozolimscy podopieczni, którym nawet do głowy by nie przyszło, by wyłamać się z judaizmu.

Nadszedł jednak rychło drugi, hellenistyczny okres chrystianizmu, kiedy do wspólnot chrześcijańskich coraz liczniej napływali ludzie pochodzenia nieżydowskiego. Wobec tego stawała się coraz bardziej palącą kwestia ideowego usank­cjonowania tego obcego napływu. Znaleźli się więc nauczyciele i teologowie, którzy głosili, że jest to zgodne z wolą Jezusa, ponieważ miał się on po śmierci ukazać apostołom i polecić, by nawracali nie tylko synów Izraela, ale także pogan.

Tymczasem jest rzeczą oczywistą, że problem pogański powstał znacznie później, w parę lat po śmierci Jezusa. A niezbitym dowodem na to jest fakt, że spór o stosunek do pogan wybuchł dopiero wśród jego uczniów, między Jakubem, Piotrem, Pawłem i Barnabą. Gwałtowny przebieg tego sporu jest dostatecznym dowodem, że było to wówczas zagadnienie całkowicie nowe, niespodziane, narzucone przez odmienne warunki życia.

Jeżeli jednak taki spór zaistniał, o czym nie możemy mieć żadnej wątpliwości, to w takim razie wolno nam zapytać: dlaczego wymienieni apostołowie w ogóle się sprzeczali, skoro rzekomo istniał już w przedmiocie ich zatargu zdecydowany nakaz zmartwychwstałego Jezusa? Cóż, konkluzja jest jednoznaczna: w okresie, gdy Jakub, Paweł, Piotr i Barnaba się powaśnili na temat pogański, wersja o pośmiertnym nakazie Jezusa jeszcze nie istniała. Była to legenda, która zrodziła się w środowiskach chrześcijańskich znacznie później. Dość wcześnie jednak, aby Mateusz i Łukasz mogli ją uwzględnić w swoich ewangeliach.

Jezus był reformatorem religijnym, ale, powtarzamy, wyłącznie w ramach judaizmu. Walczył między innymi z bezdusznym, rygorystycznym formalizmem faryzeuszy, którzy w obronie Prawa stworzyli mnóstwo absurdalnych nakazów i restrykcji. Podczas szabatu nikt nie mógł podróżować, nosić szala, podnosić z ziemi ręcznika, gdy upadł, zerwać kłosa zboża, aby głód zaspokoić, a nawet wyciągnąć osła jucznego, gdy wpadł do rowu. Jezus protestował przeciwko tym bezmyślnym przepisom, usiłując szabatowi przywrócić jego pierwotny sens. Szabat jest dla ludzi, a nie ludzie dla szabatu – powiedział w jednej z dysput. Dla faryzeuszy, a także dla jego rodziny było to oświadczenie szokujące, heretyckie, buntownicze nawet.

Jego kontrowersja z legalistami miała inną jeszcze, ukrytą rację. Polegała ona, jak to podnosił niemiecki biblista Karl Barth, na żywej sympatii dla ubogich, cierpiących i wszelkich innych ludzi nieszczęśliwych, na głęboko odczutej odrazie do przekonania faryzeuszy, iż ubóstwo i cierpienie nie zasługuje na współczucie, bo jest karą za grzeszne życie.

Są to oczywiście tylko dwa aspekty wielkiej, epokowej działalności Jezusa, wystarczą jednak, aby zrozumieć, na czym polegała prawdziwa istota jego misji. Chodziło mu o przywrócenie religii ojców jej etycznego i prawdziwie ludzkiego sensu, o nawiązanie do chlubnej i strzelistej tradycji proroków. Idee jego, jakkolwiek dotyczyły tylko Żydów, były jednak równocześnie tak wszechogar­niające i znaczące w swej humanistycznej treści, że wykraczały poza ciasne granice żydowskie i nabierały wartości uniwersalnej.

Jezus, jak wiemy, jadał z celnikami i grzesznikami. Byli to jednak, pamiętać trzeba, zawsze tylko Żydzi. Nigdzie w ewangeliach nie ma najmniejszej nawet aluzji, aby tak jak to później w Antiochii zrobili Piotr, Paweł i Barnaba, kiedykolwiek zasiadł do stołu z poganami.

Nigdy też nie wypowiedział słowa w obronie ciężko pokrzywdzonej kobiety żydowskiej, tradycyjnie dyskryminowanej społecznie, pozbawionej praw ludz­kich i traktowanej przez mężczyzn jak własność rzeczową. Pod tym względem nie objawiał żadnych inklinacji reformistycznych. Osobiście jednak, w życiu codziennym, ostentacyjnie postępował na przekór temu starodawnemu obycza­jowi, odnosił się do kobiet po ludzku, podkreślał samym sposobem bycia, iż szanuje ich godność.

Tak na przykład pozostawał w przyjaznej zażyłości z siostrami Łazarza, z Marią i Martą, chętnie odwiedzał je w domu i wiódł z nimi długie rozmowy. Przeto Jan słusznie pisze, że Jezus „kochał Martę i siostrę jej Marię” (11,5). Nie wahał się także wziąć w obronę niewiasty winnej cudzołóstwa, a nawet, jeżeli dać wiarę typowo alegorycznej opowieści Jana, zaszczycił rozmową Samarytankę, spotkaną u Jakubowej studni. Jego postępowanie było na owe czasy tak nadzwyczaj wyjątkowe, że zdziwieni byli nawet jego najbliżsi uczniowie, którzy przecież powinni byli znać go lepiej, niż inni ludzie (J. 4,27).

Celnicy, grzesznicy, cudzołożnica i niewiasta znienawidzonego przez Żydów pochodzenia – było to niezbyt dobrane dla Jezusa towarzystwo. Nieżyczliwi współziomkowie nazwali go „żarłokiem i opojem, przyjacielem celników i grze­szników” (Łk. 7,34). Inni współmieszkańcy Nazaretu, którzy znali go od dzieciń­stwa i nie mieli pojęcia, jak niezwykle głębokie przemiany dokonały się w tym pospolitym na pozór synu rodziny ciesielskiej zapytywali ze zgorszeniem, jakim prawem wykłada on Pismo Święte, skoro, jak im było wiadome, nie otrzymał on żadnego pod tym względem przygotowania. „A przyszedłszy do ojczyzny swojej – pisze Mateusz – nauczał ich w synagogach, tak że zdumiewali się i mówili: Skądże mu ta mądrość i moc? Czyż nie jest to syn cieśli i czyż matki jego nie zwą Marią, a braci jego Jakubem i Józefem, Szymonem i Judą? A siostry jego, czyż nie wszystkie znajdują się wśród nas? Skądże mu tedy to wszystko? I gorszyli się z niego. A Jezus rzekł im: Prorok bez czci jest tylko w ojczyźnie swojej i w domu swoim” (13,54-57). Łukasz kończy ten incydent akcentem o wiele dramatyczniejszym, twierdzi bowiem, że mieszkańcy Nazaretu byli do tego stopnia oburzeni, że wypędzili Jezusa z miasta i usiłowali go zabić (4,29).

Wieści o tych incydentach musiały chyba docierać do rodzinnego domu Jezusa i odbić się tam nader przykrymi reperkusjami. Był to od pewnego czasu dom osierocony, porzucony przez głowę rodziny, jakim po śmierci Józefa był Jezus. Maria odczuła najprawdopodobniej boleśnie, że jej syn pierworodny wędruje po świecie i sieje wszędzie zgorszenie. To, co donosili jej pozostali synowie, a szczególnie Jakub, najżarliwszy spośród nich judaistyczny purysta, napawało ją serdeczną troską. Jezus głosił bowiem poglądy, które miały wszelkie znamiona odstępstwa od surowych zasad religijnych, jakie wpajała mu od dzieciństwa.

Trzeba tu zaznaczyć, że naszkicowana przed chwilą charakterystyka nie jest bynajmniej oparta na czczych domysłach, albowiem z Nowego Testamentu można wyczytać z całą pewnością, że rodzina Jezusa nie wierzyła w jego boskie posłannictwo, nie rozumiała ani jego osobiście, ani jego nauki, że wręcz nieprzyjaźnie przeciwko niemu występowała.

Jakże inaczej zrozumieć Jana, który pisze: „Bo i bracia jego nie wierzyli weń” (7,5), a znany nam już wiarygodny kronikarz kościelny II wieku Hegezyp twierdzi, że uczeni w Piśmie namawiali Jakuba, by wystąpił publicznie przeciwko Jezusowi. Widać, za jego czasów była jeszcze żywa tradycja o tym, że Jakub nie uwierzył w Jezusa, że nawet był mu przeciwny. Uwierzył, jak wynika z tego, co Paweł pisze w Pierwszym liście do Koryntian (15,7), dopiero wtedy, gdy ukazał mu się po zmartwychwstaniu.

Pomimo że Jezus zasłynął był licznymi cudownymi uleczeniami i pozyskał już nie tylko gromady wyznawców, ale nawet dwunastu mężczyzn jako stałych wiernie oddanych mu uczniów, matka i bracia, jakby ślepi na te zastanawiające sukcesy, doszli w swej desperacji do przekonania, że postradał on rozum i że należy wziąć go jak najprędzej pod kuratelę. „A gdy to posłyszeli jego bliscy – powiada Marek, a więc wyraziciel najstarszej i najbardziej do prawdy zbliżonej tradycji – wyszli, aby go uprowadzić, mówili bowiem, że popadł w szaleństwo” (3,21).

Toteż sądząc po odnośnych wersetach Mateusza, Marka i Łukasza, stosunek między Jezusem a jego najbliższymi nie był zbyt serdeczny (Mt. 12,46 i nast.; Mk. 3,31 i nast.; Łk. 8,19). Najstarszy chronologicznie Marek tak oto pisze: „I przyszła matka jego i bracia, a stojąc przed domem, posłali po niego, wzywając go. A wokół niego zasiadł tłum. Mówią mu wtedy: Oto matka twoja i bracia są przed domem i szukają cię. A odpowiadając im, rzekł: Któż jest matką moją i braćmi moimi? I popatrzywszy na tych, którzy wokół niego siedzieli, rzekł: Oto matka moja i bracia moi. Kto by bowiem czynił wolę Boga, ten bratem moim i siostrą moją, i matką moją jest” (3,31-35).

Jakże wiele jest powiedziane w tym krótkim epizodzie. Uderza nas przede wszystkim, że Jezus nie wyszedł przed dom na wezwanie matki i braci, lecz odpowiada im przez trzecią osobę. Tak jakby znał ich zamiar i bał się, że zabiorą go siłą do domu. I jakaż to jest odpowiedź! Jest to raczej szorstka odprawa, pozbawiona ciepła, tym bardziej przejmująca, że przecież dotyczyła także jego własnej matki.

Aby dojść do tego, aby zająć taką postawę, Jezus musiał chyba bardzo wiele przeżyć i przecierpieć. Musiał walczyć o zachowanie wierności swojemu powoła­niu z rosnącą presją moralną otoczenia. Historia kuszenia Jezusa, pełna posę­pnych, apokaliptycznych tonów jest chyba symbolem przeżyć człowieka, który w męce i w wewnętrznej walce staje wobec wielkiego problemu swego powoła­nia. Bezmyślni w swej ciasnocie ortodoksyjnej bracia zniechęcili do niego ukochaną matkę, rzucali mu kłody pod nogi, aż wreszcie posunęli się do tego, że ogłosili go niepoczytalnym człowiekiem.

Tę walkę z przeciętnością, jedną z najcięższych walk, jaką musiał stoczyć w swoim życiu, co prawda wygrał, jednak w jego sercu pozostała głęboka rana i uraz do rodziny. Ileż goryczy kryje się w jego wypowiedzi, którą przytacza Łukasz: „Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i matki, żony, dzieci, braci i sióstr, a nadto i życia swego, nie może być uczniem moim” (14,26). Egzegeci zapewne wtrącą tu, że przecież werset zawiera treść alegorycz­ną, ale gdyby nawet tak było, to już sam fakt, że takiej a nie innej alegorii użył Jezus, jest chyba refleksem jego subiektywnych doświadczeń.

Dramat rodzinny znalazł odpowiednie echo w ostatnich dniach życia Jezusa. Mateusz, Marek i Łukasz zgodnie donoszą, że nikt z jego uczniów ani z najbliż­szej rodziny nie pojawił się pod krzyżem, gdy on dogorywał, nikt też nie zatroszczył się o jego pogrzebanie, tak że pochował go w swoim grobowcu obcy człowiek, Józef z Arymatei. A przecież nie mieli oni powodów do jakichkolwiek obaw, bo prawo rzymskie pozwalało rodzinom zabierać ciała skazańców, na których wykonano wyrok śmierci.

Jan co prawda twierdzi, że Maria wraz z innymi niewiastami czuwała pod krzyżem, wiadomo jednak, że ten ewangelista swobodnie komponował anegdo­tyczne opowieści dla celów teologicznych, nie licząc się z historią. Synoptycy natomiast zasługują na większą wiarę, a zwłaszcza w omawianym wypadku, bo po co mieliby wymyślać historię, która tak niekorzystne światło rzuca na rodzinę Jezusa. Była to po prostu najprawdziwsza prawda, o której wszyscy wiedzieli, a której dlatego nie sposób było pominąć milczeniem.

Na tym przykładzie sprawdza się znowu cytowana już egzegetyczna maksyma, że wszystkie relacje zawarte w ewangeliach, jeżeli kłócą się z ich naczelną chrystologiczną ideą, są historycznie autentyczne, lub kryją w sobie jakieś źdźbło prawdy. I rzeczywiście, do tej kategorii należy zaliczyć informacje o konfliktach rodzinnych Jezusa; dyskredytują one jedną z najbardziej uroczych i dla chrystianizmu doniosłych legend ewangelii. Jeżeli bowiem Maria wiedziała, że Jezus urodził się Mesjaszem, że jego narodzinom towarzyszyły takie nadprzyrodzone wydarzenia, jak niepokalane poczęcie za sprawą Ducha Świętego, zwiastowanie archanioła Gabriela, jak gwiazda betlejemska, pasterze, chóry anielskie i hołd trzech króli, jak mogła ona nie rozumieć postępowania Jezusa i przypuszczać, że jest on niespełna rozumu? Tę groteskową sprzeczność zauważył już Celsus w swoim polemicznym traktacie Prawdziwe słowo (178): „Jeżeli chodzi o matkę Jezusa, Maryję – to ona nigdy nie miała świadomości, że porodziła istotę nadziemską, syna Bożego. Przeciwnie, zapomnieli chrześcijanie wymazać z Ewangelii zdanie stwierdzające, że Maryja uważała Jezusa za szaleńca i wraz z krewnymi chciała go uwięzić i odosobnić od otoczenia”.

JEZUS I JAN CHRZCICIEL

Przeciętny czytelnik ewangelii, pozostający pod urokiem ich dostojnej, surowej i żarliwej atmosfery, pochłonięty muzyką ich moralnej i poetyckiej wymowy, zazwyczaj nie zauważa ukrytych w narracji rysów w postaci różnora­kich niekonsekwencji, sprzeczności i świadectw ze sobą niezgodnych. Są między nimi potknięcia raczej marginesowe, bywają jednak i takie, które zahaczają merytorycznie o sprawy doktrynalne i historyczne.

W toku naszych rozważań już wielokrotnie zwracaliśmy uwagę na tego rodzaju sprzeczności w relacjach ewangelistów. Rejestr ten bynajmniej nie jest jeszcze wyczerpany, toteż w dalszym ciągu będziemy musieli go uzupełniać. Tak więc przykładu osobliwego pisarskiego roztargnienia i niekonsekwencji dostar­cza nam Jan Ewangelista. Raz bowiem zapewnia nas, że Jezus osobiście chrzcił swoich wyznawców (3,22), by za chwilę stwierdzić ku naszemu zdumieniu, że on bynajmniej nie chrzcił, a czynili to tylko jego uczniowie (4,1). Ostatecznie można by ocenić to jako drobne uchybienie, gdyby nie fakt, że chodzi tu przecież o tak ważną sprawę doktrynalną, jaką jest chrzest w kościołach chrześcijańskich.

Dotyczy to również relacji, która jest jeszcze ważniejsza. Otóż Mateusz (3,13-16), Marek (1,9) i Jan (1,31-32) donoszą, że Jan Chrzciciel ochrzcił nad Jordanem Jezusa. Czytamy nawet w czwartej ewangelii, że nie tylko dokonał on chrztu, lecz jako jeden jedyny człowiek wśród obecnych widział, że na Jezusa zstąpił Duch Święty w postaci gołębicy. Tymczasem czytając Łukasza, dowiadu­jemy się, że Jan Chrzciciel nie mógł ochrzcić Jezusa ani widzieć zstępującego nań Ducha Świętego, ponieważ wtedy, gdy Jezus poddał się temu obrzędowi, Jan za sprawą Heroda Antypasa był już uwięziony. Kto zaś dokonał tego obrzędu z tekstu nie wynika: „I stało się, gdy wszystek lud chrzest przyjmował i gdy Jezus był ochrzczony i modlił się, otworzyły się niebiosa, a Duch Święty widzialnie, jako gołębica, zstąpił nań. I stał się głos z niebios, mówiący: Tyś jest syn mój miły, w tobie upodobałem sobie” (3,21-22). Jak z tego wersetu wynika, Duch Święty widziany był tym razem przez wszystkich obecnych przy obrzędzie.

W sprzecznościach, jakie ujawniły się w poszczególnych wersjach o Janie Chrzcicielu, wyczuwa się jakąś zagadkę, jakieś intrygujące niedomówienie. Zapoznajmy się więc choćby w największym skrócie z historycznymi okolicznoś­ciami, które stworzyły podłoże dla tych opowieści.

Jan, nazwany przez autorów Nowego Testamentu oraz przez Józefa Flawiusza „Chrzcicielem”, większość swoich lat męskich spędził samotnie na pustyni, żywiąc się szarańczą i miodem leśnym. W piętnastym roku panowania Tyberiusza, czyli w 28 r. n.e. opuścił swą pustelnię i zaczął występować publicznie jako prorok. Odziany w zgrzebną tkaninę z sierści wielbłądziej, opasany skórzanym rzemieniem, głosił gromkim, pełnym zapamiętania głosem bliskie nadejście Królestwa Bożego i wzywał lud do pokuty. Tym, którzy poddadzą się obrzędowi chrztu przez ablucję w wodzie Jordanu, zapewniał odpuszczenie grzechów i wstęp do przyszłego Królestwa Bożego na ziemi.

Nie potrzeba tu chyba powtarzać w szczegółach niesamowitej i posępnej w swym egzotycznym pięknie historii jego dalszych losów, opowiedzianej zgodnie przez Mateusza i Marka. Tetrarcha Herod Antypas uwięził Jana w przygranicznej fortecy Macheront, gdy ten oskarżył go o to, że dopuścił się kazirodztwa, ponieważ uwiódł i poślubił Herodiadę, żonę swego brata. Tam odegrał się ponury, ale dziwnie jakoś fascynujący dramat, wielokrotnie wyko­rzystywany artystycznie w muzyce, malarstwie i literaturze: uczta Heroda, taniec Salome, mściwość Herodiady, głowa ściętego Jana wniesiona na tacy do sali biesiadnej.

W imię prawdy musimy tu wtrącić, że córka Herodiady, która swoim tańcem tak oczarowała Antypasa, nie ma w ewangeliach imienia. Dopiero pozaewangeliczne źródła donoszą nam, że miała na imię Salome. Nie znalibyśmy również miejsca kaźni Jana, gdyby Józef Flawiusz nie poinformował nas, że była to przygraniczna warownia Macheront.

Wymieniony historyk żydowski, którego prawdomówność w wielu wypad­kach się potwierdziła, inaczej tłumaczy przyczynę opisanego dramatu. Według niego Herod Antypas po prostu obawiał się rosnącej popularności pustelnika, który pełnym gniewnej pasji kaznodziejstwem zdobywał sobie coraz szerszą reputację, iż jest co najmniej prorokiem, jeżeli nie Mesjaszem. Wiemy to między innymi od Łukasza, który pisze, że „wszyscy w duszy swej poczynali się zastanawiać, czy też Jan nie jest Chrystusem...” (3,15).

Nieprzebrane rzesze rozegzaltowanego ludu, które cisnęły się do niego, budziły niepokój, nie wróżyły nic dobrego. Każdej chwili mogło dojść do jednej z tych licznych zamieszek, które zazwyczaj kończyły się zbrojną interwencją kohort rzymskich i straszliwą rzezią ludności. Mesjanizm Jana był równie niebezpieczny dla ustalonego porządku, co mesjanizm poprzednio występują­cych samozwańczych proroków i przywódców narodu. Nastroje uciskanego, zagrożonego w swoim bycie i oczekującego wybawiciela społeczeństwa żydow­skiego były takie, że Herod Antypas miał wszelkie powody bać się wystąpień Jana i dlatego postanowił go zlikwidować. Co oczywiście nie wyklucza wcale, że gwałtownie karcony przez zuchwałego w jego mniemaniu przybłędę z pustyni kierował się w stosunku do niego także uczuciem osobistej zemsty.

Należy jednak tu podkreślić, że Flawiusz przypuszczalnie nic nie wiedział o tej całej romantyczno-posępnej scenerii, która w ewangelii stanowi tło egzekucji, gdyż ani słowa nie napisał o moralnym potępieniu Antypasa”, o nienawiści Herodiady i o Salome, która jakoby wytańczyła sobie głowę Jana. To milczenie upoważnia nas do sceptycyzmu i zaliczenia owej anegdotycznej relacji do kategorii fikcji literackiej, co jednak nie przeszkadza nam wyrazić podziwu dla polotu i fantazji nieznanego autora, który ją chyba wymyślił.

Ewangeliści, jak to nietrudno zauważyć, podkreślają z wyjątkową pieczołowi­tością, że Jan Chrzciciel podporządkował, się Jezusowi, że widział w nim zapowiedzianego przez Pismo Święte Mesjasza, który jest mocniejszy od niego, bo chrzcić będzie Duchem Świętym, podczas gdy on chrzcił tylko wodą. W Ewangelii według Jana posunął się w pokorze do tego stopnia, że ogłosił siebie za niegodnego rozwiązać rzemienia u sandałów Jezusa.

Nietrudno jednak wykazać dowodnie, że twierdzenie ewangelistów nie odpo­wiadało rzeczywistości, że była to z ich strony propaganda, mająca czytelników przekonać, że Jezus był nadrzędnym w stosunku do Jana, co więcej, że Jan osobiście uznał to publicznie. Zabiegi ewangelistów miały na celu zatuszowanie faktu, że Jan i Jezus a później także ich następcy pozostawali ze sobą w stosunku antagonistycznym, wynikającym stąd, że istniała między nimi silna rywalizacja o pozyskanie nowych akolitów.

Ewangeliści, na skutek znanej nam już niekonsekwencji, nie zdołali wymazać z tekstu resztek pogłosów tej rywalizacji. Tak np. czytamy w Ewangelii według Jana, że gdy Jan Chrzciciel przebywał w Enon, zjawili się u niego uczniowie z ostrzeżeniem, że Jezus zyskuje coraz więcej zwolenników, że „wszyscy idą do niego” (3,22-27). Wprawdzie, jak twierdzi ewangelista, Jan zareagował na to ostrzeżenie nową deklaracją uznającą wyższość Jezusa, nie zmienia to jednak podanego w tym wersecie faktu, że obaj niezależnie od siebie werbowali uczniów i że pod tym względem współzawodniczyli ze sobą.

Inny werset tej samej ewangelii, jakkolwiek dość enigmatycznie zredagowa­ny, pozwala nam domyślić się, że w związku z ową rywalizacją Jezus miał jakieś poważniejsze kłopoty. Z tej pełnej niedomówień informacji dowiadujemy się, że opuścił Judeę i skierował się do Galilei, ponieważ faryzeusze wyrażali niezado­wolenie z tego, że „więcej uczniów zyskuje i chrzci niż Jan” (4,1-3).

Chwilami mamy wątpliwości, czy Jan Chrzciciel i Jezus w ogóle kiedykolwiek się spotkali. Wspominaliśmy poprzednio o drastycznej sprzeczności w ewange­liach, mianowicie, że naprzód Jan chrzci Jezusa, a w późniejszej narracji Jezus otrzymuje chrzest z anonimowych rąk dopiero wówczas, gdy Jan już siedział w więzieniu.

Mamy jednak u Mateusza i Łukasza inne sprzeczności, które nas w tych wątpliwościach jeszcze bardziej utwierdzają. Otóż obaj ewangeliści zgodnie opisują podniosłą scenę, kiedy Jan uznaje prymat Jezusa. „Tedy przyszedł Jezus – relacjonuje nam Mateusz – z Galilei nad Jordan do Jana, aby był ochrzczony przez niego. Ale Jan powstrzymał go, mówiąc: Ja winienem być ochrzczony przez ciebie, a ty idziesz do mnie?” (3,13-14). U Łukasza, wbrew temu zresztą, co ewangelista później twierdzi, Jan również uznaje wyższość Jezusa, oświadcza­jąc publicznie, iż nie jest godzien rozwiązać rzemyka u jego sandałów (3,15-16).

Z tych dwóch wersji wynika taki oto wniosek: Mateusz i Łukasz zapewniają nas, że Jan uznał wyższość misji Jezusa, czyli że wiedział, z kim ma do czynienia. Dla uważnego czytelnika będzie więc zapewne szokiem niemałym, gdy z późniejszych rozdziałów obu ewangelii wyczyta, że Jan będąc w więzieniu posłał do Jezusa dwóch swoich uczniów z zapytaniem następującym: „Tyś jest, który ma przyjść, czy też innego czekamy?” (Mt. 1 1,1-2; Łk. 7,19). Inaczej mówiąc, ni stąd, ni zowąd dowiadujemy się, że Jan nie wiedział, kim był Jezus.

Przyczyną owej kontuzji jest to, że poprzez warstwę propagandy przezierają tu i ówdzie szczątki prawdy historycznej, z którymi obaj ewangeliści jakoś nie potrafili sobie poradzić. A prawdą jest to, że od najdawniejszych czasów istniała sekta, która czciła tylko Jana Chrzciciela, a nie uznawała Jezusa. I musiała to być sekta dość prężna i liczna, skoro bardzo szybko rozkrzewiła się w diasporze żydowskiej i zdobywała nawet wyznawców wśród ludzi, którzy już byli chrześci­janami. Ewangelie synoptyczne niedwuznacznie ujawniają nam, że członkowie sekty tworzyli zamkniętą w sobie organizację, mieli bowiem swoje własne posty (Mt. 9,14; Mk. 2,18; Łk. 5,33), a nawet również odrębne modlitwy (Łk. 11,1).

Po śmierci Jana Chrzciciela jednym z kolejnych przełożonych sekty był niejaki Apollos, który z Aleksandrii przeniósł się wraz ze swoimi dwunastoma apostoła­mi do Efezu. W Dziejach Apostolskich czytamy: „I pewien Żyd, imieniem Apollos, rodem z Aleksandrii, mąż wymowny i biegły w Piśmie, przybył do Efezu. Znał on już drogę Pańską i przemawiając z wielkim zapałem, nauczał gorliwie tego, co dotyczyło Jezusa, a wiedział tylko o chrzcie Jana. I począł odważnie przemawiać w synagodze. Gdy go posłyszeli Pryscylla i Akwila, wzięli go do siebie i wyłożyli mu dokładniej drogę Pańską” (18,24-26).

Relacja, jak łatwo spostrzec, jest dość niekonsekwentna. Według niej, Apollos miał nauczać o Jezusie, a z drugiej strony „wiedział tylko o chrzcie Jana”. Po co w takim razie trzeba było namawiać go na wiarę Jezusa, trudno zrozumieć. Chrześcijańska para małżeńska mimo to podjęła się tego zadania.

Podobno jej się to udało, wiemy jednak z Pierwszego listu do Koryntian, że wcale tak nie było. Oto, co pisze Paweł: „Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloi, że kłótnie są między wami. A to mam na myśli, że każdy z was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa, a ja Kefasa, ja znowu Chrystusa” (1,11-12).

W miastach helleńskich, jak stąd należy sądzić, istniała ostra rywalizacja między poszczególnymi ugrupowaniami wyznaniowymi, a wśród nich byli także czciciele Jana. Za czasów autora Dziejów Apostolskich walka ta bynajmniej nie wygasła; jej echem jest identyczny zabieg polemiczno-propagandowy, jaki synoptycy zastosowali wobec Jana Chrzciciela i Jezusa. Chodziło o udowodnie­nie, że sławetny, wykształcony Apollos wraz z całą sektą czcicieli Jana podpo­rządkował się nauce Pawła.

Zależało im na szerzeniu tej opinii tym bardziej, że kult Jana Chrzciciela w miarę lat bynajmniej nie przygasał, lecz raczej wzrastał. Wzrastał szczególnie u Żydów, którzy zawsze uważali go za proroka żydowskiego. Józef Flawiusz donosi nam, że cała Judea była przekonana, iż klęska, jaką poniósł Herod Antypas z rąk nabatejskiego Aretesa, była karą za uśmiercenie Jana. Anachoreta wraził się w pamięć narodu żydowskiego tak głęboko, że wokół jego osoby powstawały różne legendy. Jedna z nich opowiada o tym, jak to wielki rabin, Gamaliel, spostrzegł głowę Jana płynącą nurtem Jordanu i powiedział: Podczas gdy ty chrzciłeś, utopiono ciebie, dlatego losem tych, którzy ciebie utopili, będzie, że również się utopią.

Kult ten znalazł podatny grunt także w chrześcijaństwie, a nawet w islamie. Podczas plądrowania Konstantynopola krzyżowcy zrabowali mnóstwo relikwii, między innymi aż dwie głowy św. Jana Chrzciciela. Znajdują się one obecnie w dwóch kościołach: w Soisson i w Amiens. Gdy potem Konstantynopol zdobyli Turcy, sułtan umieścił w swoim skarbcu i przechowywał z pietyzmem inne relikwie Jana: jedną dłoń i ułamek czaszki.

Trzeba jeszcze uświadomić sobie, że rytualny obrzęd chrztu, który wiąże się głównie z działalnością misyjną Jana, nie był w Palestynie czymś nowym. Nie był inicjacją do nowej religii, tym bardziej nie mógł być obrzędem wyłącznie chrześcijańskim. Stosowały go niektóre judaistyczne sekty, szczególnie zaś sekta esseńczyków mająca swoją siedzibę w Qumran, z którą Jan musiał mieć jakieś powiązania. Ale rodowód chrztu jest o wiele starszy, sięga bowiem aż trzeciego tysiąclecia p.n.e., kiedy nad Eufratem narodził się kult wody. Jak świadczy odkryta przez archeologów mozaika wyobrażająca boga rzeki Eufrat, trwał on aż do III wieku naszej, ery. Amerykański orientalista W.F. Albright na podstawie starożytnej ikonografii wykazał, że koncepcja chrztu, to jest ablucji duchowej przez zanurzanie w wodzie, jest pochodzenia mezopotamskiego. Chrzest był praktykowany ponadto w Egipcie, a także stanowił magiczny sposób szukania jedności z bóstwem w różnych helleńskich misteriach religijnych, między innymi w misterium eleuzyjskim i orfickim, jak i też w mitraizmie. Był to więc zwyczaj pogański, nierozerwalnie zrośnięty ze światem pojęć religijnych Bliskiego Wschodu.

Chrystianizm, pod naporem atawistycznych nawyków swoich nowych helle­nistycznych adeptów, dość wcześnie czuł się zmuszony przejąć chrzest do swego rytuału, nadając mu oczywiście własne teologiczne znaczenie. Nie wiemy jednak, kiedy ta synkreryzacja nastąpiła, bo jeśli chodzi o Nowy Testament, to wiadomości dotyczące tej sprawy są raczej chwiejne.

Tak na przykład w ewangeliach Mateusza i Marka Jezus co prawda poleca swym uczniom chrzcić, ale czyni to dopiero po zmartwychwstaniu, czyli pośmier­tnie. Przy czym dodać trzeba, że u Marka informacja ta znajduje się w części tekstu, która uznana została za późniejszą interpolację, nie napisaną przez najstarszego ewangelistę (Mt. 28,19; Mk. 16,16).

Tymczasem Jan podaje dwie wykluczające się wersje: raz twierdzi, że Jezus chrzcił w ziemi judzkiej, a drugi raz, że w ogóle nie chrzcił. Przy czym dodaje w tymże samym zdaniu, że chrzcili jego uczniowie, z czego można by wniosko­wać, że już w drugim pokoleniu chrzest jako obrzęd chrześcijański zaczął się przyjmować.

Najbardziej jednak frapujące jest to, co Paweł pisze w swoim Pierwszym liście do Koryntian. Oto, co tam czytamy: „Dziękuję Bogu, żem żadnego z was nie ochrzcił, jeno Kryspa i Gajusa, aby kto nie mówił, żeście w imię moje ochrzczeni. Ochrzciłem też i dom Stefanasa. Nadto nie wiem, czym jeszcze chrzcił kogo. Bo Chrystus nie posłał mię chrzcić, ale głosić Ewangelię...” (1,14-17). Paweł, jak z tych słów wolno nam wnioskować, nie przywiązywał szczególnej wagi do chrztu, sam zaś chrzcił niechętnie i tylko dorywczo. Nie bez słuszności powołuje się tu także na Jezusa, który przecież, jak wiadomo, bardzo krytycznie odnosił się do wszelkich formalistycznych, zewnętrznych obrzędów religijnych.

Protagonistom chrześcijańskim, a także ewangelistom zależało na tym, aby zamazać filiacje pogańskie chrztu i eksponować mocno jego genetyczne związki z judaizmem, gdzie dzięki esseńczykom miał on bogate tradycje. W ten sposób powstała wersja o Janie Chrzcicielu jako prekursorze Jezusa. Cała jego historia podporządkowania się nowemu Mesjaszowi przypuszczalnie ma charakter typowego mitu etiologicznego, który ex post tłumaczył i sankcjonował obecność chrztu w chrześcijaństwie.

D.F. Strauss w swojej słynnej monografii o Jezusie pisze, że Jan Chrzciciel był ascetą i posępnym odludkiem, podczas gdy Jezus miał usposobienie pogod­ne, lubił towarzystwo ludzi, nie pościł i nawet pił wino. Nie sposób wyobrazić sobie – pisze dalej – aby ów asceta i chmurny prorok mógł uznać jako istotę wyższą Jezusa, który był jego przeciwieństwem.

Pozwala nam to zrozumieć, dlaczego od samego początku istniała sekta wyznawców Jana, tak zwana sekta joannitów. Utrzymywała się ona bardzo długo niezależnie od gmin chrześcijańskich i jeszcze w II stuleciu mowa jest o niej w kronikach jako o jednej z uznanych sekt w ramach judaizmu. Wybitny biblista R. Bultmann identyfikuje ją z późniejszą sektą mandejczyków, znaną w literatu­rze pod nazwą baptystów lub hemerobaptystów. Mandejczycy, aczkolwiek tylko w liczbie dwóch tysięcy członków, istnieją do dnia dzisiejszego. Mieszkają nad dolnym Eufratem w Zatoce Perskiej i mają swoje własne pisma święte, w których Jan Chrzciciel jest nazwany prawdziwym, a Jezus fałszywym proro­kiem.

NA GÓRZE OLIWNEJ

Gdyby ktoś próbował wytyczyć na mapie drogi, którymi Jezus wędrował nauczając i uzdrawiając chorych, przekonałby się, że jest to całkiem niemożliwe. Mimo że chodzi tu o niezmiernie doniosły okres Jezusowego żywota, autorzy Nowego Testamentu nie potrafili uniknąć skrajnego zamętu. Z jednej strony synoptycy, a z drugiej strony Jan Ewangelista – to dwie odmienne wersje, wobec których czytelnik staje właściwie bezradny, nie wiedząc, komu dać wiarę.

Jeżeli ewangeliści w czymkolwiek są zgodni, to jedynie tylko w tym, że kariera publiczna Jezusa rozpoczęła się w Nazarecie i skończyła w Jerozolimie. Nato­miast wszystkie ich relacje, które mieszczą się między tymi antypodami jego życia, nie pokrywają się ze sobą.

Synoptycy twierdzą, że jedynym obszarem działalności Jezusa była Galilea. Jeżeli przekraczał jej granice, to tylko sporadycznie i przeważnie pod przymu­sem, chroniąc się przed zbytnią natarczywością tłumów lub faryzeuszy. Tak na przykład trzy razy przeprawiał się na wschodni brzeg jeziora Genezaret, raz dotarł aż do północnej granicy kraju i zatrzymał się w Cezarei Filippi, przebywał także w fenickich miastach Tyr i Sydon.

Należy jednak podkreślić, że przed swoim triumfalnym ostatecznym wjazdem do Jerozolimy nigdy nie był w relacji synoptyków w tym mieście ani w ogóle w Judei. Gdy zatem go aresztowano, stawiano przed trybunałem Sanhendrynu i przed Piłatem, gdy go bito i ukrzyżowano, jerozolimczycy musieli go chyba uważać za człowieka obcego i w dodatku przybysza z pogardzanej, buntowniczej Galilei.

Natomiast Jan Ewangelista opowiada nam zgoła coś innego, coś, co jest jakby odwróceniem sytuacji. Według niego Jezus owszem nauczał także w Galilei, jednakże głównym terenem jego działalności była Judea. Tam głosił swoje nauki, tam uzdrawiał i wskrzesił Łazarza, tam miał przyjaciół i potykał się z antagonistami. I należy jeszcze zwrócić uwagę na to, że właśnie do Galilejczy­ków, którzy według synoptyków mieli nastawać na jego życie, chroni się przed agresywnością Żydów judzkich.

Gdy Jezus wkraczał triumfalnie w mury Jerozolimy, nie zjawiał się tam w relacji Jana po raz pierwszy w życiu. Bawił tam już poprzednio aż cztery razy z okazji różnych świąt żydowskich. Przebywał ponadto w Betanii i dłuższy czas ukrywał się przed kapłanami w Efrem, miasteczku położonym na skraju pustyni judzkiej. Gdy bywał w Jerozolimie, bynajmniej nie unikał ludzi, lecz wiele czasu spędzał na dziedzińcu świątyni otwarcie głosząc swoją naukę, z czego wynika, że nie mógł być tam osobistością nieznaną.

Ewangeliści różnią się znacznie nawet w opisie Wielkiego Tygodnia i bibliści do dnia dzisiejszego trudzą się daremnie, aby ustalić choćby w przybliżeniu zarówno kolejny przebieg wydarzeń, jak też ich datę. Dotąd istnieją wątpliwości, w którym roku i w którym dniu Jezus został ukrzyżowany. Nie jest nawet rzeczą pewną, czy Ostatnia Wieczerza była sakralnym posiłkiem spożytym w święto Paschy w 14 dniu żydowskiego miesiąca Nizan (tradycja synoptyczna), czy też jakimś innym posiłkiem, przypadającym – jak to wynika z Ewangelii Jana – na 13 dzień tegoż miesiąca.

Nie zamierzamy tu wchodzić w owe dość zawiłe i żmudne kontrowersje, dla przykładu jednak poświęcimy nieco czasu opisowi pobytu Jezusa w Betanii. Pod tym względem zgodni są tu jedynie Mateusz i Marek. W ich wersji Jezus był gościem Szymona „trędowatego”. Pewna niewiasta występująca bezimiennie wylała na jego głowę kosztowny olejek. Obecni tam goście, lub też uczniowie, nie kryli swego zgorszenia. W ich mniemaniu Jezus nie powinien był dopuścić do takiego marnotrawstwa, gdyż olejek można było sprzedać, a pieniądze rozdać ubogim. Marek dodaje jeszcze, że w ten sposób można było uzyskać ogromną sumę trzystu denarów. Ponadto, bez związku z tym incydentem, obaj ewangeliści informują nas o zdradzie Judasza Iszkariota.

Gdy odczytujemy odpowiednie wersety z Ewangelii według Łukasza, od razu orientujemy się, że mamy tu do czynienia z zupełnie inną opowieścią. Uczta w Betanii odbywa się tam przede wszystkim o wiele wcześniej niż dwie poprzednie i w żadnym razie nie wiąże się z wydarzeniami Wielkiego Tygodnia. Gospodarzem domu jest co prawda również Szymon, ale ewangelista nazywa go „faryzeuszem”, a nie „trędowatym”. Epizod namaszczenia olejkami widać napisany został przez autora z inklinacjami beletrystycznymi, gdyż zwięzły i rzeczowy opis Mateusza i Marka przeobraził się tu w nastrojową scenkę z morałem, nabrzmiałą dramatyczną, prawdziwie ludzką treścią. Nie występuje już jakaś nieokreślona niewiasta, lecz jawnogrzesznica, która w przypływie skruchy zlewa stopy Jezusa łzami, wyciera je swoimi włosami, całuje i namaszcza olejkami. Nie ma w tym głęboko przejmującym opowiadaniu ani słowa o zgor­szeniu z powodu marnotrawienia olejku. Natomiast nowością dla nas jest to, że w uczcie brali udział także faryzeusze, którzy skorzystali z tego epizodu, aby zachwiać wiarę obecnych w Jezusa. Gdyby był on rzeczywiście prorokiem – orzekli – nie pozwoliłby, aby dotknęła go grzesznica, bo wiedziałby zawczasu „kto zacz jest niewiasta”.

Gdy z kolei otworzymy Ewangelię według Jana, przekonamy się, że tych niespodzianek jest jeszcze więcej. Albowiem to, co Jan nam relacjonuje, właściwie niewiele ma wspólnego z poprzednimi trzema wersjami. Uczta w Betanii nie odbywa się tam na dwa dni przed świętem Paschy, jak to jest u Mateusza i Marka, lecz o całe cztery dni wcześniej. A co dziwniejsze, honory domu pełnią zgoła inne osoby, mianowicie Łazarz oraz jego siostry Marta i Maria.

Tym razem poznajemy po imieniu niewiastę, która stopy Jezusa namaszcza olejkami i wyciera swoimi włosami. Jest nią właśnie Maria. A zgorszenie z powodu marnotrawstwa kosztownych olejków nie wyrażają już osoby nieokre­ślone, lecz Judasz Iszkariot we własnej osobie. Jednakże Jan informuje nas, że była to z jego strony perfidna obłuda, gdyż sam miał chęć na te trzysta denarów, które by uzyskano ze sprzedaży olejku. „A mówił to nie dlatego – wtrąca ewangelista – żeby się troszczył o ubogich, ale że był złodziejem, i mając trzos, nosił to, co wkładano” (12,6). Według Jana Judasz pełnił zatem funkcję skarbnika i korzystał z tego, by okradać wspólną, powierzoną mu kasę.

Przypatrzmy się teraz wydarzeniom na Górze Oliwnej, gdzie Jezus w znajdu­jącym się na jej stoku ogrójcu Getsemani przechodził katusze trwogi i zwątpie­nia i gdzie w końcu został aresztowany. Wersje ewangelistów są tu raczej zbieżne, a różnice, jakie w nich spostrzegamy, mają przeważnie charakter uzupełniający.

Tak na przykład u synoptyków nie nazwany towarzysz Jezusa odcina ucho nie nazwanemu słudze arcykapłana i dopiero od Jana dowiadujemy się, że chodzi tu o Piotra i Malchusa. Incydent kończy się w trzech ewangeliach poleceniem Jezusa, by jego zbyt popędliwy obrońca z powrotem wsadził miecz do pochwy. Ani słowa o tym, co stało się z okaleczonym sługą. Łukasz, który już nieraz poprzednio wykazywał w tego rodzaju sytuacjach więcej wyobraźni i wrażliwości niż inni ewangeliści, zrozumiał, że Jezus ze względu na głoszoną przez siebie zasadę miłosierdzia i miłości bliźniego nie mógł na tym poprzestać. Dlatego on jedyny zakończył epizod uwagą, że Jezus przytknął odcięte ucho rannemu i uzdrowił go.

Ta sama wyobraźnia zagrała u Łukasza w opisie udręki serca, jaką przechodził Jezus w Getsemani. Inni ewangeliści relacjonują nam, jak Jezus łamał się i modlił, prosząc Boga, aby oddalił od niego kielich goryczy. Łukasz natomiast przedstawia tę scenę bardziej obrazowo i bardziej emocjonalnie, że nie powiem teatralnie. U niego Jezus cierpi tak przerażająco, że zamiast potu spływają z niego krople krwi. Ponadto ukazuje mu się anioł, aby podtrzymać go na duchu w chwili jego niemocy i zwątpienia.

W poszczególnych wariantach wyczuwa się wyraźnie pewne określone tenden­cje. Ich autorzy, przypuszczalnie, aby łatwiej trafić do przekonania czytelni­ków, dążą do coraz większego uściślenia realistycznych szczegółów i wzbogace­nia ich od strony obrazowej.

Jest w tych odmianach inna jeszcze tendencja, nazwijmy ją teologiczną. Dochodzi ona do głosu w Ewangelii według Jana, gdzie Jezus, jak to wiemy, różni się od Jezusa synoptyków. Opromienia go bowiem już za życia taki blask boskości, że dostrzegają to nawet ludzie postronni. Zgodnie z tym założeniem Janowi wydawało się bluźnierstwem, żeby Judasz dotknął swymi wargami jego boskiego lica. Dlatego on jeden wśród ewangelistów nie wspomina nic o poca­łunku zdrajcy.

Są u Jana inne jeszcze odrębności. Otóż w akcie pojmania Jezusa w ogrójcu Getsemani u boku kapłańskich sług biorą udział także żołnierze kohorty rzymskiej. I co dziwniejsze, oni wszyscy, Żydzi i Rzymianie, na widok jego osoby, ogarnięci nagłą bojaźnią, padają przed nim na twarze. Jan zapewne pragnął za pomocą tego historycznie nieprawdopodobnego incydentu pokazać, że nawet wrogowie rozpoznali w nim Syna Bożego. Zgodnie ze swymi koncep­cjami przemilcza on również przejmującą scenę agonii Jezusa w ogrójcu, przypuszczalnie aby zbytnio nie eksponować jego cielesnej, ludzkiej natury.

Gdy zastanowimy się nad faktem obecności tylu różnic w krótkiej, ale przecież doktrynalnie ważnej opowieści, musi nas zadziwiać dowolność, na jaką pozwala­ją sobie ewangeliści wobec przekazu, który w ich przekonaniu musiał być historycznie autentyczny, a więc nienaruszalny. Tymczasem każdy z tych autorów manipuluje tym przekazem na swój sposób, zależnie od tego, jak dyktowała mu imaginacja lub propagowana przezeń idea. Każdy po prostu dodaje i ujmuje, co mu się żywnie podoba.

Toteż niektórzy bibliści wyrazili wątpliwość, czy wydarzenia na Górze Oliw­nej, przynajmniej w wersji ewangelistów, w ogóle miały miejsce. Narzuca się tu przypuszczenie, że w fantazji ludowej odegrała tu znowu twórczą rolę reminiscen­cja ze Starego Testamentu i że cały ten epizod w biografii Jezusa powstał pod wpływem sławnej sceny z Mojżeszem na górze Synaj. Ktokolwiek zada sobie trud porównania obu tekstów, przyzna, że istotnie są w nich pewne analogie. Zresztą sami ewangeliści naprowadzają nas na trop tego starotestamentowego rodowodu, gdy zapewniają, że na Górze Oliwnej wszystko działo się tak, iżby wypełniły się przepowiednie proroków (Mt. 25,26; Mk. 14,26; J. 18,9).

Jest rzeczą możliwą, że Jezus ukrywał się w gęstym gaju oliwnym Getsemani i że tam został aresztowany. Wszystkie inne szczegóły, które temu wydarzeniu towarzyszą w wersji ewangelistów, były chyba już dokomponowane przez zbiorową wyobraźnię chrześcijańskich wyznawców, a więc są typowym tworem folkloru. A z folklorem najczęściej bywa tak, że łatwo ulega odmianom i uzupełnieniom w miarę przemijania czasu i pokoleń ludzkich.

Czy jednak lud prosty mógł zdobyć się na tak wyborną poetycko, tak wstrząsającą i pełną prawdy życiowej scenę Jezusowej męki, na tak dogłębne zrozumienie psychologii człowieka stojącego przed ostateczną decyzją swego życia? Jeśli miałby ktoś pod tym względem jakieś zastrzeżenia, to trzeba tu przypomnieć, że gdzie jak gdzie, ale właśnie w twórczości ludowej kryje się zawsze najczystsza poezja i najautentyczniejsza prawda o człowieku. Wiedzieli o tym pisarze, plastycy i kompozytorzy wszystkich epok, którzy z tego zdroju chętnie czerpali. Jeżeli chodzi o czasy, kiedy ta historia o męce Jezusa się rodziła, to pamiętać należy, iż był to okres tragiczny i burzliwy dla ludzi prostych i upośledzonych. Można by powiedzieć, że każdy nędzarz, każdy niewolnik przeżywał wówczas swój własny dramat Getsemani. Historia o duchowych katuszach Jezusa na Górze Oliwnej, zanim została zapisana przez ewangelistów, krążyła chyba od dawna wśród wyznawców Jezusa i była metaforyczną projekcją tego wszystkiego, co oni w większości przeżywali w swoim własnym życiu.

W związku z tymi rozbieżnościami pragniemy tu zająć się jeszcze Ewangelią według Marka ze względu na to, że spotykamy się w niej z pewnym tajemniczym incydentem, który do dnia dzisiejszego fascynuje badaczy biblijnych. Werset zawierający opis tego wydarzenia brzmi następująco: „Wtedy uczniowie jego, opuściwszy go, wszyscy pouciekali. A młodzieniec pewien szedł za nim, odziany tylko w prześcieradło. I pojmali go. Lecz on, porzuciwszy prześcieradło, nagi uciekł od nich” (14,50-52).

Sceneria w ogrójcu Getsemani była owej nocy ponura i złowroga. Mistrz spędzał ostatnie swoje godziny wśród najgorszych przeczuć, w męce duchowej pełnej wątpliwości i rozterek. Nagle w mroku nocnym między poskręcanymi ze starości drzewami oliwnymi zamigotały pochodnie, rozległy się nawoływania i niebawem zamrowiło się od nasłanych przez arcykapłanów zbirów, uzbrojonych w kije i miecze. W tej dramatycznej atmosferze jakże groteskowa i nawet frywolna wydawać się może anegdotka o szybkonogim młodzieńcu, który ratuje się w ten sposób, że w rękach łapaczy pozostawia swoje prześcieradło i nago daje nura w ciemność nocy.

Kim był ów tajemniczy młodzieniec? Dlaczego przebywał w otoczeniu Jezusa odziany tylko w prześcieradło? Dlaczego Marek nie nazywa go po imieniu? Dla ludzi wierzących, przeświadczonych o tym, że wszystko, co się dzieje w ewange­liach, jest historyczną prawdą, sprawa była łatwa do rozszyfrowania. Ten młodzieniec – powiadają – to sam św. Marek, autor ewangelii. Według nich najlepszym dowodem na to jest fakt, że on jedyny ten drobny epizod podaje i że podaje go lakonicznie wprawdzie, ale zastanawiająco realistycznie. Mateusz, Łukasz i Jan może o tym zajściu nic nie wiedzieli, albo też po prostu zlekceważyli go jako szczegół mało ważny.

A więc kardynalnym dowodem według tych przypuszczeń ma być właśnie ów uderzający fakt wyłączności Marka. Stoją oni na stanowisku, że to, co dla ludzi postronnych mogło nie mieć żadnego znaczenia, a przeciwnie mogło stanowić niepożądany zgrzyt w dramatycznej jednolitości narracji, dla Marka miało wagę najintymniejszego wspomnienia z lat młodości. I z tych właśnie powodów nie oparł się on pokusie wtrącenia do ewangelii tych trzech zdań, mających zaświadczyć, że widział Jezusa, że był naocznym świadkiem jego aresztowania.

No dobrze – powiadają na to sceptycy – jeżeli Marek był istotnie tym młodzieńcem, to w takim razie, dlaczego robi z tego tajemnicę? Dlaczego nie podaje jego imienia? Zwolennicy opinii, iż młodzieńcem był Marek, i na to mają gotową odpowiedź: do anonimowości skłoniła Marka wrodzona skromność. Bo przypomnijmy sobie, co się działo, gdy ujęto Jezusa. Jego najbliżsi towarzysze stchórzyli i po prostu uciekli opuszczając swego Mistrza w złej doli. „Wtedy uczniowie jego opuściwszy go, wszyscy pouciekali” – powiada Marek, a Mateusz i Jan przyświadczają mu w tym w całej pełni (Mk. 14,50; Mt. 26,56; J. 16,32).

Natomiast gdy chodzi o Marka, to on jeden nie uciekł, lecz krok w krok szedł za pojmanym Jezusem i z tego powodu o mało co wpadłby również w ręce arcykapłańskich siepaczy. Był wówczas jeszcze za młody, by stać się uczniem Mistrza, a jednak postąpił bardziej po męsku niż najbliżsi uczniowie Jezusa.

Z tej swojej postawy tam w ogrójcu Getsemani był w cichości ducha bardzo dumny i jest rzeczą zrozumiałą, iż pragnął, by pozostał po niej jakiś trwały ślad. Ale z drugiej strony poczucie skromności i taktu nakazywało mu, by nie identyfikować się na kartach ewangelii otwarcie i nie narazić się na zarzut, iż w tak drażliwej sprawie dopuszcza się grzechu chełpliwości. Czytelnicy przez implikację mieli się domyślić, kim był ów młodzieniec.

Ten dyskurs, jakkolwiek budzi podziw swą finezyjnością, nie wyjaśnia jednak prostego faktu, który bacznym obserwatorom rzuca się w oczy. Zachodzi bowiem pytanie, jakim cudem znalazł się młodziutki Marek w ogrójcu Getsema­ni i to wpośród nocy, skoro nie należał do grona najbliższych towarzyszy Jezusa. Nasi egzegeci odpowiadają na to w sposób następujący. Otóż w Dziejach Apostolskich zawieramy znajomość z niejakim Janem, który posługiwał się także imieniem greckim Marek. Matka jego miała na imię Maria i była właścicielką domu w Jerozolimie, gdzie zwykle gromadzili się pierwsi nazarejczycy i gdzie ponoć odbyła się Ostatnia Wieczerza. Warto tu wtrącić, że parę lat później, to jest w 44 r., schronił się tam Piotr po ucieczce z więzienia, a więc był to dom o bogatej tradycji chrześcijańskiej. Marek wraz ze swoim krewnym Barnabą brał udział w pierwszej podróży misyjnej Pawła. Po długiej rozłące spowodowanej jakimś nie wyjaśnionym nieporozumieniem, stał się wiernym towarzyszem Pawła w Rzymie i podobno jest autorem drugiej ewangelii w Nowym Testamencie, którą jakoby napisał na podstawie osobistych wspom­nień Piotra.

Marek, jak wynika z tych relacji, nie był człowiekiem ubogim i pod tym względem różnił się od większości pierwszych wyznawców Jezusa. O jego przynależności do warstw posiadających świadczą dwa szczegóły. Po pierwsze: imiona greckie zazwyczaj przydawali sobie żydowscy młodzieńcy pozostający pod urokiem kultury helleńskiej, a więc wykształceni i obyci w świecie. Po drugie: ludzie w Palestynie na ogół kładli się do snu w tym samym odzieniu, w którym przebywali za dnia, a tylko zamożniejsi przebierali się na spoczynek nocny w dość kosztowne naówczas lniane prześcieradło.

Ten wyjaśniający komentarz jest bardzo potrzebny w naszych dalszych rozważaniach. Z ewangelii bowiem wynika w sposób oczywisty, że sad oliwny Getsemani był własnością prywatną i że Jezus ze swoimi uczniami nie mógł tam przebywać bez zgody gospodarza. Przeto właścicielem gaju musiał być ktoś, kto był dobrym znajomym całej tej grupki pielgrzymów z Galilei.

I oto ogniwa rozumowania zaczynają się wcale nieźle wiązać ze sobą w logicz­ną całość, jeśli tylko zaryzykujemy twierdzenie, iż właścicielem ogrodu był Marek. Nazwa Getsemani pochodzi od aramejskiego określenia „gat szemanih”, co znaczy tłocznia oliwy. A więc przy gaju musiały być jakieś zabudowania, gospodarcze, gdzie Marek prawdopodobnie podczas upałów chętniej nocował, niż w domu swej matki Marii.

Owej fatalnej nocy rozebrał się do naga, otulił w prześcieradło i usnął. Nagle zbudziła go jakaś pomieszana wrzawa. Zerwał się z posłania i tak jak stał pobiegł w głąb sadu, gdzie między drzewami migotały ognie pochodni. I nadszedł właśnie w chwili, kiedy Jezus, już skrępowany i opuszczony przez najbliższych, szedł do więzienia w otoczeniu licznej straży.

Rekonstrukcja domniemanych wydarzeń, jak widzimy, wcale pomysłowa. Gdy jednak zadumamy się nad jej wiarogodnością, ogarniają nas stopniowe wątpliwości. Bo mimo pozorów prawdy jest w tej rekonstrukcji zbyt dużo kombinacji i domysłów, a za mało dowodów. Przynajmniej dla umysłów krytycznych, przywiązujących wagę do beznamiętnego odważania argumentów za i przeciw, nie tak łatwo ulegających pokusom nęcących i fantazyjnych hipotez. Jeżeli zastanowimy się nad całą sprawą nieco dłużej, dojdziemy do przekonania, że nie ma na świecie szanującego się sądu, który by na podstawie przytoczonych wywodów ogłosił werdykt, że młodzieniec z prześcieradłem to był Marek, syn Marii, późniejszy ewangelista.

Niektórzy egzegeci i pisarze katoliccy, jak na przykład autor monografii o Jezusie, G. Ricciotti, oczywiście zdają sobie sprawę ze słabych stron całego rozumowania i jak zwykle w takich wypadkach powołują się na świadectwo tradycji, która identyfikuje młodzieńca z Markiem. Ale co to jest ta tradycja? To przecież podania przekazywane przez pierwszych chrześcijan, w większości prostych, nieuczonych ludzi, płonących miłością do Zbawiciela, żądnych wszel­kich wiadomości o jego doczesnym życiu. Interesowało ich, jakim był Jezus w dzieciństwie, kim byli jego rodzice, jego przyjaciele i towarzysze wędrówek, jak zachowywał się w życiu codziennym i jak doszło do jego męki i śmierci. Odczuwali jednak pod tym względem niedosyt. Wobec tego nastąpił w ich umysłach ów proces, z którym już kilkakrotnie się spotykaliśmy. W przeświad­czeniu, że Jezus jest zapowiedzianym przez proroków Mesjaszem, tym samym wierzyli, że wszystko, co oni zapowiadali, musiało się spełnić w jego życiu. Wyszukiwali więc ze Starego Testamentu odpowiednie wersety i przez dostoso­waną do potrzeb chwili interpretację tekstu wypełniali brakujące ogniwa w biografii Jezusa.

Badacze, zastanawiając się nad rodowodem anegdoty o tajemniczym młodzieńcu w prześcieradle, wyrazili przypuszczenie, że jest ona wytworem właśnie takiego samego procesu myślowego. I dla poparcia swojej tezy wskazywali, iż źródłem inspiracji mogło być proroctwo Amosa, w którym między innymi czytamy: „... i kto mężnego serca między mocarzami, nago uciekać będzie dnia onego, mówi Pan” (2,16).

Przyjrzyjmy się jeszcze dokładniej opowieści, w którą wtopione są trzy zdania o młodzieńcu. Gdy owe zdania usuniemy z kontekstu, spostrzeżemy ze zdziwie­niem, że bynajmniej nie powstaje wyrwa w ciągłości narracji, że zdania poprzedzające owe puste miejsce oraz zdania następujące po nim doskonale kojarzą się ze sobą w logiczną sekwencję. Zachodzi tu więc podejrzenie, że anegdota o nagim młodzieńcu jest w Ewangelii Marka późniejszą interpolacją, wtrąconą do pierwotnego tekstu przez jakiegoś kompilatora czy skrybę. Dlacze­go to zrobił, nie sposób dziś dociec. Być może, że miało to jakiś związek z rozgrywkami między zwolennikami bezpośrednich uczniów Jezusa i Pawła, których echo wyczuwamy zarówno w listach Nowego Testamentu, jak też w Dziejach Apostolskich, a także w trzech pierwszych ewangeliach, gdzie rola apostołów jest przedstawiona w niezbyt korzystnym świetle.

Postacią bardziej jeszcze zagadkową i fascynującą jest Judasz. Wiemy, jak brzemienna w skutki była jego rola w dramacie Wielkiego Tygodnia, a jednak, prawdę mówiąc, właściwie nic o nim nie wiemy. Ewangeliści niewiele mają o nim do powiedzenia, jedynie tylko Mateusz i autor Dziejów Apostolskich informują nas, że pożałował on swego czynu i popełnił samobójstwo. Jeżeli chodzi o motywy zbrodni, to wypowiadał się w tej sprawie tylko Jan Ewangelista. Ale to, co nam przekazuje, nie jest zbyt przekonywające, a raczej wygląda na chęć wywołania w czytelniku uczucia wzgardy. W jego wersji Judasz jako skarbnik nadużywał zaufania Jezusa i okradał wspólną kasę. Był więc niczym więcej, jak tylko marnym złodziejaszkiem i ta właśnie chciwość grosza sprawiła, że dał się przekupić przez kapłanów i wydał Jezusa.

Jest to bardzo uproszczona, trudna do przyjęcia wersja, bo Judasz nie mógł przecież być aż tak lichym człowiekiem. Niewątpliwie musiały tkwić w jego charakterze jakieś wyższe wartości, skoro poszedł za Jezusem w niepewną wędrówkę i skoro z drugiej strony Jezus nie tylko zaliczył go w poczet dwunastu uczniów, ale nawet powierzył mu funkcję gospodarowania wspólnymi fundu­szami.

Więc dlaczego zdradził Judasz swego Mistrza, który okazał mu tyle zaufania? Nie istnieją żadne dane, aby na to pytanie dać jakąś konkretną odpowiedź. Nastręczało się tu więc idealne pole do popisu dla domyślności biblistów i twórczej fantazji artystów, których Judasz fascynował nie tylko jako indywidu­alny problem psychologiczny, lecz także jako metaforyczny, wszechogarniający wyraz pewnych ciemnych i odwiecznych stron ludzkiej natury.

Zwrócono przede wszystkim uwagę na niepewność pochodzenia etnicznego Judasza. Przydomek Iszkariot (po aramejsku „isz Kariot”) znaczy dosłownie „człowiek z Kariotu”. Sprawa o tyle jest zawikłana, że istniały dwa miasteczka Kariot i nie wiadomo, które z nich wchodzi w rachubę.

Jedna miejscowość o tej nazwie położona była na obszarze Judei. Rzucałoby to specyficzne światło na motywy postępowania Judasza. Jezus i jego uczniowie byli, jak wiadomo, Galilejczykami. W takim razie Judasz byłby między nimi jedynym Judejczykiem. Znamy już dobrze uprzedzenia, jakie dzieliły te dwa odłamy ludu żydowskiego. Być może Judasz, odczuwając rezerwę i nieufność swoich współtowarzyszy, czuł się wśród nich obcy, czy wręcz upośledzony. Z tego powodu narastało w nim rozgoryczenie, może nawet podświadomie tracił wiarę w Jezusa. Przełom w jego postawie nastąpić mógł podczas tak zwanego kryzysu galilejskiego, kiedy nauka Jezusa o żywym chlebie, który z nieba zstąpił, wywołała zgorszenie nawet wśród jego najbliższych. Jan powiada: „Od tej chwili wielu uczniów jego odeszło i już z nim nie chodzili” (6,67).

Straciwszy wiarę w Jezusa, zaczął spoglądać na niego innymi oczami. Gdy podczas wjazdu do Jerozolimy pospólstwo okrzyknęło go królem Izraela, w Judaszu odezwał się patriota judejski. Nagle ujrzał w Jezusie jednego z tych galilejskich szaleńców, którzy buntowali lud i sprowadzali na kraj tyle nie­szczęść. Wówczas w jego głowie mogła powstać ta sama myśl, jaką według Ewangelii Jana wypowiada nieco później Kajfasz. Pragnąc uniknąć krwawej interwencji Rzymian, oświadczył, że „lepiej jest, aby jeden człowiek umarł za naród, niż żeby cały naród miał zginąć” (11,50).

Druga miejscowość nazywająca się Kariot znajdowała się w Moabicie, po wschodniej stronie Morza Martwego. Gdyby Judasz stamtąd się wywodził, to powstałaby ewentualność, że był on pochodzenia pogańskiego, bądź też Żydem wychowanym w tamtejszej pogańskiej atmosferze. Zaważyłoby to na pewno poważnie na jego stosunku do Jezusa. Być może marzył o karierze osobistej w mesjańskim Królestwie Bożym, które, jak wielu innych Żydów, wyobrażał sobie jako królestwo ziemskie, królestwo Izraela. Przecież nawet niektórzy apostołowie tak rozumieli zapowiedź Jezusa, nie jest więc wykluczone, że podobnie myślał również Judasz. Skoro tylko uświadomił sobie, że Jezus ma zupełnie coś innego na myśli i że biernie idzie ku śmierci, spostrzegł nagle z przerażeniem, że jego osobiste nadzieje obróciły się wniwecz, że został oszukany. Więc w pierwszym porywie rozpaczy i gniewu wydał Jezusa kapła­nom, aby jednak poniewczasie pożałować swego czynu i zakończyć samobójs­twem zmarnowane życie.

Istnieje oczywiście mnóstwo innych teorii na temat motywów zdrady, nie sposób je tu wszystkie przytoczyć. Dla przykładu podajemy w wielkim skrócie niektóre, bardziej interesujące: Judasz wydając Jezusa chciał w ten sposób przyspieszyć nadejście Królestwa Bożego na ziemi; Judasz pragnął przekonać się, czy Jezus potrafi siebie ocalić i dać dowód w ten sposób, iż naprawdę jest tym, za kogo się podaje: Mesjaszem zapowiedzianym przez proroków i królem Izraela; Judasz chciał uchronić Jezusa przed motłochem, który zagrażał jego życiu i dlatego spowodował jego aresztowanie. Wierzył, że będzie to jedynie areszt ochronny, a gdy Jezus został skazany, popełnił samobójstwo.

Wreszcie jeszcze jedna teoria, czyniąca z Judasza zawiedzionego idealistę. Według niej wierzył on w nadejście głoszonego przez Jezusa Królestwa Bożego na ziemi, w którym będzie panowała równość i sprawiedliwość społeczna. Przekonał się jednak, że Jezus nie jest rewolucjonistą i nie spełni jego nadziei, natomiast gubi się w jakichś niezrozumiałych, mistycznych naukach, głoszących przede wszystkim uległość wobec władz rzymskich.

Jak widzimy, interpretatorom biblijnym nie zabrakło w tym wypadku fantazji. Można na przykład łatwo wyobrazić sobie zbiór nowel, w których każda z tych postaw Judasza stanowiłaby osobny temat literacki. Jakże pociągający pomysł, szczególnie dla młodych powieściopisarzy.

Ta bujna fantazja o mało nie sprowadziła na stos inkwizycji Wincentego Ferreriusza, przyjaciela i kapelana awiniońskiego papieża Benedykta XIII (1394-1423). Jak wynika z zachowanych w Watykanie dokumentów, ów Ferreriusz wygłosił kiedyś kazanie na temat Judasza. Według jego wersji zdrajca chciał błagać Jezusa o przebaczenie, nie mógł jednak do niego się docisnąć, gdyż w drodze na Kalwarię otaczały go tłumy ludzi. Postanowił przeto powiesić się, aby dusza jego mogła ulecieć na Kalwarię i uzyskać przebaczenie. I rzeczywiście tak się stało. Dlatego, gdy Chrystus wstąpił do nieba, dusza Judasza znalazła się po jego prawicy wśród innych dusz błogosławionych. (Według książki Marii Ambrosini i Mary Willis Tajne archiwa Watykanu, w przekł. T. Szafrańskiego).

Judasz wśród błogosławionych! Była to niesłychana herezja. Na niefortunnego kaznodzieję zwaliły się groźne dochodzenia inkwizycji, które mogły skończyć się płonącym stosem. Uratował go jednak jego przyjaciel Benedykt XIII, polecając spalić akta śledcze i umorzyć dochodzenie.

Niejako na przeciwległym biegunie znajduje się interpretacja, podana przez apokryf znany pod nazwą Arabskiej ewangelii dziecięctwa. Anonimowy autor częstuje nas taką oto historyjką o Judaszu: „Pewna kobieta miała syna opętane­go duchem nieczystym. Nazywał się Judasz. Ile razy napadł go czart, gryzł on wszystkich, co się zbliżyli do niego, a jeśli nikogo nie było wokoło, sam sobie kąsał ręce i inne członki. Wtedy matka postanowiła zaprowadzić go do Marii. Kiedy Judasz opętany usiadł po prawicy Jezusa, chciał go ukąsić, gdy targnął nim czart. Ale nie zdołał tego zrobić, tylko uderzył Jezusa w prawy bok. Jezus zaczął płakać, a wówczas czart opuścił chłopca pod postacią wielkiego psa. Był to Judasz, który zdradził Jezusa, a bok, w który uderzył Judasz, jest tym, który Żydzi przeszyli włócznią”.

Trzeba tu wreszcie powiedzieć, co może zaskoczyć wielu czytelników, ale co chyba jest prawdą: historia o Judaszu jest po prostu czystym wymysłem. Nigdy nie było żadnego Judasza, a jako świadka możemy tu powołać osobę najlepiej poinformowaną, samego Pawła. W swoim pierwszym liście skierowanym do Koryntian pisze on między innymi o przebiegu Ostatniej Wieczerzy, a nieco później o tym, jak bezpośrednio po zmartwychwstaniu Jezus ukazał się dwunas­tu apostołom.

Otóż w opisie wieczerzy nie ma w ogóle mowy o Judaszu i jego zdradzie, co jest zastanawiające, skoro ewangeliści ten właśnie incydent dość mocno ekspo­nują. Paweł mówi tylko o „wydaniu” Jezusa, przy czym jest to dokładnie takie samo określenie, jakim posługują się Mateusz i Marek w opisie pojmania Jana Chrzciciela.

Drugi fakt, który nas intryguje, to ukazanie się Jezusa dwunastu apostołom, bez wzmianki o tym, że odpadł Judasz. Paweł zachowuje się więc tak, jakby o jego zdradzie i samobójstwie nie miał najmniejszego pojęcia. Pozostaje jeszcze ewentualność, iż z jakichś powodów chciał tę sprawę przemilczeć, ale trudno sobie to wyobrazić, skoro musiała ona być ogólnie znana w gminach chrześcijań­skich.

Jeśli pomyślimy, że list Pawła jest wcześniejszym źródłem niż ewangelie i Dzieje Apostolskie, nie możemy uniknąć konkluzji, że za czasów Pawła opowieść o Judaszu jeszcze w ogóle nie istniała, że jest to legenda, która pojawiła się kilkadziesiąt lat później. I możemy się domyślić, dlaczego się pojawiła. Po zburzeniu Jerozolimy do miast helleńskich napłynęły liczne rzesze uchodźców żydowskich. Z tego powodu powstawały konflikty między nimi a wyznawcami Jezusa. Przybierały one, jak wiemy z Nowego Testamentu, bardzo ostre formy i właśnie w takiej napiętej atmosferze zrodziła się postać Judasza jako personifikacja ludu żydowskiego i jego odpowiedzialności za śmierć Zbawiciela.

Jest rzeczą znaną, że lud jako zbiorowość często wyrażał swoje nadzieje, uczucia i nastroje w legendarnych przypowieściach. W naszym wypadku sytuacja była o tyle ułatwiona, że pomysł i tworzywo do tej opowieści czekało gotowe w Starym Testamencie. Wystarczyło sięgnąć po odpowiednie wersety, aby na ich podstawie skomponować dramatyczną historię o zdradzie, jakiej ofiarą miał paść Jezus. Zaczęło się może od tego, że ktoś z grona wędrownych kaznodziejów przytoczył te wybrane wersety dla uwydatnienia zdrady narodu żydowskiego, zdrady usymbolizowanej w postaci Judasza. I to, co zrazu było niczym innym, jak tylko oratorskim sposobem poglądowego przekazania pewnych nauk moral­nych, przeobraziło się z biegiem czasu w wierzeniach ludu w realne wydarzenie.

Ślady starotestamentowego pochodzenia legendy o Judaszu uwidocznione są całkiem wyraźnie w tekstach Nowego Testamentu. Tak na przykład w Dziejach Apostolskich Piotr przemawia w ten oto sposób: „Mężowie bracia! Musiało się wypełnić Pismo, które Duch Święty zapowiedział przez usta Dawida o Judaszu, przywódcy tych, co pojmali Jezusa” (1,16). Także Jezus w Ewangelii według Jana oświadcza, że musiało się wypełnić Pismo, a na dowód przytacza następują­cy werset z czterdziestego psalmu: „Ten, który pożywa ze mną chleb, zdradę knuje przeciwko mnie” – potem wskazuje na Judasza jako zdrajcę, podając mu umoczony w winie chleb do spożycia.

Wobec tego nie powinno nas już dziwić, że niektóre inne elementy opowieści są wręcz zapożyczeniami z pism Starego Testamentu. Według Mateusza Judasz, żałując swego czynu, porzucił w świątyni trzydzieści srebrników, a kapłani zakupili za te pieniądze pole garncarza na cmentarz. I oto czytamy u proroka Zachariasza: „I rzekłem do nich: Jeśli jest rzecz dobra w oczach waszych, przynieście zapłatę moją, a jeżeli nie, niechajcież. I odważyli zapłatę moją: trzydzieści srebrników. I rzekł Pan do mnie: porzuć to do garncarza, piękną zapłatę, którąm od nich jest oszacowań. I wziąłem trzydzieści srebrników i porzuciłem je w domu Pańskim do garncarza” (11,12-13).

PROCES

Wjazd Jezusa do Jerozolimy musiał istotnie się wydarzyć, jako że przepowie­dział go przecież Stary Testament. Tak przedstawiają sprawę ewangeliści. W ich relacji jerozolimczycy witali go odpowiednio dobranym wersetem z jednego z Psalmów, w którym mowa jest o królu izraelskim; nawet taki szczegół, jak to, że Jezus odbywał podróż na grzbiecie oślęcia, z góry był przewidziany W proroctwie Zachariasza, a mianowicie w następującym zdaniu: „Nie bój się, córo Syjonu! Oto król przybywa, siedząc na oślęciu” (9,9).

Mamy tu więc znowu do czynienia z wyraźną inspiracją Starego Testamentu. Nie wiemy wprawdzie, co wobec tego w opowieści jest fikcją, a co prawdą, można jednak przyjąć jako fakt historyczny to, że wjazd taki istotnie w ten czy ów sposób musiał się odbyć, skoro w Jerozolimie Jezus spotkał się ze swoim ostatecznym losem.

Ewangeliści dość obrazowo przedstawiają nam radosną egzaltację ludzi, którzy uwierzyli, iż Jezus jest zapowiedzianym Mesjaszem i nowym królem izraelskim, iż wybawi on lud żydowski z niewoli. Sceneria, pełna urody malar­skiej, sugestywna i dramatyczna w swym emocjonalnym napięciu, zapisała się dobrze w pamięci pokoleń, oddziaływała twórczo na malarzy, poetów i muzy­ków. Jezus, uroczysty i nieprzenikniony, przepycha się na osiołku przez kotłują­ce się mrowisko ludzkie. W tym rojnym zamęcie i zgiełku znaleźli się entuzjaści, którzy okrzyknęli go królem, ścielili mu drogę płaszczami i zielonymi gałązkami, lub, jak chce Jan Ewangelista, witali go wymachując gałązkami palmowymi. Łukasz informuje nas dodatkowo, że byli tam obecni faryzeusze, którzy ze zgorszeniem przyglądali się całej scenie, z czego można chyba wnioskować, że zbiegło się tam również mnóstwo innych postronnych ludzi, traktujących dziwny pochód Galilejczyków jak sensację.

Spójrzmy jednak na ten epizod z innej strony, mianowicie ze stanowiska przeciętnego obywatela ówczesnej Palestyny, tak jak on go widział przez pryzmat swoich własnych bieżących doświadczeń życiowych. Jest to pożądane, ponieważ ewangeliści relację swoją zawiesili niejako w próżni, w oderwaniu od społecznych, religijnych i politycznych realiów życia. Spróbujmy więc osadzić ich opowieść w scenerii ówczesnych stosunków. Przekonamy się wówczas, że wjazd i towarzyszące mu okoliczności miały chyba bardziej decydujące znaczenie w dramacie Jezusa, niżby wynikało to z ewangelii.

Wypada przede wszystkim pamiętać, że za czasów Jezusa w Palestynie bynajmniej nie panowały stosunki sielskie. Wystarczy zaznaczyć choćby taki fakt, że przed zburzeniem Jerozolimy wystąpiło aż trzydziestu proroków, którzy głosili wyzwolenie Żydów pod wodzą mesjasza z królewskiego domu Dawida. Mesjanistyczne nadzieje sprawiły, że ludność żydowska ochoczo odpowiadała na egzaltowane wezwania tych proroków, co zazwyczaj kończyło się zamieszkami i krwawym ich stłumieniem. W tych rozpaczliwych warunkach powstało stronni­ctwo zelotów (gorliwców), którzy wypowiedzieli Rzymianom walkę na śmierć i życie. Terroryści zwani sykariuszami (sztyletnikami) szerzyli postrach w mias­tach Galilei i Judei, zabijając w tłoku ulicznym okupantów i ich kolaborantów żydowskich.

Na domiar złego prokuratorem Judei był wówczas Poncjusz Piłat, człowiek gruboskórny i arogancki, o pospolitej inteligencji, w traktowaniu poddanych nie liczący się z psychologią Żydów, słowem tępy urzędnik imperium rzymskiego. Zresztą ludność Judei trudno było utrzymać w ryzach: Dumna ze swoich obyczajów i tradycji, odznaczała się fanatyzmem religijnym, szowinizmem i buntowniczością. W stosunku do okupantów stosowała sabotaż, cichy opór i taktykę ciągłego prawowania się o specjalne przywileje.

Stanowisko prokuratora Judei, niezbyt wysokie, bo podlegające władzy namiestnika Syrii, Poncjusz Piłat objął w 26 r., ale już w pierwszym roku swego urzędowania wywołał ogromne wzburzenie wśród poddanych. Swoim oddzia­łom wojskowym kazał wmaszerować do Jerozolimy z odznakami cesarskimi, które obok orła miały na tarczy uwidoczniony wizerunek cesarza. Religia Żydów zakazywała odtwarzania postaci ludzkich w rzeźbie i malarstwie, toteż krok jego odczuto jako wyraźną chęć zbezczeszczenia świątyni. Kraj ogarnął nastrój protestu. Jerozolimczycy sformowali olbrzymi pochód i pociągnęli do odległej o 120 km Cezarei, gdzie prokurator miał stałą rezydencję. Mury pałacu otoczyły nieprzebrane rzesze zapamiętałych, gotowych na wszystko fanatyków. Raz po raz podnosiły się wrzaski i groźne okrzyki, domagające się natychmiastowego usunięcia znaków cesarskich ze świętego miasta.

Ale Piłat przez pięć dni nie pokazał się demonstrantom na oczy, wierząc, że zbiegowisko prędzej lub później rozproszy się. Wreszcie szóstego dnia polecił Żydom zgromadzić się na miejscowym hipodromie, który mógł pomieścić dwadzieścia tysięcy widzów. (Ruiny tego hipodromu archeolodzy odkopali w latach sześćdziesiątych naszego wieku i stwierdzili, że istotnie mógł pomieścić tyle widzów). Zjawił się tam na czele silnych oddziałów wojskowych i oświad­czył, że ani myśli usunąć odznak cesarskich z Jerozolimy. Zbuntowanym demonstrantom rozkazał wracać do domów pod groźbą użycia siły. I na dowód, że nie żartuje, kazał swoim legionistom dobyć mieczy i ustawić się do natarcia. Stała się jednak rzecz zgoła nieprzewidziana, bo Żydzi nie dali się zastraszyć. Padli pokotem na ziemię i obnażyli karki, na znak, że wolą zginąć od miecza niż ustąpić.

Piłat był tym widokiem wstrząśnięty. Nie wiedział, co począć. Nie mógł przecież dla tak błahej przyczyny wyciąć w pień tysięcy własnych poddanych. Rzym nie puściłby mu tego płazem i na pewno zostałby odwołany, by usprawie­dliwić się przed urzędnikami cesarza. Kazał więc legionistom odmaszerować, a Żydom obiecał, że natychmiast usunie odznaki cesarskie.

Był to jednak człowiek jakby upojony władzą i zbyt krewki, by z tego przykrego doświadczenia wysnuć wnioski na przyszłość. Toteż raz po raz wybuchały za jego rządów nowe perturbacje. Tak na przykład kazał w pałacu Heroda zawiesić tarcze z wizerunkiem cesarza. I znowu na protesty żydowskie nie reagował, aż polecenie usunięcia tych odznak otrzymał z samego Rzymu, gdzie wpływowi Żydzi poskarżyli się na jego postępowanie.

Nawet i w tych wypadkach, gdy słuszność była po jego stronie, gdy przyświeca­ło mu dobro publiczne, nie umiał uniknąć zadrażnień i konfliktów z poddanymi. Postanowił na przykład wybudować akwedukt dla sprowadzenia z odległego o 37 km el-Arrub potrzebnej dla Jerozolimy wody pitnej. I miał prawo sądzić, że koszty tej inwestycji powinni pokryć jej główni użytkownicy, to jest Żydzi jerozolimscy. Nie umiał jednak przekonać ich perswazją, wobec czego załatwił sprawę na swój obcesowy sposób: zasekwestrował fundusze zgromadzone w świątyni. Chociaż żydowski kodeks prawny Miszna pozwalał korzystać z funduszów świątynnych na tego rodzaju budownictwo publiczne, kapłani podnieśli wielki krzyk i w mieście wybuchła nowa rewolta. Piłat, jak zawsze, odpowiedział gwałtem i przewrotnością: przebranym po cywilnemu żołdakom kazał zbiegowisko brutalnie rozpędzić. Józef Flawiusz twierdzi, że w tych rozruchach mnóstwo Żydów poniosło śmierć lub nabawiło się kalectwa.

W 35 r., a zatem już po śmierci Jezusa, Piłat przeszedł samego siebie w zaślepieniu i zapalczywości. W kraju Samarytan pojawił się jakiś szalbierz podający się za proroka i swoimi egzaltowanymi przemówieniami namówił tłumy obałamuconych ludzi, by pociągnęli z nim na górę Garizim, gdzie obiecał pokazać im sakralne przedmioty, które jakoby tam ukrył Mojżesz. Zbiegowisko nie miało zgoła charakteru manifestacji politycznej i dla Rzymian nie przedsta­wiało żadnego niebezpieczeństwa. Jednakże Piłat nie umiał trzymać nerwów na wodzy: posłał na górę swoich legionistów i krwawo rozgromił nieszczęsnych, Bogu ducha winnych pielgrzymów. Tym razem jednak powinęła mu się noga. Samarytanie znani byli z lojalnego stosunku do Rzymian, żyli spokojnie i nie buntowali się tak jak ich sąsiedzi, Galilejczycy. Ich młodzież chętnie służyła w rzymskich wojskach zaciężnych i nawet nieraz z tego tytułu brała udział w tłumieniu miejscowych buntów. Gdy przeto zwrócili się do namiestnika Syrii Witeliusza ze skargą, skutek był natychmiastowy: Piłat musiał wracać do Rzymu, aby usprawiedliwić się przed urzędnikami Tyberiusza.

Łatwo wyobrazić sobie, z jaką nienawiścią odnosił się do Piłata ogół społeczeń­stwa żydowskiego. Sytuację pogarszało jeszcze to, że także notable żydowscy nie cieszyli się popularnością. Herod Antypas, tetrarcha Galilei, który w obawie buntu podległej sobie krainy uśmiercił Jana Chrzciciela, uchodził za bezwolne narzędzie Rzymu. Kapłani stanowili potężną, bogatą, arystokratyczną kastę wyobcowaną z reszty społeczeństwa.

Od wielu lat w Judei dominowała niepospolita, władcza postać byłego arcykapłana Annasza. Godność arcykapłana kupił swego czasu za złoto, jakie nagromadził ze sprzedaży ptactwa ofiarnego i wymiany walut na dziedzińcu świątynnym. W 16 r. n.e., po dziewięciu latach urzędowania, został zdjęty ze swego stanowiska przez okupanta rzymskiego. Jednakże jego wpływy bynaj­mniej na tym nie ucierpiały. Nadal miał we wszystkim ostatnie słowo i nikt nie próbował się temu przeciwstawić. Wyjaśnia nam to, dlaczego Jezusa zaprowa­dzono naprzód do niego, a następnie dopiero do urzędującego arcykapłana Kajfasza i przed Sanhedryn.

Dzięki jego zręcznym machinacjom i obfitym środkom finansowym ród Annasza utrzymał się przy władzy przeszło pół wieku: urząd arcykapłana objął po nim najpierw jego syn Eleazar (16-17 r.), a potem zięć Kajfasz (18-36 r.), następnie zaś czterech pozostałych synów: Jonatan (37 r.), Teofil (37-41 r.), Maciej (43-44 r.) i Annasz (62 r.).

Annaszowi rodzina wybudowała po śmierci okazałe mauzoleum, które, jak podaje Józef Flawiusz, ulokowane było w reprezentacyjnym miejscu Jerozoli­my, opodal sadzawki Siloe. Ale społeczeństwo żydowskie nie zachowało o nim zbyt dobrej pamięci. Tradycja rabinistyczna utrwalona w Talmudzie zarzuca mu, że nadużywał swojej władzy, że intrygami siał niepokój, a nawet że denuncjował swoich przeciwników politycznych. Jedna z talmudycznych aforys­tycznych sentencji używa odnoszącego się do niego zwrotu „syk wężowy Annasza”.

Kajfasz w stosunkach z Piłatem zachował wszelkie pozory lojalności i może dzięki temu utrzymał się na stanowisku arcykapłana osiemnaście lat. W skrytości jednak nienawidził go za doznane z jego strony upokorzenia. Toteż przy pomocy swego teścia Annasza, który jak cień stał zawsze za nim, rozwinął cały swój kunszt intrygi, aby spowodować odwołanie prokuratora przez Tyberiusza. W tym celu należało za wszelką cenę uniknąć niepokojów społecznych, które służyłyby Piłatowi za dowód, iż słusznie postępuje z Żydami tak bezwzględnie.

Zbliżało się właśnie święto Paschy. Jerozolima i okoliczne miejscowości, jak zwykle, przepełnione były pielgrzymami. W tym ścisku i zamieszaniu nietrudno było o nowe zamieszki; Rzymianie i kapłani, świadomi tego niebezpieczeństwa, wzmogli czujność i stali się wyjątkowo wrażliwi na wszystko, co zakrawało na jakąś demonstrację polityczną. Piłat przeniósł się na czele wszystkich swoich sił zbrojnych z Cezarei do Jerozolimy, by z pałacu Heroda osobiście pilnować ładu w mieście.

W tej pełnej podejrzeń i niepewności atmosferze, kiedy nerwy władców napięte były jak struna, pojawia się naraz dziwaczna gromada Galilejczyków, otaczając jakiegoś nowego proroka siedzącego na osiołku. Z ich pełnych entuzjazmu okrzyków wynikało, że składają mu hołd jako potomkowi Dawida i nowemu królowi Izraela. Na wieść o tym sensacyjnym wydarzeniu zaroiło się na ulicach od ludzi, którzy zbiegli się ze wszystkich stron miasta, podczas gdy mieszkańcy okolicznych domów tłoczyli się w oknach i oblepili wszystkie dachy. Galilejczycy, ogarnięci mesjanistycznym entuzjazmem, ścielili przed Jezusem płaszcze i gałązki zieleni lub wymachiwali gałązkami palmowymi.

Od tej chwili wszystko, co Jezus czynił i mówił, było w ówczesnych warunkach politycznych otwartym wyzwaniem. Już sam wjazd dokonany w tak demonstra­cyjny sposób musiał budzić podejrzenie władz, że oto zjawił się jeszcze jeden z tych galilejskich zapaleńców, którzy występowali w roli proroków i namawiali ludzi do buntu. Przecież pozwolił, aby go właśni towarzysze okrzyknęli królem. Gdy zgorszeni faryzeusze domagali się od niego, aby im kazał zamilknąć, odparł: „Powiadam wam, że jeśliby ci milczeli, kamienie wołać będą” (Łk. 19,36).

Była to deklaracja o nieobliczalnych skutkach politycznych. Społeczeństwo żydowskie, pozbawione wolności, szukało ucieczki i oparcia w nadziejach mesjanistycznych. Istotą tych nadziei była odbudowa Królestwa Izraela w jego dawnej chwale. Ta odbudowa miała dokonać się za sprawą dwóch mesjaszów: kapłańskiego z pokolenia Lewiego i królewskiego z pokolenia Judy. Faryzeusze w przeciwieństwie do esseńczyków uznawali wyższość mesjasza-króla, z tym jednak, że miał go wyprzedzić w czasie mesjasz kapłański w postaci nowego Eliasza. Nazarejczycy wierzyli, że tym Eliaszem był Jan Chrzciciel, który utorował drogę Jezusowi, przyszłemu wskrzesicielowi Królestwa Bożego na ziemi. I teraz tu w Jerozolimie Jezus otwarcie potwierdził swoje mesjanistyczne roszczenia. Ogłoszenie się królem było przede wszystkim aktem buntu przeciw­ko cesarzowi, ale także wypowiedzeniem wojny rządzącej klice kapłańskiej w Jerozolimie.

Jakie miał zamierzenia Jezus, tego nie wiemy, gdyż późniejsi chrześcijanie, jak powiada Strauss, z tragicznego niepowodzenia jego misji w Jerozolimie (nawet uczniowie jego opuszczają go) zrobili coś, co się stać musiało i z góry było zaplanowane. Wiemy jedynie tylko to, że odtąd postępuje on bezkompromiso­wo, nie licząc się z niebezpieczeństwem, jakie ściągał na swoją głowę. Głosił, że do przyszłego Królestwa Bożego będą dopuszczeni jedynie tylko ubodzy, pokorni, upośledzeni ludzie, natomiast pyszni, wyniośli, gwałtowni i bogaci jako ulubieńcy szatana nie będą mieli tam dostępu. Krytykował Prawo, potępiał religijną obłudę kapłanów, faryzeuszy i uczonych w Piśmie, lekceważył rytualne przepisy szabatu i spożywania potraw, a przede wszystkim zapowiedział zburze­nie Jerozolimy, wywołując popłoch i oburzenie w mieście.

Jednakże najbardziej rewolucyjnym krokiem było rozpędzenie przekupniów na dziedzińcu świątyni. Musiało to zaalarmować nie tylko władze świątynne, ale w nie mniejszym stopniu rzymską załogę, która stacjonowała w warowni Antonia, połączonej z dziedzińcem bezpośrednią klatką schodową.

Od tej chwili ewangeliści w swoich relacjach wyraźnie gubią się i plączą. Bo kto jak kto, ale właśnie Rzymianie przede wszystkim nie mogli nie zauważyć niewątpliwie buntowniczych poczynań Jezusa, skoro ściągnęli wszystkie swoje wojska do zatłoczonego ludźmi miasta, aby czuwać tam nad porządkiem. Toteż nowego pretendenta do tronu królewskiego, tym niebezpieczniejszego, że wyszedł z Galilei, siedliska wielu innych tego rodzaju proroków, według wszelkiej logiki powinni byli natychmiast ująć i unieszkodliwić, aby zapobiec dalszym zamieszkom.

Tymczasem, co się dzieje według ewangelistów: Piłat, ten brutal i despotyczny urzędnik rzymski, którego trudno chyba posądzać o pobłażanie czy opieszałość w tego rodzaju sprawach, a który już wielu innych proroków skazał na śmierć, nagle staje się ślepy i głuchy na to, co się dzieje w mieście. A gdy wreszcie Żydzi przyprowadzają Jezusa przed jego trybunał, oskarżając o to, że buntuje ludzi i mieni się królem Izraela, Piłat na wszelki sposób próbuje go ocalić.

Jest rzeczą zupełnie oczywistą, że opowieść ewangelistów nie ma nic wspólne­go z historią. Ich wersja jest całkowicie sprzeczna z charakterem Piłata, z tym wszystkim, co o nim wiemy skądinąd, szczególnie z relacji Filona z Aleksandrii i Józefa Flawiusza. Dziwne jest jeszcze i to, że na przykład Łukasz, podając nam tę niedorzeczną wersję, doskonale zdawał sobie sprawę, kim w rzeczywistości był Piłat. Pisze przecież o Galilejczykach, których krew zmieszał on z krwią ich ofiar (15,1), z czego należy wnosić, że Piłat dopadł ich w chwili, gdy składali ofiary. Przez implikację Łukasz oskarża więc Piłata o popełnienie profanacji świątyni. Spotykamy się tu z jedną z tych niezrozumiałych niekonsekwencji w tekstach ewangelicznych, które nie wiadomo, jak sobie tłumaczyć, czy naiwnością autorów, czy też faktem, że ewangelie są może kompilacją różnych, nie skoordynowanych podań ludowych.

A więc według ewangelistów jedynie tylko Żydzi zareagowali na postępowa­nie Jezusa i oni też kazali go pojmać swojej straży świątynnej. Jednakże Janowi nieobecność Rzymian wydawała się widać nie bardzo wiarygodna, wobec tego wśród osób aresztujących Jezusa wymienia także kohortę regularnego wojska rzymskiego. Ale w ten sposób zarówno sobie, jak też i pozostałym ewangelistom zadaje kłam, jakoby Rzymianie nie mieli z tym nic do czynienia.

To, co w dalszym toku narracji dzieje się z Jezusem, jest dla nas zaskoczeniem. Albowiem przed Sanhedrynem wcale nie oskarża się go o to, że podaje się za króla izraelskiego, lecz o to, że otwarcie zwał się Synem Człowieczym, który zasiądzie na prawicy Boga w obłokach niebieskich. Arcykapłan uważał to za tak straszne bluźnierstwo, że rozdarł swoje szaty, a członkowie Sanhedrynu wśród plwania i bicia skazali go na karę śmierci. Był to więc proces religijny, a nie polityczny.

Żydzi mieli wprawdzie prawo ferować wyroki w sprawach religijnych, wszela­ko dla wyroków śmierci musieli uzyskać aprobatę prokuratora rzymskiego. Ale w wypadku Jezusa następuje znów coś, co zakrawa na absurd. Zamiast iść prostą drogą najmniejszego oporu i starać się o uzyskanie zatwierdzenia wydanego wyroku, Żydzi ni stąd, ni zowąd komplikują sprawę, oskarżając Jezusa o zbrodnie polityczne. W ten sposób wszczynają niejako zupełnie nowy proces i żądają od Piłata, aby od siebie wydał odrębny wyrok, nie mający z wyrokiem religijnym Sanhedrynu nic wspólnego.

Ale nawet ten nowy proces, mający charakter polityczny, wydawał się łatwy do przeprowadzenia. Wszyscy w mieście wiedzieli, co Jezus głosił i czynił, nie potrzeba było na to żadnych specjalnych świadków. Ponadto, jak wiemy, Piłat nie należał do ludzi, którzy mieliby w tego rodzaju sprawach jakieś zahamowa­nia. Tymczasem ku naszemu zdumieniu ewangeliści przedstawiają Piłata jako wyrozumiałego, nierychliwego i niemalże humanitarnego sędziego, który z życz­liwością przesłuchuje Jezusa, ogłasza go niewinnym i robi wszystko, aby go ratować przed zawziętością Żydów.

Oto, jak pisze o tym Łukasz: „I wszystko ich mnóstwo powstało i zawiedli go do Piłata. I poczęli go oskarżać, mówiąc: Tegośmy znaleźli podburzającego nasz naród i zakazującego płacić daniny cesarzowi i mówiącego, że jest Chrystusem-królem. I zapytał go Piłat, mówiąc: Tyś jest król żydowski? A on odpowiadając, rzekł: Sam mówisz. A Piłat rzekł do przedniej szych kapłanów i do rzeszy: Nie znajduję żadnej winy w tym człowieku” (23,1-4).

Absurdalność tego opowiadania wprost bije w oczy. Jezusa oskarża się o czyny, które w myśl prawa rzymskiego należą do najcięższych zbrodni obrazy majestatu, do kategorii „crimen laesae maiestatis”, a prokurator rzymski nie przeprowadzając żadnego śledztwa uniewinnia go od ręki. Nie uczyniłby tego, ani nie mógłby uczynić żaden, nawet najbardziej litościwy przedstawiciel władzy rzymskiej, a cóż dopiero Piłat.

Nawet gdyby Piłat z punktu widzenia prawa rzymskiego uznał Jezusa za niewinnego, to według ówczesnej procedury wydałby go Żydom, którzy wów­czas zastosowaliby karę śmierci na swoją zwyczajową modłę, polegającą na ukamienowaniu, spaleniu na stosie, powieszeniu lub ścięciu mieczem.

Tymczasem Piłat ulega presji i groźbom pospólstwa i skazuje Jezusa na typowo rzymską karę ukrzyżowania, przejętą w spadku po Kartagińczykach, a stosowaną wobec niewolników i przestępców politycznych. Procedura była do tego stopnia rzymska, że nawet ciało Jezusa trzeba było wyprosić od Piłata. A więc spotykamy się tu z nową sprzecznością, która skłania nas do zapytania, kto w końcu jest odpowiedzialny za śmierć Jezusa: Żydzi, jeśli wierzyć ewange­listom, czy raczej Rzymianie.

O panującym w tych opowieściach zamęcie świadczą jeszcze takie fakty, że w opinii wybitnych historyków lud palestyński nigdy nie posiadał przywileju zażądania wymiany jednego przestępcy na innego, w naszym konkretnym wypadku Jezusa na Barabasza. Ponadto Mateuszowi pomyliło się coś z tym symbolicznym gestem umywania rąk po wydaniu wyroku śmierci. Był to zwyczaj żydowski, a nie rzymski. Wątpić należy, czy Piłat zaadaptował go do swej procedury sądowej, zwłaszcza że nie znosił wszystkiego, co było żydowskie, a wypieranie się w tak upokarzająco oportunistyczny sposób odpowiedzialności za śmierć Jezusa zupełnie nie zgadzało się z jego wyniosłym apodyktycznym usposobieniem. Są to wszystko urojenia autorów, którzy pozbawieni byli wiedzy i wyobraźni historycznej.

Historycy już od dawna mieli poważne wątpliwości co do procesu Jezusa przed Sanhedrynem. Przede wszystkim zapytywali, skąd ewangeliści mogli tak dokład­nie znać jego przebieg, skoro nawet najbliżsi towarzysze Jezusa nie byli tam obecni. Przecież według najstarszej wersji ewangelicznej oni „wszyscy, opuściw­szy go, uciekli”. Gdy Mateusz, Marek, Łukasz i Jan spisywali swoje wersje, minęło od czasu procesu kilkadziesiąt lat, a już sam fakt, że różnią się w tak wielu szczegółach, świadczy, że podana przez nich relacja oparta była na niepewnych i zawodnych przekazach z drugiej czy z trzeciej ręki.

Mateusz i Marek piszą o dwóch procesach przed Sanhedrynem. Pierwszy odbył się wieczorem, a drugi w godzinach rannych. Natomiast Łukasz i Jan wspominają tylko o jednej, porannej rozprawie. Sędzia sądu najwyższego w Izraelu i profesor historii prawa narodu żydowskiego Hairh Cohn twierdzi, że rozprawa sądowa Sanhedrynu po zachodzie słońca, zwłaszcza w wigilię Paschy, kiedy kapłani zajęci byli przygotowaniami związanymi z rytuałem wielkiego święta oraz z uroczystym wspólnym posiłkiem paschalnym, w żaden sposób nie mogła się odbyć („Israel Review” XI z 1967). A wybitny biblista protestancki, wykładający na uniwersytecie w Getyndze, E. Lohse wykrył w opowieści ewan­gelistów aż 21 pogwałceń procedury prawnej Sanhedrynu.

Mając to na uwadze, niektórzy bibliści doszli do przekonania, że proces Jezusa przed Sanhedrynem w ogóle nie mógł mieć miejsca. I rzeczywiście, jeśli ustęp dotyczący tego procesu wyeliminować z kontekstu, okaże się, że pozostała część opowieści ewangelistów staje się naraz jakby bardziej przeko­nywająca.

Na trop, co naprawdę się stało, naprowadza nas Jan w swojej wersji. Przede wszystkim, jak to już wiemy, twierdzi on, że Jezusa aresztowali nie tylko Żydzi, ale że brali w tym czynny udział również Rzymianie. A jeszcze przedtem kapłani na wspólnej naradzie tak oto orzekli: „Jeśli go [Jezusa] tak zostawimy, wszyscy weń uwierzą i przyjdą Rzymianie i zabiorą i kraj nasz, i naród”. Wówczas arcykapłan Kajfasz powiedział: „...lepiej jest, aby jeden człowiek umarł za naród, niż żeby cały naród miał zginąć” (J. 1,48-50).

Wynika z tego nieodparcie, że Jan jakby mimo woli zdradza to, czego u pozostałych ewangelistów nie widać jasno, mianowicie że aresztowanie Jezusa było umotywowane względami politycznymi, a nie religijnymi. Rządząca kasta kapłanów, mając w ręku władzę i bogactwa, bała się jak ognia wszelkich perturbacji społecznych, które mogłyby Piłatowi podsunąć pretekst do gwałtów i narazić na szwank ich stan posiadania. A Jezus zbyt żywo przypominał owych mesjaszy i proroków, którzy raz po raz zjawiali się na widowni Palestyny, wywołując zamieszki i rozlew krwi. Kapłani, szczególnie Annasz, któremu nawet tradycja rabinacka wypomina denuncjacje polityczne, przyłożyli rękę do tego, że Jezusa zawleczono przed trybunał rzymski i skazano na ukrzyżowanie jak każdego innego przestępcę politycznego.


Przypuszczalnie tak właśnie wyglądał rzeczywisty przebieg wydarzeń. Proces przed Sanhedrynem, wtopiony w tkankę opowieści bez troski o logiczne powiązanie go z kontekstem, rozbija swoimi rozbieżnościami dramaturgię podstawowej akcji, wprowadza do niej konfuzję, tak że w rezultacie czytelnik traci orientację, za co Jezus został właściwie skazany: czy za nazwanie siebie Synem Bożym, czy też za głoszenie, iż jest potomkiem Dawida i królem izraelskim.


Kto dał początek wersji o procesie przed Sanhedrynem i co złożyło się na to, że w ogóle taki pomysł powstał? Można by przypuszczać, że inicjatorem był Marek, że Mateusz i Łukasz tylko powtarzają to, co u niego wyczytali. Ale o procesie pisze także Jan, o którym wiemy, że nie korzystał z ewangelii tych trzech synoptyków. A zatem genezy tego pomysłu trzeba szukać gdzie indziej. Już Paweł oskarżył Żydów, że są deicydami. Jednakże sam proces, tak jak znamy jego przebieg z ewangelii, jest najprawdopodobniej dramatycznym uprzedmio­towieniem nastrojów wrogości i nienawiści w stosunku do Żydów, jakie panowa­ły w środowiskach chrześcijańskich w pierwszych latach po zburzeniu Jerozoli­my, kiedy na skutek dużego napływu żydowskich uchodźców do miast helleń­skich dochodziło do ostrych starć i rywalizacji między gminami obu spokrewnio­nych ze sobą wyznań.


W trakcie tych sporów i wzajemnych oskarżeń ugruntowało się wśród chrześcijan przekonanie, że nie Rzymianie są odpowiedzialni za śmierć Jezusa, lecz Żydzi, którzy skazali go za to, iż objawił się im jako Syn Boży, że przeto oni są mordercami Boga. Ów ciężki zarzut, który zrazu był niczym innym, jak tylko polemicznym orężem w zaciętej, pełnej goryczy walce, rychło stał się w przeko­naniu wyznawców Jezusa niezaprzeczalnym faktem historycznym. Toteż ewangeliści, przekazując potomności tę będącą w obiegu wieść o procesie, uczynili to na pewno w głębokiej wierze, że piszą prawdę.

W ewangeliach można nawet prześledzić ewolucję tych antyżydowskich nastrojów. W dwóch najdawniejszych, mianowicie w Ewangelii Marka i w Ewangelii Mateusza, o wydanie Jezusa Rzymianom i wymuszanie na nich jego skazania wini się wyłącznie przywódców żydowskich (Mt. 27,1; Mk. 15,1). Przypuszczalnie ta wersja, chronologicznie przecież najdawniejsza, najbardziej jest zbliżona do prawdy. Natomiast w dwóch pozostałych ewangeliach oskarże­nie to wymierzone było nie tylko przeciwko przywódcom, lecz także przeciwko wszystkim Żydom w ogóle. Mianowicie według Łukasza śmierci Jezusa domaga­ją się tłumy zebrane przed pałacem Piłata, jeśli zaś chodzi o Jana, to zarzut ten tkwi domyślnie w powiedzeniu, iż „Żydzi” wyprowadzili go i ukrzyżowali.

W bezpośrednim związku z antyżydowskimi nastrojami pozostaje łatwo zauważalna w ewangeliach tendencja zrehabilitowania Piłata. Podłożem tego zjawiska były zmiany, jakie stopniowo dokonywały się w strukturze klasowej gmin chrześcijańskich. Nad biedotą, która pierwotnie tworzyła większość wy­znawców, brali stopniowo górę przedstawiciele średnich, zamożniejszych warstw społecznych, ludzie posiadający własne warsztaty rzemieślnicze lub inne prywatne przedsiębiorstwa.

W trosce o zachowanie swego ustabilizowanego trybu życia, zamazywali oni w chrystianizmie wszelkie ślady pierwotnego radykalizmu społecznego, a władze rzymskie pragnęli wszelkimi sposobami przekonać, że wyznawcy Jezusa zawsze byli lojalnymi poddanymi cesarstwa. W czasach, kiedy pamięć o krwawym powstaniu w Palestynie nie wygasła, pierwszym warunkiem pozyskania zaufania władz było wykazanie, że chrześcijanie nie mają nic wspólnego z Żydami, że, przeciwnie, Żydzi byli ich największymi wrogami, bo torturowali i zabili twórcę ich religii.

Jako świadka podawali Poncjusza Piłata, byłego prokuratora Judei, który jakoby nie miał żadnych zastrzeżeń co do lojalności chrześcijan, bo uznał niewinność Jezusa i jeżeli skazał go na ukrzyżowanie, to uczynił to wbrew swemu przekonaniu pod presją żydowskiego motłochu.

Jak z tego łatwo wnosić, opis charakteru i postawy Piłata podyktowany został przez bieżące potrzeby apologetyczne. Rzecz zadziwiająca, z jaką beztroską ewangeliści, świadomie czy na skutek naiwności ignorowali oczywiste fakty historyczne, a nawet dopasowywali biografię Jezusa do bieżących potrzeb polityki. W formie bardziej zawoalowanej przyznał to nawet Kościół. W Konsty­tucji dogmatycznej o Objawieniu Bożym, uchwalonym na II Soborze Watykań­skim, czytamy między innymi: „Święci zaś autorowie napisali cztery Ewangelie wybierając niektóre z wielu wiadomości przekazanych ustnie lub pisemnie; ujmując pewne rzeczy syntetycznie lub objaśniając, przy uwzględnianiu sytuacji Kościołów”.

W nawiązaniu do tej uchwały autor katolicki K. Romaniuk („Znak” IV, V z 1975 r.) niejako stawia kropkę na „i”, wyrażając dziwny pogląd, że pojęcie historyczności nie sprzeciwia się „takiemu prezentowaniu problemu Jezusa, by zawsze były uwzględniane potrzeby Kościołów”. Inaczej mówiąc, ewangeliści mieli prawo dla celów utylitarnych przerabiać biografię Jezusa.

Każdy z ewangelistów opisuje przebieg procesu przed trybunałem rzymskim na swój własny sposób, ich warianty łączy jednak wspólna tendencja. Widać w nich wyraźnie stopniowe wzrastanie natężenia w kampanii odcięcia się od Żydów i przedstawienia Piłata jako zdecydowanego obrońcy Jezusa, przy czym Jan w wybielaniu rzymskiego prokuratora posunął się najdalej.

W najstarszej ewangelii, jaką jest ewangelia Marka, opis procesu jest jeszcze względnie rzeczowy i zwięzły. Piłat jest tam wprawdzie przekonany, że Jezus jest niewinny i usiłuje go ratować przez podstawienie na jego miejsce Barabasza, szybko jednak ulega presji Żydów, każe go wybiczować i odprowadzić na Gol­gotę. Wyrok więc wydaje uderzająco pospiesznie, nie krępując się zbytnio skru­pułami, jakie zrazu odczuwał.

Mateuszowi, który jak wiadomo znał dobrze ewangelię Marka, taki Piłat musiał wydawać się zbyt słabo zaangażowany w los Jezusa, aby mógł stanowić dostatecznie mocny argument w apologetycznej kampanii. Wobec tego podsta­wową opowieść o procesie wzbogacił o dwa epizody, mające bardziej przekony­wająco uwidocznić, że Piłat grał na zwłokę i robił wszystko, co mógł, by ocalić Jezusa.

Przede wszystkim wprowadza do akcji nową osobistość, o której nie wspomi­na żaden inny ewangelista, mianowicie małżonkę prokuratora. Pewnej chwili posyła ona do męża posłańca z następującą prośbą: „Nic nie czyń temu sprawiedliwemu, bom dzisiaj we śnie wiele cierpiała z jego powodu” (27,19).

Piłat istotnie stara się uratować Jezusa, gdy wszakże napotyka burzliwy opór kapłanów i tłumu żydowskiego, kapituluje. W tym jednak momencie Mateusz wprowadza drugi epizod, również nie znany pozostałym ewangelistom, miano­wicie pamiętną scenę umywania rąk. Piłat, dokonując tej symbolicznej ablucji, oświadcza Żydom: „Nie winienem ja krwi tego sprawiedliwego. Wasza to rzecz”. (27,24).

Wprowadzając do opowieści ów raczej teatralny epizod, Mateusz pragnął podkreślić, że mimo wydania wyroku śmierci, Piłat niezłomnie wierzył do końca w niewinność Jezusa i że nie wahał się tego otwarcie powiedzieć w oczy Żydom, którzy wywarli na niego presję.

I oto w tym momencie opowiadania następuje zupełnie nieoczekiwany zgrzyt. Przed ukrzyżowaniem bowiem Piłat wydaje Jezusa na tortury swoim żołdakom, nie zmuszony do tego przez nikogo, a więc z własnej, nieprzymuszonej woli. Jak widać, mamy tu do czynienia z niedorzecznym, zgoła niezrozumiałym brakiem logiki w rysowaniu osobowości Piłata, który raz jest człowiekiem sprawiedli­wym, by za chwilę okazać się zwykłym okrutnikiem, jakim zresztą był w rzeczywistości. Mateusz tym potknięciem mimo woli sprawił, że spoza legendy, którą sam zbudował, wyziera naraz prawdziwa historia procesu i prawdziwe oblicze rzymskiego dostojnika.

Łukasz, o którym wiemy, że obdarzony był bogatszą wyobraźnią niż dwaj jego poprzednicy, przezornie omija tę pułapkę. Po prostu w jego wersji nie ma ani słowa o tym, że w przedsionku pretorium żołnierze biczowali Jezusa. Łukasz usunął ostatnią przeszkodę, która kompromitowała legendę o niewinności Piłata, a jednocześnie osiągnął to, że Żydzi, którzy bili i policzkowali Jezusa przed Sanhedrynem, stanęli samotni pod pręgierzem historii.

Zgodnie z tendencją oczyszczenia Piłata z wszelkiej odpowiedzialności, Łukasz opowiada o nim, że aż trzy razy ogłosił Jezusa niewinnym i aż trzy razy podjął trud obronienia go przed zawziętością Żydów. Grając wszelkimi sposoba­mi na zwłokę, odsyła go do Heroda Agryppy, aby ten zbadał, na czym polega jego nauka. Herod i jego dworacy wyszydzają Jezusa, ale zwracają go Rzymia­nom obleczonego w białą szatę na znak, że nie dopatrzyli się w nim żadnej winy. Wówczas Piłat tak przemawia do ludu żydowskiego: „Wydaliście mi tego człowieka jakoby uwodzącego lud, a oto ja badając go w waszej obecności, nie znalazłem w człowieku tym żadnej winy z tego, o co go oskarżacie. Ani też Herod, bom was odesłał do niego – oto nie dowiedziono mu nic godnego śmierci” (23,13-1).

Jan potraktował problem biczowania inaczej niż Łukasz. Nie wykreśla tak jak on, tego epizodu z przebiegu procesu, widocznie sądząc, że nie można tego zrobić, skoro biczowanie tak silnie zrosło się z tradycją Wielkiego Tygodnia. Interpretuje je wszakże w tak przemyślny sposób, że nie przynosi ono ujmy Piłatowi, lecz przeciwnie, stawia go w świetle korzystnym.

W Ewangelii Jana Piłat chce, jak winnych ewangeliach, uwolnić Jezusa i także natrafia na protest Żydów. A nawet każe go wybiczować, tylko że przyczyną tej decyzji nie było bezmyślne okrucieństwo, lecz chęć ratowania Jezusa. Miał bowiem nadzieję, iż Żydzi, skoro ujrzą zmaltretowanego skazańca, ulitują się nad nim i wyrażą zgodę na darowanie mu życia. W tym celu wyprowadza Jezusa, uwieńczonego koroną cierniową i ubranego w szkarłatną szatę, przed pałac i woła do tłumu: „Oto człowiek!”.

Trud okazał się jednak daremny. W jednej z najdramatyczniejszych, najbar­dziej wstrząsających scen Nowego Testamentu prokurator rzymski dwukrotnie podejmował walkę o ratowanie życia Jezusa, ale Żydzi byli nieugięci w swym morderczym uporze i wołali: „Ukrzyżuj, ukrzyżuj go!” Zniecierpliwieni odwle­kaniem sprawy w końcu zagrozili, że zwrócą się z zażaleniem do samego cesarza. Wówczas zrezygnowany Piłat zasiadł na krześle kurulnym, by wydać werdykt. Wciąż jeszcze nie wyzbył „się skrupułów i w ostatniej chwili zapytał z goryczą: „Króla waszego mam ukrzyżować?” A kapłani na to odparli: „Nie mamy króla, jeno cesarza”.

O popularności Piłata wśród chrześcijan jako urzędnika rzymskiego, który szlachetnie i sprawiedliwie obszedł się z Jezusem, świadczy bogata literatura zajmująca się jego rehabilitacją, zaliczana dziś do apokryfów. Jest to cykl o Piłacie, złożony z siedmiu osobnych, rzekomo historycznych sprawozdań, zawierających także cztery jakoby przez niego napisane listy do cesarzy Klaudiu­sza i Tyberiusza. Autorzy nie są nam znani, jednak byli to ludzie, których cechowała bujna fantazja i bezgraniczna naiwność. To bowiem, co dają nam oni do wierzenia, są to wręcz niewiarogodne rzeczy. Jednakże nie należy zapominać, że w ówczesnych czasach łatwowierność gorliwych wyznawców, spragnionych wiedzy o życiu Jezusa, nie znała granic. Czytali oni te opowiastki z taką samą wiarą i nabożną powagą, jak ewangelie kanoniczne.

Oto niektóre próbki tej literatury. Jeden z tych anonimowych autorów opowiada, że Piłat zainteresował się Jezusem, przysłuchiwał się jego naukom i uznał go za wielkiego mędrca. Toteż gdy pod presją Żydów był zmuszony poddać go indagacjom, zaprosił go w sposób bardzo uprzejmy przez posłańca, który złożył mu głęboki ukłon i rozpostarł przed nim swój płaszcz. Gdy Jezus wszedł w progi pałacu, stał się cud. Znaki cesarskie, dzierżone w ręku przez żołnierzy straży przybocznej, same się pochyliły przed przybyszem. Piłat nie wierzył własnym oczom i kilkakrotnie kazał tę scenę powtórzyć, ale zawsze stało się to samo: znaki przezwyciężając opór rąk żołnierskich pochylały się przed dostojnym gościem. Wtedy prokurator zerwał się ze swego krzesła i przyjął Jezusa stojąco.

Podczas rozprawy Żydzi wystąpili z oskarżeniem, że Jezus urodził się z nierzą­du (autor nawiązuje tu niewątpliwie do plotek, jakie krążyły o Marii), że był przyczyną śmierci pierworodnych dzieci betlejemskich, a przede wszystkim, że uzdrawiał chorych w święto szabatu. Dwunastu apostołów pełniło rolę świadków obronnych i Piłat w pewnej chwili zawołał: Niechaj słońce będzie mi świadkiem, że nie widzę żadnej winy w tym człowieku!

Inny utwór tego samego cyklu utrzymuje, że nie tylko Piłat i jego małżonka sprzyjali Jezusowi, ale także sam Tyberiusz. Gdy dowiedział się o jego ukrzyżo­waniu, srogo się rozgniewał, sprowadził Piłata do Rzymu i ukarał go śmiercią. Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, czy ten stroniący od ludzi, ponury i twardy cesarz był w stanie okazać aż tak emocjonalne zainteresowanie dla jakiegoś nieznanego proroka palestyńskiego, to z niepewności w tym względzie wypro­wadzi go inny apokryf. Dowie się z niego, że Tyberiusz miał tu swoje bardzo osobiste motywy postępowania. Mianowicie rzecz polegała na tym, że gdy pewnego razu zapadł na śmiertelną chorobę, u jego łoża zjawiła się Weronika (znana nam stąd, że to ona przyłożyła chustę do umęczonego oblicza Jezusa) i uleczyła go dotknięciem ręki. Tyberiusz pod wrażeniem tego cudu stał się wyznawcą Jezusa i kazał się ochrzcić.

Ostateczny los Piłata nie wszyscy autorzy cyklu przedstawiają w ten sam sposób. Z wyjątkiem chyba jednego autora, który utrzymuje, że Piłat zginął z wyroku cesarza (przy czym cesarzem tym był Neron, a nie Tyberiusz), przeważała opinia, że zginął śmiercią samobójczą, a wersja ta została poparta autorytetem historyka Kościoła Euzebiusza, który informuje nas dokładnie, iż stało się to za panowania Kaliguli.

Zastanawia nas to, że człowiekowi, którego przecież na siłę wybielano, przypadła w udziale śmierć tak mało chwalebna, śmierć wyraźnie widziana jako kara. Powodem było chyba to, że nie dało się wymazać ze świadomości chrześcijan tego oczywistego faktu, że ostatecznie Piłat był tym, który mógł zapobiec ukrzyżowaniu, a nie uczynił tego z tchórzostwa, czy z oportunistycznych względów politycznych. Ta wina ciążyła na nim nadal i musiała być okupiona.

Byli jednak pisarze, którzy i z tego dylematu próbowali wybrnąć. Świadczy o tym jeden z rzekomych listów Piłata adresowany do Tyberiusza, a odnaleziony niedawno wśród starych papierów w Liverpoolu. Wysłany do archiwum watykańskiego dla uzyskania ekspertyzy co do jego historyczności, wrócił z opinią, że jest to apokryf pochodzący z IV lub V stulecia, przy czym nie wyklucza się, że niektóre podane w liście fakty są prawdziwe.

Dla nas wartość tego dokumentu polega na tym, że odzwierciedla panującą w środowiskach chrześcijańskich tendencję do zdjęcia z osoby Piłata tego ostatniego piętna, o którym mówiliśmy. W tej wersji Piłat czyni rozpaczliwe wysiłki, by ratować Jezusa, czuje się jednak bezsilny wobec zbuntowanego motłochu żydowskiego, groźnie domagającego się ukrzyżowania Jezusa. Miał bowiem przy sobie tylko garstkę podstarzałych weteranów niezdolnych do stawienia oporu tej podburzonej masie fanatyków.

Dwukrotnie błagał Rzym i namiestnika Syrii o posiłki, ale odpowiedzią było głuche milczenie. Dopiero nazajutrz po ukrzyżowaniu, kiedy po nie przespanej nocy spojrzał o świcie na miasto, usłyszał nagle granie trąb i kroki wkraczającego wojska. Liczyło ono dwa tysiące pieszych i konnych żołnierzy, ale pomoc przyszła za późno, nieszczęścia już nie można było odwrócić.

Gdy czyta się tę apologię, napisaną wyjątkowo zręcznie i sugestywnie, odnosi się wrażenie, że miała ona przede wszystkim usprawiedliwić proces dążący od lat do kanonizacji nie tylko Piłata, ale także jego małżonki. Wprawdzie w Kościele łacińskim nie doszło do przyjęcia ich w poczet świętych, ale w kalendarzu Kościoła koptyjskiego i etiopskiego 25 czerwca figuruje jako dzień świętego Poncjusza Piłata i świętej Prokli.

Jak wiemy, o żonie Piłata pisze tylko Mateusz nie wymieniając jej imienia. Pozostali ewangeliści nie wspominają jej ,ani jednym słowem, z czego raczej wynika, że jest to postać fikcyjna, która zrodziła się w wyobraźni samego Mateusza lub też w lokalnym środowisku, skąd czerpał materiał informacyjny do swojej ewangelii.

Opary legendy osnuwają również dodatkowe informacje, mające w zamierze­niu autora urealnić postać tej kobiety. Tak na przykład apokryf Akta Piłata, nie wiadomo na podstawie jakiego źródła, podaje, że było jej na imię Klaudia Prokula. W Kościele uważa się ją za cichą wyznawczynię Jezusa, chociaż Orygenes był innego zdania. W jego przekonaniu była ona prozelitką judaizmu; zapoznawszy się z mesjańskimi proroctwami Starego Testamentu zrozumiała, kim był Jezus. Inaczej znowu jest w staroruskim przekładzie Wojny żydowskiej Józefa Flawiusza. Nieznany tłumacz tego dzieła podaje w tekście inny motyw jej postępowania: podobno Jezus uzdrowił ją, gdy kiedyś leżała śmiertelnie chora.

Zapytajmy teraz, stanąwszy na pewniejszym gruncie historii, co działo się z Piłatem z chwilą, gdy został odwołany z Judei. Otóż, niestety, nie mamy nawet najdrobniejszego dowodu potwierdzającego przekazy o jego nienaturalnej śmierci. Przypuszczalnie kontynuował karierę przykładnego urzędnika rzym­skiego, istnieją bowiem poszlaki, że był jeszcze rządcą jednej z rzymskich prowincji w południowej Galii. Warto tu dodać nawiasowo, że w ruinach odkopanego w Cezarei teatru znaleziono tablicę kamienną z wyrytym nazwiskiem Poncjusza Piłata. Jest to nieodparty dowód, że rezydował on tam istotnie jako prokurator.

Nie można się dziwić, że nie przestał on fascynować i niepokoić zarówno laików, jak też i badaczy naukowych. Bo też jest on zjawiskiem w historii raczej rzadkim i osobliwym. Pojawił się na krótko tylko w jednym z epizodów dramatu pasyjnego, a jednak od bez mała dwóch tysięcy lat, rok w rok z nastaniem Wielkiego Tygodnia imię jego jest wymawiane przez miliony ludzi w setkach tysięcy kościołów.

Zapewne nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, że dzięki jakiemuś nieznane­mu żydowskiemu reformatorowi religijnemu imię jego po wszystkie wieki stanie się sławne. Zalicza się on do tych postaci dziejowych, które były przedmiotem, a nie podmiotem historii, które nie tworzyły historii, lecz zostały przez nią stworzone. Do jej Panteonu wszedł on jako wybraniec przypadku, bez najmniej­szego udziału ze swej strony.

Brak pewniejszych informacji o Piłacie bynajmniej nie skłonił naukowców do opuszczenia rąk. Metodą niejako okrężną, składając w mozaikę fakt po fakcie, potwierdzili to, co o nim pisał Józef Flawiusz, a także Filon z Aleksandrii, który nazwał go człowiekiem twardym, przekupnym, wzgardliwym i okrutnym.

Przede wszystkim zwrócili uwagę na jego pochodzenie klasowe. Jako Samnita i właściciel posiadłości ziemskiej w swojej górzystej ojczyźnie należał do warstwy ekwitów.

Jak wszyscy Rzymianie był pełen uprzedzeń, uważając, że poza Italią żyją tylko sami barbarzyńcy, ludzie nieokrzesani i godni pogardy. Oczywiście ten arystokratyzm dał się we znaki Żydom, którzy podlegali jego władzy.

Ale jego antyżydowska postawa miała jeszcze drugie, ważniejsze źródło. Tkwiło ono w samym Rzymie.

Otóż w 26 r. Tyberiusz przeniósł się na Capri, gdzie wybudował sobie wspaniały pałac. W Rzymie rządził odtąd wszechwładnie jego faworyt i dowódca straży pretoriańskiej Lucius Aelius Seianus. W tymże samym roku Piłat został mianowany prokuratorem Judei. Ponieważ nie mogło odbyć się to bez zgody Seianusa, należy wnioskować, że Piłat był jego klientem i rzecz jasna trzymał się linii politycznej swego mocodawcy. A Seianus był zaciętym wrogiem Żydów, których w Rzymie było około czterech tysięcy: posyłał ich na śmierć lub do błotnistych okolic Sardynii, gdzie ginęli od malarii. Gdy Tyberiusz skazał go na śmierć za przygotowanie zamachu stanu, Piłat utrzymał się w Judei jeszcze pięć lat. Przypuszczalnie dlatego, że stanowisko prokuratora zbiedniałej prowincji żydowskiej było zbyt podrzędne, by w wielkiej polityce Rzymu mogło stanowić jakiś atrakcyjny przedmiot przetargów. A może w czasie zamieszania, jakie pociągnął za sobą nagły upadek wszechmocnego faworyta, po prostu o nim zapomniano.

Pogląd, że Jezus był w rzeczywistości skazanym przez Rzymian powstańcem, który usiłował poderwać lud żydowski do walki z okupantami i z kolaborującą z nimi arystokracją kapłańską, bynajmniej nie jest nowy. Już od drugiej połowy XVIII wieku głosiła go plejada znakomitych biblistów i historyków, między innymi cytowany wyżej hamburski orientalista H.S. Reimarus, biblista E. Eisler, teoretyk socjaldemokracji K. Kautsky, głośny lekarz-filozof Albert Schweitzer, A. Robertson, autor znanej książki Pochodzenie chrześcijaństwa, a w latach sześćdziesiątych naszego wieku angielski religioznawca F. Brandon, którego dwie obszerne, naukowo udokumentowane monografie Jezus i zeloci oraz Proces Jezusa z Nazaretu wywołały swego czasu lawinę polemik.

Nie będziemy się tu zajmowali szczegółowym omówieniem poglądów każdego z wymienionych autorów z osobna. Podkreślimy w skrócie to tylko, co jest im wspólne, co składa się na główny zrąb ich argumentacji w obronie tezy, której są rzecznikami.

Już sam demonstracyjny wjazd Jezusa do Jerozolimy oraz potwierdzenie, iż jest królem izraelskim, były według nich aktem rewolucyjnym, rękawicą rzuconą Rzymianom i kapłanom świątyni. Tym krokiem zamierzał on niejako przymusić Żydów do chwycenia za broń, a pewnym potwierdzeniem tej intencji jest fakt, że ton jego przemówień stawał się coraz bardziej surowy i apokaliptyczny. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć sobie ten samobójczy krok. Trudno przecież przyjąć dość fantastyczną tezę angielskiego biblisty Carmichaela, który w książ­ce Śmierć i życie Jezusa z Nazaretu twierdzi, że Jezus szedł dobrowolnie na śmierć, gdyż ją zaplanował, aby spełniło się proroctwo Starego Testamentu.

Jednakże głównym argumentem wymienionych biblistów jest wypędzenie przekupniów ze świątyni. Odrzucają oni wersję ewangelii jako całkowicie niewiarygodną. Jest bowiem nie do pomyślenia, aby Jezus mógł sam wypędzić z dziedzińca świątynnego tłumy ludzi, które tam się gromadziły i to tylko biczem ukręconym z powroza. Przecież ładu w świątyni pilnował garnizon wojska rzymskiego liczący podobno tysiąc żołnierzy, tudzież straż świątynna uzbrojona w kije i pałki. Niedorzecznością jest przeto utrzymywać, że Jezus miałby na oślep rzucić się na te tłumy z gołymi rękami i wyjść z tego szaleństwa obronną ręką.

Jeżeli więc cały ten incydent nie jest wymysłem, to w rzeczywistości musiał on wyglądać zgoła inaczej. Przyjmijmy, że Jezus próbował ze swoimi zwolennikami opanować świątynię zbrojnie, aby sparaliżować kapłanów i zdobyć korzystną bazę do walki wyzwoleńczej z najeźdźcami rzymskimi. Wtedy postępowanie jego miałoby jakiś określony sens i logikę. Dziedziniec bowiem miał duże znaczenie strategiczne: był centralnym miejscem Jerozolimy, gdzie zbierała się ludność i gdzie wykluwały się idee polityczne.

Przede wszystkim jednak stanowił on główne źródło dochodów i wpływów kasty kapłańskiej. Przypominał on swoim tłokiem i gwarem typowy bazar wschodni. Na mnogich straganach sprzedawano tam baranki i gołębie przezna­czone na ofiarę; pielgrzymom żydowskim przybyłym ze wszystkich stron świata wymieniano greckie i rzymskie monety z zakazanymi w judaizmie wizerunkami ludzkimi na hebrajskie sykle i drachmy, którymi opłacano coroczny podatek świątynny. Ogromne zyski, jakie z tych obrotów płynęły, straganiarze musieli dzielić z arcykapłanem. Niszcząc źródło tych dochodów, podcinało się tym samym korzenie jego władzy. I to właśnie Jezus miał zamiar osiągnąć. Plan poderwania ludu do powstania skończył się fiaskiem: Jezus nie umarł na krzyżu haniebną śmiercią niewolnika, lecz jako patriota i męczennik za sprawę narodu żydowskiego.

Teza, podana tu zresztą bardzo ogólnikowo, spotkała się oczywiście z ostrą krytyką szczególnie biblistów kościelnych, ale nawet niektórzy badacze repre­zentujący racjonalistyczny kierunek biblistyki wysuwają przeciw niej różne zastrzeżenia. Francuski biblista M. Goguel, polemizując z E. Eislerem, nazwał ją na przykład „domkiem z kart i produktem wyobraźni”. Inni polemiści argumen­tują w następujący sposób: w ówczesnych napiętych warunkach politycznych wystarczyło, że Jezus występował jako prorok głoszący spełnienie mesjanistycznych nadziei Żydów, aby stać się w oczach Rzymian potencjalnie niebezpiecz­nym buntownikiem; nie trzeba było na to koniecznie wywoływać zbrojnych rozruchów.

Zwolennicy tezy natomiast zapytują, jak Jezus mógł rozpędzić setki straganiarzy na dziedzińcu świątynnym samym tylko biczem z powroza, w dodatku nie narażając się na ostrą reakcję ze strony garnizonu rzymskiego i straży kapłań­skiej ani nie doznając przy tym osobistego uszczerbku. Opowieść ewangeliczną uważają przeto za naiwną bajkę albo też za relację nie do poznania zretuszowaną.

Broniąc swego punktu widzenia wskazują oni na liczne poszlaki w ewange­liach, z których pośrednio wynika, że działalność Jezusa miała charakter zbrojny. Tak na przykład dowiadujemy się, że jego wyznawcy na Górze Oliwnej mieli przy sobie miecze. Widząc, że Jezus jest zagrożony, zapytali go: „Panie, czy mamy uderzyć mieczem?” (Łk. 22,49). Okazuje się, że nawet najbliższy towa­rzysz Jezusa, sam apostoł Piotr nosił pod płaszczem miecz, którym uciął ucho Malchusowi. Czyż Jezus mógł o tym nie wiedzieć? On sam zresztą wypowiedział parę zdań, które bynajmniej nie brzmią pokojowo. Oto one:

„Nie mniemajcie, że przyszedłem zsyłać pokój na ziemię: nie przyniosłem pokoju, ale miecz” (Mt. 10,34).

„Ogień przyszedłem rzucić na ziemię, a czego chcę, jeno aby zapłonął” (Łk. 12,49).

„Czyż sądzicie, że przyszedłem ustanowić pokój na ziemi? Bynajmniej, powiadam wam, ale rozłączenie” (Łk. 12,51).

„A teraz, kto ma trzos, niech weźmie także i torbę podróżną; a kto nie ma, niech sprzeda tunikę swoją, a kupi miecz” (Łk. 22,36).

„A oni rzekli: Panie, oto tu dwa miecze. On zaś powiedział: Wystarczy” (Łk. 22,38).

Apokryficzna Ewangelia Piotra, której fragment odnaleziono w 1887 r. w Akhmim w Egipcie, świadczy, że pamięć o powstańczych zamierzeniach nazarejskiego ruchu jakiś czas błąkała się jeszcze w gminach chrześcijańskich. Z ewangelii kanonicznych wiemy, że uczniowie opuścili Jezusa w ostatnich dniach jego życia, przy czym Jan informuje nas, że ukryli się za zamkniętymi drzwiami, ponieważ bali się aresztowania. Otóż Ewangelia Piotra wyjaśnia, dlaczego bali się aresztowania: mianowicie byli podobno poszukiwani przez władze pod zarzutem, iż chcieli podpalić świątynię. Widocznie wypowiedzi Jezusa na temat zagłady świątyni rozumiano jako realną groźbę, a nie jako apokaliptyczne widzenie proroka.

Jezus, jak ponadto podkreślają rzecznicy tezy powstańczej, miał bodajże jakieś powiązania z zelotami, z przedstawicielami owego radykalnego stronnic­twa, dążącego do rozprawy zbrojnej z okupantem, których fanatyzm doprowa­dził później do wojny z potęgą rzymską i zagłady Jerozolimy.

Zeloci rekrutowali się przeważnie z mieszkańców Galilei. Nie można więc wykluczyć, że Jezus miał między nimi znajomych krajanów, a nawet może krewniaków, co oczywiście czyni te kontakty zrozumiałymi. To również wyjaśnia nam w pewnym stopniu uderzający fakt, że Jezus ostro występuje przeciwko faryzeuszom, ale nigdy nie wypowiada się w sprawie zelotów, którzy przecież w owych czasach stanowili jeden z aktualnych problemów społeczeństwa palestyńskiego. Brandon posuwa się z tego powodu do twierdzenia, że Jezus, jeżeli sam nie był zelotą, to przynajmniej skrycie z nimi sympatyzował.

Jakkolwiek by było, jedno jest pewne: Jezus tolerował w gronie swoich bliskich co najmniej jednego autentycznego zelotę. Był nim, jak donosi nam Łukasz, apostoł Szymon (6,15). Poza tym pewne poszlaki pozwalają nam przypuszczać, że do stronnictwa zelotów należeli Piotr (miecz na Górze Oliwnej) i jego brat Andrzej, a także Judasz Iszkariot, którego nazwisko niektórzy tłumaczą na, Judasz Waleczny”, a nie” Judasz z Kariotu”. Hipotezę co do trzech ostatnio wymienionych osób postawił Cullman w swojej książce Jezus i Cezar, a przytacza ją nie byle jaki autorytet, bo wybitny biblista francuski ks. kardynał Danielou.

Do myślenia daje jeszcze ten fakt, że w 42 r., a więc mniej więcej osiem lat po śmierci Jezusa, apostoł Jakub, syn Zebedeusza i brat Jana (nie mylić z „bratem Pańskim” Jakubem Sprawiedliwym), zwany przez Jezusa „synem gromu”, został przez króla Agryppę I skazany na ścięcie. Ten sposób wykonania egzekucji był w kodeksie żydowskim przewidziany tylko dla ludzi winnych zabójstwa. Ponieważ trudno przypuszczać, aby apostoł Jakub był pospolitym zbrodniarzem, należy sądzić, że brał udział w jakichś zbrojnych rozruchach o charakterze politycznym, podczas których stracili życie również pachołkowie żydowskiego władcy. Nie jest więc wykluczone, że Jakub należał do niepodle­głościowego stronnictwa zelotów.

Jest rzeczą oczywistą, że zacytowane przez nas wersety swoim wojowniczym tonem odstają drastycznie od ogólnej tendencji ewangelii, głoszących przecież miłość bliźniego, pokój i posłuszeństwo wobec władz świeckich. Wystarczy dla przykładu zestawić dwa wersety wzięte z jednej i tej samej ewangelii, mianowicie z Mateusza, by o tym się przekonać:

„Nie mniemajcie, że przyszedłem zsyłać pokój na ziemię, nie przyniosłem pokoju, ale miecz” (10,34).

„Błogosławieni pokój czyniący, albowiem synami Bożymi będą nazwani” (5,9).

Inna nie mniej zastanawiająca sprzeczność dotyczy koncepcji Królestwa Bożego, zapowiedzianego przez mesjanizm żydowski. Jak wiemy, Żydzi rozu­mieli te proroctwa jako obietnicę przywrócenia chwały i niepodległości króles­twa izraelskiego. Miało się to stać za sprawą potomka Dawida, który zasiądzie na tronie, dokonawszy jednak przedtem społecznego przewrotu, na skutek którego biedni wezmą górę nad bogatymi. „A wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi” – powiada Mateusz (19,30).

Królestwo Boże pojmowano więc pierwotnie w sensie politycznym, doczes­nym. Tak rozumieli je nie tylko mieszkańcy Jerozolimy witający wkraczającego do miasta Jezusa, ale nawet sami apostołowie. Kłócili się przecież o miejsce w hierarchii przyszłego królestwa (Mt. 20, 20-28; Mk. 10, 35-45), a dwaj uczniowie z Emaus, przygnębieni i rozczarowani po ukrzyżowaniu Jezusa, wykrzyknęli z żalem: „A myśmy się spodziewali, że on miał odkupić Izraela” (Łk. 24,21).

Nie dziwmy się przeto, że według synoptyków Jezus tym wszystkim, którzy pójdą za nim, obiecuje nie tylko żywot wieczny, ale także większe dobra materialne niż posiadali. U Łukasza czytamy: „Zaprawdę powiadam wam, że nie masz nikogo, który by opuścił dom, albo rodziców, albo braci, albo żonę, albo dzieci dla królestwa Bożego, a nie otrzymał daleko więcej w tym życiu, a w przyszłym żywot wieczny” (18,24-30). U Marka zaś Jezus obiecuje, że tych dóbr materialnych, między innymi pól uprawnych, otrzymają jego wyznawcy stokroć więcej, niż posiadali (10,30).

W Ewangelii według Jana sens Królestwa Bożego jest zupełnie odmienny. Oskarżony przed Piłatem, iż mieni się królem, żydowskim, Jezus oświadcza: „Królestwo moje nie jest z tego świata” (18,36). Tu już koncepcja Królestwa Bożego, przyobiecanego dopiero w życiu pozagrobowym, ma charakter ducho­wy, eschatologiczny. Pozbawiona doraźnego ostrza politycznego i nacjonalizmu żydowskiego, staje się ideą uniwersalistyczną, bardziej pogłębioną teologicznie i moralnie, a jednocześnie torującą drogę wyznawcom Jezusa do kompromisu z potęgą rzymską.

Powstaje teraz pytanie, jak te ewidentne sprzeczności mogły się znaleźć w ewangeliach. Otóż Robertson oraz niektórzy inni bibliści doszli do przekonania, że teksty wykazują wyraźnie dwie nałożone na siebie warstwy. Najstarsza warstwa, stanowiąca substrat opowieści, miała za temat jedynie tylko jeden z dramatycznych epizodów żydowskiego ruchu powstańczego, skierowanego przeciwko Rzymowi, Herodiadom i kapłanom. Jego protagonistą był Galilej­czyk imieniem Jezus, który przejął na siebie spadek po Janie Chrzcicielu, ściętym za nawoływanie do rewolucji. Z tego najdawniejszego przekazu pozostały w tekście jedynie tylko szczątki; reszta uległa przeróbkom i uzupełnieniom późniejszych redaktorów, usiłujących wykazać, że chrześcijaństwo jest ruchem pokojowym, nie mającym nic wspólnego z żydostwem.

Owe zmiany zapoczątkował Marek. Należy uświadomić sobie czasy, kiedy pisał on swoją ewangelię. Było to niewiele lat po krwawej czteroletniej wojnie żydowskiej i zburzeniu Jerozolimy. Pochód triumfalny Tytusa w Rzymie z jeńca­mi żydowskimi i trofeami ze świątyni wywołał w mieście nastroje wrogości i pogardy wobec Żydów, co odbiło się bardzo niekorzystnie także na wyznaw­cach Jezusa, których nie odróżniano od Żydów. W tej atmosferze terroru Marek usiłował oczyścić Jezusa ze wszelkich podejrzeń udziału w powstaniu, i to do tego stopnia, że na przykład przemilczał fakt, że apostoł Szymon był zelotą. Jednym z argumentów, jak już wiemy, było rzekomo pozytywne ustosunkowanie się Piłata do Jezusa oraz ślepa nienawiść Żydów.

Istnieje prawdopodobieństwo, że Marek dokonywał tych zmian w szczerym przekonaniu, że nie sprzeniewierza się historii. Pozostawał bowiem już wówczas pod wpływem teologii Pawła, który historycznego Jezusa przeobraził w boskiego Zbawcę ludzkości i Syna Bożego. Inicjatywę Marka podjęli i kontynuowali pozostali ewangeliści, podkreślając z coraz większą siłą pokojowość i transcendentność królestwa Jezusa. Rezultatem tych zabiegów są prawdopodobnie cztery relacje, znane pod nazwą ewangelii według Mateusza, Marka, Łukasza i Jana.

UKRZYŻOWANIE

Ten najstraszliwszy sposób karania, jaki człowiek wymyślił, ma bardzo stary rodowód. Na krzyżu wieszali swoich przestępców Babilończycy, Persowie, Fenicjanie i Kartagińczycy. Na dobro Greków i Egipcjan trzeba powiedzieć, że nie przejęli po nich tego zwyczaju, czego nie można powiedzieć o Rzymianach. Stosowali oni karę krzyża wobec niewolników, ludzi pochodzących z najniższych warstw społecznych i przestępców politycznych winnych zdrady stanu i rebelii. W wyjątkowych tylko wypadkach krzyżowano także obywateli rzymskich.

Ciało skazańca przybijano gwoździami lub przywiązywano powrozem do pionowego bierwiona. Rzymianie posługiwali się trzema rodzajami krzyża. „Crux comissa”, zwany także krzyżem św. Antoniego, miał kształt litery T; „crux immissa” albo krzyż łaciński miał cztery ramiona jednakowej długości, a więc kształt +; i wreszcie „crux decussata”, czyli krzyż św. Andrzeja w kształcie litery X.

Nie mamy pewności, na jakim krzyżu zawisł Jezus. Istnieją w tym względzie dwie sprzeczne tradycje. Jedna utrzymuje, że umarł na krzyżu o kształcie litery T, druga zaś wypowiada się za krzyżem czteroramiennym. Jest faktem historycz­nym, że w wielu wypadkach skazańca przed ukrzyżowaniem biczowano. Była to kaźń nad wszelkie pojęcie okrutna. Oprawcy posługiwali się dyscyplinami z przyczepionymi na końcu ołowianymi kulkami, które rozszarpywały ciało, aż do obnażenia kości. Aby zapobiec przedwczesnemu zgonowi skazańca, ograni­czono biczowanie do czterdziestu uderzeń.

Stary zwyczaj wymagał, by przestępca sam dźwigał swój krzyż na miejsce egzekucji. Bywało jednak często, że osłabiony torturą, nie był w stanie tego uczynić. Wówczas wyznaczano w zbiegowisku gapiów kogoś, kto akurat się nawinął, aby pomógł mu nieść ten ciężar. Według oceny historyków krzyż zbity z grubych bierwion ważył około siedemdziesięciu kilogramów. Jezus musiał go wlec 600 do 700 metrów drogą krzyżową, która składała się wówczas z szeregu wyboistych, kamieniami polnymi wybrukowanych uliczek. Nic przeto dziwnego, że trzykrotnie załamał się i padł na ziemię, aż w końcu, wyczerpany do ostateczności, nie był w stanie iść dalej. Wtedy zatrzymano rolnika Szymona Cyrenejczyka, który wracał właśnie z pola, i przymuszono, by wziął krzyż na swoje mocne barki i zaniósł na Golgotę.

Tak nazwali to miejsce straceń Mateusz i Marek, bo Łukasz nazywa je Kalwarią, a Jan posługuje się oboma określeniami pisząc, że „nazywa się Kalwarią, a po hebrajsku Golgotą”. Ta ostatnia nazwa w rzeczywistości pocho­dzi z języka aramejskiego „gulgutta” i znaczy „czaszka”. Natomiast Kalwaria jest odpowiednikiem łacińskim. Przypuszczalnie miejsce, gdzie wieszano prze­stępców na krzyżach, to był pagórek o kształcie czaszki.

Niepewność istnieje nie tylko co do tego, na jakim krzyżu powieszono Jezusa, ale także co do procedury, jaką wobec niego zastosowano. Bywały dwa sposoby wieszania. Niekiedy skazańca przytraczano do leżącego na ziemi krzyża i potem dopiero podnoszono w górę, w drugim wypadku natomiast naprzód stawiano krzyż pionowo, a ofiarę przygważdżano lub przywiązywano z drabiny. Tradycja kościelna na ogół przyjęła, jak to wykazuje stara ikonografia, pierwszą wersję, jednakże niektóre miniatury i malowidła średniowieczne przedstawiają Jezusa, jak wchodzi na drabinę, aby być ukrzyżowany.

Głównym celem ukrzyżowania było przede wszystkim torturowanie skazańca, rozciąganie straszliwych jego cierpień na wiele godzin, niekiedy na całe dni. Lekarze zastanawiali się już od dawna nad tym, jak z punktu widzenia medycyny przebiegała agonia i co było bezpośrednią przyczyną jego śmierci.

Ciekawa i głęboko przejmująca jest pod tym względem ekspertyza czeskiego lekarza i autora głośnej książki Święty całun z Turynu R.W. Hynka. Oddajmy mu głos i zacytujmy niektóre fragmenty tej ekspertyzy, w przekładzie lekarza polskiego St. Karwowskiego:

„Lekarze robili doświadczenia, jak ukrzyżowany został przybity. Gwóźdź wbijano między pierwszym a drugim rzędem kostek nadgarstkowych, gdzie liczne silne wiązadła nadgarstkowe związują te kostki w twór jednolity. Powyżej znajduje się bardzo silne ścięgno, które samo mogło utrzymać brzemię ciała. Mimo to nie naruszał gwóźdź żadnej kości.

Według badań dr Pierre Barbet z Paryża przy takim sposobie przybicia naruszano nadzwyczaj wrażliwy i pobudliwy nerw, co powoduje straszliwe bóle i przykurczenie się kciuka do dłoni. Straszliwy ból kurczy mięśniowych... spotęgował się wprost do szaleństwa przez bolesność nerwu.

Ramiona przybito pod kątem 90 stopni w stosunku do osi ciała. Tym samym klatka piersiowa była znacznie rozszerzona, a mięśnie jej, jak i mięśnie ramion, były maksymalnie napięte. Przy tym sposobie przybijania skazaniec wisiał na samych tylko mięśniach, gdyż kości i ścięgna stawów nie mogły brać udziału w akcie utrzymania ciała w tej mierze, jak przy przybiciu rąk pionowo”.

„Przy długotrwałym rozpostarciu ramion powstaje niezwykłe napięcie prze­pony powodując znaczne ograniczenie możności w oddychaniu. Powoduje to uduszenie – sufokację i zsinienie: cyjanozę. Ciało w olbrzymim napięciu, prze­ciążone mięśnie, kurcze mięśni, zły obieg krwi. Następuje bardzo bolesny stan zwany tetanizacją, podobny do stanu, jaki następuje przy zakażeniu bakteriami tężca. Stałe, tetaniczne przykurczę a bóle do szaleństwa przy świadomości ukrzyżowanego. W końcu ciało wygina się w pałąk. Bolesne kurcze ramion, zesztywnienie ramion, klatki piersiowej, krzyża, bioder i dolnych kończyn. Na skutek tego napięcia kurczowego obieg krwi osłabia się. Oddychanie silnie utrudnione, powolne pozbawianie tlenu mięśni, podniesienie temperatury, pocenie się, stężenie pośmiertne”.

Na temat tego problemu wypowiadali się ostatnio również inni przedstawicie­le medycyny. W 1947 r. zabrał w tej sprawie głos wybitny chirurg kanadyjski James Lyle Cameron. Powołując się na swoje doświadczenie zawodowe, wyraża on opinię, że Jezus umarł po prostu na skutek doznanego szoku. Największy rozgłos zyskały sobie jednak enuncjacje lekarza Jacques Brehanta, zamieszczo­ne w 1966 r. na łamach dwóch pism: „La Presse Medicale” oraz „Le Monde”. Swoje rozpoznanie oparł on nie tylko na własnych doświadczeniach, ale także na skrupulatnym przestudiowaniu wszystkich dostępnych przekazów rzymskich dotyczących ukrzyżowania oraz zeznań ludzi, którzy przeżyli hitlerowskie obozy koncentracyjne i byli mimowolnymi świadkami tego rodzaju uśmiercania ofiar.

Według niego skazaniec przygwożdżony do krzyża, w rozpaczliwej walce o powietrze, zmienia stale swoją pozycję przekładając ciężar ciała z rąk na nogi i z powrotem, aż w końcu zwisa biernie z wycieńczenia. Z tułowiem zawieszonym jedynie na ramionach, przepona nie może już z płuc wydalać dwutlenku węgla i w ten sposób następuje śmiertelne zatrucie organizmu. Mimo że Brehant jest katolikiem, twierdzi on, że ukrzyżowany Jezus nie mógł żyć nawet trzech godzin, jak by to wynikało z relacji Jana. Nie mówiąc już o Marku, na podstawie którego należałoby sądzić, że agonia trwała aż sześć godzin. Już tylko jako ciekawostkę warto tu przytoczyć replikę, z jaką przy tej okazji wystąpił rzecznik paryskiego „Koła imienia Ernesta Renana”, zajmującego się badaniami nad historycznością Jezusa. Twierdzi on, że rozważania Brehanta są bezprzedmiotowe, gdyż według ówczesnego zwyczaju Jezusa prawdopodobnie powieszono lub uduszo­no, a potem dopiero przybito jego martwe ciało do krzyża.

Pod koniec lat sześćdziesiątych naszego wieku odkryto w najstarszej dzielnicy Jerozolimy katakumby żydowskie z nietkniętym sarkofagiem z kamienia wa­piennego. W pośrodku leżał doskonale zachowany szkielet ludzki. Były to, jak się okazało, szczątki młodzieńca, który niewątpliwie zginął na krzyżu jako skazaniec. Przemawiają za tym nie tylko ślady charakterystycznych uszkodzeń od gwoździ na stopach i przegubach rąk, ale także cztery gwoździe żelazne długości 17 centymetrów, luźno leżące w sarkofagu. Pod główką jednego z tych gwoździ zachowały się miniaturowe resztki drewna, wskazujące na to, że krzyż był wyciosany z drzewa oliwnego. Na pokrywie sarkofagu można było wyczytać, że młodzieniec miał na imię Yohannan (Jan). Archeolodzy izraelscy w wyniku szczegółowych badań wyrazili przypuszczenie, że był on uczestnikiem krwawego powstania przeciwko Rzymianom, które wybuchło za panowania króla judzkie­go Aleksandra Janneusza (103-76 r. p.n.e.).

Męczeńska śmierć na krzyżu wywoływała oczywiście u ludzi uczucie grozy i obrzydzenia. Nawet Rzymianie, którzy przecież tej haniebnej karze nie podlegali, nie mogli oprzeć się podobnym uczuciom. Co więcej: zdarzało się, że egzekucja przez ukrzyżowanie spotykała się z ich strony z potępieniem. Cyceron na przykład nazwał ukrzyżowanie najokrutniejszym rodzajem śmierci wymyślonym przez człowieka, a Seneka podkreślał z odrazą, że skazańcom życie wyciekało powoli kropla po kropli.

W pierwszych latach chrześcijaństwa wyznawcy Jezusa czuli głęboką, nieprzezwyciężoną awersję do znaku krzyża. Mimo że już Paweł w swojej chrysto­logii uczynił z krzyża symbol zbawienia ludzkości przez ofiarną śmierć Chrystusa i tym samym ostatecznego triumfu chrześcijaństwa, krzyż długo jeszcze pozostał w ich odczuciu oznaką straszliwego poniżenia i śmierci. Trudno było im przywyknąć do niego jako symbolu zbawienia i nowego życia, skoro w życiu codziennym znali go jako potworne narzędzie tortur, a w V Księdze Mojżeszo­wej czytali, że „przeklęty od Boga jest, który wisi na drzewie” (21,23).

Chcąc jakoś obejść ten dylemat, niektórzy teolodzy twierdzili, że Jezus nie umarł na krzyżu, jak inni śmiertelnicy. Byli to głównie wyznawcy doketyzmu, herezji zwalczanej przez ojca Kościoła Ignacego Antiocheńskiego. Ich głównym argumentem było, że Jezus jako istota boska nie podlegał prawom przyrody i że wobec tego nie mógł umrzeć na krzyżu. Autor apokryfu Dzieje Jana (ok.170 r.) twierdzi na przykład, że Jezus ukazał się Janowi na Górze Oliwnej, podczas gdy na krzyżu wisiał jego fantom. Parę lat temu odkryto w Stambule wspomniany już w tej książce stary tekst pochodzenia nazarejskiego. Między innymi odczytano w nim fantastyczną historię, według której na skutek pomyłki ukrzyżowano zamiast Jezusa kogoś innego. A rzecz miała się tak. Judasz, przekupiony przez kapłanów, miał zidentyfikować Jezusa złożeniem na jego policzku pocałunku. Działo się to jednak nie na Górze Oliwnej, lecz na zatłoczonym rynku miejskim, gdzie łatwo było o pomyłkę. I rzeczywiście, Judasz wziął kogoś innego za Jezusa. Gdy przeto ujrzał na krzyżu jakiegoś obcego człowieka, zawołał: „On jest niewinny!” Potem w rozpaczy powiesił się. Jezus natomiast wstąpił do niebios, nie doznawszy cielesnej śmierci zwykłego człowieka. Wspomnijmy jeszcze tylko, że ową osobliwą wersję przyjął do swojej nauki islam.

Wszystkie tego rodzaju doktryny teologiczne i twory bujnej fantazji, jakkol­wiek naiwne i niekiedy prostackie, są o tyle znamienne, że odzwierciedlają nastroje, jakie panowały wśród ówczesnych chrześcijan. W ich odczuciu krzyż wciąż jeszcze był tabu jako symbol haniebnej śmierci, a nie triumfu. Świadczą o tym między innymi malowidła ścienne, w katakumbach rzymskich. Spotykamy na nich jako symbol Chrystusa postać dobrego pasterza, baranka ofiarnego w nawiązaniu do Izajasza (53,7) oraz Jeremiasza (11,19), najczęściej jednak tajemniczy znak ryby, natomiast nigdy znaku krzyża.

Ryba od zamierzchłych czasów była symbolem wielu pogańskich bogiń, między innymi syryjskiej Atargatis, aramejskiej Atari, kananejskiej Asztarot (Astarte). Chrześcijanie drogą znanej nam już synkretyzacji religii przyswoili sobie ten znak, a stało się to tym łatwiej, że przypadkowym zbiegiem okolicznoś­ci litery greckiego wyrazu „ryba” („ichthys”) tworzą równocześnie inicjały imienia i tytułów teologicznych Jezusa: „Jezus Chrystus, syn Boga, Zba­wiciel”.

Natomiast krzyż jako symbol Chrystusa wchodzi w powszechne użycie dopiero w V czy VI wieku. Stało się to przeszło sto lat po zniesieniu przez Konstantyna Wielkiego kary śmierci przez ukrzyżowanie. Obraz krzyża jako narzędzie katowskie spłowiał już znacznie w pamięci ludzkiej i przestał budzić dreszcz grozy.

Kult krucyfiksu powstał w krajach Bliskiego Wschodu. Tamtejsi artyści przedstawiali ukrzyżowanego Jezusa nago z opaską tylko, przypuszczalnie w opozycji do monofizytów, heretyckiej sekty, która głosiła, że Chrystus posiadał tylko jedną, boską, naturę.

Do krajów Zachodu kult krzyża dostał się dzięki pośrednictwu kupców i niewolników syryjskich, którzy znaleźli się w Italii. Z tą jednak różnicą, że Jezus Chrystus, chociaż ukrzyżowany, odziany był w szaty i otoczony chwałą boskości, nie tknięty ludzkim cierpieniem. Dopiero w połowie X wieku, kiedy za panowa­nia skłonnego do mistycyzmu cesarza Ottona I i jego syna Ottona II zacieśniły się stosunki kulturalne Zachodu i Bizancjum, rozpowszechnił się krucyfiks z odar­tym z szat i udręczonym Jezusem, ofiarnie ginącym dla zbawienia ludzkości. Ten ortodoksyjny realizm znalazł najbardziej pogłębioną i przejmującą ekspresję w rzeźbie i malarstwie epoki gotyku.

W 1939 r. dokonano w Herkulanum odkrycia, które zdawało się obalać twierdzenie historyków, że znak krzyża tak późno został zaadaptowany jako symbol wiary chrześcijańskiej. Bowiem na ścianie jednej z will mieszkaniec tego miasta wyrył w dość nieporadny sposób krzyżyk. Jak wiadomo, Herkulanum wraz z Pompeją zostało zasypane przez popioły Wezuwiusza w 79 r. n.e., toteż niektórzy historycy, między innymi sławny francuski orientalista Parrot, poczy­tują za rzecz możliwą, że krzyż był symbolem chrześcijaństwa już w drugiej połowie I wieku. Większość jednak badaczy nie zgadza się z tym wnioskiem. Zauważają oni słusznie, że ten, kto ów krzyż wyrysował, niekoniecznie musiał być chrześcijaninem. Wiadomo przecież, że jako symbol religijny krzyż pojawił się w zaraniu kultury ludzkiej. Przedmioty z ornamentem krzyża rozmaitego kształtu znaleziono w ruinach sumerskich i babilońskich miast Mezopotamii, w Indii, Syrii, Persji oraz w wykopaliskach Europy z czasów epoki kamiennej. Bardzo często spotyka się go nawet wśród wypukłych ornamentów zdobiących budowle starych kultur indiańskich obu Ameryk. W Egipcie krzyż z kółkiem na szczycie był hieroglifem oznaczającym pojęcie boskości. W Galii Zaalpejskiej, czyli na obszarze późniejszej Francji, były w obiegu monety z krzyżem umiesz­czonym w kole.

Znak krzyża był integralnie związany z kultem przyrody. Nie jest przeto wykluczone, że ta starodawna tradycja, głęboko osadzona w podświadomości pokoleń, odegrała jakąś rolę w psychologicznym procesie, który doprowadził do tego, że krzyż stał się świętym emblematem chrześcijaństwa. W tym wypadku mielibyśmy tu do czynienia z nierzadko spotykanym zjawiskiem synkretyzmu, polegającym na dokonywaniu zapożyczeń z bogatych zasobów pogańskich kultur i adaptowaniu ich na użytek nowej religii.

Oczywiście podanie, jakoby Konstantyn Wielki przed bitwą ze zwolennikiem pogaństwa Maksencjuszem przy moście Mulwijskim pod murami Rzymu miał na niebie ujrzeć krzyż i usłyszeć głos: „In hoc signo vinces” – „Pod tym znakiem zwyciężysz”, należy zaliczyć do legend. W 312 r., kiedy bitwa ta się rozegrała, krzyż nie był jeszcze arcysymbolem chrześcijaństwa, a zwycięski władca impe­rium rzymskiego dopiero na łożu śmierci dał się ochrzcić. Niektórzy historiogra­fowie usiłują zatuszować fakt, że wymordował on prawie całą swoją rodzinę i długi czas był poplecznikiem herezji ariańskiej.

Wspomniany przez nas lekarz francuski Jacques Brehant zauważył, że na skutek zniesienia kary ukrzyżowania ludzie zapomnieli szybko, jak tego rodzaju śmierć przebiegała. Dlatego według niego w sztuce plastycznej Zachodu trudno napotkać portret ukrzyżowanego Jezusa, który byłby medycznie i naukowo prawidłowy. Artyści musieli odwoływać się w tej sprawie do własnej wyobraźni, ponieważ nie dysponowali naocznymi świadkami, ani też autorytatywnymi przekazami z czasów, kiedy krzyż był jeszcze narzędziem egzekucji.

W istocie rzeczy jednak nie było to najważniejsze. Ewangelistom oraz ich plastycznym ilustratorom chodziło o przedstawienie ukrzyżowania w ten sposób, aby z klęski stało się ono obietnicą i triumfem, aby symbolizowało wydarzenie przełomowe dla ludzkości. Na krzyżu nie wisiał już Jezus cieleśnie udręczony, lecz Syn Boży, Zbawiciel świata.

Zgodnie z tą intencją rzeźbiarze i malarze wyobrażali Jezusa wiszącego na wyższym krzyżu niż krzyże obu towarzyszy niedoli, a także wysoko nad głowami tych, którzy u jego stóp się zgromadzili. Natomiast w relacjach ewangelistów zgon Jezusa jest jakby wydarzeniem o wymiarach kosmicznych, wywołującym szereg nadprzyrodzonych reperkusji.

W miarę upływu czasu możemy obserwować ciekawy proces mnożenia i potęgowania się tych cudów. U Marka ziemia pogrąża się w ciemności, drogocenna zasłona oddzielająca miejsce Święte od Świętego świętych W świąty­ni jerozolimskiej rozdziera się na dwoje. U Mateusza nazbierało się tych cudów więcej: ziemia zadrżała w posadach i skały popękały, czyli mówiąc inaczej nastąpiło trzęsienie ziemi. Poza tym stała się rzecz niesamowita: z grobów powstawali ludzie zmarli, ukazując się wielu osobom w mieście. Nie dowiaduje­my się jednak, co się z nimi stało, jak i kiedy wrócili do swoich mogił.

Ale wyobraźnia ludowa nie zna pod tym względem granic. Jako przykład może tu służyć apokryficzna, w owych czasach bardzo poczytna Ewangelia Piotra. Według niej ciemności nastały tak głębokie, że ludzie chodzili po mieście z zapalonymi lampami. Wywarło to ogromne wrażenie nawet na wrogach Jezusa.

Autor apokryfu tak oto pisze: „Wówczas Żydzi, starszyzna i kapłani, pojmując, jakie zło uczynili samym sobie, jęli bić się w piersi i mówić: Biada grzechom naszym! Bo sąd i zagłada Jerozolimie będzie”.

Notabene, nie od rzeczy będzie powtórzyć to, co wyżej już poruszaliśmy, że mianowicie w dziejopisarstwie starożytnym jakoś głucho o tych niesamowitych cudach. Żydowscy kronikarze, opisujący dzieje świątyni jerozolimskiej, nic nie wiedzą o jakimś wypadku rozdarcia się na dwoje zasłony, a Pliniusz Starszy, autor Historii naturalnej, który podróżował po krajach Palestyny, znał jej przeszłość, a nawet cały rozdział poświęcił zjawiskom zaćmienia słońca, ani słowem nie wspomina o ciemnościach opowiedzianych przez ewangelistów.

Wszystkie te nadzwyczajne rzeczy działy się więc w irracjonalnym kręgu fikcji i urojeń, w którym żyli wcześni wyznawcy Jezusa, a także autorzy ewangelii. Nic przeto dziwnego, że nawet w tak chrystologicznie doniosłym sprawozdaniu o przebiegu wydarzeń na Golgocie każdy z nich opowiada coś innego; widocznie każdy, nie będąc naocznym świadkiem, czerpał informacje z innych podawanych z ust do ust pogłosek i opowieści. Czasami odnosi się też wrażenie, że ten czy ów autor dla udramatyzowania narracji, czy też dla uwydatnienia jakiejś tezy, dorzuca swoje własne twory wyobraźni.

Jako przykład może służyć tu scena ze złoczyńcami ukrzyżowanymi po obu stronach Jezusa. Marek i Mateusz, a więc autorzy chronologicznie najdawniej­szych ewangelii, i prawdopodobnie najbliżsi prawdy, przedstawiają tych zło­czyńców w zdecydowanie niepochlebnym świetle twierdząc, że obaj w wykpiwaniu Jezusa wtórowali kapłanom, uczonym w Piśmie i starszym. Natomiast Jan, co jest niezmiernie intrygujące, nie wypowiada się w ogóle na ich temat, ogranicza się tylko do zaznaczenia ich obecności na bocznych krzyżach i każe im milczeć.

Nie tak powściągliwie podszedł do tej sprawy Łukasz (29, 39-43). Przytacza on dramatyczną rozmowę Jezusa ze złoczyńcami, podczas której jeden z nich okazał się niepoprawnym grzesznikiem, a w drugim zbudziły się lepsze strony jego natury. Dialog kończy się pamiętnym zdaniem Jezusa: „Zaprawdę powia­dam tobie, dziś ze mną będziesz w raju”.

Nie można oprzeć się podejrzeniu, że jest to znowu jeden z tych beletrystycz­nych pomysłów, w których Łukasz w tak podziwu godny sposób celuje. Jakże bowiem wytłumaczyć sobie fakt, że wszyscy trzej pozostali ewangeliści tej rozmowy nie zarejestrowali, chociaż ze względu na swój dramatyczny przebieg i głęboki sens moralny całkowicie na to zasługiwała. Jeżeli więc tego nie uczynili, musi to niechybnie znaczyć, że po prostu jej nie znali, że wymyślił ją dopiero później Łukasz lub ktoś inny z jego środowiska, komu ją zawdzięczał.

Jest jeszcze druga, może bardziej zagadkowa kwestia, także dotycząca ostatnich chwil Jezusa. Jak wiadomo, uczniowie porzucili go w ogrójcu Getsemani i jak wynika z ewangelii, nie byli przy nim obecni w godzinach jego męczeństwa. Natomiast niewiasty, które znajdowały się w jego orszaku już w Galilei, okazały się wierniejsze i bardziej odważne. Szły za nim aż na Golgotę i wstrząśnięte do głębi przyglądały się, jak ginął na krzyżu.

Dowiadujemy się o tym z relacji Mateusza, Marka i Jana, bo Łukasz, rzecz zaskakująca, nie porusza tego tematu w ogóle. Trzej pierwsi ewangeliści podkreślają obecność wśród tych niewiast Marii Magdaleny oraz Marii, matki Jakuba Mniejszego i Józefa. Pod tym względem są oni całkowicie zgodni ze sobą. Jednakowoż Jan różni się od nich w jednej wcale nie byle jakiej sprawie, mianowicie twierdzi, że pod krzyżem czuwała także matka Jezusa i jego umiłowany, nie nazwany po imieniu uczeń.

Narzuca się więc z wielką natarczywością pytanie, kto mówi prawdę; jak to rozumieć, że dwaj najstarsi ewangeliści nie wymieniają tak poczesnej osoby, jaką była przecież matka Zbawiciela? Do wyboru mamy tu trzy odpowiedzi: że uczynili to albo świadomie, albo przez zapomnienie, albo też z tego prostego powodu, że jej naprawdę pod krzyżem nie było.

Mamy podstawy, aby zdecydować się na przyjęcie tej ostatniej możliwości. Wiadomo nam, że Jan najmniej ze wszystkich ewangelistów kierował się historią i że dowolnie stylizował życiorys Jezusa, aby udowodnić swoje teologiczne tezy. Raczej należy wierzyć Markowi i Mateuszowi, że matka Jezusa niebyła obecna pod krzyżem.

W takim razie dochodzimy niestety do przekonania, że cały ten wzruszająco piękny epizod, w którym Jezus w ostatniej chwili powierza swemu uczniowi opiekę nad matką, jest fikcją literacką. Zresztą są jeszcze inne argumenty podważające jego historyczność. Na rozum biorąc, czy żołdacy pełniący straż przy skazańcach pozwoliliby komukolwiek podejść do krzyża tak blisko, by tego rodzaju intymna rozmowa mogła się odbyć. Pod tym względem Mateusz i Marek wykazują większe poczucie realizmu, podkreślając, że niewiasty Jezusowi na krzyżu „przypatrywały się z daleka” (Mk. 15,40).

Wobec tych faktów nie dziwimy się, że konfuzja panuje także co do ostatnich słów, które Jezus miał wypowiedzieć przed śmiercią. Zgodni są tu znowu Mateusz i Marek. W ich wersji Jezus wygłasza owe podobne do krzyku rozpaczy słowa, rozbrzmiewające niewygasłym echem przez wieki „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” („Eli, Eli, lamma sabakhtani?”). W Ewangelii Łukasza Jezus, zachowując w obliczu śmierci jakby większą równowagę i godność wewnętrzną, ufny i zrezygnowany wyrzeka: „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mego”. Inaczej jest znowu u Jana. Po oddaniu matki pod opiekę ucznia i wypiciu octu z gąbki, wyszeptuje umierając, „Wykonało się”.

Powróćmy do spraw krzyża, jednak tym razem nie jako do emblematu chrześcijaństwa, lecz do tego prawdziwego, drewnianego krzyża, na którym zawisł Jezus. Nie ma chyba chrześcijanina, który by nie słyszał o tym, że odnalazła go św. Helena, matka cesarza Konstantyna. Przecież w kalendarzu kościelnym dzień 3 maja naznaczony jest jako święto upamiętnienia tego wielkiego wydarzenia, a 14 września obchodzi się uroczystość „Podniesienia Krzyża Świętego”.

Tradycja powiada, że pobożna monarchini, która żyła mniej więcej w latach 247-327, odbyła u schyłku swego życia pielgrzymkę do Jerozolimy. Tam jakiś stary Żyd zaprowadził ją na miejsce, gdzie Jezus miał być ukrzyżowany, zapewniając, że tradycja o tej lokalizacji przechodziła w jego rodzinie z ojca na syna. Rozpoczęto tam wykopaliskowe poszukiwania i z szybkością, o jakiej archeolodzy nawet marzyć nie śmią, wydobyto z zagruzowanej cysterny w jednej z pieczar trzy krzyże, garść gwoździ, tabliczkę z napisem „Jezus Nazarejski, król Żydów”, koronę cierniową, lancę, którą przebito pierś Jezusa oraz gąbkę, za pomocą której napojono go octem.

Z problemem, który z trzech krzyży jest krzyżem Jezusa, uporano się z łatwością. Po prostu ułożono kolejno na wszystkich krzyżach śmiertelnie chorą niewiastę, która na krzyżu Jezusa natychmiast odzyskała zdrowie. Dla pewności powtórzono ten sam eksperyment z umarłym mężczyzną z tym wynikiem, że wrócił on natychmiast do życia. Konstantyn wzniósł później na tym miejscu świątynię, która wieki całe była celem pielgrzymek wiernych. Trudno dziwić się, skoro w tej świątyni, przed jej zburzeniem przez Persów w 614 r., wystawiano na widok publiczny poza wymienionymi relikwiami takie skarby, jak pierścień Salomona, puchar Dawida, misę, na której leżała głowa Jana Chrzciciela, onyksowy kielich z Ostatniej Wieczerzy i nawet trzcinę, na której zatknięto gąbkę napełnioną octem, podanym przez żołnierza umierającemu Jezusowi.

Dziś trudno chyba zaprzeczyć, że ta cała historia z odkryciem krzyża i innych relikwii jest typową legendą. Tak na przykład w tym samym czasie, kiedy św. Helena miała dokonać tego odkrycia, biskupem judzkiej Cezarei był nasz znajomy, pierwszy historyk Kościoła Euzebiusz (263-340 r.), zaś biskupem Jerozolimy wybitny teolog Cyryl (315-386 r.). Euzebiusz piastował godność biskupa całe dwadzieścia pięć lat i był tak wpływowy, że nazywano go „królem Judei”. Jest stanowczo nie do pomyślenia, aby obaj nie podejmowali osobiście matki cesarza i nie wiedzieli, jeżeli nie z autopsji, to przynajmniej ze słyszenia o tym wiekopomnym dla Kościoła odkryciu. A jednak jeden i drugi, chociaż rozpisywali się w swoich dziełach szczegółowo na temat historii chrześcijaństwa, nic a nic o tym nie wspominają.

Wiemy już, dlaczego milczeli. Badania wykazały ponad wszelką wątpliwość, że legenda o św. Helenie i jej odkryciu powstała o cały wiek później, mniej więcej w tym czasie, kiedy rodził się i rozpowszechniał kult krzyża jako symbolicznego znaku chrześcijaństwa.

Przypuszczalnie od tego czasu zaczęła się rozrastać istna plaga masowego fabrykowania relikwii i zwyczaj oddawania im czci graniczącej z fetyszyzmem. Przykładem mogą być tu gwoździe Świętego Krzyża. Mogło ich być oczywiście tylko cztery i legenda informuje nas, co się z nimi stało. Jeden podobno wprawiono w obręcz sławnej żelaznej korony przechowywanej w katedrze dawnej stolicy królów Lombardii Monza; drugi przekuto na podkowę dla konia cesarza Konstantyna; trzeci zdobił hełm tegoż cesarza, a czwarty Helena, wracając do domu statkiem, wrzuciła do morza, aby uśmierzyć wzburzone fale. Tymczasem gwoździe ze Świętego Krzyża znajdują się w tylu kościołach (między innymi w katedrze wawelskiej), że doliczono się ich aż trzydzieści. Jasne, że w najlepszym razie dwadzieścia sześć gwoździ to falsyfikaty.

Te same oszukańcze praktyki zastosowano w stosunku do samego krzyża, o którym już św. Cyryl powiedział, że „cały świat jest pełen jego fragmentów” (Cathechesis 12,4), a Herbert J. Muller, wybitny historyk amerykański i autor słynnej książki The Loom of History ocenił, że gdyby te fragmenty zebrać w jedno miejsce i zważyć, okazałoby się, że ciężar ich wynosi parę ton.

Spory ułamek drewna z krzyża przechowuje się ponoć w Bazylice św. Piotra, tudzież w rzymskim kościele S. Croce in Gerusalemme. Badania archeologiczne wykazały, że ten ostatni kościół kryje w swoich murach pokaźne części dawnego pałacu, który w latach 317-322 był siedzibą św. Heleny. W 1492 r. podczas rekonstrukcji kościoła odkryto naraz wymurowaną niszę z relikwią Świętego Krzyża. Dziwne jest to, że odkrycia dokonano tak późno i że stało się to akurat w tych latach, kiedy kult relikwii przybrał rozmiary epidemiczne i stanowił znakomite źródło dochodów. W tym samym kościele jest jeszcze inna relikwia: przysłana w darze przez Konstantyna tablica z napisem: „Jezus Nazarejski, król Żydów”.

Ciekawe były losy włóczni i korony cierniowej. Cesarz Konstantynopola Baldwin II, znalazłszy się w ciężkich opałach politycznych i finansowych, sprzedał w 1239 r. włócznię Wenecji, a koronę królowi francuskiemu Ludwiko­wi IX. W końcu jednak różnymi drogami obie relikwie spotkały się w Paryżu, gdzie zbudowano dla ich przechowania gotycką kaplicę Sainte Chapelle. Włócz­nia, przeniesiona w końcu XVIII wieku do Muzeum Narodowego, znikła bez wieści, natomiast korona cierniowa umieszczona w 1806 r. w katedrze Notre-Dame, dotąd się uchowała.

Nie od rzeczy będzie tu zaznaczyć, że ów kult relikwii bynajmniej nie był specyficzną właściwością wczesnego chrześcijaństwa. Był on raczej reminiscen­cją starych atawizmów pogańskich, a właściwie nie tak znowu starych, skoro jeszcze w IV wieku naszej ery Egipcjanie, jak to ze zgorszeniem stwierdza biskup Aleksandrii Atanazy (ok.293-373 r.), w żałobnych ceremoniach i procesjach opłakiwali śmierć boga Ozyrysa, zanim nie został on na nowo wskrzeszony do życia przez boga słońca Ra. Świątynie w Abydos i Memfis równocześnie chlubiły się posiadaniem prawdziwej głowy Ozyrysa, a wiele innych jakoby przechowy­wało tyle części jego ciała, że można by, jak ktoś obliczył, złożyć z nich paru Ozyrysów. Jakże żywo przypomina to rywalizację niektórych średniowiecznych kościołów, które utrzymywały stanowczo, że to one właśnie są w posiadaniu prawdziwej głowy Jana Chrzciciela.

Jednym z najbardziej fascynujących przykładów powstawania legend jest związana z ostatnimi chwilami życia Jezusa opowieść o Żydzie, wiecznym tułaczu. Po raz pierwszy ukazała się ona w broszurce, drukowanej podobno w 1602 r. w Leyden i błyskawicznie zyskała sobie ogromną popularność. Nieznany autor tej historii twierdzi, że biskup Szlezwiku Paweł z Eizen spotkał w 1542 r. Żyda nazwiskiem Ahaswer. Oświadczył on zdumionemu dostojnikowi Kościoła, że był jednym z tych, którzy bluźnili Jezusowi wiszącemu na krzyżu i że dlatego został skazany na wieczną tułaczkę. Dopiero w chwili drugiego pojawie­nia się Jezusa na ziemi miał otrzymać przebaczenie i wyzwolenie z katuszy.

O wrażeniu, jakie ta historia wywarła, świadczy to, że w jednym tylko roku 1602 ukazało się osiem, a do 1700 r. aż czterdzieści wydań tej broszury. Poza tym przetłumaczono ją niemal na wszystkie języki świata chrześcijańskiego.

Pod wpływem broszury nastąpiła w Europie prawdziwa psychoza. Ludzie żyli pod znakiem tajemniczego Żyda, który pojawiał się i znikał w różnych krajach. W początkach XVII wieku jakoby widziano go w Pradze, Lubece, w Mona­chium, w Brukseli i w Paryżu, nawet w Stanach Zjednoczonych, w stolicy mormonów Salt Lake City.

Oczywiście jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się najróżniejsze warianty owej legendy. W Anglii na przykład wyszła książka pióra Rogera of Wendover pt. Kwiaty historii (Mores Historiarum). Według znajdującej się tam opowieści pewien arcybiskup armeński, który przebywał w Anglii, odwiedził także klasztor St. Alban. Wówczas został zapytany, czy wie coś o dalszych losach Józefa z Arymatei, który umieścił ciało Jezusa w swoim grobie. Arcybiskup, nie pozbawiony widocznie fantazji, oświadczył mnichom, że owszem, wie coś o nim, gdyż spotkał go niedawno w swoim kraju pod imieniem Carthaphilus. Józef jakoby przyznał mu się, że był jednym z tych, którzy naśmiewali się z Jezusa i za karę skazany został na wieczne tułacze życie. Później dopiero żałował swego postępowania, zaopiekował się świętymi zwłokami i nawet dał się ochrzcić. Ale kara nie została mu darowana.

Tajemnicza postać Żyda wiecznego tułacza przemawiała, rzecz jasna, do wyobraźni pisarzy i artystów plastyków. Na jego temat, szczególnie w okresie romantyzmu, pojawiały się poematy, sztuki teatralne i powieści, wśród których największy rozgłos zdobyła powieść autora francuskiego Eugene Sue Le Juiferrant, wydana w 1844 r. Tematowi temu poświęcił cykl głęboko przejmujących rysunków mistrz francuski Gustave Dore.

ZMARTWYCHWSTANIE

W 335 r. odbyła się w Jerozolimie uroczystość konsekracji Bazyliki Grobu, ufundowanej przez Konstantyna Wielkiego. Okazała świątynia kapiąca od złota i drogocennych klejnotów, pełna marmurów i mozaikowych ozdób, miała za zadanie chronić w godnych warunkach najświętsze miejsce chrześcijaństwa: wierzchołek skalny Golgoty, grób Jezusa i cysternę, skąd cudem wydobyto drzewo Świętego Krzyża.

Były to czasy bardzo burzliwe, ale budowla sakralna przetrwała 279 lat bez uszczerbku. Jej kres nastąpił dopiero w 614 r. na skutek wojny cesarstwa bizantyjskiego z władcami Persji z dynastii Sasanidów. Podczas niszczycielskiego i krwawego najazdu perskiego na Palestynę świątynia Konstantyna obróciła się w perzynę.

Bez mała 25 lat później nowa katastrofa. Palestynę zajęli muzułmanie. Okazali się jednak władcami tolerancyjnymi i świątynię, wprawdzie w skrom­nych rozmiarach i bardzo ubożuchną architektonicznie, zdołano podźwignąć z gruzów dzięki zapobiegliwości pewnego mnicha i ofiarności pielgrzymów.

Taki stan rzeczy trwał całe 370 lat, a więc prawie cztery stulecia. W 1009 r. kapryśny, okrutny i chory umysłowo kalif Hakem, którego można by nazwać Kaligulą islamu, ogłosił się wcieleniem Najwyższego Bóstwa, wszczął prześlado­wania Żydów i chrześcijan, narzucał podwładnym kult swojej osoby i burząc znienawidzone budowle sakralne zrównał z ziemią również Bazylikę Grobu. Przy tej sposobności uległa doszczętnej zagładzie pieczara grobowa, tak że właściwie nic po niej nie pozostało. Reperkusje tego wydarzenia w Europie były przerażające i zgoła nieoczekiwane. Struchlała społeczność chrześcijańska, pod wpływem krążącej plotki, że do tego świętokradztwa namówili Hakema jego tajni doradcy pochodzenia żydowskiego, wszczęła w gettach żydowskich po­grom, jeden z tych pogromów, które tak szpecą karty europejskiej cywilizacji.

Hakema zamordowano z polecenia jego własnej siostry. Następni kalifowie wrócili do tradycyjnej polityki tolerancji wobec religii chrześcijańskiej i pozwoli­li bizantyjczykom odbudować zrujnowaną świątynię. W 1048 r. odbyła się ponownie jej konsekracja. Nie stało jednak funduszów, by przy wrócić jej dawną świetność. Był to już tylko zespół paru niepozornych kapliczek; jedynie rotundę starano się odbudować w jej dawnym kształcie architektonicznym. Ale mury jej nie obejmowały już dawnej autentycznej pieczary grobowej z czasów cesarza Konstantyna. Nie pozostał z niej prawie ani jeden kamień. Była to już tylko podrobiona kopia.

W 1099 r. krzyżowcy podczas pierwszej swej wyprawy wtargnęli po krwawym oblężeniu do Jerozolimy. Z furią siekli i mordowali na prawo i lewo bezbronną ludność miasta. Krwawa masakra trwała trzy doby. Ulice zalegały zwały trupów. Pod ich mieczem zginęło podobno aż siedemdziesiąt tysięcy muzułmanów. Nie lepszy los spotkał Żydów. Zapędzono ich do synagogi i puszczono z dymem. Meczet został splądrowany i zdemolowany. Łupem najeźdźców padło między innymi siedemdziesiąt waz i lamp ze złota i srebra. Wśród ogólnego rozbestwie­nia tylko jeden z wodzów Raymond zachował postawę rozwagi i rycerskości: załodze cytadeli, która bohatersko broniła się do końca, ofiarował honorowe warunki kapitulacji i pozwolił jej opuścić miasto z bronią w ręku.

Grób Jezusa Chrystusa był uwolniony, ślub złożony przez krzyżowców został spełniony. W radosnym i pobożnym uniesieniu rycerstwo obmyło się z krwi, przebrało w szaty odświętne i w procesji ruszyło do pieczary. Ci srodzy rycerze krzyża szli przed siebie jak urzeczeni, wśród modłów i pieśni pobożnych. Na widok rotundy grobowej padli na twarz, całowali ziemię i płakali, podczas gdy zmaltretowane miasto dymiło jeszcze świeżo rozlaną krwią i pożogą.

Panujący odtąd królowie Franków postanowili świątynię odbudować w jej dawnej okazałości. Ale budowa wlokła się przez 50 lat, ukończono ją dopiero w 1149 r. Ta właśnie świątynia zachowała się do naszych czasów, liczy więc obecnie 800 lat. W tym czasie była nieraz poważnie zagrożona. W 1187 r. sułtan Egiptu Saladyn odbił Jerozolimę dla islamu, na szczęście jednak był bardziej tolerancyjny niż swego czasu krzyżowcy i rozkazał oszczędzić świątynię, zadowalając się zburzeniem jedynie dzwonnicy. W latach 1545, 1927 i 1937 jej posadami wstrząsnęły trzęsienia ziemi, nie wyrządziły jednak w budowli wię­kszych szkód. W 1808 r. ogarnął ją gwałtowny pożar, również bez poważniej­szych skutków.

Pieczara, jak powiedzieliśmy, jest całkowicie sztucznie zrekonstruowana, niewiele więc, poza umiejscowieniem, ma wspólnego z grobem otoczonym kultem za czasów cesarza Konstantyna. Czyż jednak ów pierwotny, wykuty w skale grób był naprawdę tym, w którym za sprawą Józefa z Arymatei trzy dni spoczywało ciało Jezusa? Wielu historyków i badaczy Biblii wyraziło co do tego poważne wątpliwości. Na poparcie swego stanowiska wysuwają szereg trudnych do odparcia argumentów. Przytacza je wielki francuski orientalista Andre Parrot w swojej książce Golgota i kościół Świętego Grobu, chociaż on sam, należy to lojalnie zaznaczyć, nie wypowiada się ostatecznie w sprawie tej kontrowersji, wychodząc z założenia, że tradycja topograficznego położenia grobu nie mogła być wyssana z palca, że musiała mieć jakieś konkretne uzasadnienie.

Ale już wówczas, gdy bazylikę konsekrowano, owa tradycja nie u wszystkich musiała znaleźć wiarę, skoro św. Cyryl Jerozolimski w 350 r. uznał za wskazane bronić autentyczności grobu przed sceptykami, przy czym głównym jego argu­mentem na jej poparcie był werset (2,14) zacytowany w Pieśni nad pieśniami.

Wystąpienie św. Cyryla świadczy, że wątpliwości co do grobu musiały być tak rozpowszechnione, że nie można było ich lekceważyć. I trudno się temu dziwić, jeśli uświadomimy sobie, że od chwili ukrzyżowania Jezusa aż do położenia kamienia węgielnego pod Bazylikę Grobu minęły prawie trzy stulecia, w czasach bardzo krótkiego przeciętnego życia człowieka – co najmniej dziesięć pokoleń. Nawet gdyby w tych latach Jerozolimy nie dotknęły wojny oraz inne kataklizmy, to i tak pamięć o topograficznym położeniu grobu Jezusa musiała być chyba dość niepewna.

Ale Jerozolima bynajmniej nie zaznała pokoju. Ciągłość tradycji, niezbędny warunek uchowania się takiej pamięci w kolejnych pokoleniach, gwałtownie się przerwała. Przecież w 70 r. Jerozolima została zdobyta przez Rzymian i zburzo­na, a podczas powstania Bar Kochby (131-134 r.) ostatecznie wymazana z powierzchni ziemi. Żydów i nielicznych chrześcijan, którzy ocaleli, zmuszono do pójścia na wygnanie i poniewierkę, bez prawa powrotu do rodzinnego miasta. Na miejscu nie pozostał nikt, kto mógłby świadczyć o grobie Jezusa.

Na gruzach dawnej stolicy judzkiej cesarz Hadrian założył typowo rzymskie miasto Aelia Capitolina. Forum postanowił umiejscowić tam, gdzie dawniej była Golgota. Ponieważ był to teren wyboisty, trzeba go było zniwelować. Podczas tych prac zasypano wówczas istniejące tam, powykuwane w skale groby żydow­skie, nad nimi zaś wzniesiono publiczne gmachy okalające rynek.

Gdy przeto Konstantyn Wielki zarządził budowę bazyliki tam, gdzie rzekomo znajdował się grób Jezusa, to jest na Golgocie, trzeba było wydobyć ją spod zwałów gruzów i ziemi. I wówczas odkryto tam nie jeden grób, lecz całą nekropolię wykutą w skale. Tego rodzaju groby żydowskie pod względem wewnętrznego układu komór i sposobu ich zamykania były do siebie podobne, a jednak zidentyfikowano grób Jezusa. Jak wobec braku świadków oraz innych danych źródłowych udało się to przeprowadzić?

Pytanie jest usprawiedliwione zwłaszcza wobec przeosobliwego faktu, że piśmienne źródła II i III wieku, wymieniając różne inne groby, jak na przykład groby Dawida i Salomona, całkowicie zachowują milczenie na temat grobu Jezusa. A są to przeważnie źródła chrześcijańskie. Pierwszy historyk Kościoła Hegezyp donosi, iż za jego czasów (ok. 175 r.) pokazywano podróżnym grób „brata Pańskiego” Jakuba Sprawiedliwego, a płodny pisarz kościelny, biskup Meliton z Sardes, zaleca zwiedzić w Jerozolimie mnóstwo innych miejsc świętych. Obaj jednak nie wspominają ani jednym słowem grobu Jezusa. To prawda, że grób ten był wtedy jeszcze głęboko ukryty pod budowlami Hadriana, ale to samo można powiedzieć także o grobie Jakuba. Czyż nie jest to dziwne, że wymienia się jeden grób, a pomija milczeniem drugi, o wiele cenniejszy dla chrześcijaństwa?

Najbardziej jednak intrygującą rzeczą jest to, że już sam Paweł w swoich listach (ok. 50-55 r.), mimo że rozpisuje się na temat ukazywania się zmartwych­wstałego Jezusa, zachowuje głuche milczenie o grobie i cudach, które miały się tam zdarzyć. A przecież bywał w Jerozolimie, rozmawiał z Piotrem i Jakubem i chyba odwiedziłby grób swego Mistrza, gdyby istniał, zwłaszcza że nie był jeszcze zasypany gruzami i ziemią.

Jaka tajemnica kryje się za tym faktem milczenia? Jak wyjaśnić tę obojętność wobec miejsca, które w późniejszych latach chrześcijaństwa stanie się najświęt­szym obiektem kultu? Milczenie i obojętność trwającą całe trzysta lat? Wybitny teolog i egzegeta francuski, były ksiądz katolicki Alfred Loisy doszedł do wniosku, że grobu nigdy nie było, gdyż ówczesnym zwyczajem ciało Jezusa wraz z innymi skazańcami pogrzebano bezimiennie we wspólnym dole. Natomiast inny, nie mniej sławny biblista francuski M. Goguel wyraża przypuszczenie, iż kapłani kazali Jezusa pochować w nieznanym miejscu, aby jego wyznawcy nie mogli zbierać się przy grobie.

Co w takim razie sądzić o Józefie z Arymatei, który jakoby pochował Jezusa w swoim świeżo wykutym grobowcu? Jest to niewątpliwie jedna z najbardziej zagadkowych postaci w historii chrześcijaństwa. Wiemy, że najbliżsi uczniowie Jezusa uciekli, gdy Jezusa ujęto i ukrzyżowano. Tradycja tej ucieczki utrzymała się jeszcze w II wieku; Justyn Męczennik pisze w Dialogu z Żydem Trytonem, że uczniowie odczuwali z powodu niej głęboką skruchę. Na tle ich słabości ducha tym jaskrawiej uwydatnia się godna postawa, odwaga i miłosierdzie tego zamożnego Żyda, który nie należał do otoczenia Jezusa, lecz był po prostu dobrym człowiekiem. A jednak wszyscy ewangeliści potraktowali go uderzająco lakonicznie, tak że nic bliższego o nim nie wiemy. Zjawia się i znika z kart ich opowieści, jak tylko spełni swoją misję. Odnosi się wrażenie, że dwuwymiarowość tej postaci ma swoje ukryte uzasadnienie, że powołano ją do życia tylko po to, aby spełniła jeden, z góry założony cel. Niektórzy bibliści sądzą, że Józefa z Arymatei wymyśliły późniejsze pokolenia chrześcijan, ponieważ trudno było im się pogodzić z myślą, że ciałem Zbawiciela nikt się nie zaopiekował, że wrogowie zagrzebali je we wspólnym grobie przeznaczonym dla skazańców i nędzarzy.

Pozostaje jeszcze odpowiedzieć, dlaczego szukano tego grobu dopiero za czasów Konstantyna i właśnie na terenie rzymskiego forum. Otóż przypuszczal­nie spotykamy się tu znowu ze znanym nam już synkretycznym zjawiskiem adaptacji starych pogańskich miejsc kultowych do potrzeb wczesnego chrześci­jaństwa. Taką opinię uzasadnia w swoim świetnym studium Grób Jezusa profesor Instytutu Kultury Materialnej Polskiej Akademii Nauk Włodzimierz Szafrański („Argumenty” z 9 V 1976 r.).Euzebiusz donosi, że na wzniesionym terenie forum, tam gdzie była dawniej Golgota, Hadrian kazał wybudować świątynię z grobem Afrodyty. Ponieważ już prorok Ezechiel (IV wiek p.n.e.) narzekał, że niewiasty żydowskie opłakiwały na dziedzińcu świątyni śmierć Tammuza i Adonisa, Szafrański nie wyklucza możliwości, że grób Adonisa był czczony w Jerozolimie od niepamiętnych czasów: „Wszystko wskazuje na to, że to raczej chrześcijanie zaanektowali sobie w IV wieku prastare sanktuarium pogańskie i za czasów Konstantyna Wielkiego z chwilą zwycięstwa chrześcijańs­twa zaadaptowali do własnych potrzeb chrystianizując je”.

Proces adaptacji pogańskich ośrodków kultowych dla celów kultu chrześcija­ńskiego, zresztą znany nam już z poprzednio podanych przykładów, odbywał się spontanicznie, drogą naturalnej kontynuacji, a jego siłą sprawczą były atawistyczne nawyki szerokich mas ludowych, które nie mogły i nie chciały rozstawać się z miejscami, gdzie od niepamiętnych czasów wyrażały swoją pobożność, swoje nadzieje, żale i tęsknoty. Dzięki właśnie temu procesowi grób Adonisa stał się grobem Jezusa.

Oto co na ten temat pisze prof. W. Szafrański: „Ta paradoksalna koncepcja grobu nieśmiertelnego Boga nie była niczym szczególnym ani wyjątkowym w starożytnych religiach, wyprzedzających pojawienie się chrześcijaństwa. Stąd kształtujący się na początku naszej ery kult Jezusa zastał od dawna istniejące modele, gotowe wzorce tradycyjne dla tej tak osobliwej idei grobu bożego. Powszechnie znany jest grób Zeusa w jaskini w górach Ida na Krecie. W świątyni delfickiej pokazywano grób Dionizosa. Według innej wersji miał się ten grób znajdować w Tebach. Grób Ozyrysa lokalizuje Herodot w Sais w Dolnym Egipcie. Również Abydos w Górnym Egipcie miało posiadać grób tego bóstwa. Było ich zresztą w Egipcie więcej. W świątyni Dendara zachowała się inskryp­cja, zawierająca spis egipskich grobów boga Ozyrysa. James George Frazer twierdzi, iż grób Ozyrysa był dla Egipcjan tym samym, co kościół Grobu Świętego w Jerozolimie dla chrześcijaństwa”.

A więc, jak wskazują wyniki badań, relacja ewangelistów o pustym grobie powstała znacznie później, jako konsekwencja wiary w cielesne zmartwychwsta­nie Jezusa. W ogóle wszystko, co wydarzyło się Jezusowi w życiu, widziano retrospektywnie przez pryzmat tej wiary w nowym świetle, pojmowano jako komentarz do tego nadzwyczajnego cudu. Gdy przeto chcemy zrozumieć ewangelie, musimy odczytywać je od końca w takiej kolejności, jak ich opowieści kształtowały się w środowiskach chrześcijańskich pod wpływem przekonania, że Jezus zmartwychwstał i ujawnił w ten sposób swą boską naturę. W Pierwszym liście do Koryntian Paweł napisał: „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremnym jest tedy przepowiadanie nasze, daremną jest i wiara nasza” (15,14).

Zdawałoby się, że w relacjach o tak centralnym, kluczowym fakcie w chrześcijaństwie jak zmartwychwstanie powinna istnieć idealna zgodność. Niestety, tak nie jest. Już Lessing odkrył w tych relacjach aż dziesięć sprzeczności nie do pogodzenia. Gdyby je traktować jako zeznanie świadków, żaden sąd nie byłby w stanie wydać na ich podstawie jakiegoś ostatecznego werdyktu. Jezuita Xavier Leon-Dufour, wskazując w swojej książce Zmartwychwstanie Jezusa i orędzie paschalne (Resurrection de Jesus et message paschal) na liczne sprzeczności w relacjach, wyraża wątpliwość, czy metodą konkordyzmu, czyli wybrania z tych opowieści i zestawienia listy zgodnych faktów można by zrekonstruować -logicz­ną opowieść o tym, co Jezus robił, gdzie i jak długo przebywał po zmartwych­wstaniu. Lew Tołstoj, jak wiadomo, głęboko przywiązany do chrześcijaństwa, w artykule O cudne zmartwychwstania Jezusa odrzuca te opowieści jako „naiwny i prostacki wymysł ewangelistów” wychodząc z założenia, że „cud wskrzeszenia jest wręcz przeciwny nauce Chrystusa”.

Żeby zrozumieć, jak mogła powstać wiara w zmartwychwstanie Jezusa, trzeba przede wszystkim wziąć pod uwagę wyobrażenia, jakie cechowały ludzi starożyt­nego świata. Dla nich myśl, że człowiek może powstać cieleśnie z grobu, nie była czymś nowym, czymś szokującym. Jest to jedna z najstarszych eschatologicznych koncepcji ludzkości. Jak świadczy obecność narzędzi, przedmiotów domowego użytku i żywności w grobach, już prymitywne ludy epoki paleolitycznej wierzyły w cielesną nieśmiertelność człowieka.

Wszelako bezpośredni, aktualny wpływ na ówczesną umysłowość wywarły wierzenia Egiptu, Persji i wywodzących się z nich niektórych odmian sekciarskich judaizmu. Egipcjanie wyobrażali sobie, że zmarli, po osądzeniu przez Ozyrysa ich dobrych i złych uczynków na ziemi, powrócą do swoich powłok cielesnych, które z tego powodu mumifikowali i przechowywali w piramidach lub skalnych grobowcach. Nieśmiertelność cielesną głosiła także religia Zoroastra, a szczególnie kult perskiego boga Mitry. Mitraizm, groźny konkurent chrześcijaństwa w pierwszych wiekach naszej ery, wśród swoich artykułów wiary główny akcent kładł na obietnicę zmartwychwstania zmarłych.

Jeżeli chodzi o judaizm, to idea cielesnej nieśmiertelności, mająca przypusz­czalnie swój rodowód w źródłach perskich, uwidacznia się niedwuznacznie w apokaliptycznych księgach Starego Testamentu. Według tych ksiąg miał nastąpić kiedyś „dzień Jahwe”: sąd ostateczny i nowa, szczęśliwa era w dziejach ludzkości. W dniu tym powstaną z grobów zmarli, aby stanąć przed sądem Bożym i otrzymać uniewinniający lub potępiający wyrok. W tych wierzeniach istnieją jednak różnice: niektóre apokalipsy głoszą, że wszyscy ludzie zmart­wychwstaną i będą sądzeni; inne znowu twierdzą, że dotyczy to tylko Izraelitów; są i takie, które utrzymują, że zmartwychwstaną tylko sprawiedliwi, a wszyscy inni, obarczeni ciężkimi winami, skazani będą na wieczny pobyt w „szeolu”, w podziemnej krainie cieni.

W Księdze Psalmów Dawid weseli się, że Bóg nie zostawi jego duszy w piekle („w szeolu”), a ciało jego nie ulegnie rozkładowi (15,9). W Proroctwie Izajaszowym czytamy, że umarli ożyją i polegli powstaną z grobów (26,19). Wreszcie w Proroctwie Danielowym autor pisze dosłownie: „A mnodzy z tych, którzy śpią w prochu ziemi, ocucą się, jedni do żywota wiecznego, a drudzy na hańbę...” (12,2).

Tego rodzaju cytatów można by przytoczyć więcej, ich znaczna liczba świadczy, jak silnie umysłowość żydowska była zaabsorbowana myślą o śmierci i cielesnym zmartwychwstaniu. Jak wynika z ewangelii, w środowiskach żydow­skich rozniosła się pogłoska, że Jezus to powstały z grobu prorok Eliasz lub Jan Chrzciciel. W Ewangelii Marka czytamy: „Posłyszawszy to, Herod rzekł: To Jan, któremu ściąłem głowę, ten powstał z martwych” (6,16).

W tych warunkach łatwo zrozumieć, dlaczego uczniowie Jezusa tak spontani­cznie uwierzyli w jego zmartwychwstanie. Tłumaczy się to nie tylko faktem, że jako nieodrodni synowie epoki przesiąknięci byli panującymi naówczas wyobra­żeniami i przekonaniami, lecz przede wszystkim chyba stanem duchowym, w jakim się znajdowali po brutalnej śmierci ukochanego Mistrza. Przytłoczeni żalem, rozpaczą i wyrzutami sumienia, że odstąpili go i sromotnie zawiedli w najtragiczniejszej chwili jego życia, a nadto gnębieni zachwianiem wiary w jego posłannictwo i niemożnością zrozumienia sensu jego haniebnej śmierci na krzyżu, nagle doznali otuchy i radosnego olśnienia: Jezus zmartwychwstał!

Pierwszą osobą, która go ujrzała, była przypuszczalnie Maria Magdalena, szczególnie do tego predysponowana. Z niej przecież Jezus wypędził swego czasu siedem demonów, z czego wolno wnioskować, że okresowo zapadała na jakieś zaburzenia psychiczne. W psychologii znana jest dobrze zaraźliwość takich przywidzeń. Drogą reakcji łańcuchowej niebawem ujrzeli go różni inni jego towarzysze. Wieść o tych spotkaniach z Mistrzem podawano sobie z ust do ust. W duszach jego wyznawców zajaśniało nową nadzieją.

W tego rodzaju sytuacjach, pełnych nerwowego napięcia, ludzie, nawet ci obdarzeni równowagą umysłu, często padają ofiarą samoułudy. Nie rozpoznają, co jest subiektywne, a co obiektywne, co halucynacją, a co rzeczywistością. Wydaje im się, że ziściły się ich własne ukryte życzenia. Dostąpiwszy widzenia Jezusa, nabrali niewzruszonego przekonania, że on zmartwychwstał.

Zapewne od tej chwili zaczęli Jezusa utożsamiać z zapowiedzianym w Starym Testamencie Mesjaszem. W księgach proroków, szczególnie w Proroctwie Izajaszowym, wykryli wszystko, co się wydarzyło w jego życiu: że sługa Jahwe będzie porwany spomiędzy ludzi żywych, że umęczony i sponiewierany umrze wśród przestępców, a złożywszy ofiarę życia za grzechy ludzkości powstanie dnia trzeciego i będzie żył między mocarzami. Inspiracją stał się dla nich niewątpliwie werset z II Księgi Królewskiej, który brzmi: „Słyszałem modlitwę twoją i widziałem łzy twoje: a oto uzdrowiłem cię, dnia trzeciego wnijdziesz do domu Pańskiego” (20,5), a także to, co wyczytali w proroctwie Ozeasza: „Ożywi nas po dwóch dniach, a dnia trzeciego wzbudzi nas, i żyć będziemy przed obliczem jego” (6,3).

A więc ukrzyżowanie okazało się triumfem Jezusa, a nie klęską, ofiarą z góry zaplanowaną przez Boga. Wkrótce pojawi się on znowu, aby zaprowadzić nowy, sprawiedliwy ład na ziemi. Była to owa „dobra nowina”, którą pierwsi chrześci­janie z gorliwością rozgłaszali, a ludzie, gdziekolwiek byli, w Jerozolimie, Antiochii, Damaszku czy w Efezie, uwierzyli im z zadziwiającą gotowością. W ten sposób powstały zalążki przyszłego Kościoła: gminy pierwszych chrześ­cijan.

Uczniowie Jezusa byli głęboko przekonani o prawdziwości jego zmartwychw­stania. Było to jednak ich osobiste doświadczenie, które nie wystarcza za dowód. Ustosunkowanie się do ich świadectwa jest przeto tylko kwestią wiary, a nie rezultatem naukowej postawy. Paweł, mówiąc o zmartwychwstaniu Jezusa, nie próbuje nawet swego twierdzenia udowodnić, lecz żąda, by w nie wierzono.

Oczywisty subiektywny charakter pierwotnych świadectw uznała większość badaczy biblijnych, między innymi tak wybitni specjaliści, jak Marxsen i Bultmann. Ten ostatni napisał, że zmartwychwstania nie sposób brać historycznie, bo „krytyka historyczna może jedynie ustalić fakt, że pierwsi uczniowie wierzyli w zmartwychwstanie, nie może jednak udowodnić, że istotnie się kiedyś wydarzyło naprawdę”.

Ich sąd krytyczny, jak się przekonamy niebawem, bynajmniej nie jest gołosłowny. Tak na przykład jednym z ich argumentów jest uderzający fakt, że Jezus ukazuje się wyłącznie swoim wyznawcom, a więc ludziom podatnym na autosugestię. Świadectwo ludzi nie zaangażowanych miałoby oczywiście dla współczesnych i potomnych daleko większą wartość dowodową, niż zeznania zwolenników Jezusa. Trudno nawet wyobrazić sobie konsekwencje historyczne, jakie wywołałby fakt zanotowania w kronikach, że zmartwychwstałego Jezusa widzieli członkowie Sanhedrynu czy Herod Antypas.

Chcąc wyrobić sobie właściwy pogląd na zawarte w Nowym Testamencie relacje o zmartwychwstaniu, należy pamiętać o ich chronologii. Nie powstały one w tym samym czasie, lecz kolejno na przestrzeni bez mała stu lat. Najstarszy zapis, jaki mamy, to Pierwszy list Pawła do Koryntian z 57 lub 58 r., a więc napisany mniej więcej ćwierć wieku po śmierci Jezusa. Następne relacje pojawiają się w takiej oto kolejności: Marek ok. 70 r., Mateusz ok. 75 r., Łukasz ok. 90 r. i Jan w latach 90 – 100, przy czym należy tu wtrącić, że podane daty mają wartość jedynie tylko hipotetyczną. Poszczególne relacje stanowią jakby fazy w procesie mnożenia się legend naokoło Jezusowego grobu.

W tej ocenie należy jeszcze uwzględnić fakt, że autorzy ewangelii, jak to wykazała nauka, nie byli apostołami, a więc nie mogą uchodzić za naocznych świadków zmartwychwstania. Wiadomości na ten temat mieli oni z drugiej ręki, czyli przedstawili oni to wydarzenie w taki sposób, jak sobie je wyobrażali ludzie prawie pół wieku później. W dodatku pozbierane informacje przerabiali dowol­nie, zgodnie ze swoimi aktualnymi potrzebami.

Jeżeli przeto w ich opowieściach jest jakieś jądro prawdy, to ginie ono w obfitości dodanych przez nich legendarnych i beletrystycznych szczegółów. Dość lapidarnie określił to niemiecki jezuita Gunter Schiwe w artykule opubli­kowanym w czasopiśmie „Die Stimmen der Zeit” (kwiecień 1966 r.): „Ewange­liści swoją opowieść o Zmartwychwstaniu wzajemnie sobie odpisywali i pewne mgliste napomknienia rozbudowali scenicznie, przy czym nie mieli najmniej­szych skrupułów, by owe i tak mało wiarygodne historie przeinaczać i swobodnie przepracowywać zgodnie ze swoimi zamierzeniami teologicznymi, pedagogicz­nymi i apologetycznymi”.

W tych warunkach jedynym źródłem, na którym historyk może do pewnego stopnia polegać, jest informacja Pawła, zawarta we wspomnianym już Pierw­szym liście do Koryntian. Nie tylko dlatego, że jest ona chronologicznie najdawniejsza, ale także dlatego, że Paweł to jedyny autor w Nowym Testamen­cie, który osobiście miał widzenie Jezusa i autentyczny opis swego przeżycia przekazał nam bez pośredników.

Odnośny werset brzmi następująco: „Przede wszystkim przekazałem wam to, co mnie samemu podano: mianowicie że Chrystus umarł za nasze grzechy, wedle Pisma; że został pogrzebany i że wedle Pisma trzeciego dnia zmartwychwstał. Ukazał się Kefasowi, potem Dwunastu, potem więcej niż pięciuset braciom pospołu, z których większość żyje dotychczas, a niektórzy już pomarli. Potem ukazał się Jakubowi, później wszystkim apostołom. A na koniec ukazał się także mnie, który jestem jakoby płód poroniony” (I Kor. 15, 3-8, przeł. z greckiego ks. prof. Seweryn Kowalski).

Passus, jak widać, jest w swym wyliczającym tonie aż do oschłości rzeczowy i lakoniczny. A jednak zawiera immanentnie sporo pouczających informacji. Przede wszystkim frapujące jest to, jak niezwykle dużo było osób, którym miał ukazać się Jezus. Jest to lista pod wieloma względami pozostająca w sprzeczności z wersją ewangelistów.

Skąd wziął Paweł ową wiadomość? On sam nie daje nam odpowiedzi na to pytanie, powiada tylko w sposób niejasny, że ją „otrzymał”, nie precyzując od kogo. Nie powołuje tu na świadków tak kompetentnych osobistości, jak Piotr czy Jakub, z którymi podczas swego pobytu w Jerozolimie musiał chyba niekiedy na ten ważki temat rozmawiać. W gminie chrześcijańskiej Koryntu znaleźli się sceptycy wątpiący w zmartwychwstanie i Paweł usiłuje nawrócić ich na drogę wiary. Aż się prosiło, żeby posłużyć się tu świadectwem tych dobrze poinformo­wanych i wiarygodnych apostołów dla przekonania niedowiarków o prawdzi­wości zmartwychwstania. Jeżeli tego nie uczynił, mamy prawo przypuszczać, że nie od nich otrzymał ową listę, że powtórzył tylko to, co zasłyszał od innych, co jako anonimowa pogłoska krążyło wśród ówczesnych braci chrześcijańskich.

Znamienną rzeczą jest także to, że na liście nie ma żadnej kobiety. Nie figuruje na niej ani matka Jezusa, ani Maria Magdalena, ani inne niewiasty występujące w dramacie pasyjnym ewangelii. Paweł przemilcza je tak, jakby o nich nic nie wiedział. W jego relacji zdumiewa ponadto kompletny brak konkretnych okoliczności, opisanych w tak dramatyczny sposób przez ewange­listów. Koryntianie nie dowiedzieli się o pustym grobie Jezusa, o cudach, jakie się tam działy, o dobrym uczynku Józefa z Arymatei, o dwóch uczniach z Emaus, o niewiernym Tomaszu, który dotknął rany Jezusa, o tym, że Jezus jadł z apostołami smażoną rybę, że czterdzieści dni przebywał na ziemi i w końcu na oczach towarzyszy wstąpił do nieba.

Czyż Paweł mógł te dziwy nad dziwami przemilczeć świadomie? Nie ma zgoła żadnego przekonywającego argumentu, który by przemawiał za taką tezą. Wobec tego należy alternatywnie przyjąć drugi wariant: nic o nich nie wiedział, ponieważ wszystkie te szczegóły narracyjne są legendarnym tworem później­szych czasów, rozpropagowanym dopiero przez ewangelistów.

Tłumaczy to może, dlaczego Paweł o wstrząsającym cudzie zmartwychwstania „Jezusa napomyka tylko krótko i węzłowato, że „ukazał się” lub że „był widziany” (po grecku: ophte), nie komentując, gdzie i w jakich konkretnych okolicznościach się to wydarzyło. Jest to tym dziwniejsze, że list skierowany był do braci w Koryncie, którzy z racji swego oddalenia odczuwali wręcz nienasyco­ny głód tego rodzaju anegdotycznych wieści.

Paweł nie mógł jednak dostarczyć im bliższych danych związanych ze zmartwychwstaniem z tej prostej przyczyny, że ich sam nie miał. To bowiem, co w swojej relacji zaledwie wspomina w dwóch lakonicznych określeniach, w istocie rzeczy działo się w nim samym, było wewnętrznym, nie osadzonym w realiach życia, czysto osobistym przeżyciem. Dopiero późniejsi katecheci, jak to wykazaliśmy podczas krytycznej analizy Dziejów Apostolskich, przekształcili ów ściśle psychologiczny ewenement w dramatyczne widowisko, pełne nadzwy­czajnych wydarzeń.

Wyrażenie „ukazał się” i „był widziany” Paweł odnosi niejako jednym tchem i do siebie, i do pozostałych wymienionych na liście osób. Sugeruje więc pośrednio, że widzenie Jezusa, jakiego doznali apostołowie, Piotr, Jakub i pięciuset braci, było tego samego rodzaju, jakiego on sam doznał. O sobie, jak też i o nich nie mógł powiedzieć nic ponad to, że widzieli Jezusa. Wydaje się, że sprawdza się tu poprzednio przez nas wypowiedziana teza, że oni wszyscy, będąc w stanie niemalże ekstatycznym, padli ofiarą własnych urojeń, utożsamiając swoją wizję z rzeczywistym zmartwychwstaniem Jezusa.

Z biegiem czasu, jak to już powiedzieliśmy, to subiektywne wydarzenie ludzie zaczęli konkretyzować, inscenizować anegdotycznie. Pierwsza faza tego procesu znalazła swój wyraz w najwcześniejszej relacji, zawartej w Ewangelii Marka. Według niej Maria Magdalena, Maria Jakubowa i Salome, pragnąc namaścić ciało Jezusa, zastały grób otwarty i pusty. W środku siedział jakiś młodzieniec w białej szacie i oświadczył im: Jezus „powstał, nie masz go tu”. Polecił także, aby zawiadomiły apostołów, że spotka się z nimi w Galilei. Niewiasty tak jednak się przeraziły, że nikomu o tym dziwnym spotkaniu nie powiedziały.

Tak kończy się opowieść Marka. To bowiem, co dalej czytamy, a co ujęte jest w ostatnich dwunastu wersetach (9-20), można by, nazywając rzecz po imieniu, określić mianem falsyfikatu. Tych wierszy, noszących naukowy termin „klauzu­li”, nie ma na przykład w Kodeksie Watykańskim i w Kodeksie Synaickim. Odcinają się one ponadto od reszty tekstu innym słownictwem, stylem i sposo­bem wyrażania się. Toteż dziś już na ogół uważa się za sprawę przesądzoną, że mamy tu do czynienia z późniejszą interpolacją.

Ów nieznany dorabiacz, zapewne w pobożnej intencji dopomożenia wierze, bezceremonialnie przypisuje Markowi rzeczy, o których ani mu się śniło. Według tej podrzuconej wersji Jezus miał ukazać się naprzód Marii Magdalenie, potem dwom nie nazwanym po imieniu uczniom, którzy spieszyli do swojej wsi, i ostatecznie jedenastu apostołom. Poleciwszy im, by poszli w świat i głosili ewangelię, wstąpił do nieba i zasiadł na prawicy Bożej. Pełno tu, jak widzimy, mitologizacji i teologii, obcej duchowi ewangelii.

Cóż więc w rzeczywistości pisze najdawniejszy i najbardziej rzeczowy wśród czterech ewangelistów? Przede wszystkim trzeba zauważyć, że w jego relacji, jak to przyznaje ks. E. Dąbrowski, nie ma ani słowa o zmartwychwstaniu Jezusa. Młodzieniec w białej szacie, nie nazwany jeszcze, jak w następnych ewangeliach, aniołem, oświadcza jedynie tylko w sposób dość enigmatyczny, że Jezus „powstał”, że nie ma go w grobie. W tej relacji, pozbawionej wyraźnego elementu nadprzyrodzonego, po raz pierwszy pojawia się „pusty grób”, jednak­że nie spełnia on jeszcze tak zdecydowanie funkcji dowodu, że Jezus zmartwych­wstał. Motyw ów, jak zobaczymy, wyzyskują w całej pełni dopiero następni ewangeliści. Tak więc w Ewangelii Marka spotykamy się niejako „in statu nascendi” z cyklem podań, które w następnych fazach rozwoju kładą coraz mocniejszy nacisk na wymowę pustego grobu i realność zmartwych­wstania.

Jednakże pusty grób jako dowód zmartwychwstania okazał się argumentem obosiecznym. Z chwilą jego pojawienia się, Żydzi natychmiast puścili w obieg pogłoskę, że uczniowie Jezusa wykradli jego ciało i ukryli gdzie indziej, zarzucali im więc szalbierstwo.

Echem tych pogłosek jest opowieść Jana, według której Maria Magdalena, ujrzawszy odwalony kamień grobowy, pobiegła do Piotra i Jana, wołając: „Zabrano Pana z grobu, a nie wiemy, gdzie go położono” (J. 20,2). Gdy później zjawił się przed nią Jezus, nie poznała go, lecz wzięła go mylnie za miejscowego ogrodnika. Odezwała się więc doń w ten sposób: „Panie, jeśliś ty go zabrał, powiedz mi, gdzieś go złożył, a ja go wezmę” (J. 20,15).

Rodowód tego osobliwego „qui pro quo” jest prawdopodobnie zaszyfrowany w innym wersecie Jana; czytamy tam: „A na miejscu, gdzie go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś grobowiec nowy, w którym nikt jeszcze nie był złożony. Tam tedy z powodu żydowskiego dnia Przygotowania, bo grobowiec był blisko, złożyli Jezusa” (19,41-42).

Ten werset właśnie przyczynił się chyba do powstania zanotowanej pod koniec II wieku przez pisarza kościelnego Tertuliana wieści o właścicielu ogrodu, który ukrył ciało Jezusa, ponieważ bał się, że ludzie, tłumnie zwiedzający jego grób, stratują mu warzywa (De spectaculis, XXX). Pogłębiony wariant tej historyjki znajdujemy w odnalezionym w Egipcie koptyjskim tekście, noszącym tytuł Księga Rezurekcji. O tym ogrodniku dowiadujemy się, że miał na imię Filogen i że był Jezusowi oddany, gdyż uzdrowił mu syna. Spotkawszy przy grobie matkę ukrzyżowanego, oświadczył jej, co następuje:

„Po ukrzyżowaniu Jezusa Żydom zależało na tym, aby pochować go w ukry­tym miejscu. W ten sposób pragnęli zapobiec porwaniu zwłok przez jego uczniów. Rzekłem im tedy: w moim ogrodzie warzywnym jest grób. Złóżcie go tam, a ja przypilnuję, by nikt go nie zabrał. Jednakże w głębi duszy powiedziałem sobie, że skoro tylko Żydzi udadzą się do domu, zabiorę ciało, namaszczę je wonnymi olejkami i pochowam gdzie indziej”.

Mateusz donosi nam, że pogłoska o wykradzeniu zwłok jeszcze za jego czasów krążyła wśród Żydów (28,15). Jak się można domyślić ze słów Marii Magdaleny oraz z apokryficznej anegdoty o oddanym Jezusowi ogrodniku, znalazła ona posłuch także w środowiskach chrześcijańskich. Stanowiła więc ogromne nie­bezpieczeństwo dla nowej religii, której racja bytu oparta była na wierze w zmartwychwstanie. Przeto w walce z tymi plotkami nie przebierano w środ­kach, a jej metody łatwo rozpoznać w ewangeliach Mateusza, Łukasza i Jana.

Trzeba od razu powiedzieć bez osłonek, że w apologetycznym ferworze, w nabożnej chęci zdławienia wszelkich wątpliwości wśród braci i antagonistów, wymienieni ewangeliści, szczególnie Mateusz, obficie korzystali ze swej bele­trystycznej pomysłowości. Nie była to jednak owa tak charakterystyczna dla folkloru, beztroska gra fantazji, z której zazwyczaj rodzą się baśnie, legendy, mity i cuda, lecz celowa akcja polemiczna, mająca nieodparcie wykazać, że było rzeczą niemożliwą wykraść zwłoki Jezusa i że wobec tego pusty grób nie mógł oznaczać nic innego, jak tylko jego cudowne zmartwychwstanie.

Jeśli jednak od razu widać, że ewangelistom przyświeca jeden i ten sam cel apologetyczny, to rozbieżne są drogi, jakimi do tego celu dążą. Każdemu z nich wyobraźnia podsuwa inne rozwiązanie problemu. W rezultacie mamy w Nowym Testamencie trzy narracyjne wersje, w wielu szczegółach ze sobą sprzeczne i niewiele mające wspólnego z prawdziwym przebiegiem wydarzeń.

Według zapewnień Mateusza o wykradzeniu zwłok nie mogło być w ogóle mowy, jako że grób był przez Żydów opieczętowany i otoczony strażnikami. Jeśli mimo to okazał się pusty, to można wyjaśnić, jak się to stało. Otóż Maria Magdalena i „druga Maria” widziały na własne oczy, jak przy wtórze trzęsienia ziemi z nieba zstąpił anioł, jak odwalił kamień grobowy i oznajmił; że Jezusa nie ma już w grobie, albowiem zmartwychwstał. Wbrew relacji Marka niewiasty bynajmniej się nie przestraszyły i nie postanowiły incydentu trzymać w tajemni­cy. Wręcz przeciwnie: pobiegły zaraz do uczniów Jezusa, by przekazać im otrzymaną przez anioła radosną nowinę. Zdarzyło się jeszcze to, że wówczas drogę zastąpił im we własnej osobie Jezus zmartwychwstały i polecił zawiadomić apostołów, iż wyznacza im spotkanie w Galilei.

Mateusz twierdzi także, iż jako świadkowie mogliby wystąpić nawet strażnicy pilnujący grobu, gdyby nie byli tak łasi na pieniądze. Oni przecież również ujrzeli anioła Pańskiego i na jego widok zapadli nawet w podobne do śmierci omdlenie. Przekupieni jednak przez kapłanów, kłamliwie rozpowiadali, że ciało Jezusa wykradli jego uczniowie, kiedy na posterunku sen ich zmorzył. W ten oto sposób dali początek plotce, która uporczywie krążyła wśród wielu pokoleń Żydów.

W obronnych zabiegach poszedł jeszcze dalej Łukasz. W jego wersji już nie tylko jeden, ale dwóch aniołów obwieszcza zmartwychwstanie Jezusa. I nie tylko trzy albo dwie niewiasty były wówczas obecne przy grobie, lecz poza Marią Magdaleną, Joanną i Marią matką Jakuba jeszcze inne niewiasty, których imion ewangelista nie uważał za potrzebne wymienić. A więc poczet świadków się powiększył.

Jezus zmartwychwstały nie ukazał się tym razem dwom Mariom, za to rozmawiali z nim i gościli posiłkiem dwaj uczniowie z Emaus, a później także apostołowie. Jezus pragnął przekonać ich, że zmartwychwstał rzeczywiście, spożył na ich oczach kawałek pieczonej ryby i plaster miodu, nawet pozwolił się dotknąć. Wobec takich dowodów, któż jeszcze wśród wiernych mógł wątpić, że Jezus zmartwychwstał naprawdę!

Dalszą konfuzję w sprawę wprowadza Jan Ewangelista, bo i on opowiada swoją własną, może nawet najbardziej odmienną wersję na temat pustego grobu. Nie ma w niej mowy o jednym czy dwóch aniołach, grób już otwarty zastała Maria Magdalena, bo tym razem jedynie tylko ona sama jest wymieniona. Piotr i „drugi uczeń, którego miłował Jezus”, zaalarmowani przez nią okrzykiem, że „zabrano Pana z grobu”, pobiegli na miejsce i ujrzeli – zacytujmy tu słowa ewangelii – „leżące prześcieradła oraz chustę, która była na głowie jego, leżącą nie razem z prześcieradłami, ale zwiniętą osobno na jednym miejscu”. Wówczas dopiero nie nazwany po imieniu uczeń uwierzył, że Jezus zmartwychwstał przypuszczalnie pod wpływem myśli, że przecież porywacze nie traciliby czasu na rozbieranie zwłok i staranne ułożenie jego bielizny na ławie. Jak widzimy, Jan wprowadza tu zupełnie nowy argument na rzecz zmartwychwstania.

Ale poza tym przytacza, inne, jeszcze mocniejsze dowody. Gdy bowiem Maria Magdalena smutna i zapłakana spojrzała do wnętrza grobu, ujrzała przez łzy dwóch siedzących aniołów w bieli, a gdy potem spojrzała za siebie, spostrzegła postać samego Jezusa, biorąc go zresztą za ogrodnika. Jak tylko nieporozumie­nie się wyjaśniło, Jezus rzekł jej, co następuje: „Nie dotykaj mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca mego, ale idź do braci moich i powiedz im: Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego, Boga mego i Boga waszego”. Tego samego dnia ukazał się także swoim uczniom, by po ośmiu dniach powrócić do nich i pozwolić Tomaszowi dotknąć palcami swoich ran.

Widzieliśmy, jak katecheza o zmartwychwstaniu postępuje od prostego opowiadania o pustym grobie do samego zmartwychwstania Jezusa, widzianego nawet przez jego wrogów. Kolejne fazy tego rozwoju polegają na tym, że do starych twierdzeń dodano nowe, by za wszelką cenę uprawdopodobnić zmar­twychwstanie i bronić się przed krytyką zarówno niedowiarków we własnym obozie, jak i też pamflecistów w obozie pogańskim.

Tendencja do spiętrzania coraz to nowych fikcyjnych dowodów występuje szczególnie drastycznie w tak zwanej Ewangelii Piotra. Jest to jeden z tych licznych religijnych tekstów, nie przyjętych do pism kanonicznych i nazwanych apokryfami. Ewangelia cieszyła się jednak ogromnym autorytetem i poczytnością. Justyn Apologeta, jak to wynika z jego Dialogu z Żydem Tryfonem (II wiek), był święcie przekonany, że jej autorem był apostoł Piotr. Dopiero w 496 r. dekretem papieża Gelazego I zdezawuowano ją oficjalnie jako apokryf. Upłynę­ło więc bez mała trzysta lat, zanim wyeliminowano ją z szerokiego nurtu uznanego przez Kościół piśmiennictwa religijnego. Przez ów jakże długi okres liczne pokolenia wiernych karmiły się z nabożną łatwowiernością jej dziecinną, pełną cudów i nieprawdopodobieństw fantastyką.

Decyzja papieska zapewne sprawiła, że tekst ewangelii zagubił się bezpowrot­nie. I tylko wzmiankom Orygenesa i Euzebiusza należy zawdzięczać, że nie zapomniano o jej istnieniu. Łatwo wobec tego zrozumieć poruszenie w kołach biblistów, gdy w 1892 r. odkryto w pobliżu wsi Akhmim w Górnym Egipcie stare cmentarzysko z V wieku, a w jednej z trumien, w której leżały prochy jakiegoś mnicha, fragment zagubionej Ewangelii Piotra dotyczący wydarzeń tygodnia pasyjnego.

Nieznany autor twierdzi, że z chwilą pochowania Jezusa lud żydowski, nie wyłączając kapłanów i starszyzny, biadał i bił się w piersi, ponieważ zrozumiał grzech, jaki popełnił. Przywódcy, przestraszeni szemraniem i rozpaczą ludu, zwrócili się do Piłata o wystawienie straży przy grobie. Tak więc liczny oddział żołnierzy pod dowództwem setnika Petroniusza przy pomocy Żydów zabloko­wał wejście do grobu ciężkim głazem, nałożył siedem pieczęci, rozbił namioty i nieprzerwanie pilnował, aby zwłok nie wykradziono.

I tutaj warto dla ilustracji przytoczyć główny fragment opowieści:

„A oto w nocy z soboty na niedzielę, podczas kiedy żołnierze trzymali straż po dwu na zmianę, uczynił się szum w niebiosach. I ujrzeli niebo otwarte i dwu mężów zstępujących zeń w wielkim blasku i zbliżających się do grobu. A oto kamień, którym przywalono wejście, tocząc się sam, odsunął się na bok. Grobowiec odemknął się i dwaj młodzieńcy weszli do środka. Na ten widok obudzili setnika i starszyznę, którzy także tam byli, trzymając straż. A gdy opowiadali, co widzieli, ujrzeli znowu trzech mężów wychodzących z grobu: dwaj młodzieńcy podtrzymywali trzeciego, a krzyż posuwał się za nimi. Głowy dwóch pierwszych sięgały nieba, ale głowa tego, którego wiedli, przenosiła niebo”.

Pod wrażeniem niesłychanego cudu sam Piłat zrozumiał, że Jezus jest Synem Bożym. Mimo to, ulegając prośbie kapłanów żydowskich, surowo nakazał swoim żołnierzom, aby nikomu nie mówili, co przy grobie się wydarzyło. Kapłani bowiem byli srodze przerażeni i rzekli: „Bo lepiej dla nas odpowiadać przed Bogiem za najcięższą ze zbrodni, niż wpaść w ręce ludu żydowskiego, aby ukamienował nas”.

Kampania w obronie doktryny zmartwychwstania trwała jeszcze bardzo długo. W XI czy XII wieku nieznany tłumacz na język staroruski Dziejów wojny żydowskiej Józefa Flawiusza przemycił do oryginalnego tekstu interpolację, z której się dowiadujemy, że grobu Jezusa pilnowało nie tylko trzydziestu żołnierzy rzymskich, ale w dodatku aż tysiąc pachołków kapłańskich (5,5,4). Wobec tak ogromnej masy strażników któż jeszcze śmiałby podnosić zarzut, że zwłoki Jezusa zostały wykradzione!

Drugi nurt, jaki najwyraźniej przewija się przez Nowy Testament, to walka w obronie wiary w cielesny charakter zmartwychwstania Jezusa. Była to doktryna, która od zarania chrześcijaństwa spotykała się wśród wiernych z oporem i wątpliwościami. Już Paweł musiał się z nimi borykać. W Pierwszym liście do Koryntian pisze: „A jeśli głosimy o Chrystusie, że zmartwychwstał, jakże niektórzy z was mogą mówić, że nie masz zmartwychwstania?” (15,12). Dla obywateli Koryntu, wychowanych od dzieciństwa w atmosferze filozofii platońskiej, doktryna cielesnego zmartwychwstania była pomysłem wręcz grote­skowym. W ich pojęciu jedynie dusza była nieśmiertelna, ciało natomiast jej więzieniem. Śmierć więc oznaczała dla nich wyzwolenie duszy z ciężaru materii, oczyszczenie istoty ludzkiej z tego wszystkiego, co było złe i przyziemne.

Paweł, jak wynika z jego listu, zdawał sobie sprawę z trudności przekonania korynckich „hellenistów”, z tego dualistycznego dylematu usiłuje wybrnąć tłumacząc w zawiłym wywodzie, że ciało zmartwychwstałego nie jest doczesnym ciałem przywróconym do życia, lecz ciałem duchowym, utkanym z materii niebieskiej. Albowiem, jak podkreśla w liście z naciskiem, „ciało i krew nie mogą posiąść królestwa Bożego” (15,50).

Jednakże wątpliwości chrześcijan w tej sprawie bynajmniej nie ucichły. Tak na przykład w Drugim liście Jana (ok. 67 r.) czytamy: „Bo wielu zwodzicieli zjawiło się na świecie, którzy nie uznają, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele”. Owe nastroje niewiary pojawiają się kolejno z zastanawiającą regularnością również w czterech ewangeliach. Uczniowie Jezusa, jak łatwo z nich wyczytać, nie od razu uwierzyli w cielesne zmartwychwstanie Mistrza i trzeba było ich przekonywać przykładami namacalnymi. Łukasz posuwa się jeszcze dalej i nie waha się napisać, iż wieści o pustym grobie „zdały im się niedorzecznością”.

Jeszcze w V wieku wpływy tych sceptyków musiały być niepokojąco duże, o czym świadczą pełne goryczy wypowiedzi dwóch najwybitniejszych przedsta­wicieli Kościoła w tych czasach. Św. Hieronim tak oto się skarży: „Wtedy nawet, kiedy w Judei nie wyschła jeszcze krew Chrystusa, znaleźli się ludzie, którzy nie przyznają, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele”. A św. Augustyn stwierdza z żalem, że doktryna o zmartwychwstaniu należy wciąż jeszcze do najgwałtowniej odrzucanych nauk chrześcijańskich.

Nic przeto dziwnego, iż rzecznicy chrystianizmu dokładali starań, by zwalczać te wątpliwości i za wszelką cenę przekonać sceptyków, że cielesne zmartwych­wstanie Jezusa nie podlega dyskusji. W tych usiłowaniach zaznacza się ta sama tendencja do spiętrzania zmyślonych dowodów, jak to widzieliśmy w związku ze sporem o pusty grób. W miarę upływu czasu w wyniku tych zabiegów zmartwych­wstanie Jezusa nabiera coraz wyraźniejszych cech fizycznych. W końcu dochodzi do tego, że ukazujący się po śmierci Jezus ma ciało i krew, jest przyziemnie głodny i dwa razy pożywia się pieczoną rybą, że można było włożyć palce w jego rany i że widziało go przeszło pięćset osób.

W ewangeliach nietrudno zauważyć, kiedy ów zespół legend powstał i bujnie się rozrastał. Marek i Mateusz wolni są od wszelkiej odpowiedzialności. Na ten temat zachowują głuche milczenie i chyba wolno przypuszczać, że w ogóle tych podań nie znali. Cały ciężar polemiki z niedowiarkami wzięli na siebie Łukasz i Jan, chociaż tego ostatniego dotyczy to tylko częściowo, gdyż w opinii egzegetów biblijnych końcowa scena zawierająca opowieść o łowieniu i spoży­waniu pieczonych ryb nad Jeziorem Galilejskim jest późniejszą interpolacją, dopisaną przez jakiegoś teologa, usiłującego wykazać, że Jezus wyznaczył Piotra swoim następcą na ziemi.

Dziś oczywiście niepodobna przeniknąć motywów postępowania Łukasza i Jana. Nie dowiemy się nigdy, czy wysuwając tak fantastyczne twierdzenie w obronie cielesnego zmartwychwstania, czynili to z wyrachowania jako polemiści, czy też ze szczerą łatwowiernością zanotowali to, co obiło się o ich uszy jako pogłoska krążąca wśród wyznawców Jezusa.

Jakkolwiek by było, lansowana przez nich wersja poważnie zaważyła na doktrynie chrześcijańskiej. W 1215 r. Sobór Laterański ogłosił obowiązujący artykuł wiary, według którego wszyscy ludzie, zbawieni i nie zbawieni, powstaną z grobów w tym samym ciele, jakie mieli przed śmiercią. Współczesnemu człowiekowi jeszcze trudniej w to uwierzyć, niż skarconym przez Pawła „helle­nistom” chrześcijańskim w Koryncie.

Ewangeliści, jak widzieliśmy, stworzyli swoje własne wersje zmartwychwsta­nia, nie licząc się z tym, co inni pisali na ten sam temat. Siłą rzeczy ich relacje musiały być niezgodne i niekonsekwentne. Wiemy już, jak odmienny jest u Pawła i ewangelistów poczet osób, które widziały zmartwychwstałego Jezusa. Jeśli chodzi o Pawła, to pomijając brak niewiast w jego spisie, najbardziej frapującą rzeczą jest to, czego dowiedział się od innych, nieokreślonych braci, mianowicie, że tych wyróżnionych osób miało być przeszło pięciuset.

Tymczasem z Dziejów Apostolskich wynika coś wręcz przeciwnego, mianowi­cie, że przywilej ujrzenia zmartwychwstałego Jezusa przypadł w udziale tylko wybranym. Piotr, a więc mąż w tych sprawach najbardziej autorytatywny, mówi bowiem do Korneliusza: „Ale Bóg wskrzesił go dnia trzeciego i dozwolił mu ukazać się nie całemu ludowi, ale upatrzonym przez Boga świadkom, tj. nam, którzyśmy z nim jedli i pili po jego zmartwychwstaniu” (10,40-1). Mamy tu prawo zapytać, jak w końcu było naprawdę, komu ukazał się Jezus, a komu nie.

Inna sprawa ma posmak identyczny. Jan Ewangelista opowiada nam, jak to zaraz, po zgonie Jezusa Józef z Arymatei i Nikodem namaścili jego ciało wonnościami. Inaczej jest u Łukasza. To kobiety chciały go namaścić i dopiero wtedy, gdy już dwa dni leżał w grobie. Ewangelista potrzebował tej sceny w argumentacji na rzecz zmartwychwstania, ale w ferworze przedstawiania swojej racji nie spostrzegł, że mówi od rzeczy. Bo przecież w takim kraju jak Palestyna ciało ludzkie już na drugi dzień znajdowało się zwykle w stanie początkowego rozkładu. Ponadto grób był zablokowany ciężkim głazem, które­go niewiasty w żadnym razie nie miały siły odwalić. Jak zatem chciały się dostać do komory grobowej, by dokonać tej koszmarnej ekshumacji? Wypada przecież pamiętać, że nie mogły one przewidzieć zmartwychwstania Jezusa ani tego, że zastaną grób otwarty i pusty.

Nie mniej kłopotliwe pytanie dotyczy miejsca, gdzie zaraz po śmierci Jezus ukazał się apostołom. Mateusz utrzymuje, że spotkanie nastąpiło w Galilei, natomiast Łukasz i Jan twierdzą zupełnie coś innego: według ich wersji Jezus trzykrotnie rozmawia i dzieli posiłek z nimi w Jerozolimie i okolicy, a zatem w Judei. (Końcowa scena galilejska w Ewangelii Jana jest, jak wiadomo, późniejszym dopiskiem).

Ostatecznie można by przyjąć, że Jezus zmartwychwstały miał moc zjawiania się w dwóch odległych miejscach jednocześnie, jednakże nie można tego powiedzieć o apostołach. Dla nich, śmiertelników, istniała tylko jedna alternaty­wa: albo w Galilei, albo w Judei, „tertium non datur”. Sprzeczność ta pokazuje nam w pouczający sposób, jak historycznie mało wiarygodne są świadectwa ewangelistów, nawet w tak niezmiernie kluczowej sprawie, jaką jest w chrystianizmie zmartwychwstanie Jezusa.

Nie sposób się też dowiedzieć, gdzie właściwie Jezus zmartwychwstały rozstał się ze swymi uczniami na zawsze. U Marka następuje to w miejscu bliżej nie określonym, u Mateusza na jakiejś górze w Galilei, u Łukasza w Betanii, wiosce leżącej w pobliżu Jerozolimy, u Jana – albo w Jerozolimie, albo też nad Jeziorem Galilejskim, jeżeli wziąć pod uwagę końcową interpolację ewangelii. Jedynie tylko w relacji Dziejów Apostolskich dowiadujemy się, że Jezus przebywał wśród uczniów aż czterdzieści dni, o czym nie wiedzieli lub z jakichś powodów nie chcieli pisać autorzy czterech ewangelii.

Kościół naucza, że Jezus wstąpił do nieba. Wspomina o tym krótko autor interpolacji w Ewangelii Marka, natomiast Łukasz opisuje scenę wniebowstą­pienia bardziej szczegółowo, umieszczając to wydarzenie w Betanii: „I wypro­wadził ich poza miasto do Betanii. A podniósłszy swe ręce, błogosławił im. I stało się, gdy im błogosławił, że rozstał się z nimi i wzniósł się do nieba. A oni, złożywszy pokłon, wrócili do Jeruzalem z radością wielką” (24,50-52).

Uderzające jest to, że o tak wstrząsającym wydarzeniu nie wspominają ani Mateusz, ani Jan. Szczególnie znamienne jest to u Jana, bo on właśnie najgorliwiej deifikuje Jezusa i ukazuje go w perspektywie eschatologicznej. Trzeba tu jeszcze podkreślić, że niektóre kodeksy Biblii zawierają tekst Ewange­lii według Łukasza bez tej sceny wniebowstąpienia. Ponadto najstarsi pisarze kościelni, jak Klemens Rzymski, autorzy Didache, Ignacy Antiocheński, Polikarp i Hermas, milczą na temat wniebowstąpienia, z czego by wynikało, że za ich czasów nic jeszcze o tym wydarzeniu nie wiedziano. O wniebowstąpieniu mowa jest dopiero w pismach ojców Kościoła IV wieku. Toteż najpoważniejsi badacze biblijni doszli do wniosku, że scena wniebowstąpienia u Łukasza jest interpola­cją, wtrąconą dość późno do tekstu ewangelii pod wpływem legend, jakie na ten temat zaczęły krążyć w środowiskach wiernych.

Dla zobrazowania rozmiarów i głębi tych wszystkich rozbieżności; jakie dzielą od siebie poszczególne świadectwa ewangelistów, warto tu zacytować kilka retorycznych pytań, sformułowanych przez katolickiego pisarza F.V. Manninga w jego świetnej książce Biblia – dogmat, mit czy tajemnica? Oto one:

„Czy Maria Magdalena przyszła do grobu sama, jak to wydaje się twierdzić Jan? Czy towarzyszyła jej »druga Maria«, jak świadczy Mateusz? Czy może towarzyszyła jej »Maria, matka Jakuba i Salome« jak oświadcza Marek, lub wszystkie niewiasty, które podążały za Jezusem z Galilei, jak dowiadujemy się z Łukasza? Czy niewiasty znalazły tylko pusty grób? Czy widziały młodzieńca? Lub czy to byli dwaj aniołowie? Czy niewiasty zachowały milczenie, czy pobiegły do uczniów i opowiedziały o swym przeżyciu? Czy Jezus ukazał się Marii Magdalenie, czy całej grupie niewiast, czy też i jej, i im?”

„Jeżeli chodzi o świadectwo uczniów: Czy widzieli Jezusa w Jerozolimie tego wieczoru, czy też Jezus, zgodnie z tym, co powiedział, uprzedził ich do Galilei? Gdzie uczniowie widzieli Jezusa po raz ostatni: w Galilei czy poza Jerozolimą? Czy grupka uczniów uwierzyła dwom z Emaus, czy nie uwierzyła? Jeśli Emaus znajduje się rzeczywiście (co wydaje się prawdopodobne) dwadzieścia parę kilometrów od Jerozolimy, a nie ponad siedem, jak sugerował Łukasz, jak mogli uczniowie w tak krótkim czasie przebyć drogę tam i z powrotem?”

„Uczniowie z Emaus poznają Jezusa przy łamaniu chleba (wyraźne odnie­sienie do Eucharystii), a przecież na Wieczerzy Pańskiej nie był obecny – jak wiemy – żaden inny uczeń poza Dwunastoma. Czy w Jerozolimie Jezus życzył uczniom »pokoju« i przedstawił dowody, że nie jest duchem, czy też strofował ich za brak wiary? Dlaczego o tak ważnym ukazaniu się »więcej niż pięciuset braciom pospołu«, wspomnianym przez Pawła, nie ma mowy w żadnej Ewan­gelii?”

„Czy Jezus udzielił swym uczniom ostatnich pouczeń i zniknął cicho, by więcej się już nie pojawić, jak można by wywnioskować z epilogów Mateusza i Jana, czy rozstał się z tą ziemią w dramatycznej scenerii wniebowstąpienia, jak to opisuje Łukasz?”

„Nie może być żadnej wątpliwości, że relacje o zmartwychwstaniu są jako takie zdecydowanie niezgodne” – przyznaje Manning, sądzi jednak mimo wszystko, że nie usprawiedliwia to negacji samego zmartwychwstania Jezusa. Wydaje się jednak, że nie dopozazdroszczenia byłaby sytuacja arbitra czy sędziego, który by na podstawie tego rodzaju niespójnych relacji miał rozstrzy­gnąć, co w tym wszystkim jest prawdą.

Загрузка...